- Opowiadanie: Nefariel - Sasza

Sasza

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Sasza

05.07.2039

Aleksander Andriejewicz Tkaczenko siedział na spróchniałym, porośniętym pleśnią krześle i patrzył na niego.

Mads zamrugał, pięścią przetarł zaropiałe oczy. Nie był zdziwiony. Spróbował usiąść – nie mógł.

– Sasza – wychrypiał. – Jak?

– Nie wierzysz we mnie. – Sasza uśmiechał się zawadiacko, ale jego głos był pełen bezsilnej złości. – Nigdy we mnie nie wierzyłeś!

Mads zakaszlał spazmatycznie, opluwając sobie wargi i brodę. Spróbował otrzeć usta ze śliny i flegmy. Nie mógł ruszyć ręką. Poczuł, że ogarnia go panika.

– Spójrz na siebie – złajał go Sasza. – Wyglądasz jak pieprzona kupa nieszczęścia.

Był dokładnie taki, jakim zapamiętał go Mads – uśmiechnięty, pewny siebie, przystojny. Ten ton głosu, zły i przesycony pogardą, przeraźliwie do tego nie pasował.

– Sasza… – wykrztusił Mads.

Sasza wstał. Nonszalanckim krokiem podszedł do leżącego w barłogu chłopaka, nachylił się nad nim nisko.

– Nazywam się Aleksander Tkaczenko! – powiedział, rozzłoszczony. Jego głos był wysoki i chłopięcy. Nie mógł wydobywać się z męskiej krtani. – Nazywam się Aleksander, ty mały wymoczku! Nie mów do mnie „Sasza”, bo cię zabiję!

Ostrożnie, niemal delikatnie Sasza położył zimną dłoń na gardle Madsa, ale nagle zacisnął ją mocno, wbijając mu palce w podgardle. Mads chciał go odepchnąć, ale nadal nie mógł ruszyć się nawet o cal. Chciał wrzasnąć, ale z jego gardła wydobył się tylko wysoki, przeraźliwie niemęski skowyt.

A potem Sasza zniknął. Tak po prostu zniknął, jakby nigdy go nie było.

 

06.07.2039

– Sasza… – wymamrotał Mads, otwierając oczy.

Miał wrażenie, że jego głos dochodzi z bardzo daleka.

Sasza siedział na odrapanym kredensie i pogwizdywał wesoło melodię z jakiejś przedwojennej, rosyjskiej bajki. Kiedyś śpiewał na tę melodię piosenkę o ataku jądrowym, ale Mads nie pamiętał słów.

– Cześć, psycholu – powiedział w końcu Sasza.

Tym razem bez zgrzytów. Aleksander mówił wesoło, uśmiechał się szeroko, a jego głos był niski i męski.

Mads również się uśmiechnął. Spróbował mu odpowiedzieć, ale zakrztusił się nagle, jakby ktoś wepchnął mu szmatę do gardła.

– Nie martw się – szepnął słabo Sasza. – Nie martw się, nie zostawię cię.

Mads poczuł ogarniające go rozluźnienie, mrowiące i spokojne. Rozluźnienie przerodziło się jednak w lepką, ohydną falę przerażenia, kiedy Sasza kontynuował, gasnąco i coraz ciszej:

– Nie zostawię cię przecież. Nie martw się. Pojedziemy do pieprzonej Moskwy, zobaczymy, jak po pieprzonym końcu świata wygląda Plac Czerwony… Po drodze możemy popłynąć do pieprzonej Norwegii… Chcesz zobaczyć pieprzoną Norwegię, prawda, Mads?

Madsowi w końcu udało się wrzasnąć. Poderwał się do siadu i zaczął wrzeszczeć w ciemność, tak gęstą, że nie mógłby dostrzec w niej ani Saszy, ani niczego innego.

 

07.07.2039

Mads zaciskał powieki tak mocno, że oczy go bolały.

Od czterech miesięcy marzył o tym, by znów zobaczyć Saszę. By móc go dotknąć, by usłyszeć jego głos, jego śmiech… Od czterech miesięcy.

Odkąd Sasza umarł.

A teraz Mads o niczym nie marzył bardziej, niż o tym, żeby Sasza do niego nie przychodził.

Mocno zacisnął dłoń na rzeźbionym, drewnianym krzyżyku, który od niego dostał. Teraz nie tylko oczy go bolały. Trzy belki krzyżyka wbijały mu się w zgięcia palców, ale nie chciał nawet na moment poluzować uścisku.

Obrócił się na brzuch, pojękując cicho. Wnętrzności bolały go przeraźliwie, ale bał się, że zwymiotuje leżąc na plecach i się udusi.

– Nie wierzysz we mnie – usłyszał wściekły głos dwunastoletniego Aleksandra Tkaczenki.

Nie otwierał oczu, ale w zasadzie nie musiał. Sasza półleżał, opierając się o kredens. Oburącz trzymał się za prawą nogę, pod którą nienaturalnie szybko rosła ciemna kałuża. Kiedy żył, chorował na hemofilię.

Twarz miał bladą, oczy i wargi sine. Wyglądał, jakby nie pasował, jakby ktoś wyciął go z zardzewiałego batyskafu wyrzuconego przez morze i wkleił do zagrzybionej, cuchnącej zgnilizną i stęchlizną chatynki.

Mads powtarzał w myślach wszystkie modlitwy, jakie przyszły mu do głowy. Najpierw prawosławne, po rosyjsku, potem katolickie, po angielsku, te, których nauczyła go rodzona matka i co do których był pewien, że je zapomniał.

– Nie wierzysz we mnie – złościł się dalej Sasza swoim dwunastoletnim głosikiem. – Nigdy nie wierzyłeś… Mads…

Imię wypowiedział zupełnie innym tonem, jakby przeniesionym z innego kontekstu, z innej wypowiedzi.

– Powiedz mi coś innego, Saszeńko – jęknął Mads, zdziwiony, że w końcu udało mu się przemówić.

– Nie mów do mnie „Saszeńko”! – warknął Sasza. – Dawno nie słyszałem, żeby ktoś tak kaleczył rosyjski! Nawet Marcysia, ten głupiutki Polaczek, nie kaleczy tak jak ty! – ostatnie zdanie wypowiedział ze śmiechem, normalnym, męskim głosem.

Mads spróbował obrócić się do niego tyłem. O dziwo, udało mu się. O dziwo, nadal widział jego białą jak kreda, przeraźliwie zmarniałą twarz.

– Powiedz mi coś nowego – zakpił, chociaż czuł, że w gardle zbiera mu się ogromna kula. – Coś, czego jeszcze nigdy mi nie mówiłeś…

– Skoro tak chcesz – rzucił lekceważąco Sasza i nagle krzyknął niskim, przerażającym głosem swojej matki: – Ty głupi, głupi dzieciaku! Gdyby twój ojciec to zobaczył, serce by mu pękło! Gwidonie, podaj mi rzemień! Albo nie, psia mać! Podaj mi pieprzony kabel od pieprzonego żelazka! Joey powinna jakiś mieć!

Tym razem Mads nie musiał wrzeszczeć. Ledwie wziął głębszy oddech, krzyk pani Tkaczenko umilkł, a on zrzygał się na poduszkę.

 

08.07.2039

Sasza się nie pojawił.

Mads mógł zasnąć spokojnie, ale prawdę mówiąc, wolałby nie zasypiać wcale.

Całą noc, podobnie jak cały poprzedni dzień, śnił o Nadieżdzie Tkaczenko. Kiedy miał dziesięć lat, przeraźliwie bał się jej zimnych, błękitnych oczu. Kiedy miał czternaście – bał się jej gniewu. Kiedy dziewiętnaście – kochał ją, kochał jak dowódcę i jak przybraną matkę.

Co nie zmieniało faktu, że w głębi serca wciąż strasznie się jej bał. Gdyby zamiast Saszy zobaczył ją – jej twarz, pokaleczoną i obitą, opuchniętą od wzmagających agresję sterydów – nie wytrzymałoby mu ani serce, ani zwieracze.

Im bardziej starał się nie przypominać sobie widoku jej martwego ciała, tym wyraźniej je widział. Widział jej nienaturalnie skręconą szyję, połamane golenie i kości przedramion, wyzierające spomiędzy strzępów ciała i munduru… Strugę gęstej, spienionej śliny, wiszącą między zmiażdżonymi wargami…

Poczuł nagle przypływ dzikiej nienawiści do morderców Nadieżdy Tkaczenko, przerażającej pani Tkaczenko, wielkiej księżnej Nadieżdy, prawnuczki Anastazji Romanowej…

Jego matki.

Leżał pod cienkim, śmierdzącym rzygowinami kocem i trząsł się z bólu i chemicznie piekącej nienawiści. Nienawiść sprawiała, że czuł się jeszcze gorzej, że nerki i bebechy bolały go jeszcze bardziej, że jeszcze bardziej chciało mu się rzygać…

Ale sprawiała też, że prawie wcale się nie bał.

 

09.07.2013

Poczuł, że ktoś obejmuje go w pasie. Jednocześnie spróbował wrzasnąć i powstrzymać się od wrzasku. Zakrztusił się.

– Cicho bądź – usłyszał ciche mruknięcie. – Tym razem to naprawdę ja.

To był głos Saszy. Brzmiał naturalnie, nie jak odtwarzany z posklejanych kawałków taśmy.

– Nie bądź pizda, Sorensen – szepnął Sasza. – Rusz dupę i weź swoje lekarstwo, jak na mądrego chłopca przystało.

– Spierdalaj, Tkaczenko! – odpowiedział cicho Mads, przeraźliwie szczęśliwy. – Może sam mi je podasz, co?

– Widzisz, psycholu – westchnął ciężko Sasza. – Zrobiłbym dla ciebie wszystko, po prostu pieprzone wszystko. Podałbym ci twoje lekarstwo, otworzyłbym ci piwo, otarł twoją śliczną mordę z rzygów, a potem bym cię przytulił i powiedział, że wszystko będzie dobrze. Ale widzisz, Mads, nie mogę. Może nie jesteś na tyle bystry, żeby się zorientować, ale jestem martwy.

– To jakim cudem do mnie mówisz? – wymamrotał Mads.

Próbował wymacać w ciemnościach jego dłoń. Nie mógł, chociaż doskonale czuł jego uścisk.

– Bo chcesz, żebym do ciebie mówił – stwierdził Sasza. Zachichotał cicho. – Nie wiem, jak ty to robisz, że nawet mając czterdzieści stopni gorączki i leżąc w kałuży własnych rzygowin, zawsze myślisz o takich przyziemnych sprawach. Jak to się dzieje, dlaczego, z której strony i w jaki sposób…

– Zamknij się, Tkaczenko, proszę cię – mruknął Mads.

– Dobrze. Już nic nie mówię.

– Przestań.

– To w końcu mam mówić czy nie? Bo chyba przestałem łapać.

– Nie wiem. Wszystko mi jedno. Tylko, kurwa, nie odchodź.

– Zostanę. Ale pod warunkiem.

– Tak?

– Rano weźmiesz swoje pieprzone lekarstwo.

 

10.07.2039

Obudził go koszmarny smród zgniłego mięsa.

Chłopak stoczył się z barłogu, kaszląc i plując. Zakrył usta dłońmi, wyczołgał się z chatki i rzucił potężnego pawia na podmokłą ścieżynkę. Chwiejąc się i zataczając, odszedł parę kroków od chatynki, chcąc wziąć głębszy oddech.

Zatrzymał się, kiedy tylko ciężka, słona woń bagna wyparła z jego nozdrzy tę obrzydliwą zgniliznę. Wziął głęboki oddech, zasłonił usta i nos pociętym, brudnym przedramieniem i koślawym, słabym biegiem wrócił do środka. Porwał plecak, by zaraz potem znów wybiec na zewnątrz i zatrzymać się dopiero jakieś trzysta metrów dalej. Dyszał ciężko, a cuchnące bagienne powietrze wydawało mu się niesamowicie świeże i rześkie.

Ruszył więc. Idąc, wyjął z kieszeni wymiętych, lepkich od brudu bojówek garść proszków i połknął wszystkie, nie patrząc nawet, czy bierze aspirynę, chininę, tabletki na nery, czy jakieś zaginione extasy.

Nogi trzęsły mu się i plątały, ale siadanie na brzegu podmokłej ścieżynki nawet nie przeszło mu przez myśl. Nie miał pojęcia, co może czaić się w brudnym bajorze, obficie porośniętym rzęsą, trzciną i dziwacznymi roślinami, których nazwy nie znał – o ile w ogóle miały jakąś nazwę w którymkolwiek z języków.

Kiedy był zdrowy, potrafił unieszkodliwić aligatora długiego jak przedwojenny autobus i wywalczyć sobie czas na ucieczkę. Razem z Saszą umieliby taką bestię zabić, wyprawić i przygotować na sprzedaż wszystkie jej wartościowe części, od przeraźliwie grubej skóry aż po mocarny kwas z żołądka, a mięso przyrządzić na milion pożywnych sposobów.

Przełażąc między kępami tataraku i dziwnych, mięsistych liści, stwierdził że chyba jednak zaczyna zdrowieć. Nadal czuł się strasznie słabo, ale na samą myśl o kotlecie z krokodyla czuł piekące ssanie w żołądku.

Kiedy wieczorem wyszedł na osuszone przez ludzi pole rachitycznej kukurydzy, poczuł, że jeśli czegoś nie zje, to zwariuje. W plecaku miał konserwy, ale nie chciał tracić czasu na męczenie się z otwieraniem ich. Zerwał kolbę, odarł ją z twardych liści i wgryzł się w jasny, niedojrzały kaczan. Kiedy pochłonął wszystko, co zdołał przegryźć, odrzucił smętne resztki na ziemię i powoli ruszył w stronę malujących się w półmroku zarysów zabudowań, zdumiony, że nikt jeszcze nie zaczął strzelać do niego ze śrutówki.

 

17.07.2039

Nie chciał już nigdy wracać do tej nieszczęsnej chatynki, ale była pierwszym, o czym pomyślał, kiedy skończyły mu się gamble.

Od początku nie miał ich za wiele – dwie paczki papierosów, trochę trawki od Marceliny, od tego biednego, głupiutkiego Polaczka, i parę pocisków do stareńkiego karabinku, który kiedyś dostał od Nataszy Iwanowny, adiutantki Nadieżdy Tkaczenko. Natasza uznała za zabawne wręczenie Madsowi duńskiego gnata o nazwie Madsen LMG. Mads też uważał to za zabawne, aż do chwili, kiedy wysłużona spluwa rozwaliła mu się w rękach. Nie wiedział, czy ktokolwiek jeszcze używał takich nabojów, ale mieszkańcy Jacksonville bez słowa przyjęli je w zamian za parę kukurydzianych placków i miejsce do spania. Amunicja była powszechnie stosowaną walutą, tak samo jak używki i narkotyki. Mads nie palił marihuany od śmierci Marcysi, bo z nikim innym nie umiał snuć tak kretyńskich wynurzeń, jak z nią. Papierosów nie palił natomiast od śmierci Saszy, bo z nikim innym… z nikim innym nie mógł palić tak, jak z nim. Po żołniersku, znaczy. Bez żalu wymienił więc dragi na nowe, nieprzesiąknięte smrodem zgnilizny ubranie i na usługi lekarza, który wyleczył go zarówno z uparcie powracającej siurpryzy, jak i z galopującej mocznicy.

A teraz nie miał prawie nic. Gdyby chciał zostać w Jacksonville, musiałby oddać którąś z rzeczy, które były mu potrzebne: konserwy, starą i wysłużoną gazmaskę albo długi na półtorej stopy bagnet. Mógł też zacząć polować na krokodyle, ale wolał nie zabierać się za to bez porządnej spluwy albo kogoś do pomocy. A najchętniej jednego i drugiego.

Dlatego też z ciężkim sercem wrócił do cuchnącej zgniłym mięsem chatynki. Parę metrów przed wejściem założył masywną maskę, wziął w niej kilka głębszych wdechów. Pot od razu zalał mu twarz, oddychanie stało się cięższe i trudniejsze. Chłopak obiecał sobie, że przy najbliższej okazji wymieni tego potwora na coś lżejszego i mniej męczącego, i wszedł do środka.

Natychmiast zakręciło mu się w głowie. Powietrze wydawało się być lepkie, przesiąknięte czymś bliżej nieokreślonym i bardzo, bardzo złym.

Pod oknem, tuż obok krzesła, leżało napuchnięte truchło, wokół którego bzyczały tłuste, mięsne muchy. To mógł być pies… albo duży gryzoń, może jakaś zmutowana kapibara. Na pewno nic większego.

Mads miał ochotę się roześmiać, ale stwierdził, że śmianie się w tej gazmasce może nie skończyć się najlepiej. Zajrzał pod łóżko, kijem stojącej przy drzwiach szczotki wymiótł spod niego wszystko. Dużo kurzu, trochę przemokłego papieru, jakieś śmieci. Nic przydatnego. Wkopał cały ten syf na powrót pod łóżko, poprawił ciążącą maskę i podszedł do spróchniałego, obłupanego i poplamionego kredensu, chcąc przyjrzeć się zawartości szafek.

W górnych stało mnóstwo lepkich słoików z ciemnego szkła. Zawierały coś wstrętnego, co pływało w gęstym płynie – równie dobrze mogły to być zepsute wiśnie, jak i ślimaki złapane w pułapkę alkoholową, ale Madsowi przywodziły na myśl wyłupione oczy. Bez względu na to, co mogło wypełniać słoiki – on nie chciał tego ruszać.

Zamknął więc górne szafki i ukucnął, by zajrzeć do niższych. W tych leżały, poukładane, jakieś stęchłe, przeżarte przez robactwo szmaty. Krzywiąc się z obrzydzeniem, Mads złapał w dwa palce kawał ściery i zaczął wyciągać ją na podłogę, mając nadzieję, że znajdzie tam cokolwiek przydatnego – chociażby sprytnie ukryte przed złodziejami kosztowności. Niestety, znalazł tylko szczura, który z dzikim piskiem wyprysnął na podłogę i pomknął pod łóżko.

Ostatnia szafka, stojąca trochę z boku, okazała się być zamknięta. Mads szarpnął mocno drzwiczki, butem zapierając się o kredens. Drzwiczki nie ustępowały, a on poczuł nagły przypływ ekscytacji. Zamknięte drzwi były dobrym znakiem dla zbieraczy gambli.

Kiedy nadal nie chciały ustąpić, pociągnął tak mocno, że aż wyrwał je z zawiasów.

I natychmiast tego pożałował.

Zakrztusił się, gwałtownym szarpnięciem zerwał gazmaskę z twarzy i zrzygał się przepotężnie. Na kredens, na podłogę, na zawartość szafki. Kiedy spróbował odetchnąć, smród omal go nie powalił.

Z szafki wypadło ogromne kłębowisko białych larw. Larwy wypełzały z przegniłych, ale wciąż rozpoznawalnych zwłok dziecka skulonego w pozycji embrionalnej, z jego pustych oczodołów i trupio rozchylonych, wyjedzonych usteczek.

Nieporadnie, trzęsącymi się rękami Mads spróbował znów założyć maskę, ale znów targnął nim potężny spazm, tym razem już pusty, bez efektu. Chłopak obrócił się i pędem wybiegł z chatynki, krztusząc się i w biegu otrzepując ubranie z białych robaków, które nie miały jak na niego spaść, ale on i tak wiedział, że spadły.

– Sasza… – wymamrotał, zakrywając sobie usta dłonią i z trudem powstrzymując się od krzyku.

Wrzeszczenie w lesie nie byłoby rozsądne, nawet pół dnia drogi od cywilizacji.

Zwolnił zaraz, a w końcu stanął w miejscu. Odjął dłoń od ust. Nie było na niej żadnego białego robaka, tak samo zresztą jak na jego spodniach i flanelowej koszuli.

Obejrzał się przez ramię, by jeszcze raz spojrzeć na tę przeklętą chatynkę, ale w ostatniej chwili rozmyślił się. Wyciągnął maczetę ze zniszczonej, skórzanej pochwy i rozejrzał się wokół, a nie widząc nic niepokojącego, ruszył błotnistą, zapadającą się ścieżką w stronę na wpół zatopionych ruin wioski, znajdujących się w przeciwnym kierunku niż Jacksonville.

Nie nastawiał się na szczególnie wartościowe znaleziska. Zatopiona wioska niewątpliwie została przeczesana już setki razy, a Mads pocieszał się tylko myślą, że prości rolnicy nie mają tak dużej wiedzy o metodach wydobywania gambli, jak on.

Ruszył więc.

Boleśnie, rozpaczliwie zdając sobie sprawę, że niczego nie chce bardziej, niż żeby nigdy więcej nie zobaczyć Aleksandra Andriejewicza Tkaczenki.

Koniec

Komentarze

Akcja tego opowiadania toczy się w uniwersum Neuroshimy, ale wszyscy bohaterowie (c)ja. Wahałam się przed wrzuceniem, ale widziałam tu już erpegowe fanfiki, więc… :)

Daję plusa za Neuroshimę, zawsze miałem sentyment do tego uniwersum, to pewnie przez te wspaniałe sesje RPG. Opowiadaniu daję solidne 9/10, nie mogę dać pełnych 10, bo zauważyłem pewne błędy. Kiedy żył, chorował na hemofilię. - hmmm, jakoś mi nie pasuje, może lepiej zabrzmiałoby "za życia chorował na hemofilię"? albo po prostu chorował na hemofilię.  Imię wypowiedział zupełnie innym tonem, jakby przeniesionym z innego kontekstu, z innej wypowiedzi. – to zdanie jakoś mi nie pasuje. Powtórzenie swoją drogą, ale chodzi o sens i składnie. Może spróbuj je jakoś przerobić.  kochał jak dowódcę i jak przybraną matkę. - tutaj akurat błąd jest czysto hipotetyczny, bo moim zdaniem lepiej zabrzmiałoby jako dowódcę i jako przybraną matkę, ale możliwe, że nie zrozumiałem kontekstu zdania Ale całość cacy, po prostu cacy. Na początku strasznie mnie wciągneło, bo nie było wiadomo, czy to jakieś inne działanie tornada, czy choroba. Właściwie utrzymałaś to w suspensie i kawalerska czesć Ci za to! Dla mnie będzie to nowy wariant Tornado pozwalający rozmawiać ze zmarłymi ;) 

Oooooooo, chłopaki niech się już gotują na świeżutką sesyjkę w Neuroshimę, o to nadeszła inwencja twórcza! Klimat będzie po prostu mistrzowski, a to wszystko dzięki tobie ;) 

Aleksander Andriejewicz Tkaczenko siedział na spróchniałym, porośniętym pleśnią krześle i patrzył na niego.  – odnoszę wrażenie, że zaimek w pirwszym zdaniu mało szczęśliwy, czy może być coś innego? Np patrzył na więźnia / siedzącego na krześle mężczyznę?

Ostrożnie, niemal delikatnie Sasza położył zimną dłoń na gardle Madsa, ale nagle zacisnął ją mocno, wbijając mu palce w podgardle. – a może: Ostrożnie, niemal delikatnie Sasza położył zimną dłoń na szyi Madsa. Nagle zacisnął ją mocno, wbijając mu palce w podgardle.  ?   Nieporadnie, trzęsącymi się rękami Mads spróbował znów założyć maskę, ale znów targnął nim potężny spazm, – powtórzenie "znów"   Strasznie dużo zaimków utrudniających czytanie. Herr doktor Zalth w takich wypadkach mawia: "diagnozuję zaimkozę" i przepisuje antybiotyki z synonimów :)   Dla kogoś nie znającego realiów Neuroshimy brak wyjaśnienia traumy/wizji Madsa. Ot, pojawia się Sasza, wiadomo, że pośmiertnie, więc trupek w szafie na końcu robi zero wrażenia. 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Wydaje mi się, że dla kogoś nie znającego realiów Neuroshimy wyjaśnieniem wizji Madsa jest spowodowana chorobą gorączka. Silne przeżycie połączone z Saszą spowodowało, że mózg Madsa wybrał wspomnienia o przyjacielu. 

Ale jaki to ma sens, poza pokazaniem, że człowiek choruje, idzie, wymienia, wraca, znajduje trupa w szafie, dalej idzie… ?

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Emocje. "Miej serce, patrzaj w serce", że powołam się na klasyka. W tekście nie chodzilo o pokazanie zmagań z chorobą, siły bohatera, czy innych jego zalet. Autorka moim zdaniem chciała pokazać więź, jaka łączyła Madsa i Saszę. 

Ja nie o tym. Ja o fabule :) Jak ta emocja wiąże się z fabułą? :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Aha, o to chodziło. Okej, tutaj masz rację, nie są mocno powiązane. 

"Neuroshima" nie dla mnie, ale nawiązania do Strugackich można się dopatrzyć.   Ładnie napisane i – za co bardzo Autorkę przepraszam – jak dla mnie to wszystko w tym przypadku.

Przykro mi, nie podoba się. Bo raczej nie może podobać się coś, czego nie rozumiem.

Pojmuję, że Mads jest chory i w malignie, mając omamy, widzi nieżyjącego Saszę i rozmawia z nim. I to jest jedyne co pojęłam. Nie wiem, co doprowadziło Madsa do takiego stanu, nie wiem, co powoduje nim później.

 

„Aleksander Andriejewicz Tkaczenko siedział na spróchniałym, porośniętym pleśnią krześle i patrzył na niego”. –– Na tego krzesła patrzył? ;-) Musiał patrzeć z podziwem, że krzeseł taki spróchniały i spleśniały, a jeszcze się nie rozpadł, jeszcze kupy się trzyma. ;-)

 

„Ten ton głosu, zły i przesycony pogardą, przeraźliwie do tego nie pasował”. –– Wolałabym: Ten ton głosu, zły i przesycony pogardą, przeraźliwie z tym kontrastował. Lub: Ten ton głosu, zły i przesycony pogardą, absolutnie/ zdecydowanie/ kompletnie do tego nie pasował.

Odniosłam wrażenie, że przeraźliwie należy do ulubionych słów Autorki.

 

„Kiedy żył, chorował na hemofilię”. –– A kiedy umarł, przestał chorować. ;-)

 

„Mads powtarzał w myślach wszystkie modlitwy, jakie przyszły mu do głowy”. –– Mads powtarzał w myślach wszystkie modlitwy, które przyszły mu do głowy.

 

„…nie patrząc nawet, czy bierze aspirynę, chininę, tabletki na nery, czy jakieś zaginione extasy”. –– Wolałabym: …nie patrząc nawet, czy bierze aspirynę, chininę, tabletki na nery, czy jakieś zawieruszone extasy.

Zaginionego, nie ma; zawieruszone, można znaleźć.

 

„…i dziwacznymi roślinami, których nazwy nie znał – o ile w ogóle miały jakąś nazwę w którymkolwiek z języków”. –– …i dziwacznymi roślinami, których nazw nie znał – o ile w ogóle miały jakieś nazwy, w którymkolwiek z języków.

 

„…aż po mocarny kwas z żołądka…” –– …aż po mocny kwas z żołądka

Za SJP: mocarny 1. «mający wielką siłę fizyczną, znamionujący taką siłę» 2. «mający wielką władzę, wpływy, silną armię»

 

„…a mięso przyrządzić na milion pożywnych sposobów”. –– …a pożywne mięso przyrządzić na milion sposobów.

Sposoby nie są pożywne. ;-)

 

„…ale wolał nie zabierać się za to bez porządnej spluwy…” –– Wolałabym: …ale wolał nie zabierać się do tego bez porządnej spluwy

 

„…Mads spróbował znów założyć maskę, ale znów targnął nim…” –– Powtórzenie.

Może: …Mads spróbował ponownie założyć maskę, ale znów targnął nim

 

„Chłopak obrócił się i pędem wybiegł z chatynki, krztusząc się i w biegu otrzepując ubranie z białych robaków…” –– Proponuję: Chłopak obrócił się i pędem wypadł z chatynki, krztusząc się i w biegu otrzepując z ubrania białe robaki

W pierwszej chwili zrozumiałam, że ma na sobie ubranie z białych robaków… ;-)

 

„Zwolnił zaraz, a w końcu stanął w miejscu”. –– Masło maślane. Czy można stanąć nie w miejscu?

Proponuję: Zwolnił zaraz, a w końcu zatrzymał się.

 

„Wyciągnął maczetę ze zniszczonej, skórzanej pochwy…” –– Czy maczeta istotnie była zrobiona ze skórzanej pochwy? ;-)

Proponuję: Ze zniszczonej, skórzanej pochwy wyciągnął maczetę

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To po kolei.   Gruby – cieszę się, że się podobało i że przyniosło natchnienie do grania. Wahałam się przed wrzuceniem tego, ale skoro komuś pomogło, to nie żałuję. :)   PsychoFish – dzięki za wytknięcie błędów. Akurat ten tekst był ciężki jeśli chodzi o synonimy, bo te wyszukane często brzmią niezręcznie ("mężczyzna siedzący na krześle", nie, naprawdę?), a o mniej wyszukane ciężko – zazwyczaj używam "chlopak/dziewczyna/mężczyzna" itp., ale tutaj mamy dwóch facetów w podobnym wieku.   Regulatorzy – uhm, dzięki za wytknięcie kilku błędów. Szkoda tylko, że zechciałaś poprawić też zdania, które nie były błędne, tylko po prostu Ci się nie spodobały. Ja rozumiem, że w paru miejscach Ty byś wolała – ale to moje opowiadanie i dopóki nie popełniam błędów czy rażących niezręczności, raczej nie uwzględnie Twoich uwag. Przykro mi.

Nefariel, wiem, że to Twoje opowiadanie i doskonale rozumiem, że wyłącznie od Ciebie zależy jak je napiszesz i jaki będzie jego ostateczny kształt. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Pragnę tylko nieśmiało zauważyć, że moje delikatne wolałabym niczego Ci nie narzuca, jeno łagodnie sugeruje, że czasem można użyć innego wyrazu, niekiedy synonimu. O tym, czy taki zabieg będzie korzystny dla tekstu, zawsze decyduje Autor. Tak samo jak o tym, czy tworzy swe dzieło dla siebie, czy może także dla czytelników.

Wydaje mi się, że dobrze zrozumiałam Twoje słowa: dopóki nie popełniam błędów czy rażących niezręczności, raczej nie uwzględnie Twoich uwag”.

Mnie nie jest przykro.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Niesłusznie się denerwujesz Nefariel. Z takich rad nie trzeba korzystać, ale dobrze je usłyszeć i rozważyć. Problemem większości portali jest to, że autorzy od pierwszego do trzydziestego opowiadania piszą w tym samym, słabym stylu. Nie sposób tego poprawić jeśli wszystkie uwagi dotyczą tylko zdań błędnych.

Ja się nie denerwuję, ja tylko nie dostrzegam sensu pisania takich uwag. No bo serio, co mi przyjdzie z tego, że Regulatorzy uważa, że "zabieranie się za to" jest gorsze od "zabierania się do tego" czy na odwrót, albo że ma jakieś dziwne skojarzenia z krzesełem? Żadnego uzasadnienia, tylko jej opinia. W jaki sposób ma mi to pomóc? I wybacz, ale nie uważam swojego stylu za słaby. ;)

(Aha, żeby nie było, że jestem jakimś zarozumialcem – nie odnosiłam się do faktycznie wytkniętych błędów, np. powtórzeń, tylko do poprawnych zdań, które w nowej wersji miałyby być lepsze… tylko nieszczególnie wiem, czemu).

Sens jest taki, że jeśli usłyszy się podobną sugestię od kilku osób, to ma się wybór: a) Pozostać przy dawnym, bardzo przez siebie lubianym, stylu i pisać dla własnej przyjemności. b) Zacząć jednak w danej sytuacji używać innej konstrukcji, żeby trafiać do czytelników.   Ogólnie ze swoim stylem jest tak, że się go lubi, a jednak wiele dyskwalifikuje właścicieli jako pisarzy. Nie odnoszę się tutaj do Twojego opowiadania, nie znam realiów świata, więc nie będę próbował oceniać. Staram się jedynie wytłumaczyć użyteczność dyskutowanej grupy komentarzy.

Hm, moim zdaniem to tak nie działa. Mój styl (mimo rozlicznych niedoskonałości, których jestem całkowicie świadoma) trafia do pewnej grupy osób, innym się nie podoba. Do rzeczy, na które zwraca mi uwagę większa liczba osób, oczywiście przywiązuję wagę, ale nie widzę sensu w stosowaniu się do rad kogoś, komu moje pisanie po prostu nie przypadło do gustu. Podkreślę tu po raz kolejny, że mówię tu o radach dotyczących, hm, urody stylu, nie o wytykaniu błędów czy klisz językowych – za to zawsze jestem wdzięczna. Po prostu nie da rady dogodzić każdemu, po co więc kierować się gustem osób, które i tak nie będą czytały moich opowiadań z przyjemnością? :)

Nefariel, a zwróciłaś uwagę, że regulatorzy zawsze proponuje, wolałaby, sugerowałaby? Napisała ci wyraźnie: decyzję podejmuje Autor, to są tylko sugestie. W dodatku nie musisz ich brac na ślepo, możesz przerobić po swojemu – zazwyczaj wskazuje miejsca, gdzie w wyniku formy, powstaje problem z odczytaniem treści lub coś ją razi. Pomyśl o odręcznych notatkach robionych na marginesie ;)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Jasne że zwróciłam uwagę. Tylko co z tego, że ona by wolała i proponowała? DLACZEGO by wolała tak, a nie inaczej? Bo w kilku miejscach po prostu bez podania powodu zmienia jedne słowa na inne, brzmiące równie dobrze, a raz nawet wyśmiała poprawne zdanie…

O rany, to już druga osoba w przeciągu ostatniej doby przeraźliwie czuła na punkcie swoim lub swojego tekstu :)

Czytając komentarz regulatorzy nie odniosłem wrażenia, by cokolwiek obśmiewała. Zauważyłem za to, że żartobliwie usiłuje zwrócić uwagę na możliwe błędne interpretacje lub nie do końca, jej zdaniem, poprawne użycie epitetów. W żadnym punkcie nie pomija powodu, dla ktrego coś poprawia lub mówi wprost: wolałabym… co oznacza sugestię :)   Popatrz: „…ale wolał nie zabierać się za to bez porządnej spluwy…” –– Wolałabym: …ale wolał nie zabierać się do tego bez porządnej spluwy…   Z tym można się zgodzić, nie trzeba. Sugestia. „Kiedy żył, chorował na hemofilię”. –– A kiedy umarł, przestał chorować. ;-)   Żartem mówi ci o nie wnoszącym za wiele "kiedy żył". Captain Obvious i te sprawy:) Mozna uwzględnić, nie trzeba. Dla mnie zrozumiałe :)   I tak dalej i tak dalej. Siedzi, poświęca czas, stara się zrobić łapankę plus swoje sugestie. Zawsze sugestie, nie bezwzględne i jedyne słuszne poprawki. Czy ja jestem w przedszkolu, żebym tłumaczyć musiał różnicę między sugestią a bezwzględnie wymaganą poprawką? Twoja reakcja była pełna urażonej… no nie wiem, czego, jakbyś była urażona? Przecież komentarz dotyczy tekstu, nie Ciebie.   Dla przykładu: Kiedy zbieram opinie, stawiam na maksymalną czytelność. Jeżeli dwoje z trzech czytaczy wskazuje mi element fu, to się nad nim pochylam. Wiesz, system tolerujący błędy działa tak, że przeważnie podejmuej decyzję w głosowaniu ;) Słowacki nie pisał dla mnie, nie czytałem go z przyjemnością – ale miał sukinsyn, dryg do języka, przyznać muszę :) I może dlatego teraz o nim w szkołach…?    

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Protip: to, że ktoś nie zgadza się z częścią krytki, nie oznacza, że jest przeczulony. xD   "Siedzi, poświęca czas, stara się zrobić łapankę plus swoje sugestie. Zawsze sugestie, nie bezwzględne i jedyne słuszne poprawki. Czy ja jestem w przedszkolu, żebym tłumaczyć musiał różnicę między sugestią a bezwzględnie wymaganą poprawką?"

A teraz poczułam się, jakbyś nie czytał moich poprzednich wypowiedzi. Serio. Ja rozumiem, że to sugestie. Nie rozumiem tylko, jaki jest ich cel. Nie mam pojęcia, co przyjdzie mi z wiedzy, że ona tak uważa. Teraz rozumiesz? Bo nie wiem, jak to jaśniej przedstawić.   "Jeżeli dwoje z trzech czytaczy wskazuje mi element fu, to się nad nim pochylam."

No tak. No rzeczywiście. No hej, praktycznie we wszystkich komentarzach pisałam o tym, że jestem wdzięczna za wytknięte błędy…

Moim zdaniem pozostawiasz sobie mało miejsca na rozwój. Poprawianie warsztatu nie może się ograniczać do wyeliminowania oczywistych błędów.

Twoje zdanie jest błędne. ;) Gdzie ja zasugerowałam, że może albo powinno?

Tak odbieram Twoją postawę w tej dyskusji. Jak wyobrażasz sobie poprawianie umiejętności pisarskich, bez zamieniania jednych poprawnych językowo konstrukcji na inne, zgrabniejsze?

nie widzę sensu w stosowaniu się do rad kogoś, komu moje pisanie po prostu nie przypadło do gustu. – Ten argument broniłby się, gdybyś zawsze pisała bezbłędnie, co do słowa w swoim stylu. Jednak zdarza się, że o jakiejś konstrukcji się po prostu nie pomyśli, akurat uciekła z głowy. Wtedy to nie kwestia stylu i propozycja krytycznego czytelnika może przypomnieć o takim rozwiązaniu (które może być całkiem przez autora lubiane).

"Jak wyobrażasz sobie poprawianie umiejętności pisarskich, bez zamieniania jednych poprawnych językowo konstrukcji na inne, zgrabniejsze?"

Nie wyobrażam sobie. Ale fajnie byłoby wiedzieć, dlaczego ktoś uważa inne konstrukcje za zgrabniejsze. Przecież o tym piszę od początku. :) "Ten argument broniłby się, gdybyś zawsze pisała bezbłędnie, co do słowa w swoim stylu."

Ale prosiłabym, żebyś nie odnosił się do zdań wyrwanych z kontekstu. Bo napisałam przecież wyraźnie, że to nie dotyczy błędów i ewidentnych niezręczności. :) "Jednak zdarza się, że o jakiejś konstrukcji się po prostu nie pomyśli, akurat uciekła z głowy. Wtedy to nie kwestia stylu i propozycja krytycznego czytelnika może przypomnieć o takim rozwiązaniu"

A tu się zgodzę.

Nic nie wyrywałem z kontekstu.;) Pisząc bezbłędnie, miałem na myśli nie brak błędów językowych, a nieodchodzenie nawet słowem od swojego stylu. To część myśli, z którą się zgodziłaś. 

Nefariel napisała: Ja rozumiem, że to sugestie. Nie rozumiem tylko, jaki jest ich cel. Nie mam pojęcia, co przyjdzie mi z wiedzy, że ona tak uważa.   Zapoznanie z inną wrażliwością językową; kryje się pod tym ogólnikiem niemal wszystko, co można powiedzieć o języku, używanym przez daną osobę. Zakres słownictwa podstawowego i rozszerzonego, podejście do wszelakich norm, funkcjonujących oficjalnie i zwyczajowo, a także własne wyczucie harmonii wypowiedzi, zdania, umiejętność operowania stylem wysokim i niskim… Co człowiek, to język, chciałoby się rzec – i dobrze wiedzieć, że tak jest, Koleżanko. Wiedzieć i korzystać też…

Prześledziłam dyskusję i zgadzam się z Waranemzkomodom – nie pozostawiasz sobie, Nefariel, miejsca na rozwój. Walczysz o drobiazgi jakby od nich zależało Twoje życie, starasz się udowodnić coś, co udowadniania nie wymaga… w imię czego? Żaden autor nie jest nieomylny. Gładkość tekstu tak bardzo zależy od wyczucia i wrażliwości językowej, że to, że napisałaś coś, co można obronić, nie oznacza, że to brzmi dobrze – dla czytelników, a to dla czytelników autor pisze, nie dla siebie. Inaczej jest zgubiony. Chociażby to zdanie z krzesłem na początku. Dla mnie też brzmi bardzo niezgrabnie. I nie chodzi o to, że ktoś próbuje ingerować w Twój tekst i wmawiać Ci, że "tak będzie lepiej". Więcej dystansu, bo bez niego nigdy nie napiszesz czegoś obiektywnie naprawdę dobrego.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

"Walczysz o drobiazgi jakby od nich zależało Twoje życie, starasz się udowodnić coś, co udowadniania nie wymaga…"

Nie, ja po prostu dyskutuję z ludźmi. Naprawdę nie mogę się pozbyć wrażenia, że część forumowiczów wychodzi z założenia, że jeśli nie zgadzam się z częścią krytyki tekstu, to automatycznie nie mam do niego dystansu…   "Zapoznanie z inną wrażliwością językową; kryje się pod tym ogólnikiem niemal wszystko, co można powiedzieć o języku, używanym przez daną osobę. Zakres słownictwa podstawowego i rozszerzonego, podejście do wszelakich norm, funkcjonujących oficjalnie i zwyczajowo, a także własne wyczucie harmonii wypowiedzi, zdania, umiejętność operowania stylem wysokim i niskim… Co człowiek, to język, chciałoby się rzec – i dobrze wiedzieć, że tak jest, Koleżanko. Wiedzieć i korzystać też…"

Nie mogę się z tym nie zgodzić. Tylko czy naprawdę widzisz związek między tym, a moją niemożnością zrozumienia ogromnej różnicy między użyciem "jaki" a który"?

No dobra, przedpiścy napisali parę rzeczy mądrzej ode mnie (bo chciałem coś o nieswiadomie zakładanych klapkach na oczach), przedpiśczynia (? he he) dała wyraz i mnie uderzającego wrażenia okopów, zasieków i cekaemów.   Nefariel – absolutnie możesz się nie zgadzać z krytyką. Ale dlaczego sugestie nazwałaś krytyką? Używasz pejoratywnie nacechowanych słów w swoich replikach, usiłujesz ironizować – co sugeruje mocno emocjonalne podejście do obrony własnego tekstu. Pardon, uległem, wróć – do niezgody na stosowanie otrzymanych uwag, która to niezgoda przysługuje ci jak psu zupa, a  królikowi je… mniejsza z tym co królikowi. ;)

"Jeżeli dwoje z trzech czytaczy wskazuje mi element fu, to się nad nim pochylam."

No tak. No rzeczywiście. No hej, praktycznie we wszystkich komentarzach pisałam o tym, że jestem wdzięczna za wytknięte błędy… A pierwszego, paskudnie wręcz zgrzytającego zaimkiem zdania nie zmieniłaś ;) Ok ok, dygresja mała, by pokazać ci, że mimo najszczerszych chęci potrafisz być niekonsekwentna między deklaracją a realizacją. Czyli – jak każde z nas.

Tylko czy naprawdę widzisz związek między tym, a moją niemożnością zrozumienia ogromnej różnicy między użyciem "jaki" a który"?

Ja widzę. :) Ja prosty chłopak jestem, spłycę pewnie :) Rzecz się sprowadza do tego, przynajmniej dla mnie: Nie jesteś ciekawa jak to zabrzmi? W ogóle, zupełnie, nic a nic? Nie sprawdzasz hipotez, nie eksperymentujesz ze slowami i zdaniami na głos, zanim wybierzesz te, które zostaną w treści? Mamy XXI wiek, pewnie masz komputer z mikrofonem, ciach nagrywanko i czytasz ustęp tekstu w dwóch wariantach. Ładnie, z intonacją i takie tam. Odsłuchujesz. I w niektórych miejscach tej różnicy nie będzie, a w niektórych będzie – ogromna. Celem uwag stylistycznych jest skłonienie (jak zgaduję, regulatorzy niech poprawiają) do przemyślenia brzmienia niektórych fragmentów tekstu. Nie tam zaraz zmiana, ale właśnie – sprawdzenie, czy w innej odsłonie nie zadźwięczą nieco lepiej. niekoniecznie musi to być ta sugerowana wersja.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

"Ale dlaczego sugestie nazwałaś krytyką? Używasz pejoratywnie nacechowanych słów w swoich replikach, usiłujesz ironizować"

Ależ absolutnie nie uważam slowa "krytyka" za pejoratywne, wręcz przeciwnie. A z ironizowaniem – no cóż, już tak mam. (Ale przyznam, mój stosunek do tekstów jest dosyć emocjonalny, i nawet, o zgrozo, nie uważam tego za wadę. IMHO wadą to zaczyna być dopiero jeśli wycieka przy konfrontacji z krytyką. Jeśli tutaj mi się nie udało – my bad, chyba pora przestać iść w zaparte. Chociaż nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – inaczej pewnie nie wywiązała by się tak ciekawa dyskusja).   "A pierwszego, paskudnie wręcz zgrzytającego zaimkiem zdania nie zmieniłaś"

Bo czas minął. ;) Zresztą – rozumiem, że skoro tylu osobom się nie podoba, to pewnie jest z nim coś nie tak. Ale ja tej "nietakości" tam nadal nie widzę. Minie rok czy dwa, minie kilkadziesiąt przeczytanych książek – pewnie zobaczę.   "Ok ok, dygresja mała, by pokazać ci, że mimo najszczerszych chęci potrafisz być niekonsekwentna między deklaracją a realizacją."

No właśnie nie do końca – to, że tutaj nic nie zmieniłam nie musi oznaczać, że nie będę się stosować do uwag w kolejnych tekstach.   "Mamy XXI wiek, pewnie masz komputer z mikrofonem, ciach nagrywanko i czytasz ustęp tekstu w dwóch wariantach. Ładnie, z intonacją i takie tam. Odsłuchujesz. I w niektórych miejscach tej różnicy nie będzie, a w niektórych będzie – ogromna. Celem uwag stylistycznych jest skłonienie (jak zgaduję, regulatorzy niech poprawiają) do przemyślenia brzmienia niektórych fragmentów tekstu. Nie tam zaraz zmiana, ale właśnie – sprawdzenie, czy w innej odsłonie nie zadźwięczą nieco lepiej. niekoniecznie musi to być ta sugerowana wersja."

Opcja z nagrywaniem bardzo inspirująca i trzeba Ci za to polać. Zaś co do uwag stylistycznych – teoretycznie masz rację, ale weź pod uwagę, że nie siedzę Regulatorom w głowie i nie mam pojęcia, DLACZEGO poczynila takie uwagi. Pod tym względem – okej, przydatna rzecz. Ale jeśli coś pojawia się między wytkniętymi błędami, to chyba logiczne jest, że autor opowiadania odbiera to jako kolejny błąd czy niezręczność, a nie zawoalowany tip.   Słowem podsumowania – zrozumiałam Wasze stanowisko i zgadzam się z nim w sporej mierze, ale nie uważam, żeby moje wcześniejsze niezrozumienie świadczyło o tym, że "nie pozostawiam sobie miejsca na rozwój".

Lej w takim razie, bo w gardle mi zaschło od tej przydługiej perory ;)  [_])  tu proszę :)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

*Polewa piwa złocistego a pienistego*. :)

No! :)

[~])

zacytuję:

– Za pomyślność sprawy słusznej! ;)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Przeczytałem bez przyjemności. Nie podobało się. Tekst, pomijając niezręczności, o niczym.Wypowiadam się jako czytelnik. Pozdrawiam.

Z postapo jest tak, że musi być bardzo solidne, żeby mnie porwało. To nie jest. Tekst jest oczywiście napisany sprawnie, a do historii jako takiej nie mam większych zastrzeżeń, ale nie powalił mnie na kolana. Zamknęłaś się w konwencji, nie próbując zrobić z nią niczego oryginalnego i efekt jest taki, jaki jest – poprawny. 

Całkiem dobrze mi się czytało, aż doszłam do końca i okazało się, że o niczym. To jest część czegoś?

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka