- Opowiadanie: sesi19 - Opuszczam ciebie i kryształową rzekę

Opuszczam ciebie i kryształową rzekę

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Opuszczam ciebie i kryształową rzekę

Pan Petersen kupił skrzypce. Sądził, że były jego pierwszymi w życiu skrzypcami, lecz mylił się. W domu miał ich całą kolekcję.

Sprzedawca, antykwariusz o głowie białej jak świeżo spadły śnieg, zapewniał że to najlepsze skrzypce jakie kiedykolwiek miał na stanie.

– Mają ponad sto lat – zachwalał swój towar, który pod wpływem lat magicznie przepoczwarzył się z rupiecia w antyk.

Nowy nabytek nie wywołał wielkiego poruszenia w domu pana Petersena. Jego żona odnotowała kolejny niepotrzebny sprzęt z pełnym współczucia i politowania uśmiechem. Już dawno zobojętniała na postępowanie swego męża.

– Andy – powiedziała, gdy zachwycał się nad smukłą szyjką swego nowego obiektu westchnień. – Tak nie można. Normalni ludzie mają myszy na strychu, a nie tony skrzypiec.

– To ja już mam skrzypce? – Wyraz jego twarzy zdradzał bezbrzeżne zaskoczenie. Zerwał się na nogi i rozejrzał dookoła. – Gdzie, gdzie?

– Poczekaj – westchnęła – później ci je pokażę. Najpierw zagraj na tych. Wyglądają naprawdę pięknie.

– Racja, no tak. – Podrapał się po głowie.

Wbrew wszelkiemu rozsądkowi lubiła słuchać wygrywanych przez niego melodii – odnajdywała w nich radość i skoczną bezmyślność wiosny oraz smutek spadłych jesienią liści. Czuła także pustkę po utracie czegoś naprawdę ważnego i radość budzącego się życia. Gdy grał, była siedzącą na huśtawce schizofreniczką, którą przeżywała kolejno stany wzlotów i upadków, śmiechu i płaczu. Huśtał ją bez tchu i opamiętania, aż poprosiła, by przestał.

Przycupnęła na fotelu – czoło oparła na kolanach, ręce splotła powyżej kostek. Uwielbiała tak siedzieć, chociaż sprawiało jej to coraz większy ból. Czekała, z zamkniętymi oczami.

Skrzypce przemówiły skrzypliwie, ale z mądrością, niczym starzec wyciągający wnioski ze swojego życia. W ich dźwięku zawierała się mądrość wiekowych drzew i gruba warstwa doświadczeń, spod której młodzi nie są w stanie wyłuskać wskazówek na przyszłość.

Andy Petersen przesuwał smyczek z szacunkiem dla wiekowego instrumentu, powoli, niczym przy najdelikatniejszej pieszczocie. Wreszcie z wyrzutem spojrzał na swoją żonę i rzekł:

– Do niczego się nie nadają. Stary złom.

– Andy – odpowiedziała – daj spokój. To najlepsze skrzypce jakie kupiłeś w ciągu ostatnich lat, jedyne nie zmarnowane pieniądze. Zagraj coś jeszcze.

Odłożył instrument, nawet na niego nie patrząc.

– Nie będę na tym grał. Skrzypią jak stare zawiasy. Mówiłaś, że mam coś lepszego…

– Nie mówiłam…

Od dawna nie widziała go tak rozgniewanego. Za sprawą choroby przypominał rozwydrzone dziecko, ale nigdy stetryczałego starca, jakim w części powinien być. Nawet choroba ma swoje humory, uznała. Wendy Petersen zaprowadziła męża na górę. Andy dotarłszy na strych rozdziawił szeroko usta.

– No, idź – powiedziała, wyrywając go z odrętwienia. – Wszystkie są twoje.

Stała w drzwiach, obserwując, jak stawia stopy między leżącymi na podłodze instrumentami.

– Naprawdę moje? Aż tyle?

– Naprawdę, Andy, naprawdę…

Próbował poświęcić każdemu instrumentowi choćby parę chwil, w trakcie których powstawały piękne i niespotykane, a jednocześnie tak bliskie jej melodie. Po cichu usiadła w stojącym pod ścianą fotelu. To jak darmowe biuro podróży – uśmiechnęła się z żalem, ponieważ wiedziała, że nic nie będzie w stanie przenieść jej do dawnych czasów.

Pani Petersen z dużą przyjemnością słuchała szaleńczej gry swego męża, ale po raz pierwszy od dawna zabrakło jej pewnej dozy mądrości i wyczucia.

***

Andy szedł ulicą i w tym przypadku należy rozumieć to dosłownie. Przemierzał Silent Avenue, stąpając po przerywanej białej linii i rozmyślał nad różnymi rzeczami. Najbardziej frapował go dzisiejszy obiad. A raczej kolacja. Obiad z kolacją za jedną racją, jak to mawiała jego matka.

Mama zrobi coś pysznego, myślał, próbując wyrzucić z pamięci wczorajszą zupę ogonową. Tak naprawdę Andy’emu znowu pokićkały się czasy i wspomnienia. Jego zabrudzone przewody nie wpuszczały do głowy nowych doświadczeń. W pewnych momentach życia miało to dobre skutki, ale tym razem Andy uważał żonę za matkę, a zjedzona przed kilkudziesięciu laty zupa nieprzyjemnie szczypała go w język.

– Skąd te wszystkie automobile? – dziwił się. – W całym mieście tyle ich nie ma.

Urzeczony, patrzył na mijające go samochody. Od pierwszego spojrzenia zakochał się w ich obłych, niemal lubieżnych kształtach. Samochody, które pamiętał, cierpiały na przewlekłą nadwagę. Andy niemal oślepł, trafiając na pochód roznegliżowanych modelek.

Kierowcy trąbili, przechodnie naśmiewali się z pijaka – zwykły dzień z życia pana Andy’ego Petersena.

– Halo? Panie Petersen. Proszę pana, proszę się zatrzymać.

Niestety pan Petersen nie zwracał uwagi na nawołujący go głos. Szedł za nosem, wyciągając ręce na boki, jakby próbował dotknąć samochodów. Kierowcy objeżdżali go z piskiem opon, krzyczeli i trąbili. Mimo to Andy nie wyczuwał w swym postępowaniu zagrożenia. Tak to już jest, że próbując polizać lizaka, można rozwalić głowę o chroniącą go szybę.

Andy Petersen został uchroniony przed tą sztuką przez znajomego nam skądinąd człowieka. Był to pan Nowak, właściciel lombardu, gratulujący sobie korzystnej transakcji. Nawiasem mówiąc, robił to nieświadomy krzywdy wyrządzonej swemu portfelowi – uwzględniając cenę zakupu instrumentu, prowizję, a przede wszystkim inflację, sprzedawca zarobił zaledwie marnego dolara. Pod zasłoną milczenia skryjmy faktyczną wartość skrzypiec.

– Stać, proszę się zatrzymać. – Sprzedawca wygrażał mknącym samochodom, do czasu, gdy któryś usłużnie się zatrzymał.

– Co pan robi? Proszę mnie zostawić – wołał.

– Życie ratuję. – Złapał go za ramię i przemocą wlókł po asfalcie. Wreszcie znaleźli się na bezpiecznym chodniku. Andy Petersen wyglądał na niepocieszonego, gawiedź także wydawała się zasmucona przedwczesnym zakończeniem widowiska.

Sprzedawca już wcześniej zauważył, że Andy w pewien sposób różni się od innych ludzi, ale uznał to za fanaberie starego człowieka. Dopiero teraz spostrzegł w jego oczach mgłę, która nie pozwala zobaczyć rzeczy takimi, jakie są naprawdę. Wiedziony dziwną intuicją rzekł do pana Petersena:

– Musisz uważać na samochody, chłopczyku. Mogą zrobić ci krzywdę, nim zdążysz zmówić paciorek. – Pogroził mu palcem, ale jednocześnie uśmiechnął się szczerze. Dzięki temu Andy spojrzał na niego życzliwszym okiem. – Chodź, zaprowadzę cię do domu. Tylko powiedz mi, gdzie mieszkasz.

– No tak, zgubiłem się – zarechotał, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. – Gapa ze mnie. Mama będzie zła, że jestem o tej porze poza domem. – Rozejrzał się dookoła. Nie czuł już ekscytacji z poznawania nowych miejsc i rzeczy, tylko strach, jakby zgubił się w środku gęstego lasu. – Nie wiem gdzie jestem.

– Zaprowadzę cię.

– Ale mama mówiła, żeby nie rozmawiać z obcymi. A już w ogóle żeby z nimi nigdzie nie chodzić.

– Znam twoją mamę. I ona mnie zna – odpowiedział bez zawahania.

– Tak? To niech pan powie… niech pan powie… jakie moja mama ma włosy.

– Czarne – powiedział. Wypatrzył ten kolor między tysiącami srebrnych nitek na głowie Andy’ego. Chłopiec z podziwem pokiwał głową. – I co, myślisz że znam twoją mamę?

– Chyba tak. Tylko nie wiem, czy ona zna pana – dodał po namyśle.

– Racja, racja – uśmiechnął się pan Nowak. – Mądrze mówisz. I co z tym fantem zrobimy?

Andy Petersen myślał dłuższą chwilę. Na jego czole pojawiła się zafrapowana, kilkudziesięcioletnia bruzda.

– Chciałbym, żeby mnie pan jednak zaprowadził. Nie znam tu nikogo innego.

– Jasne Andy, tylko powiedz mi gdzie mieszkasz.

– Na May Hill 18. To gdzieś niedaleko?

Pan Nowak odpowiedział, że mają trochę drogi przed sobą, ale będzie naprawdę fajnie. Patrzyli na mknące samochody oraz na mijających ich ludzi. W pewnym momencie Andy złapał pana Nowaka za rękę.

– Nie chcę się znowu zgubić.

– Jasne, rozumiem.

– Proszę pana.

– Tak?

– Teraz wydaje mi się, jakbym wcześniej pana widział. Tylko nie mogę sobie przypomnieć kiedy…

– Hehe, nie łam sobie tym głowy, Andy.

Po chwili zastanowienia pan Nowak, który znał się lepiej na ludziach niż interesach, zapytał Andy’ego:

– A powiedz Andy, jak tam skrzypce?

– Skrzypce? Zawsze chciałem grać na skrzypcach.

Nie kontynuowali tej rozmowy. Zza zakrętu wyłonił się ozdobiony białą elewacją domek. Andy wyrwał się z uścisku i pognał na spotkanie stojącej w furtce kobiecie. Pan Nowak dołączył do nich powolnym krokiem.

– Dzień dobry – powiedział. Kobieta rozdygotaną dłonią gładziła Andy’ego po włosach. Mężczyzna wręcz wypluwał z siebie słowa przeprosin.

– To ten pan mnie przyprowadził. Mówił, że cię zna, mamo. – Skrzywiła się, słysząc to słowo.

– Ach, no tak. Oczywiście, znamy się od bardzo dawna. – Uśmiechnęła się przyjaźnie, lecz bez radości. – Andy, leć już do domu. Chyba już nachodziłeś się po dworze. – Pogroziła mu palcem. – W środku czeka kolacja.

Gdy siwiejący mężczyzna popędził do domu, przeskakując po dwa stopnie schodów, kobieta odwróciła się, uśmiechając bardzie życzliwie.

– Wyglądał na zagubionego, więc spytałem, czy potrzebuje pomocy.

– Dziękuję, że go pan przyprowadził. Nie po raz pierwszy gdzieś znika. Miał kręcić się przy domu, a… no… wyszło jak zawsze.

Chciał instynktownie rzec jej: dzieci, ale w porę ugryzł się w język.

– To jakaś choroba, tak?

– No tak, choroba. Wolałabym kryzys wieku średniego. Z drugiej strony to chyba niewielka różnica – dodała mimochodem. – Lekarze mówią, że nie ma na to lekarstwa. Andy widzi rzeczy innymi, niż są. Czasami mam wrażenie, że miewa przebłyski, ale…

– Są krótkie jak mignięcie flesza – podpowiedział.

– Tak. I równie nieprzyjemne.

Zamilkli na dłuższy moment.

– Andy chodził po jezdni. Całe szczęście, że nic mu się nie stało – wyjaśnił zdawkowo, nie chcąc wychwalać swych zasług.

– Proszę zostać na kolację, przecież musimy w jakiś sposób panu podziękować. Pierwszy raz zrobiłam zupę ogonową. Boję się, czy Andy’emu będzie smakowało. A panu smakuje?

– Nie wiem, nigdy nie jadłem.

– Więc jest okazja. Zapraszam. – Szerzej uchyliła furtkę.

– Dziękuję, ale naprawdę nie mogę, już jestem spóźniony.

Kobieta przystąpił do jakże miłego mu nagabywania, gdy z domu dosłyszeli przeraźliwy i pełen złości okrzyk:

– Mamo! Znowu ta zupa!

Wendy nie myślała już o miłym starszym panu. Pędziła do swego męża. Tylko w biegu zawołała jeszcze:

– Proszę nas odwiedzić, wie pan gdzie mieszkamy panie… panie…

– Nowak – zawołał, gdy znikła w mrocznej gardzieli domu.

Pan Nowak odwrócił się na pięcie i nieśpiesznie ruszył otworzyć sklep. Idąc, rozmyślał o rzeczach, których nie zdążył powiedzieć kobiecie. O wczorajszej wizycie Andy’ego, nazwisku, którego prawdopodobnie nie usłyszała i o tym, jak ładnie się starzeje. Ale powoli. Pomyślał, że mógłby dorzucić kilka historii ze swojego życia oraz powiedzieć, jak naprawdę uratował jej syna… tfu… męża. Tak, na początek wystarczy. No i zapytać, jak się nazywa.

***

– Mamo, mamo, mogę otworzyć?

Wendy powyżej uszu miała mamowania własnemu mężowi, tym bardziej, że sami nigdy nie mieli dzieci. Planowali to, ale na planach się skończyło. Była to głównie wina Andy’ego, który pracował od świtu do nocy i zawsze prosił, aby zaczekali, aż porządnie się urządzą. Będzie miał wtedy więcej czasu dla dzieci. Urządzili się, jego firma stanowiła pieniężne perpetum mobile, ale Andy miast płodzić dzieci, stał się jednym z nich. Wendy sądziła, że w przypływie dobrego samopoczucia byłby z wstanie z nią to zrobić, ale odkąd mówił do niej „mamo”, nie mogła przemóc obrzydzenia. Może to i lepiej, jedno dziecko w zupełności wystarczy.

– Otwórz. Tylko nie wystrasz gościa.

– Mamo…

Andy potupał na bosych stopach do drzwi. Spojrzał przez wizjer, ale nie przypominał sobie tego mężczyzny.

– Nie znam tego pana.

Co ty nie powiesz? – pomyślała Wendy.

– No otwórz, otwórz.

Otworzył. Na progu stał starszy, ubrany w garnitur mężczyzna. W dłoniach trzymał coś podłużnego, owiniętego srebrną folią. Przełożył zawiniątko w lewą rękę, prawą wyciągnął do Andy’ego.

– Cześć Andy – przywitał się pan Nowak.

Pan Petersen niepewnie uścisnął wyciągniętą dłoń.

– Nie pamiętasz mnie, co?

– Dzień dobry – powiedziała Wendy. – Andy, poznaj pana…

– Winstona. Mam na imię Winston. Winston Nowak.

Kobieta kiwnęła głową.

– Proszę wejść. Już bałam się, że więcej nas pan nie odwiedzi. Nie miałam adresu, ani numeru do pana. Przykro by było.

– Cóż, oto jestem – wzruszył ramionami. – To dla pani… i dla Andy’ego oczywiście. Andy, lubisz placek z dyni?

– Może być.

– Naprawdę nie było trzeba. I tak dużo pan dla nas zrobił.

– Nie przesadzajmy. Ja tylko go kupiłem, sam w życiu nie upiekł bym czegoś takiego. Czegoś tak dobrego, oczywiście – uśmiechnął się.

– Musi być pyszny – odpowiedziała Wendy. – Zaprowadź pana Nowaka do pokoju – poprosiła męża. – Zaraz wracam, załatwię tylko coś na górze. Proszę nie ściągać butów, nie trzeba.

Wróciła chwilę później. Dostrzegł przemianę, którą można porównać do pierwszych promyków słońca uwidaczniających piękno pogrążonej w mroku krainy.

– Ładnie… ładnie… – bąkał – ładnie tu u pani.

– Tak? Dziękuję. Mam za dużo czasu na głupoty. Proszę usiąść, nastawię tylko na herbatkę, albo kawę może?

– Herbatkę, jeśli można.

Andy patrzył na niego z stojącego pod oknem fotela. Trzymał się za krocze.

– Dużo ma pan lat? – zapytał, sięgają garść ciastek z półmiska.

– Za dużo, Andy. Mogę mówić ci po imieniu, prawda?

– Tak.

Pan Nowak rozejrzał się dookoła. Z kuchni dochodziło szczękanie talerzy, sztućców, szuranie kapci.

– Jeśli chcesz, powiem ci ile mam lat. Ale najpierw powiedz ile ty masz. Dobry interes?

– Dziesięć. Mam dziesięć lat.

– Wyglądasz na więcej. Ja mam pięćdziesiąt osiem, ale można uznać, że sześćdziesiąt.

– Jest pan stary.

– Andy! – Wendy stała w drzwiach, trzymając tackę z herbatą, cukrem i szklanką soku malinowego. – To było niegrzeczne, nie powinieneś tak mówić.

Pan Petersen spojrzał na podłogę, nie mówiąc nic więcej. Wydawał się raczej zezłoszczony, niż przygnębiony.

– Przepraszam, to do niego niepodobne.

– Chyba już za późno na wychowanie – szepnął.

– Fakt – odpowiedziała, siadając obok. Kolejne słowa niemal wyszeptała mu do ucha. – To przez to wchodzenie w rolę. On „gra” syna, więc tak jakoś naturalnie…

– Rozumiem – kiwnął głową.

– Naprawdę chciałabym, aby panu osobiście podziękował za wczorajszą pomoc, ale jak pewnie pan zauważył, nic już nie pamięta. Ma takie zaniki. Z drugiej strony potrafi przypomnieć sobie najdrobniejsze szczegóły życia. Trochę to dziwne.

– I straszne. – Nie był pewien, czy powinien to mówić, ale kobieta skwapliwie mu przytaknęła.

A później, jak nakazywała przyzwoitość, odsunęła się na znacznie większą odległość.

– Więc… jest pan stąd, czy… Mam na myśli kraj, jest ze Stanów, czy skądś indziej?

– Ma pani na myśli moje nazwisko, tak? Moi dziadowie mieszkali gdzieś tam za wodą. Dla mnie osobiście, wiem że to samolubne, nie ma to znaczenia, ale ich nazwisko toczy się za mną jak puszki za nowożeńcami.

– I nigdy pan tam nie był? Zawsze chciałam podróżować. Móc jeszcze zobaczyć kraj swoich przodków… Coś wspaniałego.

– Moja babka współpracowała z Niemcami w trakcie wojny i nie mam szczególnie ochoty poznać tego z bliska. Może się pani śmiać, ale była kucharką w Wermachcie.

Wendy siorbnęła herbaty.

Myśli Winstona toczyły się leniwie po bezdrożach, gdy przypomniał sobie coś niecierpiącego zwłoki.

– Przepraszam, ale w dalszym ciągu nie wiem jak ma pani na imię.

– Nie mówiłam? Przepraszam. Wendy. Petersen po Andym, a dawniej Guin. Po ojcu. – Wendy Petersen mocno przygryzła wargę.

– Mamo, co ty mówisz? Coś ci się chyba pomyliło. – Patrzył to na nią, to na Nowaka. – Masz na imię Mery.

– No jasne, że Mery. A jak usłyszałeś? – uśmiechnęła się. – No dobra, nieważne. Może pójdziesz pobawić się w swoim pokoju? Dorośli mają kilka rzeczy do omówienia. Proszę.

Wyszedł bez słowa, ale oglądał się na nich przez ramię.

– Nigdy nie słyszałem o takiej chorobie.

– Zespół Torrwaya. Niezwykle rzadkie; podobno w całej historii odnotowano zaledwie kilka przypadków. Początkowo objawia się zanikami pamięci, bólami głowy. Nie jest to śmiertelne, przynajmniej dla ciała. Andy żyje w przeszłości, jego mózg jakby nakłada na znanych mu ludzi obraz osób, które od dawna nie żyją. Może dziwnie to zabrzmi, ale to dobra choroba. Przynajmniej dla niego.

– To brzmi trochę jak zaburzenia emocjonalne. Może psycholog powinien się mu przyjrzeć.

– Byłam już wszędzie, proszę mi uwierzyć.

Milczeli dłuższą chwilę, podziwiając swe herbaciane odbicia.

– Andy mówił pani, jak się poznaliśmy? – Pan Nowak postanowił przejść do kolejnego punktu z listy.

– Chyba wyleciało mu to z głowy.

– Kupił u mnie skrzypce. W ostatni wtorek.

– Ma pan sklep?

– Tak, ale to raczej hobby, nic poważnego. – Nie powiedział o niskich przychodach i małych umiejętnościach kupieckich, bo zwyczajnie nie miał o tym pojęcia. – Chyba niedługo go zamknę. Dobrze, że pan Petersen zdążył kupić te skrzypce. Są naprawdę wyjątkowe… Przynajmniej, gdy na nich gra.

– Też tak uważam. Tylko że jemu się nie podobają. Pograł chwilę i odłożył w kąt.

– W sklepie wyglądał na zadowolonego… Może powinien zrobić jeszcze jedno podejście. Szkoda, żeby taki instrument się marnował. Może teraz? Chciałbym to usłyszeć.

– To na pewno będzie coś fantastycznego. Proszę zaczekać.

Najpierw przyprowadziła męża.

– O co chodzi? – zapytał Winstona, gdy Wendy ponownie zagłębiła się w czeluściach domu.

– Nie mam zielonego pojęcia.

Wendy pojawiła się w drzwiach kuchni, trzymając ręce skryte za plecami.

– Andy, zamknij oczy, proszę. – Podbiegła do Winstona i wręczyła mu skrzypce. Nim zdążył rzec choćby słowo, odezwała się ponownie. – Możesz otworzyć. Pan Nowak ma dla ciebie prezent.

Pan Petersen omiótł wzrokiem siedzącą naprzeciwko postać. Dostrzegłszy skrzypce, krzyknął krótko. Stał, nie mogąc oderwać wzroku.

– To dla mnie, naprawdę dla mnie?

Winston bez słowa podał mu skrzypce. Andy nie przyjął ich od razu. Zamiast tego uścisnął Nowaka tak silnie, że mężczyzna poczuł to gdzieś głęboko w trzewiach.

– Dziękuję, dziękuję, dziękuję!

– Nie ma za co, Andy, nie ma za co. – Mówiąc to patrzył na Wendy. – No dobrze, bo jeszcze mnie połamiesz. Lepiej coś nam zagraj.

– Nie umiem… Ale będę trenował. Mamo, zapiszesz mnie na lekcję?

– Spróbuj coś zagrać. Myślę, że żaden nauczyciel nie jest ci potrzeby.

– Mamo…

Mimo to bez zawahania umieścił instrument pod brodą i zaczął grać. Pociągnął smyczkiem po strunie, ale wydobyty przy tym odgłos w niczym nie przypominał dźwięku skrzypiec. Przywodził na myśl wiosło rysujące po przejrzystym szkle wody. Melodia płynęła spokojnie, dając czas na podziwianie widoków, gdy niespodziewanie porwał ich nurt. Krótkie, szarpane dźwięki nie pozwalające na chwilę wytchnienia. Pęd, nieskończona ucieczka przed nieznanym i obcym. A wreszcie radość z odpoczynku, schronienie.

Wendy, jak zawsze, słuchała muzyki swego męża z zamkniętymi oczami, ale nigdy wcześniej nie przeżyła czegoś takiego. Pod jej powiekami migotały obrazy. Widziała góry wysokie jak niebo oraz wijący się między nimi strumyk, na którym ledwo mieści się tratwa. Na tratwie widziała samą siebie. Była naga, jak Pan Bóg ją stworzył, ale nie czuła wstydu. Oparła brodę o kolana, ręce splotła nad kostkami nóg. Patrzyła gdzieś przed siebie. Czuła się dobrze, ale gdzieś podświadomie czuła, że stan ten minie jak każde lato.

Obok siedział mężczyzna. Nie wiedziała kto to. Rozciągający się przed nią widok oczarował ją, niczym świecący jasno diament. Nie mogła, nie chciała, odwrócić wzroku. Podziwiała piękną krainę, w której rosły jabłonie, a góry godziły w chmury.

Patrzyła na wprost, na świecącą złotem krainę. Wokół drzew latały ptaki. Ich upierzenie mieniło się w słońcu wszystkimi barwami tęczy, jakby zostały zbudowane z wody. To niebo, pomyślała.

Chwilę później poczuła dotyk. Lodowata dłoń leżała na jej ramieniu.

– Wendy.

Odwróciła głowę i ujrzała Andy’ego. Uśmiechał się.

– Jak dobrze cię tu widzieć.

Nie minęła sekunda, gdy patrzyła na niego z perspektywy podłogi. W dłoni trzymał skrzypce. Trząsł się na całym ciele.

– Mamo, co ci się stało? Nic ci nie jest?

Obok stał Winston. W dłoni trzymał wilgotną szmatkę.

– Myślałem, że przymknęła pani oczy…

– Aż upadłaś na podłogę – wciął się Petersen.

– Właśnie. Ale teraz już dobrze?

Kobieta wpatrywała się w Andy’ego. Była czerwona na twarzy, drżała, niczym wulkan na chwilę przed erupcją.

– To wszystko przez te skrzypce – powiedział Petersen, łapiąc się za głowę. – To przez nie mama zasłabła. To pan mi je dał. Chciał pan, żeby mama umarła! – Zamachnął się, mierząc instrumentem w Nowaka, gdy Wendy otrząsnęła się z odrętwienia.

– Andy, stój! – krzyknęła. Andy nie posłuchał. Trzasnął skrzypcami w ramię Nowaka, które broniło dostępu do głowy. W przeciwieństwie do skrzypiec mężczyzna zdawał się być nienaruszony. Wzdłuż podstrunnicy instrumentu pojawiła się długa rysa. Pękła, oddzielając się od korpusu, gdy Andy obił Nowakowi biodro.

Wreszcie wypuścił skrzypce z dłoni. Upadły na podłogę, dopełniając przy tym dzieła zniszczenia. Andy, patrząc spod zmarszczonych brwi, wyszedł z salonu.

Wendy podparła się na łokciach, obserwując plecy swego męża. Nowak pospieszył by pomóc jej wstać, ale zbyła go machnięciem dłoni.

– Czy z panem wszystko w porządku? – zapytała, siedząc na fioletowym fotelu. – Nie zrobił panu krzywdy?

– Wszystko w najlepszym. – Masował swoje prawe ramie. – Zdążyłem się zasłonić. Inaczej byłoby kiepsko.

– Już ja się z nim rozliczę.

– Proszę dać spokój, i tak nie przyniesie to skutku, a czekają panią bezsensowne utarczki.

Choć niechętnie, przyznała mu rację.

– Przepraszam.

– Dajmy już spokój, naprawdę nie warto o tym mówić. Tylko skrzypiec żal. Nie wiem, czy do czegokolwiek jeszcze się nadadzą. Piękni brzmiały. A ta muzyka… Była piękna, pełna smutku, jakiejś nostalgii, a jednocześnie… złości. Cholercia, to sprzeczne, ale prawdziwe. Niewielu ludzi potrafi doprowadzić muzyką do stanu omdlenia. Andy powinien grać w jakiejś dobrej orkiestrze czy filharmonii.

– Codziennie gra godzinami. Chyba nie potrafiłby bez tego żyć. Przynajmniej niezbyt długo.

– Nietrudno zasłabnąć przy takiej muzyce.

– Nie, to raczej moja wina – uśmiechnęła się. – Duszno tu. Myślę, że będzie lepiej, jeśli już się położę. Trafi pan do wyjścia? Prosto i na prawo.

Nagle uciekł wzrokiem.

– Pani Petersen, mam pytanie.

– Tak?

– Będę mógł o czasu do czasu państwa odwiedzić?

– No nie wiem… To zależy od stanu Andy’ego. – Dumała przez chwilę. – Proszę przyjść w następnym tygodniu, przygotuję coś dobrego.

Nowak bez problemu trafił do wyjścia, później do domu, a wreszcie łóżka, mimo że słowa „No nie wiem” rezonowały mu w głowie, nie pozwalając dosłyszeć jakichkolwiek innych sygnałów i dźwięków.

***

Nie mogła zasnąć. Przed oczami miała twarz Andy’ ego, który jest najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Był a z nim u wszystkich dobrych lekarzy w kraju, a także kilku za granicą. Objawy były podobne do Alzheimera, skutki także nie odbiegły zbytnio od założeń, z tą różnicą, że ta choroba nie była śmiertelna. Szczerze mówiąc, Wendy nie była pewna, czy w ogóle uznać to za chorobę, skoro jej prawdziwym efektem jest powrót do najlepszych lat dzieciństwa.

Szukała kompetentnego lekarza, jednocześnie obawiając się, że go znajdzie. Gdy trafiła na mogący pomóc Andy’emu specyfik, jej mąż był już kompletnie zdziecinniały. Sądził, że lada dzień pójdzie do przedszkola i pozna nowych kolegów.

Posadziła go sobie na kolana, co wymagało nie lada wysiłku, i zapytała:

– Andy, powiedzmy mi… Chciałbyś być duży? Jeździć samochodem, chodzić do pracy, albo z dziewczynami za rękę?

– Mamo, dziewczyny? Fuj!

– No jak nie chcesz to nie. Ale mógłbyś chodzić gdzie tylko byś chciał bez mojej zgody, kłaść się nad ranem, spać w ubraniach i w ogóle wszystko.

– Ale musiałbym chodzić do pracy, tak?

– Jakbyś chciał. Nie ma nic na siłę.

– Jak tak to mogę być duży… ale najpierw pójdę do przedszkola.

Zabierając go do szpitala czuła się jak ostatnia egoistka. Niechętnie stawiała się na jego miejscu, przyznając, że jest jej tam dobrze – w błogiej nieświadomości, codziennie poznając świat od nowa. Szczęściem w nieszczęściu okazało się, że lek jest nieskuteczny. Nigdy wcześniej nie zaznała podobnej ulgi.

Nie ulegało wątpliwości , że jej mąż miał talent do gry na skrzypcach, ale nigdy wcześniej nie przekonała się o tym w taki sposób. Jego muzyka działa na wyobraźnię – uznała. Jak inaczej to wszystko wyjaśnić?

Dużo spokojniejsza, postanowiła zasnąć. Nie było to proste, ale wykonalne.

Obudził ją trzask rozbijanego szkła.

Otworzyła oczy. Wokół panowała przyprószona nikłym światłem księżyca ciemność. Wendy na oślep sięgnęła do lampki i nacisnęła włącznik. Jaskrawe światło oślepiło ją na chwilę, w której mogło zdarzyć się wiele nieprzyjemnych rzeczy.

Mrużąc oczy, rozejrzała się po pokoju. Wszystko wyglądało w najlepszym porządku. To wiatr, stary psotnik – uznała, gdy w przyłączonej do sypialni łazience rozbrzmiał szloch. Nie miała wątpliwości, kto go wydał.

Po kilku sekundach stała pod drzwiami łazienki. Nie zastanawiając się długo, szarpnęła klamkę.

Siedział pod ścianą. Twarz skrył w dłoniach, z między których toczyły się wartkie strumienie krwi.

– Andy? – zapytała, stojąc w otwartych drzwiach. Bała się wejść dalej – na podłodze leżały setki mniejszych i większych kawałków rozbitego lustra.

Spojrzał na nią. W jego oczach nie dostrzegła ani śladu dziecka, jakim był wcześniej. Siedział przed nią niemal pięćdziesięcioletni mężczyzna, dla którego świat ograniczony był do monotonnej pracy, skrzypiec, obiadu i kolejnego wyczerpującego poranka.

– Wendy, o Boże, Wendy, to naprawdę ty…

Zerwałby się na równe nogi, gdyby nie nastąpił na duży kawałek lustra. Upadł, waląc plecami o ścianę.

Wendy krzyknęła krótko, po czym pobiegła po kapcie. Pewnie przeszła po szkle, zabrała z apteczki bandaże i plastry, by wreszcie dopaść do Andy’ego.

– Naprawdę mnie poznajesz? Wiesz kim jestem? – zapytała, opatrując mu dłoń. Pęsetą czyściła rany.

– Nie wiem, Wendy. Ja… naprawdę nie wiem. Nie poznaję nawet własnej twarzy, ten człowiek w lustrze jest obcy, stary, nie winem… Ma zmarszczki i siwe włosy. Jest do mnie tak niepodobny.

-Andy… Pamiętasz, że byłeś… jesteś… Ostatnio popadłeś w chorobę. Bardzo rzadką chorobę. Żyłeś jakby w przeszłości. Możesz mi nie wierzyć, ale brałeś mnie za własną matkę. No i traciłeś pamięć.

– Kłamiesz – powiedział. – To wszystko nieprawda!

Nie zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować, gdy Andy rozpłakał się. Ponownie ukrył twarz w dłoniach. Wendy usiadła obok, opierając głowę na jego drgającym barku. W szlochu Andy’ego znalazła wyłącznie dezorientację, ale nie mogła wydusić choćby słowa. Niektóre odpowiedzi są dużo trudniejsze niż pytania.

– Chcesz położyć się do łóżka? – zapytała.

Przytaknął.

– Mogę spać z tobą, mamo?

Nim Wendy zdążyła zemdleć, czy zrobić cokolwiek innego, Andy powiedział:

– Wybacz, głupi żart.

***

Przed położeniem się do łóżka opatrzyła mu wszystkie rany. Szczególnie ta na stopie wyglądała paskudnie.

– Wybacz, wiem, że lubiłaś to lustro…

– Jak wszystko, za co zapłaciłam z własnej kieszeni – wcięła się.

– … ale nie mogłem znieść swojego widoku.

Już leżeli pod kołdrą, szczelnie przykryci.

– Nie rozumiem jak mogłeś tak nagle wyzdrowieć. To wbrew medycynie. Tak nagle i całkowicie. Miałeś już przebłyski świadomości, ale od razu mogłam poznać, że są tylko chwilowe. Teraz tego nie widzę.

Spoglądał gdzieś przed siebie, na skryty za zasłoną ciemności sufit. Równie dobrze mógł zamknąć oczy, ale wtedy pod jego powiekami pojawiały się obrazy, których nie chciał widzieć.

– Wendy, ty tam byłaś, prawda?

Poczuła jakby porażenie prądem – krótki, nieprzyjemny błysk wstrząsający całym ciałem.

– Byłam… ale gdzie Andy?

– Na kryształowej rzece.

W ciemności słychać było szybki oddech Wendy i nic więcej.

– Pamiętam cię, płynęliśmy tratwą. Nie mogłaś oderwać wzroku od Złotej Krainy. Wiem, że to głupia nazwa, ale sam ją wymyśliłem. Tak naprawdę nie mam pojęcia jak się nazywa. Podobała ci się?

– Ja naprawdę nie wiem o czym mówisz.

W ciemności nie mogła dostrzec jego pobłażliwego uśmiechu. Wendy czuła, że za chwilę zemdleje, ucieknie, lub zrobi jeszcze coś głupszego, ale ostatecznie tylko silniej przywarła do Andy’ego.

– Ja też nie wiem co się dzieje – powiedział, głaszcząc ją po głowie. – Nie wiem, gdzie byłem przez ostatnie lata. Nie wiem, dlaczego znowu tu jestem. Ale wiesz co, jest mi z tym dobrze.

Zasnęli.

***

– Musisz pójść do lekarza. Powinien cię zbadać.

Wysoko wiszące słońce zaglądało w okna sypialni. Andy, na wpół śpiąc, zerwał się, by zaciągnąć zasłony, ale nigdzie ich nie znalazł.

– Teraz mamy rolety – powiedziała Wendy. – Pociągnij za ten sznurek.

– Mam dziwne przeczucie, że to jedna z wielu ostatnich zmian.

– Sam wszystko obejrzysz, jak tylko wszystko załatwimy.

– Żadnych lekarzy, jeśli o to chodzi. Przynajmniej nie teraz . Muszę trochę odpocząć. Przywyknąć.

– Do czego?

– Do tego, że tak się postarzałaś – warknął. – Do życia, cholera, do normalnego życia!

– Przyzwyczajaj się do czasu aż to wróci, proszę bardzo.

Przewróciła się na bok.

– Oni i tak w niczym mi nie pomogą – powiedział, wyraźnie spokojniej. – Co takiego miałbym im powiedzieć? Co ty byś im powiedziała? Oboje wzięliby nas do czubków.

– Mały Andy zaraz posika się w majtki. Trzeba to jakoś racjonalnie wytłumaczyć; po co dramatyzować.

Przez długi czas leżeli, milcząc. Tylko Wendy usłyszała, jak czyjś pies grzebie w jej begoniach. W tym momencie wszelkie obce dźwięki były poza zasięgiem Andy’ego.

– Wciąż czuję ten zapach – odezwał się wreszcie. – Tysiące kwiatów. Rosły na polach otaczających rzekę. Róże, tulipany, masa lilii. Cholera, było ich dużo więcej, ale znam tylko tyle. Z drugiej strony nie przypominam sobie, żebym widział podobne kwiaty kiedykolwiek wcześniej. Hmmm… To tak jakby zamknęli mnie w perfumerii, ale, wyobraź sobie, żaden zapach nie przyprawił mnie o mdłości. Mógłbym wąchać je godzinami. Nad kwiatami, wysoko nad nimi, latały ptaki. Nie były zwykłe, ale zbudowane z wody. Lecąc pod światło, mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Wyobrażasz to sobie? Latająca tęcza. Tylko aparatu mi zabrakło, żeby zgarnąć Pulitzera. Pode mną płynęła rzeka czystego kryształu. To drobne, jakby potłuczone drobinki. Można złapać je ręką, przesypywać między palcami.

– A przed tobą była Kraina.

– Widziałem ją tylko z daleka. Rosły tam różne drzewa, ale przeważały jabłonie. One świeciły, Wendy. Za dnia nie było tego widać, ale gdy przychodziła noc… Między obydwoma porami nie było wielkiej różnicy. Wszystko otaczały góry. Miały zielone szczyty, ale żeby to zobaczyć, trzeba naprawdę mocno zadrzeć głowę. Razem wyglądało to jak prawdziwy cud.

– Wendy, powiedz szczerze, wierzysz mi?

– Nie wiem, czy wierzyć samej sobie. W każdym razie muszę przyznać, że widziałam to samo – westchnęła.

– Wiesz, albo obydwoje jesteśmy przećpani, albo jednak nie zwariowałem – uśmiechnął się. – Sam nie wiem, co gorsze.

– Ja też, kochanie, ja też. – Po dłuższej przerwie dodała.– Zapomniałam ci powiedzieć. Wróciłeś po tym, jak zniszczyłeś swoje skrzypce.

***

Całą kolekcję pokazała mu nazajutrz.

– O w mordę. – W żadnym sklepie nie widział tyle instrumentów. Rozpoznał tu modele najlepszych lutników o jakich świat słyszał, a także nowoczesne zabawki. Wszystko wisiało na ścianach, na specjalnych statywach. – Ile tego tu jest?

– Prawie dwie setki

– Pozwoliłaś wydać mi tyle pieniędzy?

– Czasami wydać, czasami zainwestować. Wiele sprzedałam za twoimi plecami. Nawet jako dzieciak miałeś nosa do interesów. Ogólnie możemy jeszcze trochę zarobić; jak już je sprzedamy.

– W życiu. To jeden z lepszych widoków jakie kiedykolwiek widziałem. Pojęcia nie mam kiedy je wszystkie ogram.

– Nigdy. Przynajmniej póki nie pójdziesz się zbadać.

– Chyba nie bardzo cię rozumiem.

– Nie wiemy, dlaczego wyzdrowiałeś, ale miało to jakiś związek ze skrzypcami. Nie chcę, żeby w jakiś sposób to się odwróciło.

Wbił oczy gdzieś w sufit, parodiując typowe zachowanie Wendy.

– To wreszcie są lekarstwem czy trucizną? A może jeśli nie będę na nich grał, niedługo znowu mnie tam wciągnie? O tym pomyślałaś.

– Nawet tak nie mów!

– No dobrze, uspokój się. Jeśli chcesz, mogę nie grać… przez jakiś czas. Możesz chociaż powiesz mi, które to skrzypce.

– Nie.

Mimo to, gdy kilka godzin później Wendy wyszła po zakupy, pan Petersen postanowił odwiedzić magazyn na górze. Idę tam tylko popatrzeć, upominał się. Tak samo jak gwałciciel czai się na ofiarę dla podziwiania widoków, bądźmy szczerzy.

Andy Petersen nie miał okazji do sprawdzenia swej silnej woli. Na drzwiach wisiała karta, której humoru ani trochę nie pojmował.

STREFA SKAŻONA IDIOTAMI. WON! – głosił napis.

Drzwi były zamknięte na klucz.

***

– Czy ja pana znam?

Minął tydzień, odkąd dziecięca strona Andy’ego usunęła się w cień. Przez ten czas Petersenowie żyli odcięci od reszty świata, jak dzieci ciesząc się każdą chwilą. O dziwo, nie kłócili się zbyt często. Andy nie był w stanie rozwikłać koneksji między skrzypcami a swoją przypadłością. Wendy bezskutecznie namawiała go, by odwiedzili lekarza. Była gotowa zaofiarować własny wstyd, dla dobra Andy’ego, ale ten odpowiadał wyłącznie: jestem zdrowy, więc po co?

Ostatnie wydarzenia nie pozostawiły w głowie Wendy miejsca na inne sprawy, tym bardziej na odwiedziny gościa.

– Czy ja pana znam? – zapytał Andy, ściskając rękę szeroko uśmiechniętemu staruszkowi.

– Oj, chłopcze, chłopcze, powinieneś mnie zapamiętać, być może niedługo będę częstszym gościem w tym domu – uśmiechnął się, aplikując Andy’emu kuksańca.

– Że co proszę?

– Kto to? – gdzieś z wnętrza domu zawołała Wendy.

Andy otaksował gościa wzrokiem. Ubrany był w kapelusz, przesłodzony uśmiech, laskę i wysłużoną walizkę.

– Nie przejmuj się, kochanie, to jakiś cholerny akwizytor. Zaraz sobie pójdzie.

Winston wyglądał jak wyrzucona na brzeg ryba. Wybałuszonymi oczyma wpatrywał się w Andy’ego. Jego usta układały się w pokraczne O, to zwierały w prostej linii.

– Proszę to wydusić – powiedział Andy. – Nikt nie będzie krzyczał.

Na szyi Winstona nabrzmiała żyła. Andy nie miał pewności czy to tętnica, ale cokolwiek by to nie było, przybrało monstrualne rozmiary.

– Proszę się uspokoić, bo zaraz panu żyłka pęknie. – Nigdy nie przypuszczał, że wypowie do kogoś te słowa w znaczeniu dosłownym.

– Winston! – zawołała Wendy. Pojawiła się tuż za Andym, wycierając dłonie w ścierkę. Wyraz jej twarzy zmieniał się niczym maski u starożytnych aktorów. Zaskoczenie, zakłopotanie, strach, obawa. – Co panu się stało? Może przyniosę wody?

Andy obserwował całą scenę jako nic nie znaczący świadek, zaledwie widz w kinie. Niewiele rozumiał, ponieważ Winston Nowak mimo zasług nie był, w odczuciu Wendy, personą wartą relacji. Gwoli ścisłości, przez ostatni tydzień w ogóle nie myślała o tym mężczyźnie.

Wendy, biegiem, przyniosła szklankę wody. Nie zdążyła siłą wlać jej w Winstona, ponieważ mężczyzna powoli dochodził do siebie, a przynajmniej jego żyła nie wyglądała jak napompowany balon.

– A jeśli to zawał? Zadzwoń po karetkę.

– Nie trzeba, już mi lepiej, naprawdę. – Po czym bez jakiegokolwiek przerwy i względu na Andy’ego zapytał: – Pani mąż już wyzdrowiał?

Minęła dłuższa chwila, nim do Wendy dotarło, o co ją pyta.

– Tak – kiwnęła głową. – Tak. Wydaje się, że wszystko jest dobrze. Oby to już nie wróciło.

– Oby – przyznał, uśmiechając się. – Miło mi pana poznać… Po raz trzeci. A nie, przepraszam czwarty. Winston Nowak, do usług.

– Wybacz Andy, zapomniałam powiedzieć ci o panu Nowaku. To od niego kupiłeś skrzypce, które, być może, cię uratowały. Poza tym przyprowadził cię do domu, kiedyś mi zniknąłeś.

– Cholera, zaprowadził mnie pan do wyrodnej matki i mam jeszcze dziękować? Bez przesady – roześmiał się. – Zapraszam. – Wziął Winstona pod ramię. – Mam świetny koniaczek. Popijemy, porozmawiamy.

-Andy, w twoim stanie? – powiedziała Wendy.

– W moim stanie to ja dopiero będę. Tędy proszę.

– Panie Petersen, pańska żona ma rację, nie powinno pić się po tak ciężkiej chorobie. Myślę, że organizm potrzebuje odpoczynku.

– A dusza lekarstwa. – Dzięki pokraczności Winstona nabawił się całkiem dobrego humoru, ale patrzące na niego postaci nie podzielały wesołości. – To może lampkę wina chociaż… Przecież muszę jakoś panu podziękować. Chociaż panu naleję!

– Dziękuję, ale nie czuję się dzisiaj najlepiej.

– Proszę wejść, odpocząć – powiedziała Wendy. – Czujecie panowie te zapachy?

– Są naprawdę apetyczne, ale jednak pójdę do domu. Nie czuję się najlepiej. – Posłał Andy’emu mówiące wszystko spojrzenie.

Wendy próbowała jeszcze protestować, chciała chociaż, aby wysłuchał historii o cudownym powrocie do zdrowia, ale Winston był zdecydowany wyruszyć w drogę. Wyszedł, żegnany zaproszeniem na kolejną wizytę.

– Masz mi coś do powiedzenia? – zapytał Andy, obserwując zamykającego furtkę mężczyznę.

Długo taksowała go wzrokiem i drapała się po brodzie, nim wybuchła śmiechem.

– No proszę cię, daj spokój.

– Co? Sama widziałaś jak na mnie patrzył. Jak wilk. A jak patrzył na ciebie.

– Już dobrze, mój basiorze, już dobrze. Jesteś wyposzczony, dlatego masz zwidy.

Andy nie był przekonany do jej opinii. Może sama tego nie dostrzegała, ale ten gość wyraźnie nie przyszedł tu tylko dla miłej pogawędki – pomyślał. Albo, co gorsze, dostrzegała.

– Często tu przychodził?

– Całe dwa razy, jeśli już chcesz wiedzieć. Ponadto wielokrotnie odwiedzał mnie listonosz, raz kominiarz i hydraulik, bo było trzeba przeczyścić komin i rury. Naprawdę nie wiem o co ci chodzi. Równie dobrze mogłam oddać cię do domu opieki, załatwić przysługujący z urzędu rozwód i mieć wszystko głęboko gdzieś.

– A mimo to niańczyłaś bachora, wiem.

– Być może dzięki Winstonowi znowu jesteś na tym świecie. Powinieneś być mu wdzięczny.

– Wdzięczny? Czy ja kiedykolwiek powiedziałem, że było mi tam źle?

Andy chciał w jakiś sposób załagodzić swoje słowa, ale nie znalazł odpowiedniego wykrętu dla jednoznacznego przekazu.

– Lepiej? – dopytała Wendy. To, że Andy uznaje swój powrót za ocalenie uznała jako niepodważalny pewnik. Widać myliła się.

Nie bardzo wiedział, co ma odpowiedzieć, ponieważ doznał równie wielkiego szoku. Wcześniej nie miał czasu o tym myśleć – całą uwagę poświęcał dawnym, niemal zapomnianym doświadczeniom. Był jak dziecko poznające świat – nowe modele samochodów (zawsze lubił kupować je bez potrzeby), nowe produkty własnej firmy, nowe, niewydane, zera na koncie. Miał tego dość już po pierwszym tygodniu.

– Sam nie wiem… Tak jakoś prościej.

– Ptaszki ćwierkają, słoneczko świeci, rzeczka słodko płynie. Jak w bajce.

W tym momencie Andy Petersen wybuchnął śmiechem. Żona patrzyła na niego, nic nie rozumiejąc.

– Wybacz, ale, cholera, mówimy o tym jakbym wybrał się na wakacje do Honolulu. Senor Petersen, zapraszamy na pokład, zapiąć pasy, obieramy kurs Nibylandia. Czekają półnagie tancerki i piwo mocno alkoholowe.

Wendy nie podzielała jego radości. Stała z założonymi na pierś rękami, patrząc, jak to tylko ona potrafiła.

– Dobrze, mamo, dobrze, już nie będę podważał twojego autorytetu. – Jeszcze raz spróbował Andy.

– Zdaje się, że w trakcie twoich wakacji to ja musiałam opiekować się rozwydrzonym bachorem. Ani waż się wyjechać na kolejne.

Nie zauważył, kiedy Wendy zaczęła płakać. Stało się to tak naturalnie i mimochodem, jak następująca po lecie jesień. Drżała na całym ciele, gdy Andy minął ją w przejściu, pozostawiając samej sobie.

***

W najbliższych dniach nie wracali do tej , ani do jakiejkolwiek rozmowy. Wszelkie dyskusje prowadzili we własnych głowach, biorąc wspomnienie za sparingpartnera. Tu by się zaatakowało, tamto odparło. Każde bez kłopotu wygrywało walkę, zapominając tylko o tym, że nie ma wygranych wojen.

Andy był pewien, że Nowak opuszczając ich dom pozostawił sobie pewien margines bezpieczeństwa na wypadek, gdyby przy jej boku ponownie zwolniło się miejsce. Po prostu zademonstrował, że nie jest mu obojętne z kim mieszka. O wszystkim tym mówił swej wyimaginowanej Wendy, ponieważ ta prawdziwa nie dostrzegała jakiegokolwiek innego mężczyzny.

Za to Nowak dobrze dostrzega stan konta – dręczyła go natrętna myśl.

Żyli w odosobnieniu, każde w swojej własnej głowie. Mimo odrębności, ich światy były do siebie łudząco podobne, niemal jak w lustrzanym odbiciu. Były to puste i wymarłe krainy, na które powarkiwały nisko wiszące chmury.

***

Klucze od magazynu trzymała ukryte w szafie pod stertą ubrań. Nie była to najlepsza skrytka, ale nie widziała powodu, aby szukać lepszej. Andy, z tego co wiedziała, był w miarę prawdomównym człowiekiem.

– Chcę wejść do magazynu – powiedział Wendy prosto i szczerze.

– Po co?

– Nie udawaj głupiej, chcę zagrać. I tak czekam już zbyt długo.

Andy cierpliwie oczekiwał na jej reakcję. Wendy jakby zapadła się w sobie – zamknęła oczy, oddychała bardzo cicho i powoli. Siedziała na łóżku, oparta plecami o wezgłowie.

– Nie dostaniesz ich. – Oczy miała wciąż zamknięte.

– Wiesz, że mogę dostać je bez problemu. Wywarzyć drzwi, kupić nowe – wszystko mi jedno. Proszę, nie rób kłopotów.

– Przedyskutujmy to. Nie możesz tak nagle podejmować decyzji.

– To nie moja decyzja, Wendy. To potrzeba. Cholera, ja się tu gotuje. Za towarzystwo mam ciebie, twoje milczenie. No i jeszcze twojego gacha, ale jego raczej już nie zobaczymy.

Starała się mówić spokojniejszym tonem, ale wyszła z tego pokraczna hybryda, złożona z udawanej pewności i złości.

– Masz cały świat do dyspozycji.

Andy milczał przez kilkadziesiąt sekund, aż wreszcie podszedł do okna, wyjrzał na jesienną pluchę i zaśmiał się krótko. Nie oglądając się na żonę wyszedł z pokoju. Wendy usłyszała skrzypienie prowadzących ma górę schodów.

Łudziła się do momentu, gdy zamek trzasnął pod naporem ciała Andy’ego. Później nastąpiła cisza, której Wendy starała się nie zakłócić choćby oddechem. Serce waliło jej w piersi.

Gdy usłyszała jak Andy wali rękami w ściany uśmiechnęła się pod nosem. To okrutny dowcip, pomyślała. Nie tyle zabawny, co przydatny.

– Gdzie one są? – zapytał. Stał metr od niej, luźno zwieszając ręce wzdłuż tułowia.

Wendy nie znalazła powodu by kłamać.

– Część sprzedana, część schowana, część… spalona. Wybacz, musiałam. – Poczuła ogromną ulgę, ale cała radość wyparowała, gdy ujrzała jego wykrzywioną przez złość twarz. Oddech miał ciężki, powolny. Wzrok utkwiony gdzieś daleko. Można by pomyśleć, że kompletnie nie zwraca uwagi na żonę.

– Suka – powiedział, zaciskając zęby. – Pierdolnięta zdzira.

Ruszył naprzód. Wendy nie miała czasu na taktyczne rozważenie sytuacji. Jak oparzona przeskoczyła na zwieńczony ścianą drugi brzeg łóżka. Skuliła się w rogu. Zaledwie kątem oka dostrzegła uniesioną rękę Andy’ego, gdy ta upadła na jej wysunięte w obronnym geście ramię.

Krzyknęła krótko, bardziej z zaskoczenia niż bólu. Mimo to nie była w stanie na czas ponownie zasłonić się przed ciosem, który już zmierzał w jej stronę.

– Przepraszam – wycedziła, ale żaden dźwięk nie był w stanie przedrzeć się do świadomości Andy’ego. Uderzył ją w twarz, tuż pod okiem. Głowa Wendy gruchnęła o ścianę, o piękną beżową tapetę, którą wybrali wspólnie pięć lat wcześniej. Nie przepraszała go więcej; od razu straciła przytomność.

***

Andy kroczył chodnikiem ubrany w cienką koszulę i niewiele porządniejsze płócienne spodnie. Z całego zestawu tylko buty wyglądały stosownie. Sam nie był pewien co bardziej go grzeje: tempo marszu, czy kanonada galopujących myśli.

Obudzi się, wmawiał sobie. Tylko trochę ją zamroczyło; bokserzy przyjmują dużo gorsze ciosy.

Ale nie w tył głowy. Nie wolno bić w tył głowy. W przysadkę szczególnie. Ale dlaczego nie wolno?

Idź i zobacz dlaczego! Możesz zbadać to z bliska.

Albo wezwać karetkę. Wejść do budki i wezwać karetkę na ich adres.

Nie trzeba, wszystko będzie dobrze. Jakoś samo się rozejdzie po kościach, pogodzimy się i będzie dobrze. Nie trzeba karetki, policji i całego tego szajsu, żeby pogodzić kochające się małżeństwo.

Lampy i gwiazdy rozjarzyły się nieśmiało. Andy nie miał pojęcia ile godzin minęło, odkąd wybiegł z domu. Było już popołudnie? Nie ulegało jednak wątpliwości, że spędził na spacerze sążnisty kawałek dnia.

Może już mnie szuka, myślał. Obdzwoniła szpitale, to na pewno. Tak, uśmiechnął się pod nosem, zawsze lepiej wiedziała, co powinienem zrobić.

Oczywiście nie mógł wiedzieć, że Wendy od czasu jego wyjścia nie otworzyła oczu.

Nie mógł także pamiętać, że nie tak dawno temu przemierzał tę ulicę trzymając w ręce nowe skrzypce, które kupił od pana Nowaka, dla przyjaciół Winstona.

Na ulicy było kilka sklepów, ale tylko jeden przyciągał uwagę starym szyldem, markizą nad wejściem, niegdysiejszym towarem. A już w szczególności właścicielem.

Spostrzegłszy go, Andy w pierwszej chwili chciał ruszyć w dalszą drogę. Nowak uśmiechnął się do niego i machnął ręką, zapraszając do środka. Mężczyzna dostrzegając wahanie Andy’ego podreptał, by otworzyć mu drzwi.

– Proszę, proszę – zawołał. – Kogo jak kogo, ale pana się tu nie spodziewałem.

Dziwne, że w ogóle spodziewał się klientów, pomyślał Andy.

– Ja również – odpowiedział. – Tak tylko… spacerowałem. Nawet nie wiedziałem, że ma pan tutaj sklep.

– Już niedługo i jego nie będę miał. Zamykam interes w przyszłym miesiącu. Mam nadzieję, że sprzedam chociaż połowę towaru do tego czasu.

Andy skinął głową – ani trochę nie zdziwiła go ta decyzja. Z mieszaniną zażenowania i głęboko skrywanego samozadowolenia podziwiał przedpotopowe towary: ręczne młynki do kawy, odtwarzacze wideo i muzyki (wszystkie na kasety), tombakowe wisiorki, karty bejsbolowe, komputery równie inteligentnie co dzisiejsze kalkulatory, skrzypce bez jednej struny.

– A jak miewa się żona? – zapytał Nowak, po czym powtórzył pytanie, nie mogąc wyrwać pana Petersena z odrętwienia.

– Żona? – Zaledwie na sekundę oderwał wzrok od instrumentu, by spojrzeć na ekspedienta. – Świetnie. Spała kiedy wychodziłem.

Winston Nowak pomyślał, że to naprawdę świetna wiadomość. Patrzył przy tym na twarz Andy’ego, na której promieniała najzwyklejsza w świecie dziecięca radość.

– Czy są drogie? – zapytał. – Nie mam dużo pieniędzy.

– Skrzypce? Panie Petersen, sam nie wiem czy to dobre… dla pańskiego zdrowia. – Uśmiechnął się. – Nie wiadomo, jak to może zadziałać. Pańska żona była niedawno u mnie i prosiła, aby pod żadnym pozorem nie sprzedał panu skrzypiec.

Andy z dalszym ciągu patrzył na instrument. Gdyby nawet dostrzegł radość na twarz ekspedienta, wziąłby ją prawdopodobnie za wyćwiczony latami treningu grymas.

– Czy są drogie!?

– Dla przyjaciół są za darmo. Szczególnie dla ciebie, Andy.

Winston Nowak uchwycił skrzypce obiema dłońmi. Zdmuchnął grubą warstwę kurzu.

– Nie są tak dobre jak te, które pan na mnie rozbił, ale spełniają swoją rolę. Strunę oczywiście można wymienić. – Mówiąc to, przekazał instrument Andy’emu. Brakowało tylko smyczka, ale i ten pojawił się niewiadomo skąd w dłoniach Winstona.

– Proszę coś zagrać, ma pan do tego talent.

Pan Nowak usiadł wygodnie na jedynym w sklepie krześle i wsłuchał się w piękną melodię. W niej, ale także w oczach Andy’ego, odnalazł najpiękniejsze lata swego dzieciństwa.

***

Andy nie dostrzegł słońca, ani najmniejszego skrawka nieba. Z gór płynął ogień. Tylko on oświetlał krainę.

Gdy lawa zastygła, wszystko pokrył mrok. Andy Petersen zaczął płakać.

Koniec

Komentarze

Mam pytanie: czy mi się tylko tak wydaje, czy ten tekst mogłem już wcześniej poznać?

Mi też się tak wydało.

Babska logika rządzi!

Tak jest. Poprawiłem znaczną część błędów (choć nie wiem, ile mi się uchowało) oraz odrobinę zmieniłem zakończenie. Mam nadzieję, że dzięki temu odbiór będzie lepszy.

Aha. Czyli jeszcze nie tak najgorzej z moją – zaraz, z czym?  :-)  – ach, z pamięcią.   Kolego drogi, czy Ty myślisz, że w natłoku tekstów i lektur można dobrze pamiętać i przeprowadzić porównanie takie, jak by należało? Ale jedno mogę napisać: nie bolało, więc nie może być źle. Scena wizji, podwójnej, bo i Andy'ego, i jego żony, potem wizja końcowa – przemawiająca.   Zapewne trochę się zdziwisz, ale po przeczytaniu wróciło do mnie wspomnienie opowiadania z "Nowej Fantastyki", o sklepie z marzeniami, bajkami młodości, czymś takim lub podobnym. Winston i jego rola, taka, jak ją zrozumiałem, przywołały to skojarzenie.

Raczej myślę wręcz przeciwnie – porównania wcale nie są mi potrzebne. No i (tak, ta standardowa formułka) dziękuję za przeczytanie i komentarz. Grunt, że nie bolało.

Nim przejdę do recenzji tego tekstu, to obrzucę Cię gradem gromów z nieba:   Kolego, może jakaś informacja by się przydała, że ten tekst kiedyś się pojawił, ale w wyniku kolejnej korekty, pojawiła się nowsza wersja. Bo tutaj czytam naprawdę wiele tekstów plus mam masę innej roboty poza tym portalem, i jest raczej niemozliwe bym pamiętam w szczególach KAŻDY tutaj opublkowany tekst. Aczkolwiek od razu wydał mi się znajomy, ale pewny nie byłem. Dobrze, że poinformowałeś nas o tym.   Generalnie sam tekst wygląda już nieco lepiej, chociaż nie mam przed sobą poprzedniej wersji, to nie wiele powiem. Ale jest pozytywnie. Dobrze się to czyta. Są błędy w dialogach. Sprawdź, przejrzyj razem z tutejszym poradnikiem, i popraw.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nie mam porównania z poprzednim opowiadaniem, ale technicznie rzecz biorąc nie jest źle. A ogólnie rzec biorąc, to takie mocno średnie :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka