- Opowiadanie: Kyuke - I w proch się obrócisz (wersja zmieniona)

I w proch się obrócisz (wersja zmieniona)

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

I w proch się obrócisz (wersja zmieniona)

 

– Ta­to, czym jest życie? – spy­tał sied­miolet­ni Kac­per, po wyj­ściu z oj­cem ze skle­pu.

– Znów zaczy­nasz? – mężczyz­na cięż­ko wes­tchnął. – Zro­zum w końcu, że pew­ne od­po­wie­dzi przyj­dą wraz z wie­kiem, teraz i tak nie zro­zu­miesz.

– Mhm – mały spu­ścił głowę i nie odzy­wał się do­pó­ki nie do­szli do domu.

Zwy­kłe je­sien­nie po­połud­nie. Przy­sło­nię­te chmu­rami słoń­ce lek­ko świe­ci­ło, na­dając blask mo­krym li­ściom spa­dającym z drzew. Dom Kac­pra i je­go ta­ty na­leżał do jed­nych z naj­bar­dziej za­możnych na uli­cy Po­lańskiej. Wil­la wzno­szą­ca się przy końcu dro­gi, przy­pomi­nała je­den z tych sta­ropol­skich dwor­ków, kró­lu­ją­cych w ar­chi­tek­turze wiele lat te­mu. Sko­śny, ścię­ty dach i we­ran­da zaj­mująca całą dłu­gość fron­to­wej ścia­ny, pod­parta bia­ły­mi ko­lum­na­mi. Dwupiętro­wa bu­dow­la otoczo­na była ka­mien­nym mu­rem, sku­tecznie chro­niącym przed wścib­ski­mi ocza­mi są­sia­dów. Me­talo­wa fur­tka, znaj­dująca się obok bra­my wjaz­do­wej, pro­wadziła mar­mu­rową ścież­ką aż pod samą przy­budówkę. Przez nie­mal całą dział­kę cią­gnął się roz­legły traw­nik, nieg­dyś ideal­nie przys­trzyżony, te­raz od­straszał na­wet zło­dziei. Na pra­wo od wej­ścia do miesz­ka­nia znaj­do­wał się ga­raż z nie­działającą już bramą. Nim oj­ciec chłopa­ka po­padł w długi, stał tam za­par­ko­wany gra­nato­wy Ben­tley. Kac­per po­mógł tacie pos­ta­wić za­kupy na drew­nianych scho­dach przed drzwia­mi i po­biegł zam­knąć fur­tkę, otwo­rzo­ną na­głym po­dmu­chem wia­tru, zwia­stu­ją­cym nad­cho­dzą­cy deszcz. Gdy mężczyz­na w końcu upo­rał się z zam­kiem, który na­dawał się do wy­miany, ra­zem z sy­nem wniósł na­bytek do środ­ka. Nap­rze­ciw wej­ścia cią­gnął się długi ko­rytarz uwieńczo­ny scho­dami. Na pra­wo była kuch­nia, a po le­wej zaś znaj­do­wał się sa­lon. Ści­ślej rzecz bio­rąc, sa­lon-sy­pial­nia. Oj­ciec zajął się wy­ło­że­niem za­kupów na kuchen­nym sto­le, a chło­pak po­szedł do łazien­ki znaj­dującej się w ko­rytarzu, w któ­rym prócz niej było jesz­cze zej­ście do piw­ni­cy. Górne pię­tra już od pa­ru ty­god­ni stały nieużywa­ne. Po sprze­daniu os­tatniej rze­czy, która była co­kol­wiek war­ta, zap­lombo­wano i scho­dy, który peł­ni­ły teraz fun­kcję czys­to de­kora­cyjną. Gdy Kac­per umył ręce, w lo­do­wa­tej wo­dzie, wró­cił by pomóc ta­cie. Pa­nujący w mie­szka­niu chłód nie poz­wa­lał im ścią­gać kur­tek. Je­dy­nym źró­dłem ogrze­wa­nia był mały elek­trycz­ny pie­cyk po­sta­wio­ny w sa­lo­nie. Chło­piec, sto­jąc w przej­ściu, przy­glą­dał się oj­cu szu­kające­mu miej­sca na cu­kier.

– Zaw­sze ma­ma się tym zaj­mo­wała – po­wie­dział po cichu.

Mężczyz­na znierucho­miał i od­po­wie­dział mu drżą­cym gło­sem:

 

– Mó­wi­łem ci już żebyś o niej nie wspo­minał, pa­mię­tasz?

Kac­per tyl­ko kiw­nął głową i pod­szedł odeb­rać od oj­ca pacz­kę, by scho­wać ją w kre­den­sie obok dawno nie uży­wa­ne­go zle­wu. Resz­tę za­kupów wy­pako­wali w mil­cze­niu.

 

W tym ro­ku chło­pak miał iść do pier­wszej kla­sy, lecz wszys­tko się po­sypało. Śmierć mat­ki bar­dziej od­biła się na oj­cu niż na nim sa­mym. Załama­ny mężczyz­na szu­kał po­cie­sze­nia w al­ko­holu i ha­zar­dzie, chcąc za­pom­nieć o wszys­tkim. Jak można się do­myślić, szyb­ko stra­cił pie­nią­dze i za­czął się za­pożyczać. Gdy od­kry­to, że ok­ra­dał współpra­cow­ników, wyrzu­cono go z pra­cy. Przed ko­mor­ni­kiem chro­niły go tyl­ko sys­te­matycznie sprze­dawa­ne sprzę­ty do­mowe. Gdy­by chciał te­raz pić, nie miał­by za co. Nie po­siadał żad­nej rodzi­ny prócz swo­jego sy­na. Gdy zaofe­rowa­no mu po­moc spo­łecz­ną, obie­cał so­bie, że się zmie­ni. I mu się to udało, jed­nak fun­dusze ja­kie ot­rzy­mywał, led­wo star­czały na pod­sta­wowe pot­rze­by. Oszczę­dzał jak tyl­ko mógł, a i tak wio­dło im się go­rzej niż przy­puszczał. Re­putac­ja ex-ban­kowca-złodzieja go wyp­rzedzała, więc nikt nie chciał już go zat­rudnić, na­wet niele­gal­nie. Każde­go dnia mówił sy­nowi, że jut­ro bę­dzie le­piej, aczkol­wiek owe "jut­ro" zda­wało się z niego kpić i nie chcia­ło na­dejść. Zbli­ża­ły się ósme urodzi­ny dziec­ka, a je­dyne co mógł mu zaofe­rować, to ko­lej­ne pus­te obiet­ni­ce. Po­grą­żo­ny w tych po­nurach my­ślach, przysłuchi­wał się krop­lom desz­czu wa­lą­cym w szy­by. Mały spał od kil­ku go­dzin, przyk­ry­ty ko­cami, a on stał jak ten kołek w kuch­ni uża­la­jąc się nad włas­nym losem.

Dot­rzy­mam tej jed­nej obiet­ni­cy. Zmie­nię coś. Prze­szło mu przez myśl, gdy zbli­żał się do szuf­la­dy ze sztućca­mi. Wyjął je­den z nieg­dyś błysz­czą­cych, fir­mo­wych, ja­pońskich noży. Ścis­kając ręko­jeść obu­rącz, przy­mie­rzył os­trze do swo­jego brzu­cha, pod­wi­ja­jąc poły płasz­cza.

– Życie to wred­ny skur­wiel, Kac­perku – po tych sło­wach gwałtow­nie wbił me­tal w od­sło­nię­tą skórę, po czym upadł głu­cho na ko­lana. Przep­raszając w my­ślach sy­na, pchnął nóż jesz­cze głę­biej, z wy­razem bło­go­ści na twa­rzy tra­cąc świa­do­mość.

 

 

 

Sto­ją­cy w drzwiach Kac­per przy­glą­dał się ko­nające­mu oj­cu. Wi­dział ten ból oraz upa­dające­ na pod­ło­gę ciało. Po­winien po­czuć smu­tek, żal, za­miast te­go od­czu­wał je­dynie po­gardę. Pat­rzał jak na ro­baka, który nie był w sta­nie spros­tać prob­le­mom. Sko­ro nie sza­nował swo­jego życia, mógł cho­ciaż po­myśleć o włas­nym dziec­ku. Im dłu­żej chło­piec przy­pa­try­wał się ciem­nej pla­mie, która pow­sta­wała wokół oj­ca, tym bar­dziej nie­chęć zmie­nia­ła się w złość. Ta z ko­lei, w niena­wiść. Z obo­jęt­nym wy­razem twa­rzy zbli­żył się do swo­jego opieku­na. Uklęk­nął w ka­łu­ży krwi i za­czął nasłuchi­wać. Wciąż od­dychał. Ma­lec sta­rał się prze­wró­cić rodzi­ca na ple­cy, jed­nak bez­sku­tecznie. Cała ag­resja jaką w so­bie zbie­rał, szu­kała uj­ścia wła­śnie te­raz. To przez słabą wolę swo­jego oj­ca, je­go życie za­mieniło się w kosz­mar. Prych­nąw­szy, opu­ścił po­mie­szcze­nie i skiero­wał się do piw­ni­cy. Drogę oświet­lił scho­wany­mi w kur­tce za­pałka­mi. Nie mi­nę­ło parę mi­nut, a Kac­per wró­cił do kuch­ni, tasz­cząc ze sobą starą, dużą butlę po pły­nie do na­czyń, wy­pełnioną płyn­ną sub­stan­cją. Nie mar­nując cza­su, wy­lał całą za­war­tość na do­gory­wające­go oj­ca. Po po­mie­szcze­niu roz­niosła się gry­zą­ca woń benzy­ny. Gdy chło­piec skoń­czył, od­pa­lił jesz­cze jedną za­pałkę. Pło­mień przez chwi­lę oświet­lił je­go twarz, którą te­raz zdo­bił sze­roki, obłą­kań­czy uśmiech. Oczy sied­miolat­ka po­sze­rzy­ły się z po­wodu ek­scy­tac­ji jaką te­raz od­czu­wał. Pier­wszy raz od śmier­ci mat­ki czuł taką ra­dość, porówny­walną z sza­leństwem. Kac­per uniósł pło­ną­cą za­pałkę na cia­łem ta­ty, by po chwi­li ją upu­ścić. Zda­wało się jak­by spa­dała w zwol­nionym tem­pie, uważ­nie śledzo­na przez wzrok chłop­ca. Gdy tyl­ko zet­knęła się z męż­czy­zną, na­tychmiast ogar­nął go szkarłat­ny pło­mień. Pło­ną­ca syl­wetka za­czę­ła się rzu­cać resztka­mi sił we włas­nej po­soce, by po chwi­li znierucho­mieć na dob­re. Swąd spa­leniz­ny do­biegł do chłop­ca, które­go ogień zda­wał się omi­jać, nie ro­biąc mu żad­nej krzyw­dy. Pożar po chwi­li zajął resz­tę kuch­ni i prze­dos­tał się na ko­rytarz. Kac­per wstał i ru­szył do wyj­ścia, us­ta mając wy­gięte w szy­der­czym półuśmie­chu.

– Cho­ciaż tym ra­zem jest cie­pło – rzu­cił na od­chod­ne, gdy opusz­czał bu­dynek.

 

 

 

– To było ge­nial­ne! Zrób to jesz­cze raz!

Ucie­szo­ny reak­cją Bar­tka, Kac­per pod­pa­lił następne­go go­łę­bia. Sęk w tym, że zro­bił to na­wet nie ru­sza­jąc się z miej­sca. Gdy tyl­ko pstryk­nął, ptak sta­nął w pło­mie­niach i po chwi­li nie zos­tały po nim na­wet pióra. Swąd spa­leniz­ny do­leciał do nosów obu chłop­ców.

– Niesa­mowi­te, od daw­na to pot­ra­fisz?

– W su­mie od dnia po­ża­ru.

– Ale ty chy­ba nie…?

– Jas­ne, że nie, głupi jes­teś?

Przez resz­tę dro­gi do do­mu, Kac­per opo­wiadał przy­jacielo­wi jak uczył się pa­nować nad swoim da­rem i o tym jak mu­siał go uk­ry­wać. Nie było to łat­we, mie­szkał z Bar­tkiem już dzie­sięć lat i jak dotąd nie wy­szło to na jaw. Ich rodzi­ny się kie­dyś przy­jaźniły i gdy tyl­ko wieść o po­ża­rze się ro­zeszła, rodzi­ce Bar­tka zaadop­to­wali sied­miolet­nią sie­ro­tę. Chłopa­ki by­li w tym sa­mym wieku, więc cały czas trzy­mali się ra­zem. Kac­pra po­sła­no na­wet do tej sa­mej szko­ły, do któ­rej cho­dził je­go no­wy, przy­bra­ny brat. Wła­śnie dzi­siaj, os­tatniego dnia dru­giej kla­sy li­ceum, Kac­per pos­ta­wił wszys­tko na jedną kartę. Mu­siał się tym z kimś po­dzie­lić, a ni­komu in­ne­mu nie ufał. Po­sta­no­wił że jeśli się uda, powie też praw­dę swo­jej dziew­czy­nie. Nie dało się uk­ryć fak­tu, że reak­cja Bar­tka mi­le go zas­koczyła. Gdy do­tar­li do do­mu, mieszące­go się nap­rze­ciw spa­lonej ru­dery, nieg­dyś mie­szka­nia jed­ne­go z chłop­ców, Bar­tek pop­rzy­siągł mil­cze­nie i obie­cał, że ni­komu nie wy­jawi tej ta­jem­ni­cy. Obaj w dob­rych hu­morach, we­szli do środ­ka. Długi ko­rytarz cią­gnął się na dob­re kil­kadziesiąt me­trów. Dom nie był piętro­wy, zaj­mo­wał wys­tar­czająco dużo miej­sca sa­mym par­te­rem. Z te­go przyoz­do­bionym rodzin­ny­mi zdję­cia­mi ho­lu, od­chodziły krót­kie ko­rytarze, wszys­tkie za­kończo­ne drzwia­mi. Chłop­cy mieli po­koje nap­rze­ciw­ko sie­bie. Szyb­ko po­bieg­li się wy­pako­wać, żeby za­raz po obie­dzie iść nad rzekę, gdzie miało być kla­sowe, ofic­jalne za­kończe­nie ro­ku szkol­ne­go. Kac­per przym­knął drzwi swo­jego ma­łe­go króles­twa, po czym bez­ce­remo­nial­nie rzu­cił ple­cak na śro­dek po­koju. Do­mino­wały w nim ko­lory czar­ny i czer­wo­ny. Prze­mien­nie po­malo­wane ścia­ny, ciem­ny su­fit i krwa­wy dywan. Biur­ko, jak i sza­fa, miały in­ten­syw­ny od­cień he­banu. Na­tomiast łóżko wy­róż­nia­ło się barw­nym szkar­ła­tem, tak jak i po­ściel. Na pra­wo od wej­ścia znaj­do­wały się drzwi do łazien­ki, któ­rej ka­fel­ki pod­trzy­mywały kli­mat i były ko­loru węgla. Chło­pak po­szedł prze­myć twarz i ręce. Gdy skoń­czył, przyj­rzał się oso­bie, która spo­zierała na niego z lus­tra. Ideal­nie gład­ka ce­ra, ciem­ny dwud­niowy za­rost i pos­ta­wione na żel czar­ne włosy. Za te przy­mio­ty, oraz głębo­kie zielo­ne oczy, był wdzięcz­ny swoim biolo­gicznym rodzi­com. Nic in­ne­go mu nie zo­sta­wi­li. Dob­ry wy­gląd był re­kom­pensatą za życie jakie mu za­fun­do­wali. Oparł się o umy­walkę, cicho za­śmiał, po czym wró­cił do po­koju. Kop­nął ple­cak pod biur­ko, zaj­mujące miej­sce przy ok­nem, i wy­szedł na ko­rytarz. Nat­knął się na Bar­tka wychodzące­go przez drzwi nap­rze­ciw­ko. Dłu­go­wło­sy sza­tyn o ciem­nych oczach i dzie­cię­cej twa­rzy, tak sa­mo jak je­go przyszy­wany brat, nie narze­kał na brak po­wodze­nia. Śmie­jąc się ze swo­jego wyczu­cia cza­su, obaj ruszy­li do prze­dos­tatnich drzwi po pra­wej stro­nie, gdzie mie­ści­ła się kuch­nia. Ta­kie roz­pla­nowa­nie po­mie­szczeń było niez­byt codzien­nie, dzię­ki cze­mu za­pew­niało od­stępstwo od ru­tyny domów resz­ty są­sia­dów, któ­rzy nie­rzad­ko or­ga­nizo­wali przy­ję­cia, zap­raszając całe osied­le. Równo­leg­le do kuch­ni znaj­do­wa­ła się ja­dal­nia, lecz mały sto­lik mie­szczący się w tej pier­wszej, zu­pełnie wys­tar­czał dla ich dwój­ki. Pokój był wy­pełniony masą elek­trycznych urzą­dzeń, któ­rych część nig­dy na­wet nie była używa­na. Meb­le po­malo­wane na ko­lor drew­na miały od­da­wać nas­trój swoj­skości, co wy­cho­dzi­ło im z mar­nym skut­kiem, z rac­ji te­go, że były zbyt no­woczes­ne. Na sto­liku le­ża­ła kar­tka po­zos­ta­wiona przez mamę Bar­tka. Jak zwyk­le na­pisała co mają do jedze­nia i że wrócą z tatą późno – dzień jak co dzień. Tym ra­zem mieli do pod­grza­nia spaghet­ti, co było miłą od­mia­ną od zup i sa­ła­tek. Jed­nak po dzi­siej­szych wy­da­rze­niach, "pod­grze­wanie" nab­rało no­wego znacze­nia. Chłopa­cy wzię­li ta­lerze z ma­karo­nem, po czym czar­nowłosy za­czął je pod­grze­wać, pop­rzez trzy­manie ich na ot­wartych dło­niach. Nie było wi­dać og­nia, ale Bar­tek wy­dał jęk zdu­mienia, gdy z obia­du za­czę­ła po chwi­li uno­sić się pa­ra. Na­stęp­na godzi­na ze­szła na jedze­niu, roz­mo­wie o możli­wościach Kac­pra, i przy­goto­waniach do wyj­ścia. O piętnas­tej obaj mło­dzień­cy by­li już go­towi, ub­ra­ni w zwy­kłe let­nie ciu­chy. Co praw­da żaden z nich nie był pełno­let­ni, ale to nie prze­szko­dzi­ło sza­tyno­wi, by wziąć je­den z sa­mochodów oj­ca i po­jechać nim nad rzekę.

 

 

 

Im­pre­za miała trwać od po­połud­nia aż do sa­mego ra­na, jed­nak lek­ko po półno­cy wszys­cy już by­li za­lani w tru­pa. Na na­brze­żu, które zwy­kli na­zy­wać plażą, z po­wo­du opa­la­ją­cych się tam latem dziew­czyn, zja­wiła się pra­wie cała szko­ła, bez wzglę­du na rocz­nik czy pro­fil. Nie zab­rakło tak sa­mo al­ko­holu jak i skrę­tów, każdy zna­lazł coś dla sie­bie i z pew­nością można było naz­wać to uda­nym za­kończe­niem ro­ku szkol­ne­go.

 

Do­cho­dzi­ła pier­wsza w no­cy, a Kac­per leżał w wy­pożyczo­nym na­miocie ra­zem ze swoją dziew­czyną, Laurą. Chodzi­li ze sobą prak­tycznie od pier­wszej kla­sy, gdzie zmusze­ni by­li ra­zem sie­dzieć na jed­nej z lek­cji. Nie bez po­wodu była pos­trze­gana ja­ko jed­na z ład­niej­szych dziew­czyn w całym li­ceum, dla­tego też wielu nie­wy­ży­tych nas­to­latków zaz­drościło Kac­pro­wi je­go zdo­byczy. Le­ża­ła z głową na je­go ra­mieniu i spała w naj­lep­sze, a chłopa­ka zła­pał me­lan­cho­lij­ny nas­trój. Nie upi­jał się zbyt szyb­ko, więc miał te­raz czas na myśle­nie. Po­mimo niez­byt dob­re­go star­tu w życiu, miał te­raz wszys­tko cze­go mógł­by zap­ragnąć. Od­da­nego przy­jaciela, pięk­ną dziew­czynę, ro­dzi­nę, oraz masę in­nych osób, na któ­rych może po­legać. Po­za tym apa­ryc­ja i bys­try umysł rów­nież ułat­wiały mu życie, nie wspo­minając o nieby­wałej zdol­ności, którą cały czas w sobie szli­fował. Po­grą­żo­ny we włas­nych my­ślach, po­woli za­snął.

 

Obu­dzi­ły go wib­racje te­lefo­nu, które­go ba­teria pos­ta­nowiła udać się na wie­czny spoczy­nek, a na pew­no do cza­su następne­go nałado­wania. Nie wie­dział, która była godzi­na, lecz z pew­nością śro­dek no­cy, bo czar­ne skle­pienie prze­bijało się przez płaty na­miotu. Pro­mienie księ­ży­ca, który świe­cił niby roz­grza­ny do bia­ło­ści me­tal, pa­dały pros­to na twarz chło­pa­ka, prze­dos­tając się przez siat­kę na owa­dy u złą­cze­nia na­mio­tu. Niepo­kojący był jed­nak fakt, że obok nie było Laury. Pew­nie po­szła za pot­rzebą – po­my­ślał, po czym w gło­wie po­jawiły mu się lu­bieżne wizje. Opu­ścił na­miot z za­miarem zna­lezienia dziew­czy­ny i skorzys­ta­nia z uro­ku chwi­li, li­cząc na małe co nieco. Krą­żył po brze­gu, kie­ru­jąc się wzdłuż prądu rze­ki. Wszę­dzie wa­lały się pus­te bu­tel­ki, po­dep­ta­ne pusz­ki i niedo­palo­ne pa­piero­sy. Z nie­któ­rych na­miotów do­cho­dzi­ły od­gło­sy by­naj­mniej ludz­kie, osób pod­nieco­nych upo­jeniem al­ko­holo­wym. Już miał zaw­ra­cać, gdy wresz­cie ją zna­lazł. Sie­działa na małym po­moście wy­cho­dzą­cym do po­ło­wy sze­rokości rze­ki, a no­gi zwi­sały jej bez­wied­nie nad taflą wo­dy. Byłby to uro­czy wi­dok, gdy­by nie fakt, że nie była tam sa­ma. Za­raz obok niej sie­dział obej­mujący ją ra­mieniem Bar­tek. Co do te­go nie było wątpli­wości. Wma­wiając so­bie, że nic ta­kiego prze­cież nie ro­bią, Kac­per pos­ta­nowił zbli­żyć się do przy­tulo­nej dwój­ki. Jed­nak nie uszedł dob­rze kil­ku kro­ków, a Laura za­wiesiła ręce na szyi je­go przy­jaciela i za­czę­ła dokład­nie pe­net­ro­wać wnę­trze je­go ust języ­kiem. Rzecz jas­na z wza­jem­nością. To już było dość jed­noznaczne, a po­dwój­nie zdradzo­ny Kac­per – przez wła­sną dziew­czynę i naj­lep­sze­go przy­jaciela, stał w bez­ruchu z za­ciśnięty­mi pię­ścia­mi. Krew na­pły­wa­ła mu do głowy, od­dech stał się nie­rów­ny, a całe ciało na­pięło. Przym­knął na mo­ment oczy, a gdy je ot­worzył, je­go tę­czów­ki nab­rały so­czy­ście czer­wo­nej bar­wy. Po chwi­li za­pano­wał nad od­dechem, a z ota­cza­ją­ce­go go ka­wał­ka ziemi wys­trze­liły dłu­gie na kil­ka me­trów pło­mie­nie, przy­pomi­nające og­niste sznu­ry. Za­czę­ły wić się wokół niego ni­czym węże, na­bierając co­raz większe­go żaru i z każdą se­kundą bar­dziej skwier­cząc. W końcu ich licz­ba się zwięk­szy­ła i za­czę­ły one la­tać do­oko­ła chłopa­ka, jak po wie­rzchu szkla­nej ku­li, nie­wi­docz­nej ba­rie­ry. Nie­mal w tym sa­mym mo­men­cie zie­mia wokół Kac­pra sta­nę­ła w og­niu, two­rząc pło­ną­cy krąg, a dwa pło­mie­nie pom­knęły w kierun­ku nicze­go nieświado­mej pa­ry. Ich ciała zos­tały błys­ka­wicznie stra­wione przez śmier­cio­no­śny żar, nie zdą­ży­li na­wet krzyk­nąć. Zo­sta­ła z nich tylko grud­ka po­pio­łu, zdmuch­nię­te­go przez wiatr do wody. Uśmie­chnięty Kac­per od­wrócił się tyłem do rzeki, mie­rząc wzro­kiem uśpio­nych im­pre­zowiczów. A za­bawa do­piero się zaczy­nała.

 

Z każdą ko­lejną ofia­rą, je­go żądza krwi rosła. Cały te­ren, na któ­rym od­była się im­pre­za, był te­raz tra­wiony przez po­marańczo­wo-czer­wo­ne pło­mie­nie. Mor­der­czy ży­wioł po­chła­niał wszys­tko na swo­jej dro­dze. Nab­rzeże było za­lane og­niem, który w ni­czym nie przy­pomi­nał zwy­kłe­go po­ża­ru. Co chwi­la bu­cha­ły ko­lej­ne słupy pa­lą­cej za­razy. W cen­trum te­go wszys­tkiego stał Kac­per, z które­go wy­laty­wały co­raz to potężniej­sze płomien­ne bicze, który sma­ga­ły wszys­tko wokół. Ni­komu nie udało się uciec, bo na­wet jeśli nie do­sięgała go wszecho­bec­na po­żo­ga, to op­la­tało go pa­lą­ce pną­cze wys­trze­lone przez zdradzo­nego nas­to­lat­ka. Chło­pak stał z ręko­ma w kie­sze­niach spo­denek i śmiał się w naj­lep­sze. Plaża przy­pomi­nała te­raz miej­sce apo­kalip­sy. Pło­ną­ce na­mioty i sło­mia­ne dom­ki, przy­pomi­nające pochod­nie, uno­szą­cy się żar i wzla­tujący co­raz wyżej czar­ny dym. Ogień roz­przes­trze­niał się z zaw­rotną pręd­ko­ścią, tak samo wzdłuż rze­ki jak i w głąb lądu. W od­da­li dało się już sły­szeć nad­jeżdżające wo­zy strażac­kie, więc pod­pa­lacz pos­ta­nowił się ulot­nić. Prze­jechał dło­nią po wło­sach, które zmie­ni­ły swoją barwę na czer­woną, po czym skiero­wał się w stro­nę prze­ciwną do nur­tu rze­ki, trzy­mając się blis­ko jej ko­ryta. Pier­wsze kro­ki zos­ta­wiały jesz­cze pło­ną­ce śla­dy, które zni­kły w mo­men­cie, gdy oka­lające Kac­pra języ­ki og­nia przes­tały już świe­cić i za­czę­ły się stop­nio­wo kur­czyć. Chło­pak za­pu­ścił się w las, bę­dą­cy schro­nieniem dla rze­ki. Ogień zdą­żył po­chło­nąć jesz­cze kil­ka is­tnień nim nad­jechał ra­tunek, na­pa­wa­jąc mło­dzień­ca nie­by­wa­łą ulgą.

 

 

 

Sto­ją­cy na prze­ciw­ległym brze­gu sta­rzec, skry­ty w cie­niu drzew, za­klął cicho pod no­sem. Pop­ra­wił wy­soki kap­tur pur­pu­rowej to­gi, po czym po­wiet­rze wokół niego za­wiro­wało, a on sam jak­by się roz­pły­nął. W oka mgnie­niu mężczyz­na prze­niósł się na ską­pa­ną w słoń­cu pus­ty­nię, gdzie złoty okrąg był te­raz w ze­nicie. Sta­ruszek zdjął nak­ry­cie głowy i prze­jechał ręką po burzy si­wych wło­sów, w­pat­rując się przed sie­bie. Chy­ba coś źle wy­mie­rzyłem…– prze­szło mu przez myśl. Jed­nak je­go wątpli­wości zos­tały roz­wiane, gdy po całej pus­ty­ni prze­winął się mro­żą­cy krew w ży­łach krzyk. Choć była ona równa jak stół kuchen­ny i mogło się wy­dawać, że cią­gnę­ła się w nies­kończo­ność, to nie było wi­dać źró­dła ha­ła­su. Lecz nie było to prze­szko­dą dla sta­rego ma­ga. Mając te­raz pew­ność, wy­ciągnął przed sie­bie obie dło­nie, jak­by szu­kając niewidzial­nej przeszko­dy, i za­czął mam­ro­tać pod no­sem słowa języ­ka de­monów. Po chwi­li je­go oczom, nie­mal­że tuż obok niego, uka­zały się ruiny od­ra­panej pus­tynny­mi wiat­ra­mi bu­dow­li. Za­mek stworzo­ny z pias­kowca im­po­nował swo­imi roz­miara­mi, na­wet jeśli mało co z niego zos­tało. Niet­knięty był tyl­ko ka­wałek mu­ru, cała resz­ta była w mniej­szym lub więk­szym stop­niu uszkodzo­na. Głów­na bra­ma, wieże straż­ni­cze, zam­ko­we kom­na­ty i spiczas­te basz­ty. Wszys­tko to w tym sa­mym, głębo­kim ko­lorze pias­ku. Od we­wnętrz­nej stro­ny oca­lałego mu­ru, gdzie za­pew­ne mie­ścił się kie­dyś głów­ny plac, do­cho­dzi­ły od­gło­sy wal­ki. Sta­rzec ru­szył z miej­sca, po­dą­ża­jąc za dźwięka­mi krzy­żu­ją­cych się os­trzy. Nim do­tarł do ce­lu, po­wiet­rze prze­szył jesz­cze je­den za­pierający dech w pier­siach pisk, tym ra­zem nieco potężniej­szy. Po tym szczęk żela­za us­tał. Gdy mężczyz­na w sza­cie zna­lazł się za mu­rem, po­witała go wy­soka pos­tać, wsu­wająca duży dwu­ręcz­ny miecz do po­chwy na ple­cach. Wo­jow­nik odzia­ny był w cięż­ką, złotą zbro­ję, która miała wy­raźnie wyg­ra­wero­wany wi­zeru­nek oka wpi­sane­go w trój­kąt. Burza czar­nych loków opa­dła na je­go gład­ką, opa­loną twarz, gdy usiadł obok wsią­ka­ją­cej w pia­sek pla­my krwi. Zielo­nej krwi. Mag przy­siadł się do niego, cze­kając aż tam­ten za­cznie roz­mowę.

– To był os­tatni – pod­jął po chwi­li czar­nowłosy.

– Ro­zumiem – je­go roz­mów­ca się za­myślił, po czym za­czął po­woli zda­wać ra­port. – Piąty już się prze­budził. Tak jak przy­puszcza­liśmy, naj­gor­szy sce­nariusz.

Wo­jow­nik przez mo­ment mil­czał i tyl­ko po­kiwał w zro­zumieniu głową. Sku­pienie, które po­jawiło się na je­go twa­rzy, było wy­raźnym zna­kiem, że nie pot­rze­buje wię­cej in­formac­ji. Po chwi­li wstał, a z je­go ple­ców wy­rosła pa­ra wiel­kich, śnieżno­białych skrzy­deł.

– Pil­nuj go, ja lecę do Sze­fa. – Po­wie­dział do star­ca, zry­wając się do lo­tu.

– Gab­rielu, nie skreślaj­my go jesz­cze! – wyk­rzyczał za od­da­lającym się ar­cha­niołem.

Je­dyną od­po­wie­dzią jaką dos­tał, były opa­dające tu­many pias­ku, które tam­ten wzbu­rzył przy pier­wszym mach­nię­ciu potężny­mi skrzy­dła­mi. Mil­czący sta­ruszek się pod­niósł, ot­rze­pując dokład­nie szatę. Na­ciągnął na głowę kap­tur, po czym sam znik­nął, zos­ta­wiając po so­bie niewy­raźne za­wiro­wania po­wiet­rza.

 

 

 

Przes­tał iść do­piero po dob­rych dwóch godzi­nach, i wy­szedł z dru­giej stro­ny la­su. Wy­cieńczo­ny padł na zie­mię, gdzie leżał tak aż do świ­tu. Bar­dziej od spa­ceru zmę­czy­ło go puszcze­nie całej plaży z dy­mem, cze­goś ta­kiego jesz­cze nie było. Gdy się prze­budził, nie ot­wierał oczu, wma­wiając so­bie, że to wszys­tko było tyl­ko złym snem. Nies­te­ty, gdy pod­niósł ocię­ża­łe po­wieki, bru­tal­na rzeczy­wis­tość dała o so­bie znać. Znaj­do­wał się na le­śnej dro­dze, która pros­to z la­su pro­wadziła na jedną z bocz­nych ulic mias­ta. Pro­mienie po­ran­ne­go słoń­ca od­bi­jały się od przez­roczys­tej ro­sy, za­mie­nia­jąc ją w lekką mgieł­kę. Chło­pak pod­niósł się po­woli, i spró­bo­wał ot­rze­pać wil­gotne ub­ra­nie. Od stro­ny plaży uno­sił się jesz­cze wy­soko czar­ny dym, reszt­ki po led­wie opa­nowa­nym po­ża­rze. To się stało nap­rawdę. Nie miał już po co tam wra­cać. Nie było rów­nież mo­wy o po­now­nym od­wie­dze­niu do­mu. Tu­taj był skończo­ny. Na­wet jeśli nie było prze­ciw niemu żad­nych do­wodów, to jak wy­tłu­ma­czy się z te­go, że tyl­ko on prze­żył. A nikt kto go zna, nie uwie­rzy, że mógł­by wcze­śniej opu­ścić im­prezę. Teraz zos­ta­nie po pros­tu uz­na­ny za za­ginione­go, po tym jak nie uda się od­na­leźć je­go zwłok w zglisz­czach. Ot, po kłopo­cie. Z ręko­ma w kie­sze­ni ru­szył po­woli w stro­nę as­falto­wej uli­cy. Nieco prze­rażał go fakt, że nie czuł naj­mniej­szych wy­rzu­tów su­mienia. Ra­czej zda­wał się być nieco zra­niony, zwłasz­cza gdy przy­pomi­nał so­bie ob­raz, który zo­baczył. Przes­tań kre­tynie! Tyl­ko niepot­rzeb­nie się na­krę­cał. Było mi­nę­ło, a zdraj­cy dos­ta­li to, na co za­słu­ży­li. Lecz było już za późno, nie zdą­żył się w porę opa­no­wać. Na je­go twa­rzy po­jawiła się pul­su­ją­ca żyła, a pob­liska sos­na sta­nę­ła w pło­mie­niach. Kur­wa, pięk­nie. Nie oglą­da­jąc się za sie­bie, by nie wi­dzieć jak bar­dzo ogień się roz­przes­trze­nia, Kac­per rzu­cił się bie­giem do uli­cy. Był już w po­ło­wie dro­gi, gdy nag­le cały krajob­raz za­wiro­wał mu przed ocza­mi, jak­by nies­podziewa­nie zro­bił sal­to w miej­scu. Wylądo­wał na ple­cach na twar­dej ścież­ce. Za­parło mu dech, więc od­kaszlnął parę ra­zy i spróbo­wał się pod­nieść. Bez­sku­tecznie, nie­wi­dzial­ne więzy sku­tecz­nie krę­po­wa­ły jego ruchy. Zo­baczył nad sobą ciem­ną syl­wetkę, która usta­wi­ła się pod pro­mie­nia­mi wscho­dzą­ce­go słoń­ca, tak by nie mógł jej roz­po­znać. Był w sta­nie dos­trzec je­dynie za­rys wy­sokiego kap­tu­ra.

– A te­raz mo­żesz tu­taj leżeć i zos­tać złapa­nym na go­rą­cym uczyn­ku – wy­raźny na­cisk na słowo "go­rą­cym" i nutka iro­nii – bądź grzecz­nie po­dać mi rękę i dać sobie pomóc.

– Nie można było tak od ra­zu? Tyl­ko tak znienac­ka, bru­tal­nie – po­wie­dział z wyrzu­tem chło­pak.

Uz­nając to za zgodę, je­go roz­mów­ca zwol­nij za­klę­cie unierucha­miające i po­dał mu rękę. Kac­per nie od­mó­wił po­mocy, moc­no ścis­kając dłoń przy­bysza. Uj­rzał twarz star­ca, która nijak nie pa­sowała do te­go twar­de­go uścis­ku ja­kim się od­wza­jem­nił niez­na­jomy.

– A skąd ja mo­głem wie­dzieć co ci strze­li do głowy? – sta­rzec po­wie­dział po­ważnym gło­sem, po czym do­dał – może przejdź­my w in­ne miej­sce.

I nie pusz­cza­jąc chłop­ca, te­lepor­to­wał ich obu na jedną z wież straż­ni­czych mu­ru ob­ronne­go zam­ku Pan­de­monium. Kac­per nie do­wie­rzał włas­nym oczom. Znaj­do­wał się na szczy­cie og­romnej wieży, na­leżącej do gi­gan­tyczne­go ka­mien­ne­go kom­plek­su. Mur, prze­cina­ny po­dob­ny­mi baszta­mi, cią­gnął się na kil­ka­set me­trów. Po­za nim było tyl­ko… morze la­wy. Gdzie nie się­gnął wzro­kiem, mógł dos­trzec je­dynie pło­ną­cą maź, sty­kającą się da­leko z czer­wo­nym, zachmurzo­nym ho­ryzon­tem. To wy­glą­da­ło jak wiel­ka wys­pa pośrod­ku nicze­go. Na­tomiast we­wnątrz murów spra­wa miała się zu­pełnie ina­czej. Plac wy­ło­żo­ny był ka­mien­ny­mi płyta­mi ko­loru krwi, a swo­imi roz­miara­mi prze­wyższał niedaw­no spa­loną plażę. W miej­scu bra­my zio­nę­ła czar­na dziu­ra, za którą był tyl­ko mrok, po stok­roć bar­dziej in­tensyw­ny niż naj­ciem­niej­szy kąt w za­tę­chłej piw­ni­cy. Nie li­cząc kil­ku wa­lających się kości, dzie­dzi­niec był prak­tycznie pus­ty. Aczkol­wiek praw­dzi­wa at­rak­cja po­jawiała się do­piero na prze­ciw­ległym końcu tej zam­kniętej wys­py. Gi­gan­tycznych roz­miarów za­mek, wznie­sio­ny z czer­wo­nej cegły. Gdy mur zda­wał się się­gać na wy­sokość dwudzies­tu me­trów, tak for­te­ca była przy­naj­mniej trzy ra­zy wyż­sza, a sze­rokością zaj­mo­wała cała plac w pop­rzek. Pro­wadziło do niej tyl­ko jed­no "ofic­jalne" wej­ście. Prócz niego, przez całą bu­dowlę prze­biegały różne­go rodza­ju wie­życz­ki, bal­ko­ny oraz ok­na, us­ta­wione w naj­dziw­niej­szych miej­scach, pod różny­mi kąta­mi. Przy­pomi­nało to wiel­ki ko­piec, do które­go ktoś naw­ty­kał masę pa­tyków i ka­mieni. Jed­nak mi­mo te­go, a może wła­śnie dzię­ki te­mu, bu­dow­la bu­dzi­ła grozę. Przek­rzy­wione wieże, os­tre kon­tu­ry, prze­rażająca aura bi­ją­ca z ce­gieł, które zda­wały się być na­maszczo­ne krwią po­ległych. Rzą­dzą­ca tym przy­byt­kiem oso­ba niewątpli­wie mu­siała bu­dzić nie mniej­szy pos­trach niż sa­ma bu­dow­la. Wciąż nie mogąc się nadzi­wić te­mu wi­doko­wi, chło­pak był w sta­nie wy­dukać tyl­ko krót­kie:

– Ha…?

– O tak, ro­bi wra­że­nie – przyz­nał z uz­na­niem sta­rzec. – Te­raz do rze­czy, ma­my nap­rawdę mało cza­su.

Nie od­ry­wając wzro­ku od otaczające­go go mis­ty­cyz­mu, Kac­per po­kiwał głową, dając znak, że słu­cha.

– Jak pew­nie za­uwa­ży­łeś, jes­teś cho­dzą­cą za­pal­niczką. I ni­komu to nie prze­szka­dza­ło, aż do tej po­ry. Przes­tań się pod­niecać i spójrz na mnie jak do cie­bie mówię!

Wyr­wa­ny z za­dumy mło­dzie­niec zwró­cił się w stro­nę mężczyz­ny, cze­kając na resz­tę mo­nolo­gu.

– Nap­rawdę prze­giąłeś. Spa­lić go­łę­bia, pod­grzać jedze­nie – to jed­no. Ale za­mor­do­wać kil­kadziesiąt osób i pu­ścić całą plażę z dy­mem? Co ty so­bie wyob­rażałeś?!

– Zde­ner­wo­wali mnie…

– To nieis­totne. Wy­dałeś na sie­bie swe­go rodza­ju wy­rok śmier­ci, ro­zumiesz to? Góra się boi, że nie będą cię w sta­nie kon­tro­lować. Ja sam nie mam na ty­le wiel­kiej wła­dzy żeby ci pomóc.

– Mhm – przy­taknął, nie oka­zując większe­go zain­te­reso­wania sy­tuacją.

– Jest je­den spo­sób, ale bę­dziesz mu­siał zło­żyć przy­sięgę i od­dać się dob­ro­wol­nie pod opie­kę se­rafinów. Wiem, że dla ko­goś ta­kiego jak ty to ob­ra­za, no ale… – nag­le ur­wał, na­poty­kając obo­jęt­ne spoj­rze­nie chłop­ca. – Tak?

– Nie mam zielo­nego po­ję­cia o czym ty do mnie mó­wisz – rzekł ze stoic­kim spo­kojem.

– Przyz­naję, tro­chę się za­pę­dzi­łem – wes­tchnął. – Ale nie ma­my te­raz cza­su na wy­jaśnianie wszys­tkiego. Jeśli tyl­ko prze­ży­jesz, to zaj­miemy się tym póź­niej. A te­raz się dob­rze zas­tanów i mi od­po­wiedz: Bę­dziesz ucie­kał, aż w końcu zos­ta­niesz złapa­ny, czy pój­dziesz na tym­cza­sowy układ z anio­ła­mi?

– Łapię, że mó­wisz praw­dę, w końcu i tak jes­tem ja­kiś og­nistym świ­rem. Pew­nie to co po­wie­działeś też ma ja­kiś sens i fak­tycznie coś mi gro­zi. Ale kim ty w ogóle jes­teś? Po co to ro­bisz?

– Chcę ci pomóc przez wzgląd na two­jego oj­ca.

– Zmar­łe­go pi­jaczynę?

– Te­go praw­dzi­wego oj­ca – spros­to­wał mężczyz­na, po­wodując zain­try­gowa­nie na twa­rzy Kac­pra.

– Okej – za­czął po­woli. – To się ro­bi co­raz dziw­niej­sze. Zro­bimy tak – przyb­rał te­raz rzeczo­wy ton i uniósł prawą rękę do góry, jak­by chciał pstryk­nąć na kel­ne­ra. – Wszys­tko mi ład­nie wy­jaśnisz, al­bo skoń­czysz jak tam­ta sos­na, hm?

 

Mężczyz­na po­pat­rzał na niego z de­zap­ro­batą.

– Ty tak na se­rio?

Chło­pak zmar­szczył brwi.

– My­ślisz, że so­bie ro­bię ja­ja?! To pat­rz!

Pstryk­nął, a z je­go unie­sio­nej dłoni wys­trze­lił pło­mień, przy­pomi­nający wi­ją­cy się sznur, i pom­knął w stro­nę głowy star­ca. Ten tylko po­wstrzy­mał zie­wa­nie, i sto­jąc twar­do na ziemi, nie ru­szył się z miej­sca. Ogień zda­wał się roz­praszać i zni­kać na je­go twa­rzy. Zde­zorien­to­wany Kac­per po­słał w kierun­ku mężczyz­ny jesz­cze kil­ka po­dob­nych salw, z ta­kim sa­mym, mi­zer­nym skut­kiem.

– Po­bawiłeś się?

– Cze­mu mój ogień cię nie rusza?! – wyk­rzyczał za­sko­czo­ny chło­pak.

– Jes­teś na ra­zie za cien­ki w uszach żeby się na mnie sta­wiać, szcze­niaku. A te­raz pod­piszesz tę cho­lerną przy­sięgę czy włas­noręcznie mam się cie­bie poz­być?

– Jeśli to cię nie rusza, to zro­bimy ina­czej – wy­dyszał Kac­per, po czym splu­nął mu w twarz i rzu­cił się na niego z pię­ścia­mi. Sta­rzec zręcz­nie się od­sunął i pod­sta­wił chłopa­kowi nogę. Ten po­leciał do przo­du, zat­rzy­mując się do­piero na ząbko­wanej ba­lus­tradzie wieży. Kac­per po­czuł jak nag­le ja­kaś niewidzial­na siła uno­si go kil­ka stóp w górę i prze­nosi nad og­romny plac.

– Za­pytam os­tatni raz, pod­piszesz? – spy­tała spo­koj­nie si­wa pos­tać, ście­ra­jąc dłu­gim ręka­wem reszt­ki śli­ni z po­liczka.

Sza­motając się w po­wiet­rzu, zre­zyg­no­wany Kac­per po chwi­li przy­taknął, po­sy­ła­jąc zło­wro­gie spoj­rze­nia. Mężczyz­na po­woli pos­ta­wił go z pow­ro­tem obok sie­bie, po czym bez żad­ne­go os­trzeżenia wbił mu dłoń w klat­kę pier­siową, dokład­nie na wy­sokości ser­ca. Chło­pak wy­bałuszył oczy i zgiął się w pół, ale nie czuł żad­ne­go bólu. Mam­rocząc pod no­sem niez­ro­zumiałe dla Kac­pra słowa, sta­rzec wyjął rękę z pow­ro­tem.

– Co to… u dia­bła było? – spy­tał roz­trzęsionym gło­sem, ma­sując miej­sce, z które­go przed chwi­lą wys­ta­wała kończy­na ob­ce­go czło­wie­ka.

– Przy­sięga. – Od­parł rzeczo­wym to­nem. – Od te­raz są na cie­bie na­ło­żo­ne li­mity, któ­rych przek­rocze­nie gro­zi śmier­cią, nic wiel­kiego.

– Za­raz, za­raz, ja­kie li­mity?

– Na przy­kład bę­dziesz mógł uży­wać tyl­ko ok­reśloną ilość exi­tium dzien­nie.

– Exi­tium?

– In­ny­mi słowy, moc zniszcze­nia. Prze­cież mu­si się to ja­koś na­zywać.

– Cze­go jesz­cze mi nie wol­no? Si­kać w miej­scach pub­licznych?

– Na wszys­tkie py­tania od­po­wiem ci jak się obu­dzisz.

– Ale ja nie… – nim do­kończył, mężczyz­na gwałtow­nie mach­nął ręką przed je­go twa­rzą, i Kac­per nie­mal na­tychmiast za­padł w głę­bo­ki sen. Sta­rzec zła­pał go, chro­niąc przed upad­kiem, i wyszep­tał mu do ucha:

– Na­zywam się Ru­ga.

 

 

 

Nie otwie­rał oczu zaraz po prze­bu­dze­niu, cze­ka­jąc aż nie­przy­jem­ny szum w gło­wie da mu spo­kój. Wresz­cie po paru mi­nu­tach ostroż­nie uchy­lił po­wie­ki. Uj­rzał nad sobą czer­wo­ny, ak­sa­mit­ny bal­da­chim, wy­brzu­sza­ją­cy się w stro­nę łóżka. Wła­ści­wie to łoża, god­ne­go sa­me­go króla. Gdy Kac­per się pod­niósł, po­czuł jak za­pa­da się w mięk­ki ma­te­rac. Po­sła­nie było co naj­mniej dwa razy więk­sze od tego, na któ­rym za­zwy­czaj sy­piał. Je­dwab­na po­ściel tego sa­me­go ko­lo­ru co za­da­sze­nie, zda­wa­ła się pra­wie nic nie ważyć, jakby utka­na z pa­ję­czy­ny. Prze­tarł za­spa­ne oczy i ro­zej­rzał się po po­ko­ju. Po­miesz­cze­nie zda­wa­ło się być ogrom­ne. Wy­so­kie, ozdo­bio­ne wi­tra­ża­mi okna, się­ga­ją­ce sa­me­go su­fi­tu. Po­sadz­ka wy­ło­żo­na zim­nym, czar­nym mar­mu­rem, spra­wia­ją­cym wra­że­nie lu­stra. Po na­my­śle Kac­per do­szedł do wnio­sku, że sala swo­imi roz­mia­ra­mi przy­po­mi­na wnę­trze ko­ścio­ła, co było dość traf­nym po­rów­na­niem. Prócz łóżka stała tam jesz­cze po­tęż­na, ma­ho­nio­wa szafa, zaj­mu­jąc część lewej ścia­ny. Tuż obok po­sła­nia był mały nocny sto­lik z jedną szu­fla­dą, a na nim le­ża­ła śnież­no­bia­ła ko­per­ta. Chło­pak po­wo­li zsu­nął się z łóżka, lą­du­jąc bo­sy­mi sto­pa­mi na zim­nym ka­mie­niu. Choć miał na sobie tylko bok­ser­ki, to wcale nie od­czu­wał chło­du.

 

Miał na­dzie­ję, że to wszyst­ko to tylko sen, ale nic na to nie wska­zy­wa­ło. Upew­ni­ła go o tym szra­ma w kształ­cie „x” na wy­so­ko­ści serca. Nie­chęt­nie się­gnął po pa­pier, z któ­re­go wyjął małą kar­tecz­kę, za­pi­sa­ną zie­lo­nym, ele­ganc­kim pi­smem:

 

Mam na­dzie­ję, że do­brze spa­łeś. Weź z szafy nowe ubra­nie i zejdź na dół, do ja­dal­ni. Omó­wi­my tutaj szcze­gó­ły.

 

Ruga”

 

Chło­pak ziew­nął, zmiął per­ga­min i rzu­cił go na pod­ło­gę.

 

Ten gość na­praw­dę ma tak na imię – prze­szło mu przez myśl, gdy po­ko­ny­wał drogę do szafy, która wcale tak bli­sko nie stała. Otwo­rzył mi­ster­nie po­ma­lo­wa­ne, he­ba­no­we drzwi, i jego oczom uka­zał się do­kład­nie jeden wie­szak. Nie mając zbyt du­że­go wy­bo­ru, wziął to co było. Czar­ne, ele­ganc­kie spodnie, czer­wo­na ko­szu­la ze sto­ją­cym koł­nie­rzem, oraz wy­so­kie, woj­sko­we buty za­pi­na­ne na klam­ry. Śred­nio to do sie­bie pa­so­wa­ło, ale gdy już się ubrał, uznał, że nie jest tak źle jak się spo­dzie­wał. Za­mknął szafę i ru­szył w stro­nę drzwi, które były tuż na­prze­ciw łóżka. Po­tęż­ne, sta­lo­we, dwu­skrzy­dło­we wrota. Po­ma­lo­wa­ne na jasny srebr­ny kolor, z na­nie­sio­ny­mi zło­ty­mi, ma­to­wy­mi zdo­bie­nia­mi. O dziwo ustą­pi­ły zdu­mie­wa­ją­co łatwo, a chło­piec uj­rzał długi ko­ry­tarz. Ścia­ny, tak jak i pod­ło­ga, obite były czer­wo­nym ak­sa­mi­tem, gdzie­nie­gdzie ozdo­bio­nym po­je­dyn­czym ob­ra­zem. Kac­per ru­szył na wprost, gdzie po kil­ku­na­stu me­trach do­tarł do ba­lu­stra­dy ma­łe­go bal­ko­nu, z któ­re­go od­cho­dzi­ły scho­dy do prze­stron­ne­go hallu. Po­mi­mo braku ja­kie­go­kol­wiek oświe­tle­nia, w bu­dyn­ku nie było ciem­no. Mło­dzie­niec zszedł na dół, za­trzy­mu­jąc się przy wro­tach jesz­cze więk­szych niż te w po­przed­nim po­ko­ju. Prócz scho­dów na górę, była tam jesz­cze droga w głąb pa­ła­cu i małe drzwi na ścia­nie po lewej stro­nie. Wy­bie­ra­jąc trasę na wprost, chło­pak po­szedł wzdłuż czer­wo­ne­go dy­wa­nu. Mu­siał zejść jesz­cze kilka stop­ni w dół, prze­cho­dząc przez ka­mien­ne łu­ko­we przej­ście, i jego oczom uka­za­ła długa ja­dal­nia. Ogrom­ny mar­mu­ro­wy stół w kształ­cie pro­sto­ką­ta, oto­czo­ny wy­so­ki­mi sie­dze­nia­mi, a za każ­dym z nich, pod ścia­ną, stała po­tęż­na sta­lo­wa zbro­ja. Z po­miesz­cze­nia wy­cho­dzi­ły jedne drzwi, znaj­du­ją­ce się na­prze­ciw wej­ścia, praw­do­po­dob­nie pro­wa­dzą­ce do kuch­ni. U góry stołu sie­dział Ruga, wer­tu­ją­cy jakąś księ­gę. Kac­per od­chrząk­nął, a sta­rzec pod­niósł zmę­czo­ny wzrok.

 

– Wy­spa­ny?

 

– W prze­ci­wień­stwie do cie­bie, tak – od­po­wie­dział chło­pak, zaj­mu­jąc miej­sce obok męż­czy­zny.

 

– To przez cie­bie, do­pie­ro teraz wró­ci­łem od anio­łów.

 

– No jasne, anio­ły – Kac­per po­wstrzy­mał ziew­nię­cie. – Może to dobry mo­ment na parę wy­ja­śnień?

 

– A co tu jest do wy­ja­śnia­nia? – sta­rzec uśmiech­nął się, wy­chwy­ciw­szy wro­gie spoj­rze­nie chłop­ca. – No już, daj spo­kój, wszyst­kie­go się do­wiesz, Piąty.

 

– Jak mnie na­zwa­łeś?

 

– Piąty. Je­steś pią­tym bę­kar­tem Lu­cy­fe­ra – od­po­wie­dział, jakby to była naj­oczy­wist­sza rzecz na świe­cie.

 

Kac­per wcią­gnął głę­bo­ko po­wie­trze i nic nie po­wie­dział. No to tym mnie za­giął… Czego jak czego, ale nie spo­dzie­wał się usły­szeć ta­kich wła­śnie wie­ści. Nie był pe­wien czy po­wi­nien z tego po­wo­du być dumny, czy może prze­ra­żo­ny. Póki co od­czu­wał je­dy­nie zdu­mie­nie. Choć z lo­gicz­ne­go punk­tu wi­dze­nia, to wiele wy­ja­śnia­ło.

 

– Chcesz po­wie­dzieć – za­czął nie­pew­nie – że je­stem synem dia­bła? Do­brze ro­zu­miem?

 

– W rze­czy samej – przy­tak­nął, le­ni­wie ki­wa­jąc głową.

 

Nie­rzad­ko za­sta­na­wiał się skąd po­cho­dzą jego moce. Brał pod uwagę wiele moż­li­wo­ści, po­cząw­szy od klą­twy, a skoń­czyw­szy na zmie­nio­nym ko­dzie ge­ne­tycz­nym. Ale nigdy nie są­dził, że to może być coś aż tak po­waż­ne­go. Po­wo­li do niego do­cie­ra­ło, że czas za­cząć my­śleć roz­sąd­nie, bo nie wia­do­mo w jakie wła­śnie wpadł w bagno.

 

– Mój praw­dzi­wy oj­ciec, Lu­cy­fer, pierw­szy upa­dły anioł, do­brze ko­ja­rzę? – sta­rał się upew­nić.

 

Ruga raz jesz­cze po­twier­dził jego obawy ski­nię­ciem głowy.

 

– A nie in­te­re­so­wał się synem, bo…?

 

– Bo nie wie o jego ist­nie­niu – do­koń­czył sta­rzec.

 

– Chcesz po­wie­dzieć, że wład­ca pie­kieł, o ile się nie mylę, nie ma po­ję­cia o tym, że wpadł?

 

– Gdy­byś od osiem­na­stu sie­dział za­mknię­ty w Pi­ra­mi­dzie Boga, to też by cię omi­nę­ło parę rze­czy.

 

– To chyba dla mnie tro­chę za dużo.

 

Ruga nic już nie mówił, chcąc dać się chło­pa­ko­wi na­my­śleć.

 

Żyję sobie jak gdyby nigdy nic, i się oka­zu­je, że nic o sobie nie wiem. Na­tłok in­for­ma­cji ta­kiej wagi, sku­tecz­nie zmu­sił Kac­pra do re­flek­sji. Nie po­tra­fiąc sobie po­zwo­lić na głęb­szą myśl, do­szedł do jed­ne­go wnio­sku, któ­re­go nie za­mie­rzał za­trzy­my­wać dla sie­bie:

 

– Mam prze­je­ba­ne.

 

– Póki bę­dziesz grzecz­ny, to nic ci nie grozi.

 

– Co przez to ro­zu­miesz? – chło­pak po­pra­wił się na krze­śle.

 

– Chyba nie my­ślisz, że cały czas byłeś bez opie­ki? Byłem do­rad­cą two­je­go ojca. Gdy się tylko do­wie­dzia­łem, że po kry­jo­mu od­wie­dził Zie­mię, to od razu do mnie do­tar­ło, że coś się kroi. Lu­cy­fer już wtedy wie­dział, że Nie­biań­scy coś kom­bi­nu­ją, więc chciał sobie za­pew­nić po­tom­ka, tak mi się przy­naj­mniej wy­da­je, bo o ni­czym nie po­wie­dział. Zaraz po tym jak go zła­pa­li, za­czę­li wy­bi­jać cały pie­kiel­ny dwór, który sta­wiał opór.

 

– Ty oczy­wi­ście grzecz­nie po­sze­dłeś na ugodę? – prych­nął Kac­per.

 

– Mhm. Żeby zna­leźć bę­kar­ta i oca­lić mu dupę. Anio­ły kon­tro­lu­ją całe życie na Ziemi, co za tym idzie, nie było dla nich pro­ble­mem do­wie­dzieć się, który no­wo­ro­dek jest dziec­kiem Sza­ta­na. Jak się tylko uro­dzi­łeś, obie­ca­łem, że będę cię pil­no­wał i „wyj­dziesz na ludzi”, ewen­tu­al­nie bę­dziesz sprzy­mie­rzeń­cem skrzy­dla­tych.

 

– Tak to sobie ob­my­śli­łeś…

 

– I wszyst­ko szło do­brze, przy­naj­mniej do czasu po­ża­ru dzie­sięć lat temu. Wy­bła­ga­łem od nich jesz­cze jedną szan­sę, co nie wiem jakim cudem mi się udało. Na szczę­ście przy­my­ka­li oko na twoje „tre­nin­gi”, póki ni­ko­mu nie dzia­ła się krzyw­da. Ale teraz, jak się obu­dzi­łeś, je­dy­nym wyj­ściem była pie­częć.

 

– Mó­wisz o tym czymś, co mi bez­czel­nie wło­ży­łeś do serca?

 

– Tak, o tym czymś, dzię­ki czemu mo­że­my teraz roz­ma­wiać. Gdy­byś nie dał się po­nieść wtedy na na­brze­żu – wes­tchnął Ruga.

 

– To bym się nie „prze­bu­dził”?

 

– No tak, a jak raz obu­dzi­łeś de­mo­nicz­ną krew, to drugi raz jej nie uśpisz.

 

– Czyli jed­nak je­stem w dupie.

 

– A coś ty, do twa­rzy ci w czer­wo­nym – uśmiech­nął się.

 

– Mó­wisz o ko­szu­li?

 

– O oczach i wło­sach, a to do­pie­ro po­czą­tek.

 

Zre­zy­gno­wa­ny wyraz twa­rzy Kac­pra mówił sam za sie­bie, że chło­pak zde­cy­do­wa­nie nie jest za ta­ki­mi zmia­na­mi. Zmierz­wił ręką fry­zu­rę i moc­niej opadł na opar­cie krze­sła.

 

– Czyli co teraz bę­dzie? – spy­tał bez­na­mięt­nym tonem.

 

– Tre­ning, tre­ning i jesz­cze raz tre­ning.

 

– A potem? Mam roz­no­sić aniel­ską pocz­tę?

 

– Potem? Potem idzie­my wy­cią­gnąć two­je­go ojca.

 

 

 

Ko­lej­ne dni mi­ja­ły na po­wol­nym przy­zwy­cza­ja­niu się do nowej sy­tu­acji. Ruga opro­wa­dził Kac­pra po resz­cie pa­ła­cu, opo­wia­da­jąc po­krót­ce jego hi­sto­rię. Gdy Lu­cy­fer jesz­cze był wolny, oso­bi­ście tu re­zy­do­wał. Nie­ste­ty z tego okre­su nie za­cho­wa­ła się ani służ­ba, ani meble. Sta­re­mu ma­go­wi udało się je­dy­nie spro­wa­dzić to, co chło­pak już wi­dział. Lista za­ku­pów rosła z dnia na dzień, ale męż­czy­zna za­pew­nił, że nie muszą się przej­mo­wać pie­niędz­mi.

 

Za drew­nia­ny­mi drzwia­mi w ja­dal­ni rze­czy­wi­ście znaj­do­wa­ła się kuch­nia, która teraz świe­ci­ła pust­ka­mi. Na­to­miast przej­ście na lewo od wej­ścia, pro­wa­dzi­ło do cał­ko­wi­cie od­mien­nej czę­ści zamku. Po­nu­ry, ciem­ny ko­ry­tarz spa­dzi­ście scho­dził w dół. Z po­wo­du pa­nu­ją­ce tam mroku, trze­ba sa­me­mu było się za­opa­trzać w źró­dło świa­tła. Droga wio­dła do sali pod Pa­ła­cem, ogrom­ne­go la­bi­ryn­tu, sieci prze­ci­na­ją­cych się przejść. Każde koń­czy­ło się okre­ślo­ną ilo­ścią odnóg. Co kilka me­trów dało się za­uwa­żyć drzwi do ma­łych cel, obec­nie sto­ją­cych pu­stych. Kac­per we wła­snym za­kre­sie mu­siał się za­po­znać z tą plą­ta­ni­ną uli­czek, co przy­szło mu zdu­mie­wa­ją­co łatwo. Od­krył nawet wiel­ką salę tor­tur, umiej­sco­wio­ną w samym środ­ku la­bi­ryn­tu.

 

Wszyst­kie fi­zjo­lo­gicz­ne po­trze­by, jak rów­nież i głód, za­spo­ka­ja­li na Ziemi. Ruga był cał­kiem nie­zły w te­le­por­ta­cji i wy­szu­ki­wa­niu ta­nich knaj­pek. Ponoć wszyst­ko wy­pa­dy były spon­so­ro­wa­ne z aniel­skie­go fun­du­szu, więc jedli do woli. Przy oka­zji za­ha­cza­li za­wsze o jakiś sklep me­blo­wy, wy­kre­śla­jąc ko­lej­ną z wielu po­zy­cji na li­ście za­ku­pów.

 

Kac­per do­wie­dział się, że żaden z po­zo­sta­łych bę­kar­tów nie dożył nawet pięć­dzie­siąt­ki, umie­ra­jąc w ten czy inny spo­sób, więc na chwi­lę obec­ną był pierw­szym w ko­lej­no­ści po wła­dzę, o którą nie­wąt­pli­wie bę­dzie mu­siał po­wal­czyć. Z tego też po­wo­du za­czę­ły się pierw­sze na­rze­ka­nia chło­pa­ka na obec­ną sy­tu­ację:

 

– Ruga, no ileż można? Od ty­go­dnia tylko łażę po tym zamku, a póź­niej le­ci­my na mia­sto coś zjeść i się wylać, to ma być tre­ning?! – krzyk­nął wcho­dzą­cy do ja­dal­ni bę­kart.

 

– Ochłoń. Obie­cu­ję że nie­dłu­go za­cznie­my, daj mi jesz­cze parę dni.

 

– Na co? Pier­dze­nie w sto­łek?

 

– Jak­byś nie za­uwa­żył, to sta­ram się za­ła­twić tu kogoś do po­mo­cy i przy­pro­wa­dzić to miej­sce do stanu uży­wal­no­ści. Jak się tak "pa­lisz" do ro­bo­ty, to czemu sam już nie za­czniesz?

 

– Mó­wi­łeś o li­mi­tach – wy­bą­kał chło­pak.

 

– To nie zna­czy, że masz w ogóle nie ko­rzy­stać z exi­tium. Po pro­stu nie wolno ci dać się po­nieść tak jak ostat­nio. Pro­szę bar­dzo, ćwicz ile dusza za­pra­gnie, może sa­me­mu coś od­kry­jesz. Ja ci po­mo­gę naj­szyb­ciej jak się da, w po­rząd­ku?

 

 

 

Po tej roz­mo­wie Kac­per za­czął swoje wła­sne tre­nin­gi, które po­le­ga­ły na coraz to efek­tyw­niej­szych wy­bu­chach i ma­ni­pu­la­cjach ogniem. Wi­dzą­cy ro Ruga, tylko kiwał głową z dez­apro­ba­tą, po czym wra­cał do swo­jej prac. Wła­dza nad ży­wio­łem to tylko ku­glar­skie sztucz­ki, w po­rów­na­niu do tego co na­praw­dę może wład­ca de­mo­nów. Jeśli na tym chło­pa­ku to ro­bi­ło tak pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie, to ozna­cza­ło, że miał przed sobą jesz­cze wiele pracy. Je­dy­ny plus był taki, że prze­stał na­rze­kać na swój nowy wy­gląd. Nim ko­lej­ny ty­dzień do­biegł końca, wszyst­ko już było go­to­we, a mag mógł się po­chwa­lić do­brze wy­ko­na­ną pracą.

 

W kom­na­cie swo­je­go przy­szłe­go pana wy­bu­do­wał ła­zien­kę, oczy­wi­ście z nie­ma­łą po­mo­cą magii. Za­dbał o spi­żar­nię i wy­po­sa­że­nie kuch­ni, a także zwer­bo­wał naj­lep­szą służ­bę, jaką udało mu się zna­leźć w naj­bliż­szej Pie­kiel­nej Osa­dzie. Były tam ku­char­ki, odźwier­ny, lokaj oraz strze­gą­ce wej­ścia gar­gul­ce. Pie­nią­dze na ich utrzy­ma­nie rów­nie szły z aniel­skie­go skarb­ca.

 

Pie­kiel­ne Osady były ma­ły­mi mia­sta­mi, znaj­du­ją­cy­mi się na wy­spach po­dob­nych do tej, na któ­rej stał zamek. Naj­bliż­sza znaj­do­wa­ła się dwa dni lotu stąd, co tylko utwier­dza­ło w prze­ko­na­niu, że Pan­de­mo­nium leży na praw­dzi­wym od­lu­dziu.

 

Ruga, który urzą­dził sobie przy­tul­ne gniazd­ko w jed­nej z cel, po­dob­nie jak służ­ba, wsta­wił się z sa­me­go rana w ja­dal­ni, gdzie Piąty zdo­łał już spa­ła­szo­wać po­ło­wę swo­je­go śnia­da­nia. Zwy­kłe, ziem­skie jaja na grzan­ce i miskę płat­ków. Gdy do­strzegł star­ca, pod­niósł py­ta­ją­co głowę, nie siląc się na przy­wi­ta­nie. Cały czas była tu ta sama pora dnia, więc nawet nie było sensu mówić głu­pie­go „do­bra­noc”.

 

– Dzi­siaj za­czy­na­my praw­dzi­wy tre­ning. Za­po­mnij o krze­sa­niu tych mar­nych iskie­rek, i przy­go­tuj się na naukę de­mo­nicz­nej magii.

 

– A pie­częć? – spy­tał w prze­rwie mię­dzy żu­ciem.

 

– Bę­dzie­my ostroż­ni, prze­ży­jesz. Poza tym, za trzy dni mamy mieć in­spek­cję, więc bez żad­nych wy­bry­ków.

 

Chło­pak tylko przy­tak­nął i wró­cił do po­sił­ku.

 

– Skrzy­dla­ci tu są! – do ja­dal­ni wbiegł zdy­sza­ny lokaj. – Wła­śnie wy­szli z por­ta­lu, cze­ka­ją na placu.

 

– Co?! – Ruga gwał­tow­nie się od­wró­cił i spio­ru­no­wał wzro­kiem po­słań­ca. – Prze­cież mieli przy­być za trzy dni! Ty – wska­zał ręką na Kac­pra. – Wsta­waj i chodź za mną.

 

Chło­pak z ocią­ga­niem wy­ko­nał po­le­ce­nie, bar­dziej kie­ro­wa­ny czy­stą cie­ka­wo­ścią, niż sza­cun­kiem do star­ca. Wzbu­rzo­ny mag udał się do wyj­ścia z zamku, za któ­rym spo­dzie­wał się uj­rzeć nie­pro­szo­nych gości. Nie do­tarł do­brze do hallu, a głów­ne wrota otwo­rzy­ły się na oścież, z ło­sko­tem ude­rza­jąc o ścia­ny. W drzwiach stała trój­ka przy­by­szów, oto­czo­nych jasną po­świa­tą, która po chwi­li przy­ga­sła.

 

Kac­per, chwi­lo­wo onie­śmie­lo­ny, teraz po­dzi­wiał wy­nio­słe syl­wet­ki uskrzy­dlo­nych istot. Sto­ją­cy po­środ­ku, odzia­ny w złotą zbro­ję, spra­wiał wra­że­nie przy­wód­cy. Po­zo­sta­ła dwój­ka, ubra­na w eks­tra­wa­ganc­kie, mi­ster­nie wy­szy­wa­ne szaty, stała nieco z tyłu. Zro­zu­miał też, dla­cze­go Ruga na­zwał ich skrzy­dla­ty­mi. Nie­zna­jo­mi mogli się po­szczy­cić śnież­no­bia­ły­mi, wiel­ki­mi skrzy­dła­mi, teraz ele­ganc­ko zło­żo­ny­mi na ple­cach. Sto­ją­cy po­środ­ku anioł po­trzą­snął czar­ny­mi lo­ka­mi, i skie­ro­wał swoje spoj­rze­nie na chłop­ca. Jego to­wa­rzy­sze skry­wa­li twa­rze pod kap­tu­ra­mi, a oczy mieli wbite w pod­ło­gę. Ruga chciał już coś po­wie­dzieć, ale czar­no­wło­sy uci­szył go ge­stem ręki.

 

– Więc tak wy­glą­da nasza za­pał­ka – za­czął szy­der­czym tonem, lu­stru­jąc Kac­pra. – Jeśli mam być szcze­ry, spo­dzie­wa­łem się kogoś – zwie­sił na chwi­lę głos – po­waż­niej­sze­go. Nie­po­trzeb­nie się mar­twi­li­śmy – mó­wiąc to, po­słał chło­pa­ko­wi zło­śli­wy uśmiech.

 

– Gdyby nie pie­częć, to sko­pał­bym ci dupę – od­parł Piąty, od­wza­jem­nia­jąc gest. Sta­rzec wy­ba­łu­szył oczy i spoj­rzał z prze­ra­że­niem na ar­cha­nio­ła, nie wie­dząc ja­kiej re­ak­cji się spo­dzie­wać. Ku jego uldze, Ga­briel wy­buchł grom­kim śmie­chem. Kac­per wło­żył ręce do kie­sze­ni i cze­kał na prze­bieg wy­da­rzeń.

 

– To było dobre, smar­ku – skwi­to­wał skrzy­dla­ty. – Ale jesz­cze raz takie coś, a za­wi­śniesz na wy­so­ko­ści lam­pe­rii, jasne? – dodał, mając na twa­rzy nie­od­łącz­ny uśmiech.

 

– Je­steś w moim domu, więc się za­cho­wuj, ptasz­ku – syn Lu­cy­fe­ra ani przez chwi­lę nie dał się zbić z tropu, czy wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi.

 

– Może zo­staw­my już uprzej­mo­ści w spo­ko­ju – wy­du­kał Ruga, chcąc za­ła­go­dzić sy­tu­ację.

 

Ga­briel kiw­nął głową i spoj­rzał z po­gar­dą na dia­bel­skie­go bę­kar­ta.

 

– Nie damy rady po­ja­wić się w umó­wio­nym ter­mi­nie, to zaj­rze­li­śmy dzi­siaj. Ćwi­czy­łeś z nim już coś? – swoje słowa kie­ro­wał do maga.

 

– Mie­li­śmy wła­śnie za­czy­nać.

 

– To świet­nie, zo­ba­czy­my czy mie­sza­niec jest cze­goś wart.

 

Kac­per tylko za­ci­snął szczę­ki i nic nie po­wie­dział, choć­by dla­te­go, że żadna ri­po­sta nie przy­cho­dzi­ła mu na myśl. Całą piąt­ka wy­szli na plac, nie szczę­dząc sobie nie­przy­chyl­nych spoj­rzeń. Ruga wy­raź­nie był za­nie­po­ko­jo­ny, choć sta­rał się kon­tro­lo­wać sy­tu­ację. Gdy do­tar­li na miej­sce, ar­cha­nioł za­gad­nął maga:

 

– Przy­wo­łaj mu miecz, po­ćwi­czę z nim walkę.

 

– Mó­wisz po­waż­nie? – spy­tał z po­wąt­pie­wa­niem w gło­sie. – Nie sądzę żeby to był dobry po­mysł.

 

– Rób co mówię.

 

Sta­rzec tylko ski­nął głową i spoj­rzał ze współ­czu­ciem na Kac­pra. Uniósł w górę otwar­tą dłoń, a po chwi­li zma­te­ria­li­zo­wał się w niej zwy­kły, że­la­zny miecz. Chło­piec ode­brał od niego broń i sta­nął na­prze­ciw wo­jow­ni­ka w zło­tej zbroi.

 

– Żeby były równe szan­se – ar­cha­nioł bły­snął rów­ny­mi zę­ba­mi – przy­wo­łam to samo ostrze – w jego dłoni po­ja­wi­ła wier­na re­pli­ka mie­cza Kac­pra. – Na po­czą­tek pokaż, co po­tra­fisz, ata­kuj.

 

– Skoro tak mó­wisz – za­czął chło­pak, po czym upu­ścił miecz i uniósł w górę obie ręce, kie­ru­jąc palce w stro­nę nieba. W otwar­tych dło­niach za­czę­ło lekko wi­ro­wać gęste po­wie­trze, by po chwi­li przy­brać kształt mag­mo­wej kuli, zwięk­sza­ją­cej się z każdą ko­lej­ną se­kun­dą. Ar­cha­nioł uniósł py­ta­ją­co brew, ale nie za­re­ago­wał w żaden spo­sób. Ruga po­bladł jesz­cze bar­dziej, a mil­czą­cy anio­ło­wie dalej stali z tyłu.

 

Kac­per mach­nął rę­ko­ma w stro­nę Ga­brie­la, wy­pusz­cza­jąc kulę lawy, roz­mia­rów spo­rej kla­czy, zmie­rza­ją­cą wprost na czar­no­wło­se­go. Skrzy­dla­ty prych­nął i le­ni­wie wy­ce­lo­wał ostrzem mie­cza w zbli­ża­ją­ce się za­gro­że­nie. Broń za­czę­ła po­chła­niać magmę, nie wy­rzą­dza­jąc ni­ko­mu krzyw­dy. Jed­nak w tym samym mo­men­cie Kac­per pstryk­nął, a kula ognia eks­plo­do­wa­ła na wy­so­ko­ści głowy ar­cha­nio­ła. Sto­ją­cy z tyłu anio­ło­wie bły­ska­wicz­nie do­sko­czy­li do mło­dzień­ca, krę­pu­jąc jego ruchy, a Ga­briel z krzy­kiem zła­pał się za twarz. Pod Rugą ugię­ły się nogi i nie mógł on nic zro­bić.

 

– Ty mały… – wy­char­czał po­pa­rzo­ny. – Za­bi­ję cię!

 

Jego twarz za­czę­ła się już goić, a włosy od­ra­stać. Wcze­śniej przy­wo­ła­ny miecz zmie­nił się teraz w duże dwu­ręcz­ne ostrze, i ar­cha­nioł rzu­cił się na chłop­ca. Kac­per nie wie­dział co robić. Czuł zbli­ża­ją­cą się śmierć, pod po­sta­cią wo­jow­ni­ka w zło­tej zbroi. Chciał krzy­czeć, ale za­miast tego, jego dło­nie po­kry­ły się szkar­łat­ny­mi pło­mie­nia­mi, pod­pa­la­jąc krę­pu­ją­cych go anio­łów. Oswo­bo­dzo­ny, w ostat­niej chwi­li od­sko­czył, uni­ka­jąc śmier­tel­ne­go cię­cia. Cięż­ko dy­sząc, przy­glą­dał się jak z za­kap­tu­rzo­nej dwój­ki po­zo­sta­je kupka po­pio­łu. Wy­krzy­wio­ny gry­ma­sem wście­kło­ści Ga­briel, zda­wał się ro­snąć w oczach, a jego ciało oto­czy­ła jasna, złota po­świa­ta. Skrzy­dla­ty zmie­rzał po­wol­ny­mi kro­ka­mi do Pią­te­go, a jego aura ema­no­wa­ła wście­kło­ścią. Kac­per szu­kał wzro­kiem po­mo­cy u swo­je­go opie­ku­na, ale ten tylko klę­czał i trzy­mał się za głowę. Chło­piec zna­lazł się w pu­łap­ce. Zginę, kurwa, zginę. Roz­pacz­li­wie pró­bo­wał zna­leźć coś co prze­dłu­ży jego życie o kilka minut, ale nie mógł nic zro­bić. Od fron­tu nad­cią­gał wście­kły ar­cha­nioł, a za sobą miał tylko zie­ją­cy pust­ką por­tal. Por­tal! Nie miał po­ję­cia dokąd go to do­pro­wa­dzi, lecz albo to, albo śmierć. Rzu­cił się pędem do czar­ne­go otwo­ru, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Gdy wska­ki­wał do środ­ka, kątem oka do­strzegł upa­da­ją­cą na zie­mię głowę star­ca.

Koniec

Komentarze

Nie­spe­cjal­nie mi się po­do­ba­ło.

Naj­gor­szy jest po­czą­tek. Nie wiem dla­cze­go tak szcze­gó­ło­wo opi­su­jesz dom, skoro nie ma to żad­ne­go zna­cze­nia dla opo­wia­da­nia. W do­dat­ku te opisy są sza­le­nie nie­po­rad­ne. Nie ro­zu­miem nie­od­po­wie­dzial­no­ści ojca. Nie prze­ko­na­łeś mnie, że nie­za­rad­ność ojca może wy­wo­łać w sied­mio­let­nim dziec­ku tyle złych emo­cji?

Na­głym susem zo­sta­wiasz za sobą dzie­sięć lat i oto je­stem świad­kiem eks­plo­zji ta­len­tu bo­ha­te­ra. Ta­len­tu, który przez te lata doj­rze­wał. Nie­zbyt wia­ry­god­ny jest powód, dla któ­re­go Kac­per urzą­dził ma­sa­krę.

Nagle po­ja­wia się Ruga i chło­pak tra­fia do dziw­ne­go zamku. Tu znowu na­stę­pu­ją opisy, z któ­rych nie­wie­le wy­ni­ka. Nie do końca jasny jest dla mnie pobyt bo­ha­te­ra w tym miej­scu. Ruga ma go szko­lić, ale nie szko­li. Chło­pak ćwi­czy sam, ale nie wiem co robi. Za naj­bar­dziej ku­rio­zal­ne uwa­żam te­le­por­to­wa­nie się na Zie­mię, aby sko­rzy­stać z to­a­le­ty.

Roz­pra­wie­nie się z anio­ła­mi, także do mnie nie prze­ma­wia.

Po­dej­rze­wam, że znik­nie­cie Kac­pra w por­ta­lu, może być po­cząt­kiem jego dal­szych przy­gód.

 

„Dom Kac­pra i je­go ta­ty na­leżał do jed­nych z naj­bar­dziej za­możnych na uli­cy Po­lańskiej. Wil­la wzno­szą­ca się przy końcu dro­gi, przy­pomi­nała je­den z tych sta­ropol­skich dwor­ków…” –– Po­wtó­rze­nie.

 

„Sko­śny, ścię­ty dach i we­ran­da zaj­mująca całą dłu­gość fron­to­wej ścia­ny, pod­parta bia­ły­mi ko­lum­na­mi. Dwupiętro­wa bu­dow­la otoczo­na była ka­mien­nym mu­rem, sku­tecznie chro­niącym przed wścib­ski­mi ocza­mi są­sia­dów”. –– Czy do­brze zro­zu­mia­łam, że ta za­moż­na, dwu­pię­tro­wa bu­dow­la skła­da­ła się ze sko­śne­go dachu i we­ran­dy z bia­ły­mi ko­lum­na­mi? ;-)

 

„Me­talo­wa fur­tka, znaj­dująca się obok bra­my wjaz­do­wej, pro­wadziła mar­mu­rową ścież­ką aż pod samą przy­budówkę”. –– Furt­ka była prze­wod­nicz­ką po ścież­ce? ;-)

Pro­po­nu­ję: Od me­talo­wej fur­tki znaj­dującej się obok bra­my wjaz­do­wej, aż pod samą przy­bu­dów­kę, pro­wadziła mar­mu­rowa ścież­ka.

 

„Gdy mężczyz­na w końcu upo­rał się z zam­kiem, który na­dawał się do wy­miany, ra­zem z sy­nem wniósł na­bytek do środ­ka”. –– Zro­zu­mia­łam, że oj­ciec chyba wy­mon­to­wał ze­psu­ty zamek i razem z synem wnie­śli go do domu. Nie wiem tylko, czy stary zamek można na­zwać na­byt­kiem. ;-)

 

„Nap­rze­ciw wej­ścia cią­gnął się długi ko­rytarz uwieńczo­ny scho­dami”. –– Czym ko­ry­tarz za­słu­żył sobie na bycie uwień­czo­nym, scho­da­mi w do­dat­ku?  

Za SJP: uwień­czyć 1. «za­koń­czyć po­myśl­nie; też: stwo­rzyć dzie­ło bę­dą­ce naj­wyż­szym, osta­tecz­nym osią­gnię­ciem» 2. «ozdo­bić wień­cem, kwia­ta­mi» 3. «dać na­gro­dę w po­sta­ci wień­ca lau­ro­we­go» 4. «na­gro­dzić za wy­bit­ne osią­gnię­cia w ja­kiejś dzie­dzi­nie»

Zda­nie winno brzmieć: Od wej­ścia cią­gnął się długi ko­ry­tarz, za­koń­czo­ny scho­da­mi.

 

„…a chło­pak po­szedł do łazien­ki znaj­dującej się w ko­rytarzu, w któ­rym prócz niej było jesz­cze zej­ście do piw­ni­cy”. –– Dla­cze­go w tym za­moż­nym domu ła­zien­ka znaj­do­wa­ła się w ko­ry­ta­rzu, a nie w sto­sow­nym po­miesz­cze­niu, do tego prze­zna­czo­nym? I jesz­cze miała to­wa­rzy­stwo w po­sta­ci zej­ścia do piw­ni­cy. ;-)

 

„Po sprze­daniu os­tatniej rze­czy, która była co­kol­wiek war­ta, zap­lombo­wano i scho­dy, który peł­ni­ły teraz fun­kcję czys­to de­kora­cyjną”. –– W jaki spo­sób plom­bu­je się scho­dy? ;-)

 

„…by scho­wać ją w kre­den­sie obok dawno nie uży­wa­ne­go zle­wu”. –– Nie zmy­wa­li żad­nych na­czyń? ;-)

 

„I mu się to udało, jed­nak fun­dusze ja­kie ot­rzy­mywał…” –– Wo­la­ła­bym: I to mu się udało, jed­nak za­po­mo­ga, którą ot­rzy­mywał

 

„Oczy sied­miolat­ka po­sze­rzy­ły się z po­wodu ek­scy­tac­ji jaką te­raz od­czu­wał”. –– Oczy sied­miolat­ka roz­sze­rzy­ły się z po­wodu ek­scy­tac­ji, którą te­raz od­czu­wał.

 

„Długi ko­rytarz cią­gnął się na dob­re kil­kadziesiąt me­trów”. –– Czy rze­czy­wi­ście ko­ry­tarz miał nie mniej niż dwa­dzie­ścia jeden me­trów i nie wię­cej niż dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć?

Może wy­star­czy: Długi ko­rytarz cią­gnął się kil­ka me­trów.

 

„Chodzi­li ze sobą prak­tycznie od pier­wszej kla­sy, gdzie zmusze­ni by­li ra­zem sie­dzieć na jed­nej z lek­cji”. –– Chodzi­li ze sobą prak­tycznie od pier­wszej kla­sy, kiedy zmusze­ni by­li ra­zem sie­dzieć na jed­nej z lek­cji.

 

„…więc miał te­raz czas na myśle­nie. Po­mimo niez­byt dob­re­go star­tu w życiu, miał te­raz wszyst­ko…” –– Po­wtó­rze­nie.

 

„Nie wie­dział, która była godzi­na, lecz z pew­nością śro­dek no­cy, bo czar­ne skle­pienie prze­bijało się przez płaty na­miotu”. –– Czy czar­ne skle­pie­nie ro­bi­ło dziu­ry w płót­nie na­mio­tu? ;-)

 

„…pa­dały pros­to na twarz chło­pa­ka, prze­dos­tając się przez siat­kę na owa­dy u złą­cze­nia na­mio­tu”. –– Siat­ka w okien­kach na­mio­tu sta­no­wi za­bez­pie­cze­nie przed owa­da­mi; nie jest siat­ką na owady.

 

„Za­raz obok niej sie­dział obej­mujący ra­mieniem Bar­tek”. –– Wy­star­czy: Obok sie­dział Bar­tek, obej­mu­jąc ja ra­mie­niem.

 

„Chy­ba coś źle wy­mie­rzyłem…-” –– Brak spa­cji po wie­lo­krop­ku.

 

„Wszys­tko to w tym sa­mym, głębo­kim ko­lorze pias­ku”. –– A kon­kret­nie, to w jakim ko­lo­rze? Pia­sek może mieć bar­dzo różne ko­lo­ry.

 

Przes­tał iść do­piero po dob­rych dwóch godzi­nach, i wy­szedł z dru­giej stro­ny la­su”. –– Czy wy­szedł wtedy, kiedy prze­stał iść? ;-)

 

„Nies­te­ty, gdy pod­niósł ocię­ża­łe po­wieki…” –– Nies­te­ty, gdy pod­niósł cięż­kie po­wieki…

 

Nie było rów­nież mo­wy o po­now­nym od­wie­dze­niu do­mu. Tu­taj był skończo­ny. Na­wet jeśli nie było prze­ciw niemu…” –– Po­wtó­rze­nie.

 

„…która nijak nie pa­sowała do te­go twar­de­go uścis­ku ja­kim się od­wza­jem­nił niez­na­jomy”. –– …która nijak nie pa­sowała do te­go twar­de­go uścis­ku, który od­wza­jem­nił niez­na­jomy.

 

„…sty­kającą się da­leko z czer­wo­nym, zachmurzo­nym ho­ryzon­tem”. –– Ho­ry­zont chyba nie bywa ani za­chmu­rzo­ny, ani czer­wo­ny.

Za SJP: ho­ry­zont  «linia, wzdłuż któ­rej niebo wy­da­je się sty­kać z po­wierzch­nią ziemi»

 

„…przez całą bu­dowlę prze­biegały różne­go rodza­ju wie­życz­ki, bal­ko­ny oraz ok­na…” –– Wie­życz­ki, bal­ko­ny i okna są nie­ru­cho­me, one nie bie­ga­ją. Nie mogły prze­bie­gać przez bu­dow­lę. ;-)

 

„Nie od­ry­wając wzro­ku od otaczające­go go mis­ty­cyz­mu…” –– Nie je­stem pewna, czy mi­sty­cyzm może ota­czać i przy­cią­gać wzrok.

 

„Przes­tań się pod­niecać i spójrz na mnie jak do cie­bie mówię!” –– Przes­tań się pod­niecać i spójrz na mnie kiedy/ gdy do cie­bie mówię!

 

„Jes­teś na ra­zie za cien­ki w uszach żeby się na mnie sta­wiać, szcze­niaku”. –– Czy to nie po­win­no brzmieć: Jes­teś na ra­zie za cien­ki w uszach, żeby na mnie na­sta­wać, szcze­niaku. Lub: Jes­teś na ra­zie za cien­ki w uszach, żeby mi się sta­wiać, szcze­niaku.

 

„Ten po­leciał do przo­du, zat­rzy­mując się do­piero na ząbko­wanej ba­lus­tradzie wieży”. –– Mam wra­że­nie, że Autor chciał na­pi­sać: Ten po­leciał do przo­du, zat­rzy­mując się do­piero na kre­ne­la­żu/ na blan­kach wieży.

Za SJP: ba­lu­stra­da: «ob­ra­mo­wa­nie scho­dów, bal­ko­nów, ta­ra­sów itp. zło­żo­ne z sze­re­gu słup­ków po­łą­czo­nych po­rę­czą»

 

„…ście­ra­jąc dłu­gim rę­ka­wem reszt­ki śli­ni z po­liczka”. –– Li­te­rów­ka.

 

„Miał na­dzie­ję, że to wszyst­ko to tylko sen, ale nic na to nie wska­zy­wa­ło”. –– Po­wtó­rze­nia.

Może: Miał na­dzie­ję, że wszyst­ko jest tylko snem, ale nic na to nie wska­zy­wa­ło.

 

„Ścia­ny, tak jak i pod­ło­ga, obite były czer­wo­nym ak­sa­mi­tem, gdzie­nie­gdzie ozdo­bio­nym po­je­dyn­czym ob­ra­zem”. –– Ścia­ny, tak jak i pod­ło­ga, obite były czer­wo­nym ak­sa­mi­tem, gdzie­nie­gdzie ozdo­bio­ne po­je­dyn­czym ob­ra­zem.

Ozdo­bio­ne były ścia­ny, nie ak­sa­mit.

 

„Kac­per ru­szył na wprost, gdzie po kil­ku­na­stu me­trach do­tarł do ba­lu­stra­dy ma­łe­go bal­ko­nu, z któ­re­go od­cho­dzi­ły scho­dy do prze­stron­ne­go hallu”. –– Wo­la­ła­bym: Kac­per ru­szył na wprost, po kil­ku­na­stu me­trach do­tarł do ma­łe­go bal­ko­nu, z któ­re­go scho­dy pro­wa­dzi­ły do prze­stron­ne­go hallu.

 

„Mu­siał zejść jesz­cze kilka stop­ni w dół…” –– Masło ma­śla­ne. Czy mógł zejść w górę? ;-)

Wy­star­czy: Mu­siał zejść jesz­cze kilka stop­ni

 

„U góry stołu sie­dział Ruga, wer­tu­ją­cy jakąś księ­gę”. –– Ra­czej: U szczy­tu stołu sie­dział Ruga, wer­tu­ją­cy jakąś księ­gę.

Stoły nie mają gór ani dołów. ;-)

 

„Po­nu­ry, ciem­ny ko­ry­tarz spa­dzi­ście scho­dził w dół”. –– Masło ma­śla­ne. Czy mógł scho­dzić w górę? ;-)

Pro­po­nu­ję: Po­nu­ry, ciem­ny i po­chy­ły ko­ry­tarz pro­wa­dził w dół.

 

„Z po­wo­du pa­nu­ją­ce tam mroku, trze­ba sa­me­mu było się za­opa­trzać w źró­dło świa­tła”. –– Wo­la­ła­bym: Z po­wo­du pa­nu­ją­ce­go tam mroku, trze­ba było się za­opa­trzyć w źró­dło świa­tła.

 

„Droga wio­dła do sali pod Pa­ła­cem, ogrom­ne­go la­bi­ryn­tu, sieci prze­ci­na­ją­cych się przejść”. –– Droga wio­dła albo do sali, albo do la­bi­ryn­tu. La­bi­rynt nie jest salą.

 

„…drzwi do ma­łych cel, obec­nie sto­ją­cych pu­stych”. –– …drzwi do ma­łych cel, obec­nie pu­stych.

 

„Ponoć wszyst­ko wy­pa­dy były spon­so­ro­wa­ne…” –– Ponoć wszyst­kie wy­pa­dy były spon­so­ro­wa­ne

 

„…był pierw­szym w ko­lej­no­ści po wła­dzę…” –– …był pierw­szym w ko­lej­no­ści do wła­dzy

 

„…i przy­pro­wa­dzić to miej­sce do stanu uży­wal­no­ści”. –– …i do­pro­wa­dzić to miej­sce do stanu uży­wal­no­ści.

 

„…po czym wra­cał do swo­jej prac”. –– Li­te­rów­ka.

 

„Ruga, który urzą­dził sobie przy­tul­ne gniazd­ko w jed­nej z cel, po­dob­nie jak służ­ba, wsta­wił się z sa­me­go rana w ja­dal­ni, gdzie Piąty zdo­łał już spa­ła­szo­wać po­ło­wę swo­je­go śnia­da­nia”. –– To Piąty pa­ła­szo­wał śnia­da­nie o su­chym pysku, pa­trząc jak Ruga i służ­ba upi­ja­ją się od sa­me­go rana i ze­chciał przy­na­pić się z nimi? ;-)

Winno być: …po­dob­nie jak służ­ba, sta­wił się z sa­me­go rana w ja­dal­ni

 

„…i skie­ro­wał swoje spoj­rze­nie na chłop­ca”. –– Czy mógł skie­ro­wać na chłop­ca cudze spoj­rze­nie? ;-)

 

„Jego to­wa­rzy­sze skry­wa­li twa­rze pod kap­tu­ra­mi, a oczy mieli wbite w pod­ło­gę”. –– Skoro twa­rze były nie­wi­docz­ne, bo skry­te pod kap­tu­ra­mi, skąd wia­do­mo, w co mieli wbite oczy? ;-)

 

„Ruga chciał już coś po­wie­dzieć, ale czar­no­wło­sy uci­szył go ge­stem ręki”. –– Czy to zna­czy, skoro Ruga jesz­cze się nie ode­zwał, że czar­no­wło­sy uci­szył go na za­wsze? ;-)

 

„Ku jego uldze, Ga­briel wy­buchł grom­kim śmie­chem”. –– Ku jego uldze, Ga­briel wy­buch­nął grom­kim śmie­chem.

 

„Wy­krzy­wio­ny gry­ma­sem wście­kło­ści Ga­briel…” –– Wy­krzy­wi­ło ca­łe­go Ga­briel

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Na­praw­dę Ci dzię­ku­ję, że zro­bi­łaś takie szcze­gó­ło­we po­praw­ki, wy­ty­ky­jąc nie­któ­re błędy :D na przy­szłość będę sta­rał się być uważ­niej­szy xD na ta­kiej oce­nie mi za­le­ża­ło : )

Bar­dzo się cie­szę, że mo­głam pomóc. ;-) Mam na­dzie­ję, że Twoje ko­lej­ne opo­wia­da­nia będą coraz lep­sze. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ja rów­nież xD  Tak przy oka­zji, we­so­łych świą :D!

świąt*… xD  

Dzię­ku­ję. Tobie też życzę dużo ra­do­ści. ;-D

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Bar­dzo lubię zwie­rzę­ta, go­łę­bie też, pa­le­nie ich tro­chę mnie znie­chę­ci­ło do czy­ta­nia. Mimo wszyst­ko do­tar­łem do końca, ale ra­czej bez przy­jem­no­ści czy­ta­nia. Piąty syn Lu­cy­fe­ra za­mknię­te­go w Pi­ra­mi­dzie Boga? Anio­ły kon­tro­lu­ją całą zie­mię? Jakoś mnie to nie prze­ko­nu­je.

Nowa Fantastyka