- Opowiadanie: Halny0 - Czarna Saga

Czarna Saga

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarna Saga

I

Otworzyłem oczy.

Przede mną rozpościerała się nieskończona przestrzeń. W oddali majaczyła się linia horyzontu, gdzie widać już było jedynie rozpływającą się szarość. Spojrzałem za siebie, wokół nie było nic.

Wielka pustka i ja stojący na szczycie wąskiej skały

– Co ja tu robię? – Pomyślałem głośno i spojrzałem w dół.

Szczyt wynurzał się z morza gęstej czarnej mgły. Co to jest? Zacząłem wpatrywać się w tą ciemną masę znajdującą się parę metrów pod moimi stopami. To bardziej niż mgłę przypominało czarny kłębiący się dym.

Nie wiedziałem co ja tu robię, ani z skąd się tu wziąłem. Czułem strach, nie bardzo wiedziałem przed czym, chyba przed tą wrogo wyglądającą zawiesiną pode mną.

Najgorsze było to, że narastał we mnie gniew, czułem jakieś zło, które na mnie oddziaływało, ciężko było to wytłumaczyć, czułem się coraz bardziej rozdrażniony, ale dlaczego? Próbowałem z tym walczyć, ale to było bezcelowe, tak jak by próbowało się pozbyć emocji, czegoś, co jest częścią mnie.

Narastał we mnie strach. Znów spojrzałem w dół i skamieniałem. Kłębiący się dym był zaraz pod moimi stopami i wciąż się podnosił. Targały mną panika i gniew. Czarna masa dotarła już do kostek i czułem teraz tylko zło, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałem. Byłem na nie całkowicie podatny, odczuwałem chęć bycia okrutnym, tak, w głowie krążyła mi jedna myśl…

– Jak przyjemnie byłoby kogoś zabić – te słowa same wypłynęły z moich ust. I choć w głębi duszy się z nimi nie zgadzałem to w tej chwili byłe one zgodne z moimi zamiarami.

Dym wciąż się podnosił. Stałem zanurzony w nim do pasa. Mordercze myśli mnie opuściły, a cały gniew zaczął ustępować panicznemu strachowi. Był to strach przed śmiercią. Tak, czułem, że zaraz umrę, ale że to będzie straszna śmierć, po prostu rozpłynę się w tej złej czerni. Ta masa chciała mojego życia dotarła do szyi i z wielką siłą zaczęła uciskać moją klatkę piersiową. Nie mogłem złapać oddechu, dusiłem się. Chciałem się ruszyć, uwolnić, uciekać, ale to było nie możliwe, moje odrętwiałe ciało już mnie nie słuchało.

Zło mnie przesiąkało, a ja się dusiłem, powietrza! Do moich uszu dotarł jakby cichy szyderczy śmiech. Chciałem spojrzeć w tamtą stronę, ale moje oczy pochłonęła ciemność. To koniec, pomyślałem.

 

Zerwałem się z łóżka cały zlany zimnym potem, ciężko łapiąc powietrze. Musiałem dać sobie chwile na zebranie myśli. Tak to był sen, znowu ten sam, lecz tym razem był naprawdę realny, czułem jeszcze ten strach i ból w piersiach.

Padłem z powrotem na spocone łóżko, za oknem już świtało. Wciąż myślałem o tym, co mi się przyśniło. Nie pierwszy raz stałem w nocnych majakach na tej skale, to uczucie ten „gniew” zawsze towarzyszył mi w tym momencie, ale pierwszy raz czułem taki strach przed tą masą, pierwszy raz chciała mnie pochłonąć.

– Muszę coś z tym zrobić.– powiedziałem sam do siebie, wciąż leżąc w łóżku i ślepo wpatrując się w sufit.

Mam te sny od ósmego roku życia, zaczęły się w noc po śmierci ojca, i trwają do dziś, choć mam już osiemnaście lat. Zdarzały się rzadko, najwyżej raz w miesiącu i były to koszmary, z których budziłem się z krzykiem, nie pamiętając, o czym śniłem. Potem były coraz wyraźniejsze aż do dziś, to drugi w tym tygodniu, i był realistyczny aż do bólu.

Od początku miałem wrażenie, że śmierć ojca ma coś z ty wspólnego. To ja jako ośmioletnie dziecko znalazłem jego ciało w garażu. Leżał na podłodze z otwartymi oczami, zimny, bez ruchu. Stałem nad jego ciałem, miałem świadomość, że nie żyje, ale jako dziecko nie przyjmowałem tego do wiadomości. Do dziś widzę jego twarz, gdy o tym pomyśle. W pamięć zapadły mi matowe oczy pozbawione blasku i lekki uśmiech na jego twarzy, ale może mi się zdawało, byłem przecież dzieckiem.

Przyjechało pogotowie, policja, stwierdzili zgon, ale nikt nie potrafił podać przyczyny. Jak zdrowy mężczyzna w sile wieku mógł tak po prostu umrzeć z dnia na dzień. Po sekcji powiedzieli, że serce się zatrzymało, tak po prostu. Miał trzydzieści dwa lata, gdy odszedł. Osierocił mnie i moją rok starszą siostrę Anastazję.

Usiadłem na łóżku i przecierając oczy, wydałem sobie „rozkaz”.

– Dość tych głupot Max, trzeba wstać i znaleźć sobie jakieś zajęcie na dziś – ostatnie słowa wypowiedziałem, ziewając. Jak już wspomniałem, mam na imię Max, Maksymilian… w każdym razie lubię swoje imię, dostałem je po Dziaku, ojciec tak chciał. Na nazwisko też nie narzekam, bo nie spotkałem się z kimś, o podobnym nie licząc rodziny. Wiritus, Maksymilian Wiritus, osiemnastoletni chłopak chodzący do ogólniaka, drugo roczniak no można powiedzieć, że już trzecio klasista, w końcu dziś pierwszy dzień wakacji, sobota.

Ubrałem się i wyszedłem z pokoju. Na korytarzu uderzałem parę razy pięścią w drzwi naprzeciwko moich. Należały one do siostry, a raczej do jej pokoju. Niech wstaje, wczoraj oblewała koniec roku szkolnego jako szalona dwudziestka, bo tydzień temu miała urodziny, wróciła pewnie gdzieś w nocy. Nie było to na pewno mile zachowanie z mojej strony w tej sytuacji, szczególnie że lubi sobie pospać, ale nie zrobiłem jej tego na złość. Wiedziałem, że rano ma jechać gdzieś z mamą, do jakiegoś urzędu chyba, nawet nie wiem po co. Wiedziałem, że jeszcze nie wstała, bo na drzwiach wisiała czerwona tabliczka zawieszona na sznurku, na której widniał biały napis „wejście grozi śmiercią lub trwałym kalectwem”. Gdy wychodziła, zawsze odwracała go na drugą stronę, gdzie umieszczone było jej imię mieniące się wszystkimi kolorami tęczy, taka pozostałość po dziecięcych latach.

Usiadłem przy kuchennym stole, jedząc płatki śniadaniowe i myśląc o tym śnie. Czemu nic z ty nie robię? A co mam zrobić?! Iść do psychologa, wygadać się komuś. Opowiedziałem raz siostrze o swoich snach, to proponowałabym, się do jakiegoś zapisał, ale nie uważam się za wariata ani za kogoś z problemami więc nie było na to szans. W sennikach też sprawdzałem, chyba w każdym możliwym, lecz nic to nie dało, bo w każdym pisze coś innego, więc to olałem. Choć ten sen mnie naprawdę wystraszył to chyba lepiej o tym nie myśleć, przecież nie mam na to wpływu, mam tylko nadzieje, że nie zwariowałem.

Siostra wkroczyła do kuchni w różowej piżamie, z miną niewróżącą nic dobrego, była średniego wzrostu szczupłą szatynką z włosami sięgającymi po niżej ramion. Nawiązując do tematu moich myśli, mruczała pod nosem, coś w stylu „powinieneś się leczyć człowieku…”. Chwyciła karton soku i wyszła. Ma wyczucie dziewczyna, pomyślałem i mimowolnie się uśmiechnąłem. Z salonu, dobiegał głos mamy, rozmawiała przez telefon, po chwili była już w kuchni. Odłożyła słuchawkę na stół i spojrzała na mnie.

– Co dziś robisz? – spytała

– Nie wiem, chyba nic – nie ma to, jak konkretna odpowiedz. Rzuciła mi spojrzenie, które znałem, świadczyło ono o lekkim niezrozumieniu dla moich planów. Dla niej plan dnia odkładający się z „nierobienia niczego” nim nie był, dla mnie wręcz przeciwnie.

– No dobra masz wakacje, niech ci będzie, ale śmieci wyrzuć i nakarm Burego, bo ja już nie zdążę. Będziemy z powrotem pewnie po południu. – ostatnie słowa wypowiedziała, wychodząc na korytarz.

Bury to nasz pies, dog niemiecki, wielkie bydle, ale bardzo łagodne, rzadko słyszałem jak szczeka, był na to za leniwy, teraz leżał pod stołem. Nie pamiętam, kto wymyślił mu to imię, chyba siostra.

Do kuchni wpadła znów mama,

– Zapomniałam kluczy- mówiąc to wybiegła z domu. Zofia, bo tak miała na imię, była elegancką kobietą mierzyła niewiele ponad 160 cm wzrostu, i o identycznym kolorze włosów co siostra, miała 38lat. Można było powiedzieć, że siostra była jej młodszą kopią, ja natomiast podałem się na ojca, przynajmniej tak mówiła mama, ja nie widziałem podobieństwa. Wyglądała młodo jak na swój wiek, ale nie związała się przez ten czas z nikim. Patrząc przez okno, widziałem, jak wsiada z siostrą do samochodu na podjeździe i odjeżdżają.

Zostałem sam w domu, za oknem była piękna pogoda. Wyszedłem do ogrodu i usiadłem na huśtawce. Piękny czerwcowy dzień, ciszę przerywał tylko śpiew ptaków, siedzących na drzewach wokół. Mieszkam w niewielkim mieście, centralizując południowa Polska, środek Europy. Nie chciałbym mieszkać gdzieś indziej, lubię to miejsce, lubię góry. Przy moich nogach położył się Bury, widać było po nim, że to już staruszek, miał chyba z dziesięć lat.

Przede mną dwa miesiące wakacji, dużo wolnego czasu, choć szczerze mówiąc, lubię szkołę. Kumple, żarty, tylko z nauką gorzej, bo na to jakoś nigdy nie miałem ochoty. Nigdy nie spędzałem wolnego czasu przy książkach, chyba że przy jakiejś ciekawej niezwiązanej w żaden sposób z programem nauczania, a dobre oceny zawsze i tak przychodziły mi bez trudu. Wakacje to dla mnie po prostu czas bez stresu, którego czasem dostarcza szkoła. W mojej głowie krążyły właśnie plany na wakacje. Raczej nigdzie nie pojadę, spędzę ten czas w domu albo u dziadków od strony mamy. Wieczorami jakieś wypady z kumplami, może jakaś impreza.

Jedyny minus tych wakacji to taki, że pewnie nie prędko zobaczę Wiktorie. To dziewczyna ze szkoły, siostra kolegi z klasy, jest rok starsza i chodzi do technikum. Zawsze mi się podobała, ale nigdy nie udało mi się jej nigdzie zaprosić, czemu? Nie wiem, boje się, że mnie wyśmieje. Rozmawiamy jedynie, gdy przychodzi do swojego brata, wtedy zamienimy parę słów. Ona nie narzeka na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej, nic dziwnego, wszystkich urzekają jej rudowłose gęste loki i niewinna twarz wyposażona w bursztynowe oczy i z zawsze lekkim uśmiechem. Więc nie byłbym pierwszym, który próbował się z nią umówić i dostał bolesnego kosza. Zresztą nie wiem nawet czy miałbym u niej jakie kolwiek szanse. Wydaje mi się, że jestem przeciętny dlatego do dziewczyn odpędzać się nie muszę. Wysportowany jestem raczej średnio, choć często gram z chłopakami w kosza. Mam sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, włosy ciemne nie za długie, rozmierzwione na wszystkie strony no i niebieskie oczy. Czasem ćwiczę na siłowni i chodzę no basen raz w tygodniu. Nie różnie się zbyt od rówieśników i nie przeszkadza mi to, nigdy nie lubiłem się wybijać przed szereg.

Siedząc na huśtawce, rozmyślałem o różnych sprawach, mniej lub bardziej ważnych, w tym o moich snach. Często tak robiłem. Było to jedno z miejsc, w których mogłem się skupić na tym, co mnie w danej chwili nurtowało. Tę huśtawkę zrobił jeszcze ojciec za życia. Była cała z drewna z szerokim wygodnym siedzeniem pomalowanym na czekoladowy brąz. Było wystarczająco długie, by można się było na nim położyć, co też często robiłem tak jak i dziś. Patrzyłem w niebo przez gałęzie lipy, która rosła obok i dawała przyjemny cień w takie dni jak ten. Tak leżąc, przymknąłem oczy i próbowałem wyrzucić wszystkie myśli z głowy, czasem tak trzeba, po prostu odpocząć.

Niestety myśli, które mnie dręczyły najbardziej, wróciły, tyle że w najgorszej możliwej formie.

Znów to poczułem, ten nie pokój, zło. Otworzyłem szybko oczy i chciałem się poderwać, ale było za późno, stałem na własnych nogach, tyle że nie w ogrodzie a znów na tej skale. Byłem w tym miejscu co w nocy jednak, że w pełni świadomy, tak jak przed chwilą siedząc na huśtawce. To przypominało sen na jawie lub świadomy sen, w którym wiesz, że śnisz, tyle że nie możesz się obudzić.

Ponownie targały mną te same emocje co w nocy, gniew, strach, lecz tym razem także poczucie bezsilności, gdy tylko spojrzałem na ten złowrogo wyglądający czarny jak smoła dym kłębiący się pod moimi stopami.

Co się teraz stanie? Czy to, co ostatnim razem? Na samą myśl o tym serce chciało wyskoczyć mi z piersi, uderzając z prędkością salwy z karabinu maszynowego. Jak to możliwe, że znów tu jestem, to przecież jakiś nonsens.

Nie mogłem oderwać wzroku od tej masy, wiedziałem, że to od niej bije to całe zło, ale z drugiej strony dziwnie mnie przyciągała. Sprawiała wrażenie niezniszczalnej i wszechpotężnej. Kusiła mnie, tak jak by miała mi coś do zaoferowania, lecz ja wciąż czułem silny strach. Wiązał się on z tą masą, bałem się jej, wiedziałem, że z tym czarnym kłębiącym się dymem wiąże się śmierć, ale czyja? Moja?! Nie, nie tylko, to samo we mnie wpływało… to uczucie… to coś zabija, do tego służy.

– Nie, nie chce tego! Daj mi spokój! – Krzyknąłem na całe gardło, wiedziałem, że nie chce mieć nią nic wspólnego.

Nie była to odpowiedz, na jaką oczekiwała, bo wtedy cały dym wzburzył się jeszcze bardziej, jakby zgęstniał, kłębił się coraz szybciej. Czułem to zło, ten gniew bijący od tej czerni i strach, przesiąkał mnie, ale póki co dawałem sobie z nim rade, panowałem nad sobą, choć było to na granicy moich możliwości. Wiedziałem, że nie mogę się tak po prostu poddać, pozwolić za tryumfować temu czemuś.

Czekałem, kiedy ta masa znów zacznie mnie pochłaniać, kiedy będzie chciała użyć siły, by mnie pokonać. Zauważyłem, że coś zaczyna się wynurzać z kłębów dymu. Co to jest? Jakiś Kamienny słup? Tyle że nie jeden, z prawej następny i jeszcze jeden lekko z tyłu. Trzy kamienne słupy oddalone może piętnaście, najwyżej dwadzieścia metrów ode mnie, znajdowałem się w środku trójkąta, którego tworzyły. Ich wierzchołki znajdowały się już na wysokości moich nóg i wciąż rosły.

Teraz widziałem je dobrze, przypominały jakieś starożytne obeliski o czterech ścianach zwężające się ku górze, wyglądały jak stroma piramida ze ściętym na płask czubkiem. Widziałem gdzieś całkiem podobne w jakiejś książce do historii chyba. Choć te były całe pokryte jakimiś znakami jak dla mnie nie zrozumiałymi i całkowicie bez znaczenia. Przestały wynurzać się z kłębów dymu, gdy osiągnęły wysokość trzy razy większą niż moja skała, tak, uważałem ją za swoją, bo tylko ona dawała mi jakąś ochronę przed tym, czego tak się bałem.

I co się teraz wydarzy? Nie wiedziałem co robić, nic nie zależało ode mnie, na nic nie miałem wpływu. Słupy górowały nad otoczeniem. Skierowałem swój wzrok ku ich podstawie, czarna masa nie przylegała do nich, trzymała dystans, jakby nie była w stanie się do nich zbliżyć. Trzy wielkie kamienne słupy stały niewzruszenie. Sprawiały wrażenie silnych i spokojnych, budziły szacunek od pierwszego spojrzenia.

Ich obecność działała uspokajająco, pomagały chwilowo zapomnieć o strachu, ale nie na długo. Podłoże pod moimi stopami zaczęło trzaskać, cały szczyt, na którym stałem, moja jedyna ochrona przed czarną masą zaczęła dygotać jak przy trzęsieniu ziemi. Ledwo utrzymywałem równowagę, za nic nie chciałem spaść na dół, ale to było daremne, zaledwie odwlekanie nieuniknionego, gdyż cała skała powoli zanurzała się w morzu czarnego dymu. Z każdą sekundą byłem jej bliżej.

– tylko nie to! Niee! – krzyczałem, ile tylko mogłem, lecz kto mógł mnie usłyszeć, to był daremny krzyk rozpaczy.

W tem, w pewnej chwili oprócz grzmotu walącej się skały docierał do mnie jeszcze jeden dźwięk, ale nie mogłem go określić. Ze skądś go znałem. Odbijał się echem, zdawał się pochodzić z bardzo daleka. Znów i znów, próbowałem się na nim skupić, miałem wrażenie, że jest moją jedyną szansą, ostatnią nadzieją na ratunek. Słyszałem go coraz głośniej, wsłuchiwałem się w niego, moje myśli zajmowała tylko i wyłącznie próba rozpoznania go. W pewnym Momocie uderzył mnie ogłuszający odgłos psiego szczekania, upadłem na coś twardego i jak najszybciej próbowałem się podnieść na nogi.

Byłem znów przy huśtawce, to z niej przed chwilą spadłem. Obok pod krzewem białej róży leżał Bury. Trząsł się cały jak osika, zaszczekał piskliwie raz jeszcze i skamląc, położył głowę na ziemi, między przednimi łapami. Rzuciłem się na niego i uściskałem, to jego szczekanie tam słyszałem. Gdyby nie to, zapewne nie wyrwałbym się z tych omamów.

Natomiast teraz drżał się jak galareta, którą ktoś rytmicznie potrząsa, coś go wystraszyło, ale co? Ja? Może krzyczałem przez sen, nie, to by go nie doprowadziło do takiego stanu. Czyżby odczuł trochę tego, co ja? Ale jak przecież to był tylko sen, przynajmniej tak mi się wydaje. Wypuściłem go z objęć, ręce wciąż mi drżały a kolana były jak z waty. Choć klęczałem na ziemi, to trudno było utrzymać mi równowagę, więc usiadłem na trawie.

To już nieżarty albo zwariowałem, albo to coś mnie prześladuje. Nie wiem dlaczego, ale jeśli chciało mnie wystraszyć, to dopięło swego, bo jestem przerażony.

Bury poderwał się i pobiegł przez ogród w stronę domu, gdzie przez otwarte, przeszklone drzwi od tarasu wbiegł do środka. Ja jeszcze chwile siedziałem na ziemi, musiałem ochłonąć, uspokoić się na tyle, by móc trzeźwo myśleć. Co mam o tym wszystkim myśleć, to już drugi dzisiaj, nie wiem jak to nawet nazwać, bo mianem snu już bym tego nie określił. Był taki realny, skała, to zło i oczywiście nowy aspekt, kamienne słupy. Pokazały się po raz pierwszy, ale miałem wrażenie, że są ważnym elementem tej poplątanej układanki.

Myślenie o tym mnie dobijało, nic nie dawało, bo nie dało się określić co to wszystko morze oznaczać i co mogę z tym zrobić. Wstałem i postanowiłem wziąć się za cokolwiek, chciałem o tym zapomnieć. Zająłem się drobnymi pracami wokół domu. Zajmowało to mój czas i częściowo myśli, dzięki czemu oddalałem od siebie to, co prędzej czy później wróci i będzie bezlitośnie dręczyć mnie dalej. Od problemów nie można uciec, szczególnie od takich. Zastanawiało mnie co będzie w nocy, czy to samo? Nie, nie chciałem o tym myśleć.

Usłyszałem dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Kto to mógł być, czyżby już wracały? Chyba tak to samochód mamy. Spojrzałem na zegarek, było po drugiej po południu. To nie możliwe, jak ten czas mógł mi tak szybko minąć. Może przez to, że się „wyłączyłem” połowa mojego dnia tak upłynęła niezauważenie.

Nie wiedziałem co ze sobą zrobić, wolałem nie rozmawiać teraz z mamą albo z siostrą, wyczułyby zaraz, że coś jest nie tak, chciałem uniknąć bez sensownych pytań. Poszedłem więc do swojego pokoju i włączyłem komputer. Całe popołudnie spędziłem chodząc po Internecie i szukając czegokolwiek co miałoby jakikolwiek związek z tym, czego ostatnio doświadczam. Trzy godziny szukania i nic konkretnego. Przegrzebałem chyba każde forum, które miało coś wspólnego z koszmarami, halucynacjami, a nawet chorobami psychicznymi, w końcu to może być objaw tego, że zwariowałem. Byłbym gotów uwierzyć, że jestem chory byle tylko znaleźć odpowiedź. Wszystko na nic, nie znalazłem niczego, co by mnie zainteresowało.

Zbliżał się wieczór, a ja bałem się, że dziś w nocy znów mnie to spodka. Choć pewnie nie muszę się kłaść, żeby trafić na tę skałę, przecież mogę tam trafić w każdej chwili, w końcu tak było dziś rano. Przecież nie zasnąłem tam tak nagle, tego byłem pewien. Odrzuciłem nawet propozycje kumpla, który dzwoniłbym do niego wpadł na imprezę całą paczką. Nie miałem teraz głowy do takich rzeczy, powiedziałem mu, że mam spotkanie rodzinne. Choć na pewno nie uwierzył, bo zna mnie na wylot i wie, kiedy mnie coś gryzie, ale nigdy nie zadaje zbędnych pytań wie, że jak będę chciał, to powiem mu co mi leży na sercu. Jednakże teraz musiałem być sam, bo to, co mnie tak dręczyło, nie było problemem, w którego rozwiązaniu mogliby mi pomóc.

Za oknem zaczęło się ściemniać, słychać było tylko świerszcze, w których muzykę się wsłuchiwałem. Siedziałem na łóżku oparty plecami o ścianę i przygotowywałem się psychicznie na to, co prawdopodobnie będę musiał przeżyć znów tej nocy. Z lekkiego odrętwienia wyrwało mnie stukanie do drzwi i słowa mamy:

– Mogę wejść?– zabrzmiał jej głos przytłumiony przez barierę, jaką były drzwi, otworzyła je i weszła, więc nie było sensu odpowiadać, że nie skoro już była w środku.

– Tak… coś się stało?– zapytałem, choć wiedziałem, z jakiego powodu tu przyszła.

– To ja się powinnam o to ciebie zapytać. Nie zszedłeś na kolacje i dziwnie wyglądasz, źle się czujesz?– Słychać było troskę w jej matczynym głosie. Nie zawsze się z nią dogadywałem. Często mnie irytowała, a nawet doprowadzała do szału, ale wiem, że się o mnie martwi i chciałaby dla mnie jak najlepiej. Dlatego zawsze starałem się być dla niej podporą i jej pomagać. Po śmierci ojca długo nie mogła się pozbierać. Prawdę mówiąc, to chyba ja najmniej odczułem jego brak, ale nie wiem czemu. Byliśmy przecież blisko, a jednak łapałem się na tym, że w ogóle nie odczuwałem tego, że już go z nami nie ma. Może dlatego, iż zawsze miałem wrażenie, że jest przy mnie, że teraz ja powinienem go zastąpić w tej rodzinie. Aż do dziś myślałem, że jestem bardzo odporny psychicznie na ciosy, jakie zadaje nam życie. Śmierć ojca, czy jakieś osobiste życiowe porażki, ze wszystkich tych zdarzeń potrafiłem wyciągnąć coś nowego, co pozwoli mi stać się silniejszym. Nie załamywałem się nigdy, tylko szukałem rozwiązań lub po prostu starałem się normalnie żyć dalej. Teraz już nie byłem tego taki pewien, w końcu przerażały mnie jakieś senne majaki, ale jedno wiedziałem na pewno, ona nigdy tej odporności nie miała. Zawsze martwiła się wszystkim i o wszystkich, dlatego nie mogłem jej obarczać swoimi problemami. Musiałem zrobić to, co zwykle, czyli wymyślić coś, żeby się nie przejmowała.

– Nie nic mi nie jest, tylko trochę boli mnie głowa… pewnie od słońca – powiedziałem, jednocześnie lekko masując się po czole.

– Przynieś ci coś od bólu głowy?

– Nie naprawdę nie trzeba, wytrzymam, pójdę wcześniej spać. – choć nie wiedziałem czy w ogóle znajdę odwagę, by się położyć.

– Dobrze, jak by ci się pogorszyło to mów, bo wyglądasz nie najlepiej… na pewno niczego nie potrzebujesz?

– Już przechodzi, nie martw się, naprawdę nic mi nie będzie – te słowa wypowiedziałem z wymuszonym uśmiechem, który odwzajemniła, po czym wyszła, życząc mi dobrej nocy.

Co teraz zrobić? Siedziałem wciąż na łóżku i rozglądałem się po pokoju, opierając się plecami o ścianę. Było to trochę nie wygodne, ponieważ ściana, pod którą było moje łóżko, z pionu przechodziła w ostry skos, który trochę przeszkadzał w wygodnym oparciu głowy, gdyż zaczynał się właśnie na jej wysokości. Mój pokój nie był zbyt duży, w całości czarno zielono biały, a mianowicie czarno białe meble i zielone ściany. Światło wpadało przez jedno niewielkie okno znajdujące się po mojej lewej stronie, a pod nim niewielki fotel. Naprzeciwko ściany, pod którą stało łóżko, znajdowało się biurko, obok którego z prawej strony, prawie w samym rogu były drzwi. Z boku szafa i niewielki regał. Na wiszącej półce nad biurkiem znajdowała się wieża stereo, z której cicho sączyła się muzyka. Mój wzrok spoczął na doniczce z rośliną, która stała z lewej strony na biurku.

– No tak zapomniałem cię podlać- głośno pomyślałem, po czym trochę flegmatycznymi ruchami zwlokłem się z łóżka. Za donicą stała butelka z wodą. Usiadłem na krześle i wylałem trochę zawartości butelki na ziemie w doniczce. Było to niewielkie drzewko, jakaś egzotyczna roślina, która nie dawno wyrosła z zasadzonego przez zemnie nasionka. Nie było z byt wielkie, ale szybko rosło. Patrzyłem na nie, podpierając głowę ręką i rozmyślając co teraz począć. Zbyt wielkiego wyboru nie miałem, musiałem spróbować zasnąć i zobaczyć co się wydarzy. Starałem się znaleźć w sobie siłę, aby móc z tym walczyć, miałem tylko nadzieje, że nie będę musiał i jakoś przeżyje tę noc. Ustawiłem zegar na wieży by wyłączyła się w przeciągu godziny, po czym usiadłem na łóżku, gasząc lampkę nocną. Leżałem z otwartymi oczami i przyśpieszonym tętnem, nie wiedziałem czy w ogóle zasnę. Próbując nie myśleć o niczym, nie byłem w stanie stwierdzić, kiedy zamknąłem oczy i odpłynąłem w krainę snu.

 

C.D na http://www.czarnasaga.pl/

Koniec

Komentarze

W twoim tekście jest sporo błędów… "Przede mną rozpościerała się nieskończona przestrzeń. W oddali majaczyła się linia horyzontu"  ----> więc ta przestrzeń jest skończona (bo widać horyzont) czy nie? Znalazłam też parę innych nielogiczności. Pisze się wokół, nie wokuł. Nie Wiktorie tylko Wiktorię. Kiepska interpunkcja (na przykład przed ale stawiamy przecinek). Brak znajomości podstaw (jak stawianie przecinków) źle świadczy autorze. Masa powtórzeń. Nie doczytałam do końca, przepraszam, o fabule wypowiedzieć się nie mogę. Zajrzałam natomiast na twoją stronę. Prawdę mówiąc, jestem zdziwiona, że wrzucasz tam teksty, które nie przeszły porządnej korekty. Hmmm… poćwicz. Najlepiej ortografię i interpunkcję ;)

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Mam podobne zdanie, co Meta. Błędów sporo, cała plejada. Na twoim miejscu zaprzyjaźniłbym się ze wszystkim słownikami. Najbardziej rzuciły mi się w oczy błędy ortograficzne, i skutecznie zniechęciły do dalszej przygody z tym tekstem. Pozdrawiam. Wesołych Świąt. 

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Czarno to widze ale nie poradze nic mondrego. Morze zmień worda, bo ten błendy Ci robi.

mkmorgoth, ja jestem przez L. Mela :D

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

sorry, ale tego nie da się przeczytać bez bólu. Błąd ortograficzny na błędzie ortograficznym. Póki co proponuję przestać pisać i zacząć się uczyć ortografii i poczytać wszelkie poradniki, słowniki języka polskiego. Dużo czytaj powieści, a może będzie lepiej.

We wskazówkach dla piszących jest dobra rada, czytaj dużo ale nie "Wędrowyczów" czy "Forgotten Realms" ;) Wymieniono tam Sienkiewicza, Prusa, Lema etc i bardzo dobrze. Czytając ich możesz na sam początek nawet próbować, może nie kopiować ale naśladować ich styl, zobaczyć jak ciekawe i ładne konstrukcje słowne potrafią budować. Poza tym też, czytanie to najlepsza droga do nauki ortografii ;)

Co do "rady" gwidona: zmiana edytora nic nie da, jeszcze nie ma takich programów ze słownikami kontekstowymi, to trzeba samemu wiedzieć i umieć. Z punktu widzenia niektórych "literatów" niestety samemu…   Krótko, szczerze, chociaż wiem, że zaboli: tekst stanowi ilustrację do poradnika "Jak nie pisać, czego nie czytać".

Chciałam napisać coś mądrego, ale czytając komentarze tych co nade mną zdążyli tu coś skrobnąć – nic nie dodam więcej

Uch… pozostaje mi podpisać się pod zdaniami poprzedników. Poza majkmajersem i tym wskazaniem na Prusa czy archaizującego Sienkiewicza.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka