- Opowiadanie: mrozik130 - Legendy Intris - Po drugiej stronie

Legendy Intris - Po drugiej stronie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Legendy Intris - Po drugiej stronie

 

 

PO DRUGIEJ STRONIE

 

 

 

– No nareszcie jesteś, bo już zaczynałem się obawiać, że padłeś ofiarą wygłodniałej strzygi – krzyknął mężczyzna w bladozielonym kaftanie. Miał długie czarne włosy do ramion i około czterdziestu wiosen.

 

– W tych lasach padnę prędzej z głodu niż pod pazurami bestii. Tylko jeden zając wpadł w sidła – odrzekł młody jasnowłosy chłopak, niemający więcej niż dwadzieścia lat.

 

– Do syta to my się nie najemy – mruknął ten starszy. – Dobrze, że mamy jeszcze te suchary od pustelnika. No… i jest jeszcze dekokt. Ejże, cały jesteś roztrzęsiony. Usiądź przy ogniu i się ogrzej trochę.

 

– Jest dosyć chłodno. Może jednak wrócimy na południe zanim nie zacznie się pełnia lata. Wtedy dopiero moglibyśmy wyruszyć tam… na daleką północ.

 

– Mart… nie możemy teraz zawrócić. Stracilibyśmy mnóstwo czasu. Chyba nie zapomniałeś, po co tam idziemy.

 

– Pieprzę króla i te jego wojny. – Oburzył się ten drugi i rzucił kawałkiem drewna w ogień. Starszy mężczyzna w zielonym kaftanie spokojnie rozwiązał worek i wyciągnął martwego zająca.

 

– Wiesz, że Galaen ma swoje powody, by zabezpieczyć się przed inwazją. Nie chce, by znowu powtórzyło się to co ponad pięćdziesiąt lat temu.

 

– Daj spokój Dany. On cały czas się łudzi, że znajdzie te swoje złoża. I co?! Z powodu plotek powtarzanych przez wioskowe baby wysyła ludzi w tą dzicz. Na pewną śmierć!

 

– Tak czy inaczej nie możemy teraz się cofnąć. Niechybnie za niespełna osiem księżyców będziemy przy cieśninie, potem wystarczy przekroczyć jej granicę i wreszcie szukać tych złóż.

 

– Szkoda, że Niegonor nie żyje. Może już tego nie pamiętam za dobrze, ale z tego co starsi mówią żałuję, że dłużej nie żyłem za panowania tego króla. Potrafił przynajmniej skutecznie bronić się przed Issyńczykami. Był wyzwolicielem spod jarzma zachodniej ekspansji. A nie to co ten cholerny bękart. Niegonor spłodził go z jakąś kurwą, czyż nie?

 

– Uważaj – szepnął Dany i po raz pierwszy odkąd zajął się przygotowywaniem martwego zająca spojrzał na kompana. – W naszych granicach, gdyby ktokolwiek cię usłyszał, byłbyś za to powieszony… w najlepszym wypadku.

 

Mart tylko burknął pod nosem coś niezrozumiałego patrząc w jarzący się blaskiem ogień. Nad towarzyszami roztaczało się bezchmurne, jasne od gwiazd niebo. Byli sami, daleko poza szlakami i ścieżkami. Gdzieś w oddali zawył żałośnie wilk. Kompani wzdrygnęli się.

 

– Wilcy wyłażą z nor, a mamy pełnie. Watahy będą polować, zatem musimy być ostrożni. Może rozpalmy większy ogień… – rzekł Mart i rozejrzał się niespokojnie.

 

– To nie wilków powinniśmy się obawiać.

 

– W takim razie czego?

 

– Słyszałem, że umarli chadzają po ścieżkach Karnaffu.

 

– Haha, mówisz o ożywieńcach kamracie? – roześmiał się Mart.

 

– W sumie do Wielkiej Nekropolii mamy stąd naprawdę niedaleko.

 

– Nie pleć bzdur! – Mart machnął ręką, a jego niebieskie oczy zabłysły w świetle ognia.

 

– Bzdury nie bzdury, ale na ten temat słyszałem mnóstwo historii. – Dany spojrzał w płomień ogniska, a jego oczy wpadły w zadumę. – Nazywano to miejsce Golbrath, kiedyś, kiedy jeszcze żyli tam ludzie. Na ziemiach Golbrathu stały osady, połączone ze sobą jednym władcą, Bregnahrem, który bardzo rozwinął te tereny, wybudował wieże strażnicze, kamienne domy. Niestety lubił parać się magią, potężną czarną magią. To doprowadziło go do zguby. Zaniedbując swoje obowiązki doprowadził do głodu, który przyniósł śmierć wielu mieszkańców Golbrathu. Ludzie się zbuntowali. Poszły w ruch widły, topory i pochodnie. Na posiadłość Bregnahra ruszyła gromada mieszkańców. Zabili straże, a samego Breneghara dopadli na najwyższej wieży. Wywlekli go stamtąd i wrzucili żywcem do dołu, który przedtem wykopali. Nim przykryła go ziemia, Bregnahr przeklął ich wszystkich, odbierając im możliwość uzyskania spokoju po śmierci. Ludzie żyli w Golbracie jeszcze jakiś czas, aż wyniszczyły ich choroby i głód. Plotki mówią, że klątwa Bregnahra się dopełniła, a mieszkańcy Golbrathu skazani są na tułaczkę po świecie, ni to w ludzkiej postaci, ni to jako duchy, zawieszeni pomiędzy światami. Od tamtej pory nikt już nie używał nazwy Golbrath. Miejsce to nazywano Wielką Nekropolią. Wszyscy tam pomarli – powiedział ponuro Dany i wrzucił pokrojone części zająca do kociołka nad ogniskiem. Nagle rozległ się odgłos łamanych gałęzi i zrobiło się niesłychanie cicho. Nawet najcichszy dźwięk nie ulatywał bezszelestnie w próżnię. Mart spojrzał niespokojnie w gęstwinę drzew, miał wrażenie, że jest obserwowany. Dany zajęty krojeniem ziół dopiero po chwili wbił wzrok w towarzysza i w końcu w dziki las. Niespokojne echo huku sowy rozeszło się po okolicy. Rozległo się przeszywające grozą wycie wilków. Gęstwina drzew zaszumiała nieprzyjaźnie.

 

– Kto tu jest! – krzyknął Mart chwyciwszy pas z mieczem. – Odpowiedziała mu bezdenna cisza. – Kto się zbliża?! – wrzasnął jeszcze głośniej, a jego głos drżał. Nie wiedział czy z zimna, czy ze strachu.

 

– Przyjaciel – odpowiedział dźwięczny głos z gęstwiny.

 

– Czyj przyjaciel? – zawył Dany wypatrując spokojnie przybysza. Był doświadczony, teraz już tylko czekał z dłonią na rękojeści miecza, gotowy do szybkiego ataku.

 

– Przyjaciel ludzi, elfów, krasnoludów, goblinów… – odparł głos – … i wszystkich innych mniej znaczących ras. – Roześmiał się. Upiorne echo rozeszło się po lesie. Wilki zawyły jeszcze głośniej.

 

– Pokaż swą twarz! – krzyknął Mart.

 

Nastała niesłychana cisza. Dany wyjął miecz z pochwy i wysunął rękę w przód, w ciemność, gdzie znikały promienie płonącego ogniska. W jednym momencie z mroku wyłonił się młody mężczyzna o długich jasnych włosach opadających mu delikatnie na ramiona.

 

– Kim jesteś? – zapytał Dany, opuszczając powoli miecz. – Jakie jest twoje imię?

 

– Jestem Jasper – wycedził z lekkim uśmiechem przybysz. – Myśliwy i łowca.

 

– Co Cię tu sprowadza? Czyżbyś za łanią gonił? – Mart spojrzał podejrzliwie na obcego.

 

– Już nie – odparł nonszalanckim tonem nieznajomy, czyniąc dwa kroki w bok i ukazując tym samym martwe zwierzę leżące na ziemi, przywiązane grubą liną do pasa oplatającego mu klatkę piersiową. – Czy mogę się z wami ogrzać przy cieple ogniska? Może byśmy coś zjedli, bo jak widzę wam szczęście nie dopisało. – Wyszczerzył mlecznie białe zęby wskazując na kociołek. – Nie mam żadnej broni, prócz łuku i noża do oprawiania zwierzyny, więc możecie być spokojni. Nie jestem też żadnym bandytą. Macie moje słowo.

 

Dany spojrzał porozumiewawczo na Marta po czym obaj schowali miecze do pochew.

 

– Witaj zatem Jasperze. Ja jestem Dany, a to mój kompan i przyjaciel Mart. Jesteśmy na usługach króla Galaena, władcy Prindgladu.

 

– Miło was poznać zacni panowie. Siadajmy zatem, by ogrzać ręce i napełnić żołądki, bom głodny jak te wilcy za potokiem.

 

Usiedli w milczeniu przy ognisku; nieznajomy przysunął ręce do ognia i patrzył nieprzytomnie na płonące żarem drwa. Po kilku chwilach Mart nie wytrzymał.

 

– Co robisz w tej dziczy?

 

– Błądzę, poluję – zastanowił się i roześmiał. – Żyję… na nic innego los mi nie pozwala. – Dany spojrzał na Jaspera.

 

– Jesteś banitą?

 

Po chwili milczenia jasnowłosy odpowiedział.

 

– Musiałem uciekać z kraju, za winy których ja ani nikt z moich bliskich nie popełnił.

 

– Co się stało i skąd uciekłeś?

 

– Z Issyni, z Amoreth.

 

– Na prowincji to Ty nie mieszkałeś. – Zaśmiał się Dany, spoglądając na podjadającego Marta. – Eej, panie niecierpliwy, może tak zaczeka pan na resztę, a nie sam zapełnia swój brzuch. Zając nada się w sam raz na przegryzkę pod sarenkę.

 

Po chwili milczenia wpatrzony w ogień Jasper ponownie się odezwał.

 

– Byłem nowicjuszem czerwonych magów, wszystko szło dobrze, do czasu gdy król Gorzen nie posądził ich o zdradę. Orzekł publicznie, żeśmy przeciw koronie spiskowali i że należy to zakończyć. Na ulicach stolicy rozpoczęła się krwawa rzeź. Wielu moich przyjaciół zginęło. Kilkorgu z nich a także mi udało się zbiec. Rozdzieliliśmy się mając nadzieję, że nas nie wytropią. Pochwyciłem łuk w ręce i schroniłem się tutaj, na północy.

 

– Sprytnie. Tutaj zapewnie nie będą ciebie szukać. Za dużo tajemniczych zniknięć i nieciekawych opowieści.

 

– Tak samo pomyślałem, więc wyruszyłem. I cóż… Jeszcze żyję. Nie wiem jak długo, ale się trzymam. – Jasper uśmiechnął się smutno i spojrzał z zadumą w gwieździste, nocne niebo.

 

– Hej Mart, leć po drewno do lasu. Poszukaj też jakichś długich genedowych kijów, zbudujemy rożen na sarnę – polecił Dany. Mart, który chciał zapalić fajkę, zrobił zrezygnowaną minę, wstał i odszedł od ogniska.

 

– Tylko nie idź za daleko – wrzasnął Jasper. – Widziałem jak w pobliżu kręcił się jakiś wilkołak.

 

Przerażony Mart odwrócił się – C-co?

 

– Tak tylko żartowałem. – Uśmiechnął się Jasper. – Ale na wilki uważaj, mogą być agresywne. Akurat jest czas porodu młodych.

 

Mart odetchnął lekko i odszedł, a jego sylwetka zniknęła w cieniu drzew. Jasper spojrzał na Danego wzrokiem pełnym tajemniczego niepokoju.

 

– To jeszcze dzieciak. Co Wy tu do cholery robicie?!

 

– Szukamy rudy. A właściwie zmierzamy do miejsca, gdzie powinna być. – odrzekł Dany.

 

– Rudy akridium?

 

– Tak – odpowiedział Dany z niemałym zaskoczeniem. Jasper tylko roześmiał się.

 

– Wierzysz w to wszystko? Tam już raczej nie ma żadnej rudy. Już od dawna, przynajmniej z tego co słyszałem od przybyszów z innych krain. Wasz król dobrze o tym wie, ale oszukuje swych poddanych i samego siebie, że może gdzieś tam na północy , gdzie nie sięgają mapy odnajdzie zaginione złoża i uratuje walący się kraj. Nic już nie powstrzyma tego procesu… Słabsze królestwa upadają pod ciężarem wielkich imperiów. Wszystko się wali. Cały ten cholerny świat idzie powoli w pizdu. Wasze królestwo tak samo.

 

– Mam nadzieję, że się mylisz. Nasz król musi trzymać Gorzena w szachu, nie może okazać słabości. – spojrzał Jasperowi w oczy. – Nie teraz.

 

– W szachu? Niestety to Gorzen trzyma w szachu waszego króla – mruknął Jasper.

 

– Mimo wszystko Galaen musi walczyć. Inaczej Gorzen to wykorzysta i nas zniszczy, tak samo jak zniszczył czerwonych magów i księstwa na południu przy granicy z Nazeredem.

 

– Wojna jest już nieunikniona. Wojna była zawsze, jest i będzie, dopóty dopóki ostatnie rozumne istoty nie zginą od zbłąkanej strzały. Choć ciężko nazwać istoty rozumnymi, gdy te niszczą same siebie – oznajmił Jasper. – Dokąd zamierzacie się udać?

 

– Cały czas na północ aż do granicy świata, przy Górach Kresów – szepnął Dany spoglądając smętnie na Jaspera.

 

– Musicie uważać. Posłuchaj, bo to co teraz powiem to nie są jakieś bajki. Nie wolno! – Jasper spojrzał groźnie w oczy Danego. – Nie wolno wam absolutnie zapuścić się w kierunku grobowców, bo wielu co tak zrobiło dołączyło do tych nieżyjących.

 

– Tak… – westchnął Dany. – Myślałem już o tym. Zrobię jak mówisz. Ominę ten cmentarz od zachodu, zbyt wiele złego słyszałem.

 

– Mądra decyzja. Ach gdyby stare ludy nie rzucały klątw na swoje grobowce w tej krainie byłoby o wiele bezpieczniej. No ale czymże jest życie bez ryzyka. – Jasper uśmiechnął się zawadiacko. Loki opadły mu na prawe oko. Był młody i piękny, jak na mężczyznę. Miał w sobie wielki urok. Z pewnością niejedna kobieta chciałaby z kimś takim spędzić swoje życie. Jasper odwrócił głowę w stronę, gdzie odszedł Mart po czym ściszonym głosem wymamrotał.

 

– Boję się. – Spojrzał na szumiący, ciemny las. – Uciekam.

 

Dany schylił się ku Jasperowi.

 

– Przed czym uciekasz?

 

– Widziałem – urwał i wybałuszył szerzej oczy, w dzikim przerażeniu, jak gdyby gamrat przyłapany na rozdziewiczaniu jedynej córki rajcy. – Widziałem Puszczę.

 

– To chyba normalne. Wielkie lasy otaczają nas zewsząd.

 

– Nie mówię o lasach, borach czy puszczach, w których bywałeś ty, ja, czy ktokolwiek inny nadal chodzący po świecie. Mówię o… – westchnął – …o tej Puszczy. – Z lasu w tym samym momencie wyszedł Mart, niosący drewno, lecz widząc z daleka rozmawiających skrycie Danego i Jaspera wszedł w zasłonę drzew i stanął za najbliższym dębem przy polanie.

 

Dany uniósł brwi z niedowierzaniem. – Tej Puszczy? Skąd masz pewność?

 

– Uwierz mi, widziałem w życiu wiele rzeczy, ale takiego obrazu jak cztery noce temu nigdy. Było to rankiem, dopiero co świtało. Znajdowałem się wówczas na Dzikich Wzgórzach Karnaffu, na południowy zachód stąd. Byłem zmęczony, szukałem wodopoju i w końcu znalazłem szczelinę gdzieś między skałami. Spływały tam krople czystej wody, więc postanowiłem wejść na górę i znaleźć źródło. Owszem, źródło znalazłem, ale zobaczyłem wówczas daleko za wzgórzami zielone morze drzew. – Oczy zeszkliły mu się. – Powinna tam być równina. Zawsze była! – wykrzyknął Jasper, momentalnie rozejrzał się i uspokoił. – Ale nie wtedy. Tamtego poranka zobaczyłem ocean bez końca, tchnący zapachem życia, wieczności; słyszałem radosną muzykę. Pragnąłem, oj uwierz mi, pragnąłem tam pobiec czym prędzej, ale pamiętałem o przestrogach, o prawdzie; o bolesnych i strasznych faktach. Pamiętałem o ginących ludziach, opowieściach o potworach, pamiętałem o złej straszliwej wręcz magii, którą wyczuwałem będąc wiele mil od tego miejsca. Chciałem tam iść mimo tego wszystkiego, ale po chwili zwątpienia i rezygnacji tę cudowną anielską muzykę zagłuszył jeden, okropny dźwięk. Zabawne. – Zaśmiał się upiornie Jasper. – Ten dźwięk był pusty, bez głębi, ale tak wypełniał wnętrze, przeszywał ciało, odbierał siłę i chęć do życia. To był dźwięk śmierci, ryk niewiadomo jakiej piekielnej bestii. Ujrzałem wtedy kogoś, daleko, prawie niewidocznego, ale jednak go dostrzegłem. Zły omen. Ujrzałem zamaskowaną istotę. – Milczenie przepełniło powietrze. – A potem już chyba wiesz co… Uciekłem.

 

– Nie, nie mogę uwierzyć. Puszcza Życia, naprawdę? Nie. Może to któryś z tych jakże osławionych elfich lasów?

 

– O, nie przyjacielu. Elfie lasy kończą się w Mag Fenn. Wiem, co widziałem.

 

– Może to co chciałeś zobaczyć. Albo to co mimo chęci zobaczyłeś w stanie… ekhem… niedyspozycji – mruknął Dany patrząc badawczo na Jaspera.

 

– Nie, nic wtedy nie brałem. Miałem czystą krew. I zdrowie w pełni. To nie była halucynacja. To był znak!

 

– Nie wiem co powiedzieć.

 

– Nie mów nic. Wiesz już wszystko. Po prostu uważaj, by i twoje oczy nie pobłądziły za daleko na północ. Ja już nie łudzę się, bo raczej nie ucieknę. Jestem więźniem tych bezdroży, więźniem… tego miejsca. Mogę biec jak najdalej na południe. Ona mnie już zawsze znajdzie. Widziałem ją dzisiaj, niedaleko stąd. Dlatego też rano pójdę w swoją stronę. Nie będę was narażał.

 

Dany miał straszną minę, wydawałoby się, że zaraz się rozpłacze. Chwilę później z ciemności wyłonił się Mart, miał posępny wyraz twarzy. Wszyscy w pośpiechu zmontowali rożen z twardego genedowego drewna, nabili na niego sarnę i czekali w milczeniu na ucztę. Dwa księżyce widniały już wysoko na niebie. Było dobrze po północy. Niebawem cała trójka dorwała się do mięsiwa, napełnili puste brzuchy i usnęli w blasku dogasającego ogniska. Noc była jasna i gwiaździsta. Dookoła cisza. Wielka cisza. Prawie niesłyszalny dźwięk, gdzieś w oddali, gdzieś… z północy. Jasper otworzył oczy, z których poleciały dwie łzy. Po chwili zasnął.

 

*

 

– A więc jednak odszedł – westchnął Dany, który stał na szczycie pagórka przy obozie i rozglądał się. – Szkoda, myślałem, że może nam potowarzyszy przez jakiś czas.

 

– A co go tak pogoniło? – zapytał ospałym głosem Mart. Dany zmieszał się.

 

– Musiał iść szukać terenów łownych. Musi sobie zapewnić jakiś byt na wygnaniu.

 

– Może i racja. Wszystko spakowane, możemy już iść. I jak? Wypatrzyłeś coś?

 

– Bardzo słaba widoczność jest na tym wzgórzu. Wejdę tam; za zagajnikiem może uda mi się zlokalizować nasz cel. Zaczekaj tutaj.

 

Dany wbiegł w gęstwinę, przebijając się przez skropione chłodną rosą gałęzie. To była młoda część lasu. Najwidoczniej – pomyślał Dany – jakieś kilkanaście lat temu był tutaj pożar, a ogień strawił wszystko, co tu porastało. Dany nie musiał długo czekać, bo dotarł w końcu na skraj małego leśnego uroczyska, na którego środku był wcale wysoki pagórek, jak na te równinne tereny. Dany wdrapał się powoli na szczyt wzgórza i rozejrzał. Za nim na południu niekończące się lasy przerywane i przerzedzone pojedynczymi polankami. Przed nim, na północy równina, a za nią zamglone wzgórza, ciemne kotliny i kamienne wieże, majaczące daleko, daleko na horyzoncie.

 

– Cmentarz – szepnął do siebie Dany – trzeba go ominąć. Nadłożymy trochę drogi, ale będzie to bezpieczniejsza trasa.

 

Za nekropolią, za głębokimi jarami i dolinami rozciągającymi się przy wzgórzach, widniała wielka równina, a za nią szczelina, przesmyk, który prowadził za granice opisanego mapami świata.

 

– Tam zmierzamy, ku ślepemu losowi, ku nieznanemu. Przez mgłę. Przez życie. – Dany zmrużył brwi. – Ale dojdziemy! – krzyknął głośno. Odpowiedziało mu donośne echo, bijące zza wzgórz. Coś złego tam było, daleko na północy, co nie dawało spokoju Danemu.

 

*

 

Dany wszedł na polanę i zastał siedzącego na kamieniu Marta. Chłopak, jak się zdawało, dzielił na porcję wysuszone niebieskie liście.

 

– Idziemy na północny zachód ku równinom – rzekł Dany. – Później znowu na wschód do Nieznanego Jaru i dalej do szczeliny.

 

– Omijamy tę nekropolię? – Mart oderwał wzrok od liści.

 

– Tak

 

– To Twoja decyzja. Chyba pozostaje mi to uszanować.

 

– Nie ma co zwlekać. – Ponaglił Dany, patrząc na porcje niebieskiego ziela Marta. – Idziemy, póki Słońce jeszcze nisko.

 

Ruszyli żwawym krokiem, zostawiając obozowisko. Nieznany szlak rozciągał się przed nimi. Szlak po którym stąpało tak mało ludzi i elfów. Jedynie krasnoludy żyły tu niedaleko na górzystych terenach na wschodzie przy brzegu Nieskończonego Morza. Miały one tam, swoje osady, jaskinie, miasta, jednak tak dobrze ukryte, że żaden człowiek nie znalazłby ich zbyt prędko. Zresztą każdego, kto przez nieszczęśliwy przypadek trafiłby jakimś cudem na wejście do krasnoludzkiej kolonii czekała rychła śmierć. Krasnoludy nie lubiły konwenansów. Zarówno tu na północy jak i na południu w Górach Sosnowych każdego intruza czekał pal, lub topór w gardle. Wszystko zależało od humoru niewysokich mieszkańców dzikich terenów. Nierzadko także od zaspokojenia ich żołądka. Las żył, wokół roiło się od zwierząt. Z ciemnych nor wystawały przenikliwe ślepia, ptaki przyglądały się wędrowcom, obcym i niechcianym intruzom. Gdzieś w oddali wyło jakieś duże zwierzę. Zapewne był to łoś lub jakiś dziki pies. Nadchodziło lato. O tej porze niezwykle niebezpiecznie było zapuszczać się dalej niż kilka mil od miast i wiosek. Wiele dzikich stworzeń rozpoczynało teraz wielkie polowania. Nie tylko wilki, komornice, rysie i jelce. Późną jesienią pojawiały się młode, nowe wilkołaki, niegdysiejsi ludzie, których dopadły te bestie. Właśnie późną wiosną lubiły najbardziej polować. Obok wilkołaków w lasach tych roiło się od nazgów. Wyglądały bardzo podobnie do wilkołaków, ale były większe i bardziej niebezpieczne. Nazgi powstawały z zarażonych, pogryzionych elfów, które czasem oddalając się od całej gromady zapuszczały się niepotrzebnie zbyt głęboko w ciemne odmęty puszczy i przepadały bez wieści. Dany prowadził Marta ścieżką przez zarośnięty las mając nadzieję, że wkrótce wyjdą na polne tereny i będą mogli bez przeszkód ruszyć na północny zachód, by później odbić z powrotem na wschód.

 

– Idź, nie ociągaj się. – krzyknął Dany, obrócił głowę w tył. – Musimy się szybko przeprawić przez ostatni odcinek lasu. Później zostanie już tylko wielka równina, a nią prosto jak okiem sięgnąć do Nieznanego Jaru i rozpadliny.

 

– Idę, idę. Dany… – rzekł niepewnie Mart. – Czy…

 

– No mówże!

 

– Czy my wrócimy stamtąd?

 

Dany spojrzał smutno na Marta. – Nie wiem. Chyba tylko Jedyny to wie. Chodź, nie ociągaj się. – rzekł przyspieszając kroku. Po niespełna kilkunastu minutach ciszy zapytał.

 

– Mart, a ty co, nagle język straciłeś, że o niczym nie nawijasz? – Odpowiedziała mu cisza. Odwrócił się do towarzysza. W miejscu gdzie powinien podążać za nim Mart nie było nikogo. – Mart, gdzie jesteś? – wrzasnął rozpaczliwie Dany, znów odwrócił się i zamarł. Co najmniej dziesięć nagich mieczy przywierało mu do gardła. Dookoła niego pojawili się zakapturzeni ludzie, a wśród nich Mart z ostrzem na krtani.

 

– Oddaj swój miecz – rzekł najwyższy z zakapturzonych. Głos miał nieprzyjemnie bezbarwny. – Powoli, albo zaraz Twój synalek pożegna się ze śliczną buźką… Lub gardłem.

 

Dany rzucił Swój miecz na ziemię z niepokojem patrząc po wszystkich obcych. Ten najwyższy zdjął kaptur. Miał około pięćdziesięciu wiosen, krótkie siwo-czarne włosy i wyjątkowo paskudną odpychającą twarz z dwiema podłużnymi bliznami na prawym policzku. Człowiek ten uśmiechnął się tak, że w Danym wywołało to chęć do wymiotów.

 

– Bardzo dobrze. Grzeczny chłopiec – wycedził przywódca zakapturzonych. – Co my tu mamy – bąknął, perfidnie przesuwając mieczem po kaftanie Danego. Ostrze zatrzymało się na herbie przedstawiającym górskiego kozła. – Aaa – zadeklamował herszt. – Brudne kozły z Pringladu. Spodziewaliśmy się co prawda złapać zawszonych magów, ale i wami nikt tutaj nie pogardzi. – Pringaldczycy to dobrzy pracownicy. Związać ich! – wrzasnął. – Gorzen ucieszy się z dwóch nowych niewolników. – Issyńczycy pozdejmowali czerwone kaptury i strącili na kolana Danego i Marta. Ten drugi spojrzał z niepewnością na towarzysza. Przyjaciel tylko opuścił głowę. Chwilę potem obaj kamraci zostali związani grubymi pętami.

 

Za trzy dni wracamy na południe – wrzasnął herszt do swoich ludzi. W tym czasie macie złapać całą tę magiczną bandę. Rozumiecie?

 

– Tak jest – odrzekli chórem żołnierze.

 

– To jazda kurwie syny! Czuję, że są niedaleko. A tych dwóch do drzewa przywiązać. Tam będziemy obozować. – Wskazał na pobliską polanę. – A teraz do roboty!

 

Prawie wszyscy pobiegli w głąb lasu. Tylko pięć osób włącznie z dowódcą zostało. Dwóch żołnierzy popchnęło jeńców w stronę polany. Herszt Issyńczyków przywołał do siebie dwóch pozostałych żołnierzy i zaczął wydawać im specjalne rozkazy. Dany i Mart zostali przywiązani do grubej wiekowej Genedy, drzewa niezwykle rzadkiego na całym kontynencie, drzewa o falistym jasnobrązowym pniu i rozłożystych konarach.

 

– I co teraz? – szepnął Mart.

 

– Nie wiem. Musimy czekać. Póki co na ucieczkę szans nie mamy. Cały czas nas obserwują.

 

– Oni szukają Jaspera i pozostałych?

 

– Tak, niestety i zapewne w końcu dorwą któregoś z magów. Chyba, że Ci wcześniej poumierają na tym bezludziu.

 

Minęło kilka godzin, gdy zaczęło robić się ciemno. Zbliżał się zachód Słońca. W obozie było już rozstawionych kilka olbrzymich namiotów, a na każdym z nich widniał czarny orzeł, herb Królestwa Issyni.

 

– Hej żołnierzu! – krzyknął Dany.

 

– Czego? – burknął Issyńczyk.

 

– Jesteśmy spragnieni. Czy mógłbyś z łaski swojej przynieść nam choć trochę wody? Za padniętych z pragnienia jeńców nie dostaniecie ani synta.

 

– Macie niewyparzoną gębę. Cieszcie się, że dowódca nie kazał was wychłostać po schwytaniu. Lecz fakt, za martwych nie dostaniemy ani grosza. – W tej chwili oczy mu się uśmiechnęły. – Ale wy jeszcze nie jesteście martwi.

 

– Dobrze, że użyłeś mości żołnierzu słowa jeszcze, bo jeszcze chwila i…

 

– Milczeć! – wrzasnął żołdak. – Lord dowódca zadecyduje czy was napoić. Med! Przypilnuj jeńców – krzyknął do jednego z dwóch rozmawiających żołnierzy po drugiej stronie obozu. W odpowiedzi ten drugi kiwnął głową, lecz nadal kontynuował rozmowę.

 

– Teraz – szepnął Dany – mamy szansę. – Wyciągnął zębami mały sztylecik schowany w kołnierzu. – Weź go! – Z wielkim trudem podał go do dłoni Marta. – Spróbuj przepiłować sznur na moich rękach.

 

– Jesteś za daleko. Nie mogę ruszyć nadgarstkiem w dół.

 

– Próbuj, zaraz będzie za późno. – Niemalże wrzasnął Dany, nie zwracając na bliskość strażników. Już było za późno. Z gęstwiny wyskoczyli żołnierze.

 

– Lordzie Dowódco – krzyczał jeden. – Lordzie!

 

Z namiotu wyszedł herszt.

 

– Co tu się dzieje u licha? – krzyknął, patrząc na swoich żołnierzy, wyraźnie przerażonych. – Gdzie pozostali?!

 

– Panie, Oni zniknęli – wybełkotał żołdak. – Została tylko garstka.

 

– Jak to zniknęli! – Lord wpadł w furię, chwyciwszy poddanego żołnierza za lnianą szatę.

 

– Trzymaliśmy się razem. Niczego nie widzieliśmy. W pewnym momencie połowa jakby wyparowała we mgle.

 

– Łżesz głupcze! – Dowódca cisnął żołnierzem o ziemię.

 

– Nie panie! – Krzyknęli chórem pozostali. – Tak było, naprawdę!

 

Lord rozejrzał się po wszystkich przerażonych twarzach. – Jeśli kłamiecie, ja dowiem się o tym i zawiśniecie. Rano wyruszamy na południe. Wystawić straż nocną. I pilnować jeńców – rozkazał lord i powrócił do namiotu. Wszyscy stali jak kamienne słupy, bali się, choć tak naprawdę nie wiedzieli czego.

 

– Rzuć sztylet – szepnął Dany. – Idzie tu. – Mart wyrzucił ostrze i starał się przykryć je jak najbardziej swoimi nogami.

 

– Lord zgodził się was napoić. Ale wierzcie mi, robi to tylko dla interesu – wykrztusił żołdak, otworzył bukłak i zaczął wlewać do gardła Danego wodę. Po chwili to samo zrobił z Martem, który krztusząc się wodą, większą jej część wypluł na ziemię.

 

– Nie chcecie pić – powiedział żołnierz wyszczerzając zęby. – A więc, zginiecie tu marnie. – Przybliżył twarz do ucha Danego. – Zapewniam was. – Zaśmiał się i odszedł kilka kroków w stronę polany, jednocześnie rozglądając się i obserwując las. Mart patrzył z nienawiścią na odwróconego tyłem sadystę.

 

– Wbiję mu ten sztylet w gardło. Zobaczysz.

 

– Nie możemy ryzykować. Jeden błąd i zabiją nas tutaj z zimną krwią. Nie będą patrzeć na straty.

 

Cały obóz był niespokojny. Oczy wartowników zwróconych w ciemność wypatrywały z trwogą zagrożenia. Nikt nie czuł się bezpiecznie. Noc była wyjątkowo chłodna i mglista. Gdzieś po środku obozu płonęło ognisko, które dawało wszystkim otuchy. Niespokojne godziny czuwania wlokły się leniwie, aż na wschodzie zaczęło świtać. Ognisko płonęło nadal, a nowy dzień przynosił nową nadzieję. Już wczesnym rankiem wszyscy jak najprędzej zebrali się do opuszczenia polany. Dany i Mart zostali odwiązani i brutalnie zepchnięci w środek oddziału, a sztylet wkopany w ziemię pod drzewem pozostał już tam na zawsze.

 

*

 

Oddział ruszył żwawym krokiem na południe. Dowódca, piętnastu żołnierzy, choć wcześniej było ich około trzydziestu, oraz dwóch jeńców. Las był gęsty i trudno było dobrze położyć stopę, by nie poślizgnąć się na jakimś korzeniu lub kamieniu. Dwóch krępych żołnierzy szło przed oddziałem i wycinało mieczami drogę przez gęste gałęzie. Na samym końcu obok siebie maszerowali Dany i Mart. Za nimi podążał strażnik pilnujący ich wcześniej w nocy.

 

– Ruszać się psy, albo rzucimy was na pożarcie tarfom – zastraszył strażnik.

 

– Tarfy nie istnieją – odrzekł obojętnie Dany.

 

– Ha głupcze, może chcesz się przekonać. Podobno sam Lord Dowódca, dwa lata temu uciekł niechybnej śmierci ze szponów tarfa. Do dziś pozostała lordowi pamiątka na twarzy. Ślady dwóch pazurów.

 

– Lord zapewne chciał przypodobać się jakiejś dziewce opowiadając zmyślone historie. Ślady podwójnych pazurów równie dobrze mogły zrobić bobiki, którego z tego co pamiętam – uśmiechnął się złośliwie Dany – najliczniej żyją w Issyni.

 

– Ty parszywy… – Żołnierz nie dokończył zdania, podnosząc gwałtownie głowę w górę, tak jak reszta żołnierzy. Setki czarnych ptaków przeleciało nad oddziałem, wydając okropne demoniczne skrzeki. Część osób pozatykała uszy. Po chwili zrobiło się cicho.

 

– To zły omen – jęknął niski i pulchny żołnierz. – Uciekajmy, uciekajmy póki możemy. To na… – Nie dokończył, bo przez brzuch przebiło mu się wielkie ostrze, które następnie zagłębiło się i cofnęło wychodząc z zakrwawionego ciała. Martwy żołnierz padł brzuchem na ziemię. Dowódca z obojętną miną zaczął wycierać klingę miecza o ciało poległego.

 

– Jeszcze raz ktoś wywoła niepotrzebnie panikę, to skończy tak jak on – powiedział zimno lord wskazując na trupa. Nikt nie śmiał powiedzieć ani słowa. W milczeniu ruszyli dalej. Strażnik na końcu szturchnął Danego.

 

– Lepiej uważaj, bo i tobie może stać się coś przykrego.

 

– Już nic gorszego niż Twoja obecność spotkać mnie nie może.

 

– Jazda skurwysyny. Ale już!

 

Niepokój narastał w sercach żołnierzy. Zła aura wypełniła powietrze. Czarne ptaki choć już daleko nadal dusiły swoim nieprzyjemnym skrzekiem.

 

– Gdy dojdziemy do Amoreth, ani słowa o zniknięciu reszty oddziału – zaryczał dowódca nie odwracając się do żołnierzy. – W drodze napadły nas krasnoludy, sprzymierzone z magami. Rozumiecie? – krzyknął.

 

– Tak jest. Napadły nas krasnoludy! – odkrzyknęli wszyscy, po czym przyspieszyli kroku. Rytm równego kroku oddziału przerwał nagle huk sowy. Olbrzymiej sowy. Siedziała ona na dębie i przyglądała się ciekawie obcym, którzy przedzierali się przez jej ziemię i tereny łowne.

 

– Szybciej, szybciej – pogonił oddział zastępca dowódcy z obawą spoglądając na herszta. – Ej wy dwaj! – Wskazał ręką na Danego i Marta i podał im bukłak – Macie wodę, bo widzę, żeście padnięci.

 

– Dziękuję – sapnął Mart i chwycił łapczywie manierkę.

 

– Nazir, idź na przód oddziału, ja zajmę twoje miejsce.

 

Strażnik pokiwał z niechęcią głową, rzucając mordercze spojrzenie na Danego.

 

– Ej – Zastępca lorda szturchnął Marta. – Z którego rejonu Pringladu jesteście? – zapytał.

 

– Z dorzecza żołnierzu – odpowiedział Dany usłyszawszy pytanie.

 

– Z Dirit?

 

– Nie, z Marit.

 

– Ja pochodzę z Dirit – rzekł cicho żołnierz. Miał poważną i zimną twarz, ale ciepły i dźwięczny głos.

 

– Zatem witaj współbratymcu. Co robisz w armii Issyni? – zapytał Dany odrobinę kąśliwie.

 

– Mój ojciec zdradził, kiedy jeszcze byłem młodzieńcem i zabrał mnie i matkę do Issyni. Kazał mi się zaciągnąć do wojska – rzekł cicho zastępca. – Jestem Gary. – Przedstawił się żołnierz.

 

– A ja Dany, a to Mart. Miło wiedzieć, że jest tu ktoś od nas.

 

– Co słychać w kraju – szepnął Gary tak, by nikt z oddziału nie usłyszał tego co mówi.

 

– Przez ostatnich kilkanaście lat wiele się nie zmieniło. W miejsce Niegonora wstąpił jego syn Galaen, a wojna jak wisiała w powietrzu dwadzieścia lat temu, tak wisi i do dzisiaj. Issyńczycy z zachodu i Jantarnicy z południa. To główne przyczyny konfliktów.

 

– Wojny prędko nie będzie – powiedział Gary. – Gorzen musi najpierw podporządkować sobie cały Grom i wszystkie bogactwa jakie tam się znajdują. Nikt tam jednak nie myśli by podporządkować się Issyni, a w szczególności nie Angus. No i są jeszcze elfy z Fintir, które nie pozwalają przejść na bagna i Północne Pustkowia. Poza tym Angus… czegoś szuka. Wydaje mi się, że póki tego czegoś nie znajdzie, nie będzie żadnej wojny.

 

– Miło to usłyszeć. Może jest jeszcze czas.

 

– Czas na co?

 

– Na odbudowe dawnej potęgi sprzed Sabatu Czarnoksiężników.

 

– Czas pokaże. Gdyby nasi magowie byli mniej zarozumiali dzisiaj na świecie byłoby o wiele lepiej i przede wszystkim spokojniej. Ale im było mało.

 

– I przywołali piekielne demony. – wtrącił Mart.

 

– Głupcy – rzekł smętnie Gary. – A teraz płacą za to i kryją się po lasach przed królami.

 

– Czemu Gorzen ich wypędził?

 

– Podobno spiskowali, ale to chyba tylko bajka dla łatwowiernych. Słyszałem, że poszło o królową, że jeden z magów uwiódł ją, a Gorzen dowiedział się o tym. I wpadł w furię.

 

– A co z królową? – zapytał Dany.

 

– Nie żyje. Podobno zmarła we śnie. Nie wątpi nikt jednak, że ktoś jej w tym pomógł.

 

– Jesteś mało ostrożny. Gdyby Ci z przodu to usłyszeli, zapewne przebiliby tobie gardło włócznią.

 

– Wiem, ale nie boję się śmierci, wolę umrzeć, niż siedzieć w tej klatce, w której zamknął mnie mój ojciec. Wolę śmierć niż bycie zdrajcą.

 

– Pomóż nam uciec. – Odwrócił się Dany i rozejrzał. – I idź z nami. Podążamy na północ, a później wracamy do Pringladu. Powrócisz do ojczyzny. Ojciec cię nie znajdzie.

 

– Ojciec znajdzie mnie nawet na końcu świata i nigdy nie zapomni mi tego. Wybaczcie.

 

– Postój! – krzyknął dowódca, a Gary szybko odszedł od jeńców. – Napoić konie, więźniów do mnie – wrzasnął. Dwóch osiłków z przodu straży złapało za kark Danego i Marta i z impetem rzucili nimi pod nogi dowódcy.

 

– To sobie teraz pogadamy – wycedził. – Dokąd leźliście i po co?!

 

Milczeli. Dowódca kopnął Marta. Dany zerwał się, lecz przytrzymał go jeden z osiłków.

 

– Jesteście szpiegami? Może zbieracie informacje dla waszego króla? Co chcieliście się tędy przedrzeć do Issyni? Skurwysyny myśleliście, że palisada przy wschodniej granicy to jedyna przeszkoda do przejścia?!

 

Milczeli. Herszt ponowił atak tym razem jednak swą wściekłość wyładował na Danym. Kopnął go prosto w brzuch.

 

– Nie ojcze – krzyknął ktoś zza pleców Danego, który rozpoznał ten głos.

 

– Nie wtrącaj się synu w sprawy służbowe – ryknął dowódca.

 

– Jeżeli ich zbytnio poobijasz, nie będą mieli żadnej wartości – podniósł głos Gary. – Królowi przydadzą się żywi.

 

– Powiedziałem nie wtrącaj się! – wrzasnął herszt. Kolejny cios poleciałby w stronę Danego, gdyby nie to, że coś odwróciło uwagę dowódcy. Podniósł głowę, rozejrzał się tak jak i wszyscy z żołnierzy. Wokół nich powietrze spowiła gęsta mgła.

 

– Gdzie konie i kilku żołnierzy? – Nerwowo krzyknął dowódca. W jego głosie był strach.

 

– Zniknęli – jęknął któryś z żołdaków.

 

– Miecze! – wrzasnął herszt. Zrobiło się na chwile głośno, gdy każdy wyciągał miecz z pochwy. Oddział stał rozproszony, żołnierze rozglądali się. Nie było widać drzew, wśród mgły. W powietrzu zaczęły rysować się ciemne kształty, jakby olbrzymie głazy, potężne i wysokie. Las zniknął. Pod nogami żołnierzy pojawiły się wielkie kamienne płyty. Płyty grobowe, jeśli chodzi o ścisłość.

 

– T-to jakaś przeklęta magia! – rzucił dowódca. – Łeb urżnę tym przeklętym czarnoksiężnikom. Widziałem, że się gdzieś tu chowają. To wszystko iluzja!

 

Zrobiło się zimno i niesłychanie cicho. Nagle w powietrzu rozległo się delikatne łkanie. Wszyscy odwrócili się w stronę żołnierza dygocącego ze strachu. Palcem wskazywał przed siebie. Z białej nieprzeniknionej mgły wyłoniła się twarz. Trupia czaszka. Wszyscy rozkrzyczeli się i ścisnęli do kupy. Postaci we mgle pojawiało się coraz więcej. Blade czaszki, zniszczone twarze z białą lub zieloną gnijącą skórą i małymi kępkami włosów na zniekształconej głowie. Wszyscy w porwanych łachmanach. Każdy z obojętną i martwą miną. Dowódca drżał, rozglądał się po jeszcze bardziej przerażonych żołnierzach. Mart padł na ziemię bez przytomności, a Dany podpełzł do niego. Postaci we mgle zbliżały się. Herszt zebrał w końcu ostatek sił i krzyknął.

 

– Do ataku! Zabić te potwory. – Zawahali się, ale po chwili z krzykiem ruszyli na przeciwników. Dany nic nie widział w tej mgle, prócz twarzy swego przyjaciela i podopiecznego Marta. Słyszał jedynie zgrzyt stali, rozpaczliwy krzyk, płacz i wyjątkowo upiorny śmiech. Śmiech diabła. Była to ostatnia rzecz jaką pamiętał, gdy coś lub ktoś uderzył go w głowę. Padł bezwładnie na ziemię.

 

Wrzask. Śmierć. Cisza. Ciemność.

 

 

 

*

 

Znowu poczuł dotyk ziemi, wilgotnej trawy, kropel deszczu padającego na twarz. Otworzył oczy. Widział szare chmury, posępne i smutne, chciał podnieść głowę, ale nie mógł. Przeszywający kark ból nie pozwalał mu wstać. Obrócił się na bok. Wokół nie było nikogo i niczego. Ani lasu, ani kamiennych grobów; tylko porośnięta gęstwą trawą nieskończona równina. Dany zebrał w końcu wszystkie siły i z trudem wstał. Rozejrzał się dookoła. Nic. Żadnego wzniesienia, żadnego drzewa. Mgła choć mniejsza nadal wisiała w powietrzu.

 

– Hej – krzyknął Dany – Mart!

 

– Dany – odkrzyknął głos.

 

– Gdzie jesteś?!

 

– Idę w Twoją stronę. Chyba, jeżeli dobrze widzę.

 

Dany spojrzał przez lewe ramię i ujrzał niewielką postać wyłaniającą się z mgły. Od razu zaczął biec.

 

– Dany – wrzasnął Mart i rzucił się na przyjaciela. Uścisnęli się i rozweselili.

 

– Dobrze Cię widzieć – rzekł Dany.

 

– Gdzie my jesteśmy? – Mart rozejrzał się.

 

– Nie wiem, ale przynajmniej żyjemy.

 

– Dany, skąd wzięły się tam te trupy. Przecież omijaliśmy nekropolię!

 

– W tej krainie kierują nami siły wyższe i potężniejsze niż możemy sobie wyobrazić. – Dany podniósł oczy na pochmurne niebo. – Jesteśmy jedynie pionkami.

 

Mgła znów gęstniała. Trawa miała tutaj siny kolor, jakby dawno temu umarła, lecz jeszcze trzymała się podłoża.

 

– Co to za miejsce? – Dany zapytał się w myślach. Stał nieruchomo patrząc w jednym kierunku. Coraz bardziej można było odnieść wrażenie, że jest przerażony, on stary wilk, który przemierzył niejeden szlak. On, który wędrował przez Grom, Farynię, Issynię i północne ziemie. Był przerażony, a jednocześnie zdumiony. Mart odwrócił głowę, spojrzał na przyjaciela, następnie wbił wzrok we mgłę.

 

To było niczym wizja senna, mara tak cudowna i przerażająca. Chwila w której zatrzymał się czas. Czas, który w tym momencie nie istniał w obliczu największych potęg świata. Z gęstej, szarej i nieprzeniknionej mgły wyłonił się nieziemski obraz. Drzewa, gęste i ciemne, wszędzie na horyzoncie, nieskończony ocean ponurej zieleni, bijącej równie ponurym blaskiem, ciemną zasłoną chmur, które emanowały energią. Obraz lasu stawał się coraz wyraźniejszy, coraz bliższy, zdawał się być na wyciągnięcie ręki… jednak w jednej chwili po prostu zniknął, rozpłynął się w powietrzu, pozostawiając zwątpienie w prawdziwość tej wizji. Dany przełknął ślinę, opuścił wzrok, wyglądał jakby toczył wewnętrzny spór ze swoim sumieniem, po chwili spojrzał na kompana.

 

– Jasper ostrzegał mnie przed tym, nie wierzyłem.

 

– Przed czym Cię ostrzegał?

 

– Przed widokiem śmierci.

 

– Co?

 

– Musimy ruszać Mart, dalej od tego miejsca, dalej od puszczy. – Spojrzał głęboko w oczy Marta, który chyba zaczął rozumieć – Tam widać góry i tam zmierzamy. – Dany wskazał palcem. – Musimy dojść do rozpadliny.

 

*

 

Nieprzyjemna, dusząca wilgoć przyprawiała Marta o ból głowy.

 

– A mogliśmy teraz w najlepsze siedzieć przy kominku w królewskim pałacu – westchnął.

 

– Co nie jest i się nie stało, w rejestr się nie wpisało – odpowiedział Dany. – Mogliśmy równie dobrze siedzieć teraz w ciemnym lochu, za nieposłuszeństwo. Pamiętaj Mart. Królowi się nie odmawia. – Mart rozejrzał się.

 

– Dziwne, z tych wszystkich relacji z wypraw na północ wynikało, że cały Karnaff pokrywają lasy. A tu nic, tylko stepy, puste stepy. I na dodatek ta cholerna mgła. Wszędzie. Już nawet gór nie widać. Czy my idziemy w dobrym kierunku?

 

– Nie wiem, ważne, że idziemy przed siebie. Jest to po stokroć lepsze niż bezruch.

 

– Bezruch przynajmniej daje pewność, że człowiek się nie cofa.

 

– Czyżby? – Dany uśmiechnął się smutno i przyspieszył kroku.

 

 

 

*

 

Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy strudzeni karkołomnym marszem przez zimne stepy przyjaciele zatrzymali się na chwile, by odetchnąć. Góry na horyzoncie wydawały się o wiele wyższe niż dnia poprzedniego, choć tak naprawdę ani Mart, ani Dany nie mieli pewności, czy od dnia ataku nieumarłych istot minął aby na pewno tylko jeden dzień. Na niebie nie było ani jednej chmury. Okolica emanowała szarością i smutkiem, jak gdyby wszystko co dobre dawno wyniosło się z tych ziem.

 

– Wiesz jak dostać się do tej rozpadliny?

 

– Mniej więcej. Nie wiem gdzie dokładnie jesteśmy teraz, ale musimy jak się zdaje iść na północny wschód. Widzisz? – Dany wskazał palcem na wielki szczyt o dwóch czubkach, górujący nad resztą wzniesień. – To chyba Dagon, opisany przez Marghalisa z Deniris. Jutro w południe powinniśmy być niedaleko przesmyku, który znajduje się według map Marghalisa dość blisko tego szczytu. Gdy tam wejdziemy, już żadna mapa nam nie pomoże.

 

– Czemu? – zapytał Mart i usiadł na niebieskawej bladej trawie.

 

– Bo żadnej mapy nie stworzono. W ostatnich latach podobno tylko nieliczni tam byli, konkretnie cztery osoby z dworu naszego króla. Ekspedycja odbyła się jakieś trzy wiosny temu. Wszyscy podróżnicy po roku powrócili cali i zdrowi, dzięki czemu mogli zdać relację na temat Krainy Północy. Terenu jednak głębiej nie badali, map nie zrobili, zostawili jedynie przekaz ustny. To bardzo dziwne. – Dany zamyślił się na chwilę. – Słyszałem również, że dawno, dawno temu na dalekiej północy byli poszukiwacze złóż Akridium, najcenniejszego surowca w Intris. Jednak nie wiadomo co z nimi stało się później. Kroniki Pringaldzkie podają, że wycofano się stamtąd z powodu oziębienia klimatu po drugiej stronie Gór Anionu.

 

– Pierwszy raz słyszę nazwę tego łańcucha.

 

– Bo widzisz, wyraz ten pochodzi ze starożytnych run, języka pierwszych magów.

 

– Czy mówisz właśnie o języku Alri Konena, pierwszego na Intris?

 

– O nie – roześmiał się Dany – Alri Konen posługiwał się językiem już dziś całkowicie wymarłym i nieznanym przez uczonych. Można przypuszczać, że język starożytnych run jest bardzo uproszczoną i zmodyfikowaną wersją języka Nieśmiertelnych, do którego zrozumienia nie wystarczy znać runy i gramatykę. By go opanować trzeba biegle posługiwać się magią… wszystkich żywiołów.

 

– A co oznacza Anion?

 

– Anion oznacza „kres”, czyli w przetłumaczeniu nazwy można byłoby nazwać góry, które mamy przed sobą Górami Kresów. Jedni mówią iż stanowią granicę świata poznanego i tego obcego. Jednak czy my tak naprawdę znamy choć małą część przestrzeni, która nas otacza? Błądzimy wśród głuszy i wydaje nam się, że wszystko doskonale wokół nas rozumiemy. A nie rozumiemy nic. Chyba tylko naszą głupotę. – Przerwał Dany, zamyślił się, po czym zmieszany dodał. – Z kolei inni mówią, że za Górami Kresów nie ma niczego, że jest to dosłownie kraniec świata, a za nim pustka, czarna bezdenna otchłań.

 

– A czymże jest świat jak nie pustką – powiedział rozżalony Mart, wstał ze zmarzniętej trawy, odszedł od Danego kilka kroków i spojrzał na zachodzące Słońce, szare, zimne i puste.

 

– Rodzimy się, błądzimy i umieramy. Nasze życie jest jak błysk krzesiwa w ciemności. Krótkie, gwałtowne i dające złudną nadzieję na światło. I co po nas zostanie? Tylko krucha pamięć najbliższych, która w obliczu nieskończoności wszechświata skazana jest na rozwianie. – Mart poczuł ciepłą rękę na swym ramieniu. Odwrócił się. Dany powiedział cicho i spokojnie

 

– Może jesteśmy skazani na zapomnienie, może żyjemy jak nieświadome niczego owady, nie wiedząc, że zostaną za chwile rozgniecione. Ale myślę, że są chwile dla których po prostu warto żyć, uczucia, które sens tego pustego życia nadają. Może jest to złudny sens i nadzieja, ale pokrzepia serce, samotne, pragnące wyjaśnienia i odpowiedzi. – Uścisnęli się serdecznie. Zapomnieli na chwilę, że są sami na odludnym pustkowiu i że zmierzają za granicę świata, gdzie być może zginą w zapomnieniu, w poszukiwaniu rudy metalu, mogącej uratować walące się królestwo. Zapomnieli, że za szarą mgłą, za mrocznymi górami, po drugiej stronie może czaić się śmierć. Zapomnieli i byli szczęśliwi jak nigdy.

 

*

 

Nie czekali długo na nadejście nocy, ale szli dalej.

 

– Dany widzisz coś w tych ciemnościach?

 

– Widzę gwiazdy, dzięki nim mam pewność, że idziemy dobrze. Chodź szybciej Mart.

 

– Nie dam rady, już tyle godzin idziemy. Dany, muszę odpocząć, przespać się.

 

– Nie możemy sobie pozwolić na dłuższe przerwy. Mart, nie czuje się tu bezpiecznie. Odkąd zbudziliśmy się po ataku ożywionych, ciągle mam wrażenie jakby coś nas goniło, jakby prześladowało nas widmo tej przeklętej… – przerwał.

 

– Dany – odezwał się spokojnie Mart – ja wszystko wiem, słyszałem wtedy gdy rozmawiałeś z Jasperem.

 

– Och Mart. Wybacz, że nic Tobie wcześniej nie mówiłem. Nie chciałem Ciebie przestraszyć. – Westchnął. – Cokolwiek za nami podąża, będę spokojniejszy jak dojdziemy do przesmyku. Na razie zostało jeszcze sporo drogi. Jeśli się pospieszymy rano możemy dojść do łańcucha.

 

– Dany, naprawdę nie dam rady – sapnął Mart. – Choć chwila odpoczynku.

 

– Do dobrze – zgodził się Dany; po krótkiej chwili namysłu westchnął. – Nie więcej niż dwie godziny.

 

Położyli się na zimnej ziemi, bo ciepłe futra odebrali im żołnierze. Tak samo jak miecze i prawie cały prowiant wraz z kociołkiem. Odetchnęli ciężko powietrzem. Patrzyli w gwiazdy. Nie chcieli nic mówić, może dlatego, że myśleli o tym samym. O ciężkiej drodze, małych zapasach, i wielkiej mroźnej zimie panującej według legend za górami.

 

– Dlaczego wszystko tak się komplikuje – pomyślał Dany – to miała być zwykła wyprawa, mieliśmy zbadać północ i wrócić, ale odkąd przekroczyliśmy próg zamku, cały czas spotykają nas jakieś przeszkody. Dlaczego nie widzę światła, ani odrobiny nadziei w powodzeniu naszego zadania, dlaczego jest tak ciemno, choć na niebie widzę miliony gwiazd. Może one ukryte są dla nas ułomnych, może jesteśmy zepsuci przez brak sensu tego, co robimy. Nie potrafimy dostrzec nadziei, ujrzeć gwiazd na ziemi i w niebie. Może, może… Ach.

 

Mart myślał o tym samym. Ogarnął go smutek. – Ile człowiek musi przejść, by dojść do swego sensu. – Pomyślał. – Czy może? – W jego ustach rozbrzmiała pieśń.

 

Jegdy Helion znów na niebie wstanie

 

Juże ogniska gasną i popiół zastyga.

 

Ucicha muzyka i nadziejne granie

 

Wej światło przez gałęzie gęste wnika

 

 

I Gamrat wesoły, gdzieś do panny idzie

 

A Wargal ciągnie objuczone kuce

 

Pośród drzew i lasów toczy się spokojne życie

 

Starzec bajki rozpowiada wnóce.

 

 

Lecz baczcie Bracia moi drodzy

 

Azali nie pamiętacie słów pieśni?

 

Gdy Helion zgaśnie, wzejdzie Sirion, pan nocy

 

I jego słudzy okrutni, boleśni.

 

 

I twierdza słoneczna będzie znów oblegana

 

Walka dobra ze złem nastanie

 

Gdy przetrwamy noc i doźrzymy rana

 

I ostatnich podrygów nocy szeptanie

 

 

Będziemy radować się i żyć – dokończył Dany. Pieśń ucichła. Mart uśmiechnął się smutno. Bardzo smutno.

 

– To piękna noc Mart, wystarczy tylko zapomnieć o tym wszystkim z czym musimy się jeszcze zmierzyć. Spójrz tylko na gwiazdy. Dostrzegasz je? Bo ja już prawie je widzę, choć umysł mam zaćmiony. Już prawie dostrzegam te punkty, które są jak blade iskry. Blask mnie jeszcze nie oślepia, jest delikatny, prawie niedostrzegalny, a mimo to piękny. Choć światła żywego nie widzimy, są nadal płomyki, które dają pewność, że coś przed nami jeszcze jest.

 

– Nie pocieszaj mnie Dany, tylko spójrz prawdzie w oczy. Co nam teraz zostało kompletnie nic. Jest tylko droga, prowadząca donikąd. Cholernie mi smutno.

 

– Póki ta droga wyznacza sens życia nic nie jest na darmo. Mi też jest smutno, bo wiele z tego co kiedyś pragnąłem nie zostało osiągnięte i wiem, że większość z tych marzeń, już nigdy się nie spełni.

 

– Ja już chyba nawet nie mam marzeń. Nie czuję nic. Kompletnie nic. Czuję jak gdybym doszedł na skraj przepaści, z której nie ma powrotu. Czuję, jak gdybym miał już wszystko za sobą, cały świat, którego nawet nie zakosztowałem. Pustka i nicość.

 

– Jest tak piękna noc, a my pod gołym niebem leżymy na trawie. Jak można nic nie czuć.

 

– Tak bywa Dany, gdy człowiekowi prawie nic już nie pozostało.

 

Dany odwrócił twarz z niespokojną miną w stronę przyjaciela – O czym ty mówisz Mart?

 

– O tym, że za jakiś czas gdy będziemy zdychać na zimowym pustkowiu, nie będzie tak pięknie. O tym, że życie nie ma sensu. Nawet nasza misja tego sensu mi nie daje. Nie czuję niczego, rozumiesz?! Ani radości, ani smutku, jedynie dzika pustka! Człowiek może się starać jak tylko może, by zapewnić sobie szczęście, bogactwo, szacunek, pozycję społeczną, poważanie wśród społeczeństwa… Ale wszystko darmo to. Bo i po co. Po co…

 

– Są w życiu sprawy, które trzeba skończyć gdy się je zaczyna. Mamy misję i musimy ja wykonać. To nasz sens.

 

– Jaką wartość ma sens, który wiedzie do zguby.

 

– On po prostu jest.

 

– Wierzysz w Bogów Dany?

 

– To trudne pytanie. Dlaczego akurat o tym mówisz?

 

– Bo ja nie wierzę. A przez brak tej wiary, wychodzi i brak sensu. Uczymy się, dokonujemy wielkich rzeczy, umieramy, ale zostawiamy po sobie spuściznę dla potomnych, oni przez wiele setek lat, czy nawet tysiącleci z tej wiedzy będą korzystać; lecz nastanie dzień, że wszystko po prostu zniknie, w końcu to wszystko się skończy. Tak jak kończy się życie pojedynczej jednostki, tak i skończy się czas cywilizacji.

 

– Śmierć zawsze taka była Mart. Lecz nikt tak naprawdę nie wie, co jest gdy ona przychodzi. Może właśnie dlatego się jej nie boję. Bo gdy ona się zjawi, ja już będę daleko. A może nie będzie mnie wcale.

 

– Zatem wierzysz czy nie?

 

– Nie widzę Bogów, nie czuję ich w sercu; z opowieści i legend wizerunek skłóconych Bogów jest żenujący, taki ludzki. Ale wierzę w jakiś porządek na tym świecie, w jakąś siłę, która nie pozwala nam tak po prostu zniknąć. Może to Bóg, może wola życia lub też moja chęć poznania. Każdy nazywa to inaczej. I inaczej to czuje. A tak, czuje, bo to po prostu trzeba poczuć. Wiarę i sens, nic więcej.

 

– A jeśli gardzę tym światem i jest mi on obojętny?

 

– To niemożliwe – uśmiechnął się Dany. – Mogłeś zostać w Pringladzie, a wybrałeś daleką wędrówkę przez dzikie krainy. Stawiłeś się na moje wezwanie, równie dobrze mogłem poprosić o to kogoś innego. A jednak się zgodziłeś. Dlaczego?

 

Mart milczał.

 

– Nie. Nie jesteś obojętny. Śpij Mart. Musisz mieć siły.

 

– Dany, my umrzemy?

 

Dany zamknął oczy, nie odzywając się.

 

*

 

No nareszcie – Dany spojrzał w górę na dwa szczyty. – Tam za zakrętem skalnym powinien być widoczny przesmyk. – Przyspieszyli kroku, by czym prędzej zaspokoić swoją ciekawość. Po kilku minutach stanęli i zaniemówili. Przed nimi jawiła się rozpadlina czarna jak nocne niebo podczas nowiu, ponura i groźna. Mimo tego przyniosła przyjaciołom nadzieję, na powodzenie misji. Ruszyli nie zwlekając. Dany chciał przed wieczorem być już po drugiej stronie gór, by wreszcie móc odpocząć po dwóch dniach karkołomnego marszu. W środku rozpadliny było ciemno, światło prawie nie wpadało przez szczeliny nad przejściem. Wszędzie zalegała cisza, ani razu nie dmuchnął wiatr. Danemu wydało się to dziwne. Zniknęli w ciemności, niczym dwa cienie, gdy znika światło. Szli jednak szybkim tempem przez kilka godzin, po drodze rozmawiali o rzekomych warunkach na północy, a sposobach na przeżycie, szli niezłamanie, gdy szlak… po prostu się skończył. Dalsza droga była zatarasowana przez olbrzymie kamienie i głazy, wysokie na trzydzieści metrów. O wspinaczce nie było mowy. Nie sposób było tamtędy przejść.

 

– Nieeee – wykrzyczał Dany, padając na kolana. – Nie możemy teraz zawrócić, nie gdy jesteśmy tak blisko!

 

– Dany – odezwał się Mart. – Nie przejdziemy.

 

– Nie przejdziemy – powtórzył Dany z miną obłąkańca. Był zły. Był zrozpaczony.

 

– Nasze ryzyko i wysiłek poszły na marne. Zawiedliśmy – powiedział smutno Mart odwracając wzrok.

 

– Nie – Dany wyrwał się z ubolewania. – Mart, to nie nasza wina, to nie my zrzuciliśmy tu te kamienie. Jednakże nie mogę zrozumieć, dlaczego po tym trudzie spotkało nas coś takiego.

 

– Bo poszliśmy drogą przez mgłę, nie mając pewności osiągnięcia celu. – odparł Mart. – A te kamienie to zapłata od Bogów lub Boga, który nas najwidoczniej nienawidzi.

 

– Aj Mart. Ludzie zawsze wszystkimi swoimi trudnościami, swoimi tragediami obarczali winą Boga. Ale co on ma do tego? Jeżeli istnieje, myślisz, że chciałby bawić się w tę grę? Nie Mart, Bóg tu nie ma nic do rzeczy.

 

– Więc do cholery dlaczego nam się to przytrafia – wykrzyknął Mart. – Dlaczego nie możemy iść dalej?!

 

Dany wciąż klęcząc wziął kamień i cisnął nim o skalną ścianę. – Bo stoją na naszej drodze głazy. Cholerne głazy – odparł i zaklął paskudnie.

 

– Ty zawsze we wszystkim widziałeś jakiś sens. Jaki jest sens tego? – Mart podniósł niewielki głaz i rzucił nim z całej siły o wielką stertę kamieni, które zaczęły toczyć się w różne strony.

 

– Nie ma żadnego sensu – odparł Dany patrząc na turlające się kamienie. Jeden nagle zapadł się pod ziemię znikając przy zachodniej ścianie skalnej. Po chwili rozległ się dźwięk, jak gdyby kamień poturlał się w głąb góry. Dany podniósł się szybko i podbiegł do tego miejsca.

 

– Mart – krzyknął ze zdumioną miną, odwracając się do przyjaciela. – Chyba coś tu jest. – Wskazał zbliżającemu się Martowi tunel wchodzący w ziemię. – Przejście. Może jednak ten okrutny Bóg ma jeszcze krztynę serca. – Weszli do zionącego czernią tunelu.

 

Nic nie widzę – powiedział Mart.

 

– Ja niestety też – rzekł Dany macając ściany – ale obawiam się, że idziemy teraz na północny zachód wzdłuż pasma. Ale lepiej jedn… – przerwał uderzając głową w skalny strop i krzycząc z bólu. – Lepiej jednak podjąć jakiekolwiek działania, niż paść na ziemi i płakać nad swoim losem. Ach! – jęknął łapiąc się za głowę. – Wybacz mi za tę chwilę słabości. Zwątpiłem.

 

– Dany, zawsze byłeś siłą i za to Cię podziwiałem – odparł Mart. – A zwątpienie? Chyba każdy ma takie chwile. Ja nawet zbyt często.

 

– Ja po prostu boję się o nas, o Ciebie. Jesteśmy bardzo daleką rodziną Mart, ale zawsze. Ja mogę umierać, ale Ty jesteś młody, Tobie jeszcze przyjdzie rodzinę zakładać. Ach Mart, syn mojego stryja, czyli Twój ojciec byłby z Ciebie dumny. – westchnął – Oo widzę światło, jest wyjście, może tam jest normalna droga.

 

Za chwilę byli znów na zewnątrz, jednak nie spodziewali się takiego widoku. Wszędzie przed nimi rozciągały się zielone lasy, kwieciste łąki i polany, wodospady i strumyki.

 

– Czy to raj? – zapytał Mart patrząc tępo na otaczający teren.

 

– Chciałbym, aby tak było, ale to chyba po prostu świetnie ukryta śródgórska dolina. – odparł Dany.

 

– Może tu będzie przejście na północ?

 

– Może… Jestem zmęczony Mart. Wyjmij dekokt. Ile nam zostało?

 

– Niewiele, starczy nam energii może na dwa tygodnie. Ale i tak gdyby nie to już dawno nie mielibyśmy siły i umieralibyśmy z głodu i pragnienia.

 

– Mimo to musimy znaleźć coś do jedzenia. Źródeł wody jak widzę tu nie brakuje. – Dany wziął od Marta małą czerwoną ampułkę i wypił jej zawartość, po czym z ulgą odetchnął.

 

– Nie widziałem tak pięknego miejsca od czasu gdy jako dziecko byłem w południowym Gromie. Te lasy, góry i wodospady. Jak gdyby sen. A może życie jest snem? – spojrzał na Marta. – Zdawało się tak już niejednemu i mi to uczucie teraz towarzyszy.

 

– Chodź Dany, zejdziemy w głąb doliny, może tam coś znajdziemy – odparł Mart rozglądając się z fascynacją na wszystkie strony. Dany ruszył pierwszy, lecz nagle znieruchomiał.

 

– Grrrrrr – Rozległ się donośny ryk. Ptaki zerwały się z konarów drzew, zakotłowały w powietrzu i odleciały, po czym w powietrzu zrobiło się cicho.

 

– Zapomnieliśmy, że nawet w raju licho nie śpi – rzucił smętnie Dany.

 

– Co to mogło być? – zapytał nerwowo Mart rozglądając się z przerażeniem po okolicy, jak gdyby za chwilę miała przed niego wyskoczyć bestia.

 

– Wszystko. Może Wilkołak, Wierba, Lykos, Matoha albo jakiś chory na żołądek jaskiniowy goblin.

 

– I co teraz zrobimy?

 

– To co postanowiliśmy. Idziemy się rozejrzeć, zdobyć coś do jedzenia i znaleźć drogę na północ.

 

Obaj szybko ruszyli, z obawą przed nieznanym. Szli przez złocistą łąkę mieniącą się pięknym słonecznym blaskiem. Niebo było tu, w tej krainie błękitne i czyste, bez najmniejszej chmurki. Trudno było uwierzyć, że za południową ścianą gór, leżała martwa zimna ziemia. Słońce świeciło tu jeszcze mocniej niż w jakimkolwiek innym miejscu przebytym przez nich po drodze. Dany wyczuwał , że w powietrzu wisi coś więcej, niż zapach rumianku, fiołków, ziół i zielonej trawy. Zapach magii. Przyjaciele zeszli w końcu do bujnego i zielonego gaju. Z każdym krokiem przejście robiło się coraz węższe, aż w końcu las stał się tak gęsty, że wpadało do niego niewiele światła, tworząc tajemniczą aurę tego miejsca. Jakies stworzenia pohukiwały nad głowami towarzyszy, a ptaki ćwierkały wesoło w koronach drzew.

 

– Tam jest wyjście – wskazał Dany, z trudem odtrącając gałęzie. Blask Słońca stawał się coraz mocniejszy, aż w końcu oślepiający. Obaj wyszli na otwartą powierzchnię, na łąkę, niebieską od irysów, po środku której stał kamienny posąg. Wielki, dwudziestometrowy posąg. Mart otworzył usta z wrażenia. Dany niemniej od kompana doznał zdumienia. Ogromny, brodaty mężczyzna z ręką wysuniętą do przodu w geście wsparcia patrzył dumnie przed siebie. Cały z kamienia, nieskażony i nienaznaczony upływem czasu.

 

– Nie jesteśmy pierwszymi istotami rozumnymi w tej dolinie. Ktoś bardzo mądry musiał tu mieszkać. Jakiś dobrze rozwinięty lud.

 

– Kogo przedstawia posąg?

 

– Gest pomocy oznacza Jedynego. Zatem posąg wykonali ludzie kontynentu. Ciekawe, że.. – Arrrrgghh – Ryk urwał wypowiedź Danego. Źródło hałasu pochodziło wyraźnie zza pleców obu przyjaciół. Odwrócili się. Niespełna dwadzieścia kroków od nich przyglądał im się trzymetrowy owłosiony stwór, o małych czarnych oczach i kanciastych zębach. Stał na dwóch długich nogach podparty przez ogromne łapy, zakończone ostrymi szponami.

 

– Niedobrze – syknął Dany. – Bies!

 

Stwór niemal momentalnie ruszył z furią na bezbronnych towarzyszy. Już prawie do nich dobiegł, już byli w jego zasięgu, gdy…

 

– Grrrrrr – rozległ się potężny basowy ryk. Stwór wzdrygnął się, rozejrzał, opuścił łapę podniesioną do ataku. Po chwili przestrachu jednak znów postanowił zaatakować, zrobił jeden krok do przodu, ku skulonym na ziemi towarzyszom. Chciał zadać cios, lecz…

 

– Aware trendum kristo te plena! – krzyknął jakiś głos.

 

Potwór schylił w jednym momencie głowę i zaczął wycofywać się w gąszcz drzew. Dany wyjrzał, zobaczył, że bestii nie ma i szturchnął skulonego Marta. Obaj wstali z ziemi i niemal jednocześnie ujrzeli postać idącą ku nim udeptaną ścieżką. Mieli przez chwilę wrażenie, że zmierzającego ku nim przybysza otacza świetlista aura. Z każdym krokiem postać stawała się coraz wyraźniejsza, nabierała konkretnych kształtów, aż można w niej było poznać wysokiego kasztanowobrodego starca, w długiej ciemnozielonej tunice. Twarz dojrzeli dopiero po chwili. Miał jasnoniebieskie oczy, przenikliwe i nieprzyjemne, ale jednocześnie przyjazne. Stanął kilka kroków przed nimi. Uśmiechnął się.

 

– Kim jesteś? – zapytał podejrzliwie Dany.

 

– Jestem panem tych ziem, tej doliny w której tak dawno nie miałem gości. Nazywam się Nestor.

 

– To Ty przepędziłeś tę bestię? – zapytał Mart patrząc przenikliwie na starca.

 

– Powiedziałem bratu, by was zostawił w spokoju.

 

– Bratu? – zdumiał się Mart.

 

– Wszystkie istoty która wydała ziemia, są naszymi braćmi. I powinniśmy się wzajemnie szanować.

 

– Nie wiem, kim jesteś, czego chcesz i co tu robisz, ale i tak dziękuję za ocalenie. – rzekł poważnie Dany. – Mam na imię Dany, a to jest Mart. Czy wiesz może Czy jest stąd przejście na drugą stronę gór. Na północ?

 

– Rzadko zdarza się, by ktoś chciał wędrować dalej na północ, od Gór Kresów, choć byli i tacy. Jesteście poszukiwaczami bogactw, topografami, czy może zwykłymi złodziejaszkami? Jeżeli tak, to raczej wam nie pomogę.

 

– Jesteśmy wysłannikami króla Pringladu, Galaena. Musimy udać się na północ w poszukiwaniu złóż Akridium.

 

– Nie spodziewałem się, że znajdą się jeszcze głupcy, którzy wierząc w bajki będą próbowali iść za Góry. No ale cóż – zmrużył oczy starzec – wy ludzie nigdy się nie zmienicie.

 

– Pomożesz nam? – zapytał Dany.

 

– Nie mam najmniejszego zamiaru mieszać się w te wasze polityczne sprawy, ani przyczyniać się do mniejszych i większych zwycięstw konkretnych stron konfliktu.

 

Ty – badawczo i powoli powiedział Dany – zdaje się wiesz o wiele więcej, niż przypuszczałem. Nie powiedziałem, że o jakikolwiek konflikt, czy wojnę chodzi.

 

– A o co innego może chodzić – zdenerwował się brodacz – O kawałek ziemi potraficie przelać krew wielu niewinnych istot. Dla kilku bryłek złota jesteście zdolni wyrządzać zło, nie patrząc na to czy postępujecie moralnie. Dla chorej ambicji i rządzy krwi jesteście w stanie zniszczyć ten świat – wykrzyknął starzec – Nie, nie pomogę wam. Wracajcie tam skąd przybyliście!

 

– Dobrze zatem, sami znajdziemy drogę. – nadąsał się Mart. Dany spojrzał na niego z reprymendą. Po chwili rzekł do Nestora:

 

– Mógłbyś przynajmniej powiedzieć, czy w tej dolinie znajdziemy coś co nadaje się do zjedzenia? Chcielibyśmy zrobić zapasy, bo nasze powoli się kończą.

 

– Jeśli o to chodzi – rzekł Nestor, tym razem spokojnym tonem – mogę was zaopatrzyć się na podróż – zawiesił głos i po chwili dodał – POWROTNĄ. Chodźcie za mną. – Starzec odwrócił się od dwóch kompanów i poszedł niebieską łąką ku mieniącej się błękitnym blaskiem rzece. Dany spojrzał na starca, po chwili zaś na Marta i wskazał wzrokiem jego pas z mieczem, lekko kiwając głową. Mart zrozumiał. Musieli przecież być czujni i gotowi na wszystko. Obydwoje poszli ciężkim krokiem za ciemnozieloną sylwetką wśród fali kwiatów. Droga była cały czas prosta. Wiodła głównie przez jaskrawe łąki, zielone lasy i łagodne pagórki. Dookoła rozciągał się dziki krajobraz, uwieńczony majestatycznymi górami roztaczającymi się wokół doliny. Po niedługim czasie dwójka kompanów prowadzonych przez starca Nestora przeszła bród w bystrym potoku. Za nim był mały zagajnik, w którym otoczona niskim płotkiem stała hacjenda. Nestor idący z przodu machnął jakiś skomplikowany gest ręką i bramka do podwórza otworzyła się.

 

Czarodziej? – zdziwił się Mart, patrząc pytająco na Dana.

 

– Być może – odrzekł cicho Dany. Obaj przekroczyli wąską furtkę i dołączyli do starca, który stał na małym brukowanym placyku przy jego chacie.

 

– Witam w moim domu. Tu jeżeli potrzebujecie, możecie odpocząć, ja dam wam opiekę i żywność. Kiedy tylko będziecie chcieli opuścić to miejsce, dostaniecie zapasy na drogę. Nikt ode mnie nie wychodzi z pustymi rękami. Nikt nie jest i nie zostanie nigdy wyrzucony z mojego domu, który jest domem dla każdego. Ale niestety pomóc wam nie mogę, w waszej dalszej wyprawie. Macie wybór, albo wrócicie tam skąd przybyliście, albo zostaniecie tutaj na jakiś czas lub też będziecie na tyle głupi by tracić czas na szukanie przejścia przez góry. Teraz jednak radzę wam odpocząć, skoro jesteście zmęczeni po wielodniowym marszu. Na stole, jeżeli pragniecie, stoi antałek wina, jeżeli jesteście głodni, znajdzie się też bochen chleba, miód i ser.

 

– Dziękujemy Ci z całego serca – powiedział Dany i skłonił głowę.

 

*

 

– Od dawna mieszkasz w tej dolinie? – zapytał Mart, pociągając ze szklanicy wina.

 

– Od bardzo dawna – rzekł tajemniczo starzec. – Mieszkam tutaj całe życie.

 

– Jest tu tyle potworów. Nie boisz się?

 

– Oo, nie przesadzaj. – Starzec zaśmiał się. – Póki co tylko jedno stworzenie ośmieliło się wam tu w jakiś sposób zagrozić.

 

– Słyszeliśmy ryk, gdy tu weszliśmy do doliny, ten sam ryk rozbrzmiał gdy atakował nas ten bies. Ale to nie on ryczał. Wnioskuję z tego iż tego plugastwa jest tutaj więcej – wytłumaczył Dany.

 

– Pewno się przesłyszeliście – urwał Nestor. – Prócz starego biesa, żadne stworzenie tu nawet muchy nie skrzywdzi.

 

– Wiem co słyszałem. – odpowiedział Dany.

 

– Zmysły czasem mylą.

 

Mart dokończył wino, a Dany zaspokoił głód chlebem i miodem. – Dziękujemy Ci, pozwolisz, że odpoczniemy teraz, a z samego rana chcielibyśmy udać się w dalszą drogę

 

– Mój dom stoi otworem. Proszę – wskazał na pokój. – Stoją tam pościelone łoża. Życzę wam miłego snu. A przede wszystkim spokojnego. By żaden ryk go nie zagłuszył. – Nestor uśmiechnął się. – Dobranoc.

 

*

 

Mart był sam, choć dookoła niego przechodziło tysiące ludzi. Wielkie miasto tętniło życiem. Wszyscy zdawali się być szczęśliwi. Na niebie pojawiła się smuga dymu. Mart ujrzał ją i po chwili krzyknął.

 

– Ludzie, tam pożar, pali się! – Wskazał palcem. Nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi. Pobiegł zatem wzdłuż brukowanej drogi ku czarnej smudze. Miasto zacierało się, chowało za mgłą. Z każdym krokiem, coraz więcej otaczających Marta budowli płonęło, aż w końcu odkrył, że znajduje się w samym środku wielkiego pożaru. Obok niego przebiegły dwie kobiety krzycząc jak opętane. To był krzyk rozpaczy i strachu. Ogień przykrył teraz niemal wszystko. Z jasnych płomieni wyłaniali się coraz to nowi uciekający ludzie, a zaraz za nimi wybiegli rozwrzeszczeni łysi mężczyźni o śniadych skórach, w czarnych skórzanych kamizelkach. Każdy z nich miał miecz splamiony krwią. Nieee! – krzyknął Mart, widząc jak przybysze zabijają przestraszonych ludzi. Powietrze było pełne dymu i zupełnie nic już nie można było dostrzec. Nagle rozległ się dźwięk. Koszmarny dźwięk przebijający bębenki, od którego przewracały się wszystkie narządy. Z czarnej mgły wyłoniły się ciemne postaci. Mart nie widział ich twarzy. Dostrzegł tylko jak jeden z nich odwrócił się ku niemu i przez chwilę wbijał w jego oczy swoje wielkie czarne ślepia. Po chwili przyłożył jakiś przedmiot do twarzy i znów rozległ się ten okropny dźwięk. Mart zasłonił uszy i odwrócił się. Przed nim jakieś trzydzieści kroków stał olbrzymi mur, z basztami i bramą. Na nim dostrzegł małe postaci w lśniących zbrojach, ustawione w szeregu. Na hełmach mieli wygrawerowane Słońce oraz Księżyc w okręgu. Mart nie mógł zobaczyć nic więcej, bo mury okryła ciemna mgła. W jednym momencie zrobiło się niezwykle cicho. Słychać było tylko wiatr szumiący w pokrytych liśćmi gałęziach. Drzewa otaczały go zewsząd. Był sam na środku lasu. Nie wiedział gdzie jest. Chciał krzyknąć, ale nie mógł, bo coś zablokowało mu możliwość wydobycia głosu. Ostatnie co zobaczył to zamaskowana postać. Wyciągnęła ona zakrytą dłoń w stronę Marta, który usłyszał jedynie szyderczy śmiech. Odblask światła w szkiełku maski oślepił samotnego Marta, który padł na ziemię i…

 

– Nieee! – wykrzyknął wyrywając się ze snu. To tylko mara. Zła mara. Świat nierealny! – Pomyślał wycierając rękawem pot z czoła. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Danego nie było. Wstał szybko, założył buty naciągając koszulę na ciało i wyszedł na zewnątrz pomieszczenia. Gwiazdy świeciły tu jaśniej niż zwykle. Powietrze przepełniała jakaś nieopisana energia. Dookoła unosiły się małe świetliste punkciki, które jak się zdawało, płynęły razem z prądem powietrza. Wszystko to sprawiało, że Mart nadal nie był pewien, czy aby na pewno się obudził. Poszedł przed siebie, po brukowanym placu, później skręcił w lewo ku jakiemuś małemu budynkowi skrytemu wśród drzew. Powoli podszedł pod drewniane drzwi. Zawahał się… i pchnął. Ciąg powietrza uderzył go w twarz, niosąc zapach stopionego wosku. Mart wszedł do środka, a drzwi za nim zatrzasnęły się z hukiem. Pomieszczenie nie było duże. Na parapecie przylegającym do ścian okrągłego budynku płonęły świece. Na środku pomieszczenia stał kamienny piedestał, z wyrzeźbioną w nim dłonią. Mart rozejrzał się, podniósł rękę i swoją dłoń umieścił w otworze. Niczym niezmącona cisza znikła, ponieważ piedestał zaczął chować się w głąb ziemi razem z podłogą formującą się w spiralne schody na dół. Świece rozbłysły jeszcze głębszym światłem. Mart spojrzał w dół, w nieprzeniknioną ciemność i poszedł za kłującą go ciekawością. Nie widział nic, nawet blask świec nie dochodził z góry. Schody były strome, co zmusiło Marta do powolnego i ostrożnego stawiania kroków po stopniach. W ciemności wyostrzył się słuch. Każda kropla wody kapiąca ze sklepienia i najmniejszy podmuch wiatru rozbrzmiewały niczym krzyk olbrzymów, głośny, rozchodzący się daleko na wszystkie strony. Schody ciągnęły się w nieskończoność, lecz po jakimś czasie zmęczone nogi poczuły stały grunt pod nogami. W oddali błyskała łuna światła. Mart poszedł prosto, w kierunku blasku, nie wiedząc co tam znajdzie. Z każdym krokiem zrobionym w przód korytarz był coraz lepiej widoczny. W końcu młodzieniec mógł dostrzec rysunki na ścianach, stare i zniszczone przez piętno czasu. Mart ujrzał, że korytarz skręca w lewo. Poszedł dalej, a za zakrętem oślepiło go mocne światło. Zobaczył postać z pochodnią w ręku, odwróconą tyłem do niego. To był Dany. Stał na środku olbrzymiej komnaty wypełnionej malowidłami. Usłyszał on kroki Marta i odwrócił się.

 

– Ciekawość widzę i Tobie nie pozwoliła opuszczać to wspaniałe miejsce nie znając wcześniej jego sekretów.

 

– Zbudziłem się i zobaczyłem, że Ciebie nie ma. Co to za miejsce?

 

– To bardzo stara budowla. Nie wątpię, że powstała przed przybyciem ludzi na Intris.

 

– Stworzyły ją elfy?

 

– Możliwe, choć te podziemne tunele nie pasują do świetlistych elfickich pałaców i domostw. Poprzedzę kolejne Twoje pytanie. Nie, tego także nie wybudowały krasnoludy. One nie znają się na sztuce malarskiej. Spójrz. – Dany podniósł pochodnię i rozświetlił ściany pełne malowideł.

 

– Co one przedstawiają?

 

– Różne wydarzenia z historii Intris. Ponad połowy nie znam. Zapewne ukazują one czasy odleglejsze niż możemy to sobie wyobrazić.

 

– Czy to… – Mart wskazał palcem na malowidło.

 

– Bitwa Smoków w Merdrycji. Taak. Po lewej białe smoki Thedina, elfickiego króla oraz niebieskie smoki z Nordrycji, po prawej czerwone smoki i wielki czarny smok, istota z zaświatów. Spójrz tutaj – Dany przeszedł do innej ściany. – Jedyny Bóg, Helion i Sirion tworzą świat z własnych pragnień. A obok nich Jaevinga, bogini szczęścia.

 

– A tu na dole? Te piękne postaci?

 

– To Nieśmiertelni, w runicznym języku zwani Ingwa, czyli wiedzący. Byli wysłannikami Bogów czuwającymi nad istotami mieszkającymi na Intris. Każdy z nich miał dar przemiany w określone stworzenie. Ten na środku to król wszystkich Ingwa, Biały Orzeł Alri Konen ze swoją magiczną harfą, po lewej Czarny Garoth, Bar Bataan, po prawej czerwony smok, Setghar zwany mądrym.

 

– Skąd to wszystko wiesz?

 

– Studiowałem księgi historyczne, gdy jeszcze miałem posadę u pewnego czarodzieja. Wiele się wtedy nauczyłem.

 

– A tam, co jest? – wskazał palcem Mart, na dalszą część tunelu na końcu wielkiej komnaty.

 

– Nie wiem, nie byłem tam jeszcze. Chodź.

 

– Czekaj – Mart zatrzymał kompana. – Znalazłeś po drodze jakieś wyjście z tego tunelu?

 

– Póki co nie, ale może właśnie tam znajdziemy drogę. Nie ociągaj się. – Obaj poszli wąskim korytarzem, tym razem jednak ściany były gołe. Nie było widać na nich nawet najmniejszego śladu farby. – Może ten tunel wykopano później – pomyślał Dany. W każdym razie korytarz ciągnął się dalej i dopiero po stu metrach kompani wyszli na otwartą przestrzeń dużej sali.

 

– Nie… to wciąż jaskinia – zorientował się Dany. – Mart, spójrz! Jesteśmy w olbrzymiej komnacie. Tam daleko jest ściana. – Obaj poszli pewnym krokiem i po chwili zatrzymali się. Dany podniósł pochodnię w górę i wraz z Martem otworzył usta ze zdumienia. Na ogromnej kilkusetłokciowej ścianie widniał wielki rysunek. Górowały na nim dwie mężne postaci oddzielone od siebie złotymi schodami. Obie postaci odpychały się od siebie gestem rąk. Po nimi widniały narysowane drzewa. Tysiące drzew.

 

– Helion i Sirion – wypowiedział powoli Dany. – Zesłanie cienia na ogród Jaevingi, czyli Puszczę. Helion przeklina brata i oddaje część swojej mocy która spłynęła na ogród lub jak niektórzy interpretują, na świat po złotych schodach. Według starej religii to właśnie wtedy zaczęła się wielka wojna między Bogami. Od tamtego momentu…

 

– … toczy się wojna światła z ciemnością – dopowiedział głos zza pleców Danego i Marta. Odwrócili się i zobaczyli Nestora, jednak odzianego tym razem w czerń, nie zieleń. Dany rozejrzał się i skierował wzrok na starca.

 

– Co to za miejsce?

 

– Jest to miejsce pamięci, choć nikt już prawie nie wie dzisiaj, o czym to miejsce przypomina.

 

– Da się stąd wyjść?

 

– Oczywiście, tam jest wyjście – Nestor wskazał palcem na półokrągłe drzwi w ścianie pod malowidłem – Aaa – Podniósł głowę starzec. – Oglądacie największe dzieło stworzone tutaj.

 

– Powstanie Puszczy – powiedział Dany.

 

– W rzeczy samej. – Pokiwał głową Nestor.

 

– Widzieliśmy ją.

 

– Co takiego?

 

– Puszczę.

 

– To niemożliwe – zaprzeczył Nestor i zaśmiał się nie wierząc w słowa Danego.

 

– Nie kłamię. Owiana mgłą i magią pradawna Puszcza. Ukazała nam się, mieliśmy okazję również spotkać człowieka, który też ją widział i uciekał od niej.

 

– Jest jeszcze za wcześnie. – Zaniepokoił się starzec.

 

– Za wcześnie na co? – zapytał Mart.

 

– Puszcza ukazuje się, to jest, zstępuje w strefę ziemską Intris w określonych latach, kiedy cały glob pulsuje energią magiczną. Takie lata nazywa się latami Asgharu, czyli latami natężenia magicznego. Zwykle okres ten trwa dosyć krótko i powtarza się co jakieś dwa tysiące lat. To wszystko dzieje się już od wielu, wielu tysiącleci. Lecz teraz jest o wiele za wcześnie. Przynajmniej o pół tysiąca lat za wcześnie! – powiedział poważnie Nestor. – Jeśli nie kłamiecie, może to oznaczać jakieś zaburzenie. Nie jest dobrze. Jednak muszę teraz dowiedzieć się, czy to co widzieliście rzekomo, to rzeczywiście ogród Jaevingi. Teraz jeśli pozwolisz – spojrzał na Danego – muszę wejść w głąb Twoich myśli. Odtworzę obraz wspomnień który widziałeś i poznam prawdę.

 

– Dobrze, myślę, że mogę Ci zaufać. Zrób to. – Dany kiwnął głową potwierdzająco. Nestor spojrzał na niego, podniósł rękę pod głowę Danego i po chwili jasna łuna połączyła ich oczy.

 

Drzewa. Wszędzie drzewa. Mgła. I ten dźwięk, koszmarny dźwięk. Taaak, jestem pewien. To ona. Mieli rację, nie kłamali. Błysk. Zieleń, zieleń, istoty w złotych koronach. Wiwat! – krzyczą istoty. – Wiwat dla wielkich! Brodaci, dumni, uśmiechnięci ponad ludem. Pasterze. Oni byli im potrzebni. Oni są i będą ich opiekunami!

 

Minęła krótka chwila i połączenie się urwało. Nestor wyprostował się i spochmurniał – Mieliście rację. – Zapanowało milczenie. – Nie możecie wrócić na południe. Nie teraz. Już nigdy.

 

– O czym Ty mówisz? – zdenerwował się Mart.

 

– Nie tutaj – rzekł Nestor. – Chodźcie na górę. – Ruszył przodem, a oni zaraz za nim. Dany wbił pochodnię w stojak na ścianie. Gdy przechodzili przez kamienne drzwi, wiatr zawył żałośnie w sali za nimi. Światło pochodni zgasło. Poszli nie czekając dłużej, a w krypcie zapanowała ciemność.

 

*

 

Gęsta zasłona bluszczu rozrzedziła się pod zbłąkanymi rękoma wyłaniającymi się z wnętrza skały. Mart wygramolił się z ukrytego przejścia, zaraz po nim Dany. Przed nimi ciągnęła się długa dolina; przez nią płynęła ciemna, kręta rzeczka, od której bił blask dwóch księżyców. Nad granatowymi górami wisiały małe, jasne obłoczki.

 

– Dla takich chwil warto żyć – westchnął Mart.

 

– Żyjemy tylko dla chwil, nic poza tym – odparł Dany. – A gdzie Nestor?

 

– Jestem tutaj – odpowiedział starzec pojawiając się niewiadomo jak i skąd za ich plecami. – Chodźcie, nie możemy zwlekać. Do mojej chaty, ale już. Musicie jak najszybciej uciekać.

 

– Ale dlaczego? – oburzył się Dany.

 

– Są pytania na które ciężko jest odpowiedzieć – odpowiedział Nestor.

 

– Gdzie mamy uciec? Do Pringladu?

 

– Nie, nie do Pringladu. Musicie udać się na północ. Chodźcie! – Pogonił gestem starzec, idąc pod górkę w stronę chaty. Po chwili znajdowali się już w środku. Weszli do izby kuchennej.

 

– Siadajcie – rzekł pospiesznie Nestor i zniknął za drzwiami do części mieszkalnej. Po chwili wyłonił się znowu z małym czerwonym pudełkiem w dłoni. Położył je na stole i usiadł.

 

– Sytuacja jest zła. Mniemam, że znacie historię świata.

 

– Mniej więcej – przytaknął Dany. – Powiedz nam dlaczego mamy uciekać. Musimy to wiedzieć Nestorze.

 

– Rzeczywiście widzieliście w Karnaffie Puszczę Życia, zwaną niegdyś ogrodem Jaevingi. Kiedyś tętniło tam życie, lecz niestety po zesłaniu cienia Siriona, ogród pełen jest złej mocy, złej woli, która z tego ogrodu pragnie się wyzwolić. Jednak nie pozwala wydostać się jej światło Heliona, które stanowi jedyną blokadę ciemności. Sirion jest jednak przebiegły. Od czasów wielkiej kłótni starał się, by Puszcza niewidoczna dla wszelkich istot żywych, przenikała do tego świata, do strefy materii. Nie rozumiecie! Wszystkie tajemnicze zniknięcia w historii Intris wiążą się właśnie z Ogrodem Yaevingi. Gdy Puszcza odnajdzie kogoś, ta osoba już nigdy nie będzie wolna, ścigana przez jej widmo, oszaleje w końcu i prędzej czy później do tejże Puszczy nieroztropnie i nieświadomie zawita, by pozostać sługą ciemności, by umocnić złą moc, która tak pragnie się stamtąd wydostać. Pragnie ogarnąć płomieniem cały świat. Istota która ulegnie mrocznej magii, jest skazana na los gorszy niż śmierć, na wieczną tułaczkę na granicy świata żywych i umarłych. Nikomu nie życzę tego losu. Ni mordercom, ni gwałcicielom, ni wam, choć nie wiem tak naprawdę jakimi jesteście ludźmi. Musicie iść na północ za góry, tam Siriona władza nie sięga.

 

– Nie możemy tak po prostu odejść. Nie możemy opuścić kraju w potrzebie. Mamy misję: zbadać północ, zlokalizować kopalnie i wrócić! – Oburzył się Dany.

 

– Głupcy! Czy nie rozumiecie, że wy nie macie dokąd wracać?! Jesteście teraz naznaczeni piętnem Siriona. Gdziekolwiek nie pójdziecie będzie was ścigał On i jego cień. Puszcza was odnajdzie – wykrzyknął Nestor gwałtownie.

 

– Król… – zaczął Dany.

 

– Okłamał was! Na północy nie ma kopalń. Ani jednej. Tam nie było jeszcze żadnego człowieka.

 

– Ale górnicy i ekspedycje..

 

– Górnicy i ich kopalnie to bujda. Władcy bardzo chętnie rozpowiadają kłamstwa, iż ich wyprawy odkryły nowe ziemie na północy, gdzie znajdują się rzekomo olbrzymie pokłady tajemniczej rudy akridium. A wszystko to, by zastraszyć inne mocarstwa. Oto cała prawda!

 

– Czyli ekspedycja z Pringladu trzy lata temu jest zmyślona, tak? Tych trzech podróżników tak po prostu zniknęło na rok nie wiadomo gdzie, a po tym czasie znów cudownie się pojawili, czy tak? A co najciekawsze w swoich raportach opisali daleką północ pełną złóż.

 

– Tych trzech podróżników w bardzo podobny sposób znalazło się w tej samej dolinie, w której i wy teraz jesteście. Szukali drogi na drugą stronę gór, niestety powiedziałem im to samo, co i wam na początku. Posiedzieli tu jeszcze tydzień i powędrowali z powrotem na południe do Pringladu.

 

– Dlaczego zatem Galaen wysłał nas na kraniec świata, choć wiedział, że tu nic nie ma? Dlaczego skłamał, że poprzednia ekspedycja zakończyła się sukcesem?

 

– Nie domyślasz się? Przecież miały być to tylko pozory. Pozory potęgi i władzy twojego państewka, twojego króla. Ten cały Galaen chciał pokazać, że nadal ma dużą władzę. Posiadanie dostępu do akridium, a może raczej plotka o posiadaniu akridium trzyma w niepewności wszystkie wrogie królestwa, a w szczególności Issynię, która ostrzy zęby na wszystkich swoich sąsiadów. Wasz król jednak podejrzewa, że może za górami coś kiedyś odnajdzie. Bo przecież w końcu uczestnicy ekspedycji powiedzieli mu o mnie i o tym, iż nie chciałem ich przepuścić na drugą stronę. To wzbudziło w nim podejrzenie. Więc zatem wasza wyprawa ma nie tylko podnieść morale poddanych i zwiększyć respekt wrogów przed wami, wasz król Galaen łudzi się martwą nadzieją, że może jednak komuś uda się przejść na drugą stronę.

 

– Dlaczego nie pozwoliłeś przejść na północ ani uczestnikom tamtej ekspedycji, ani nam? Co takiego tam jest, po drugiej stronie? – zapytał podejrzliwie Mart. Nestor westchnął.

 

– Podobne pytanie zadali i tamci. To co znajduje się na północy nigdy nie należało do tego świata, świata małych istot i nigdy należeć nie powinno. Tam jest ziemia, która nie dotyczy Intris. Rządzi się ona innymi prawami i nikt z tej strony nie powinien ingerować w życie tam za górami.

 

– Czy to samo powiedziałeś naszym poprzednikom?

 

– Nie, powiedziałem im, że droga na północ jest zamknięta. I tyle. – odparł Nestor.

 

– Nie dziwię się, że nabrali podejrzeń.

 

– Powiedziałem to, co uważam za prawdę. Wasz świat jest tu, tam droga jest zamknięta. Wszelka ingerencja na tamtych ziemiach zaburzyłaby harmonię świata. Jednakże z wami nie mam wyboru. Nie możecie trafić do Puszczy. Nie możecie.

 

– Czy mi się wydaje czy nie powiedziałeś nam wszystkiego? – zapytał Mart.

 

– Powiedziałem to co powinniście wiedzieć – odparł tajemniczo Nestor.

 

– Czekaj, czekaj. Nie powiesz mi chyba, że chcesz ot tak ryzykować załamanie porządku i harmonii świata, tylko po to by nie skazywać naszych dusz na potępienie. Cóż znaczy życie ludzi w dzisiejszych czasach? – zironizował Dany.

 

– Macie racje. W dzisiejszych czasach, w świecie przemocy i gwałtu życie nie znaczy nic. Ale to nie jest owoc obecnych pokoleń. Tak było zawsze. Od niepamiętnych czasów świat rządził się nieprawością, my nie żyjemy w jakiejś wyjątkowej erze zepsucia. Życie pojedynczych istot nigdy nic nie znaczyło… i nie znaczy.

 

– Więc dlaczego pozwalasz nam iść na północ? Z każdym innym zagrożonym tak jak my przybyszem postąpiłbyś tak samo?

 

– Nie – powiedział szybko Nestor. – Każdy inny musiałby zginąć. Widziałem… – urwał Nestor.

 

– Co? – wykrzyknął niecierpliwie Dany.

 

– Widziałem, gdy połączyłem się z Tobą myślami… – urwał. – Zobaczyłem przyszłość. Są wam pisane wielkie czyny.

 

– Co takiego uczynimy? – zdziwił się Mart.

 

– Czas pokaże. Nie wszystko można zobaczyć.

 

– Nestorze. Kim Ty właściwie jesteś? – zapytał Dany patrząc prosto w oczy siwego starca w czarnej szacie.

 

– Jestem, kim jestem. A wy… musicie ruszać! – Nestor wstał i otworzył pudełko znajdujące się na stole. Wyjął z niego dwa pierścienie o iście błękitnych kamieniach. – Załóżcie je. Dzięki nim tam po drugiej stronie nie będziecie mieli kłopotów – powiedział starzec. Mart założył pierścień i zastanowił się przez chwilę.

 

– A co z zapasami żywności na podróż? – zapytał. Nestor uśmiechnął się.

 

– Nie będą wam potrzebne. Podróż będzie krótsza niż myślicie. Możecie również zostawić wasze ciepłe ubrania, także okażą się zbędne.

 

Mart i Dany spojrzeli na siebie. Nestor stanął naprzeciwko nich spojrzał po kolei w ich oczy i rzekł:

 

– Jesteście jak mi się zdaje dobrymi ludźmi. Dopiero teraz dostrzegam to w waszych oczach. Chodźcie ze mną.

 

 

 

*

 

Noc zdawała się chylić ku końcowi. Już tylko jeden księżyc wystawał zza pobliskiego lasu osadzonego na pagórku. Gdzieś za górami jaśniała łuna światła, zapowiadająca nowy dzień. Strumień przecinający północną część doliny był płytki toteż bez problemu przeszły go trzy ciemne i zakapturzone postaci kierujące się ku górom, ku północy. W dolinie panował spokój, zdający się by trwać już wiecznie. Tak też miało się stać. Nestor poprowadził dwoje towarzyszy w płytki jar. Zbliżali się do dużej góry, stojącej samotnie w oddaleniu od łańcucha. Droga prowadziła przez wnętrze wzniesienia, w którym wyżłobiony był wysoki tunel. Na ścianach wisiały pochodnie oświetlając ścieżkę wyłożoną kamieniami. Zaraz po wejściu tunel rozszerzał się; po obu stronach drogi, z ziemi wystawały kamienne tablice.

 

Czy to… – zaczął Mart.

 

– To cmentarz – przerwał Nestor. W odległych czasach, wiele lat temu, gdy ludzie po przybyciu na Intris ledwo zadomowili się na świecie, rozpoczęły się podziały, zarówno kulturowe, światopoglądowe jak i religijne. Rozpoczęła się wielka wędrówka grup ludzi. Szukali oni ziemi na której mogliby spokojnie żyć, bez obawy o prześladowanie i dyskryminację. Tutaj, do tej doliny dotarł niewielki zakon druidów, miłujących ponad wszystko przyrodę, spokój i odosobnienie. Wiedzieli, że nikt z ludzkich osiedli na południowym wschodzie nie odważy się wyruszyć na północ, dziką, niezbadaną, jeszcze bardziej niebezpieczną niż dzisiaj. To miejsce na krańcu świata, ukryte przez zamglone góry stało się dla nich swoistym rajem. Mieszkali tu, żyli aż w końcu poumierali i przykryła ich ziemia.

 

– A od kiedy Ty mieszkasz w tym miejscu? – zapytał Mart.

 

– Od bardzo dawna – rzekł z zadumą Nestor i poszedł dalej. Mart podążył za nim, a Dany zatrzymał się na dłużej przy jednym nagrobku. Przykucnął i odgarnął bluszcz porastający kamienną płytę. Napis był w starożytnych runach.

 

– Lars, syn Artara, sługa Setghara, pana zielonej doliny. – Przeczytał Dany. Spojrzał po chwili na datę śmierci i ogarnęło go zdumienie. Druid leżał tu już dwa tysiące lat. Napis na grobie przez tak długi czas nie zatarł się. – Czekajcie! – krzyknął Dany za oddalającym się Nestorem i Martem po czym ich dogonił. Cała trójka poszła dalej, tunel nie był długi , bo już po chwili znaleźli się na zewnątrz. Do wschodu Słońca pozostało niewiele czasu, mimo to okolicę okrywał mrok. Tą część doliny porastały różowe kwiaty o drobnych, krótkich płatkach. Po obu stronach ścieżki stały wysokie menhiry. Na każdym z nich były wyżłobione runy, które jarzyły się błękitnym światłem.

 

– To magiczne kamienie Arithis. – powiedział Nestor. – Rozrzucone są po całym świecie. Stoją tu od niepamiętnych czasów i rozjaśniają nocne ścieżki. Chodźcie. Brama już blisko.

 

– Brama? – zdziwił się Dany – Brama na północ?

 

Nestor nie odpowiedział. Ścieżka idąca do tej pory równa zaczęła schodził coraz niżej, aż w końcu nastąpił stromy spad. Zza grzbietu pagórka wyłoniła się prosta ścieżka w dół ku najniższej jak się zdawało części doliny. Droga prowadziła wprost do bramy. Kamiennej bramy wyżłobionej w górze.

 

– Karh Nort – rzekł Dumnie Deston – Wrota Północy. Jesteśmy na miejscu. Prędko chodźcie na dół.

 

Towarzysze zbiegli równym krokiem z wyżyny. Brama była coraz bliżej, aż w końcu znaleźli się pod nią.

 

– To nie jest zwykła brama – zdumiał się Dany. – To portal.

 

– Zgadza się – odpowiedział Nestor. To portal, który zabierze was na drugą stronę.

 

Nad bramą, na łukowatej półce skalnej widniał napis

 

– Reghis larum teg asne feral ba aritis – przeczytał Dany. – Drogę w życiu wybiera się tylko raz.

 

– Tak – odpowiedział Nestor. – Wiecie co to oznacza. Stamtąd nie ma powrotu. Już tu nie wrócicie. Nigdy.

 

– Czy tam będziemy bezpieczni? – zapytał Mart.

 

– Tak. Tam ciemność i mrok Siriona was nie odnajdą. Ale jest jeden warunek. Nie oglądajcie się za siebie. Zapomnijcie o tym co było. Nie wracajcie do przeszłości, by przeszłość nie wróciła do was. To jedyna rzecz, którą musicie zrobić, aby uwolnić się od złej mocy. Podejdźcie tu. – Towarzysze niepewnie zbliżyli się pod bramę.

 

– Gdy wrota rozgorzeją błękitem, wejdziecie tam. Później poprowadzi was już magia – powiedział Nestor, wygładzając swoją brodę. Po chwili podniósł powoli swoje ręce i wyciągnął je przed siebie. Z jego palców pulsowało blade światło, które z każdą chwilą robiło się coraz jaśniejsze. To było jak nagłe uderzenie pioruna, rozległ się głos, potężny, silny i groźny jak błyskawica.

 

– Aad faem gor reghis te neme genezi art – wykrzyczał. – Sie Alare!

 

Potężny błysk oślepił Marta. Dany patrzył przed siebie w błękitną toń, tętniącą światłem i energią, która tak jakby przyciągała go do siebie. Spojrzał na Marta, obaj postąpili krok, który miał już na zawsze odmienić ich życie.

 

– Idźcie bez zwątpienia, bo po tamtej stronie już nic złego was nie spotka – dodał otuchy głos z tyłu. – Tam nie ma mroku. Ale powtarzam! Nie oglądajcie się. Nie wracajcie w przeszłość.

 

Ruszyli ku światłości, gnani przez przeznaczenie. Mart jednak zatrzymał się niepewnie, odwrócił powoli głowę. To, co zobaczył napełniło go wiarą w sens podróży. Na wzgórzu gdzie jeszcze kilka chwil wcześniej był Nestor, stał olbrzymi potwór. Różowe Słońce przebijało się już nad wzniesieniem, ukazując potęgę rozwijającej skrzydła bestii. Smok zaryczał potężnie. – Idź i nie wahaj się. – Usłyszał Mart wśród ryku. Jego twarz wypełnił uśmiech. Coś już się skończyło. To co do tej pory wydawało się ważne, teraz już nie miało znaczenia. Zrobił kolejne kroki w przód. Szedł, bez zwątpienia. Bez strachu. Szedł, aż jego ciemna sylwetka majacząca wśród błękitu zniknęła z oczu czerwonego smoka.

 

– Czy to był sen? – padło pytanie gdzieś w jasności.

 

– Nie, nie. To było życie. – odpowiedział Setghar.

 

 

 

*

 

 

 

 

 

To się stało tak szybko. Najpierw oślepiający blask, droga wśród gwiazd i księżyców, wielka siła, która pchała do przodu. I szczęście… nieopisane szczęście. Kilka promieniujących błysków. I byli tam! Stali na zielonej trawie. Za nimi góry, majestatyczne i potężne. Jednak żadnej bramy tam nie było. Zobaczyli przed sobą wielką rozległą krainę. Cała w zieleni, w złotych i różanych drzewach, których nie znali. Słońce zbliżało się ku horyzontowi.

 

– Gdy przechodziliśmy przez portal Słońce wschodziło, a nie zachodziło. Mart zdaje się, że jesteśmy. – Uśmiechnął się Dany i rozejrzał.

 

– Tak, jesteśmy po drugiej stronie. Choć nie jestem pewien, po drugiej stronie czego. Chyba jednak nie gór – rzekł obojętnie Mart i spojrzał na Danego. Po chwili bezuczuciowego milczenia obaj przyjaciele wybuchli śmiechem i rzucili się sobie do ramion.

 

– Czuję – powiedział wesoło Mart, klepiąc Danego po plecach – jakbym tam zostawił część swojej duszy, tą gorszą część, a wraz z nią wszystkie problemy. Może My już nie żyjemy. Wydaje mi się, że jesteśmy jacyś inni.

 

– A skoro o innych mowa. – Poklepał Marta Dany i pokazał mu gestem głowy by ten się odwrócił. Ku nim szła duża grupa ludzi. Nie! To nie byli ludzie. Mieli jasnozieloną skórę, długie kruczoczarne włosy. Byli wysocy.

 

– Dany – zapytał nad wyraz spokojnie Mart. – Czy sądzisz, że jesteśmy w Intris?

 

– O nie Mart – roześmiał się Dany. – Myślę, że jesteśmy o wiele dalej. – Przybysze, każdy po kolei uśmiechali się, szczerze, radośnie, podchodzili coraz bliżej aż w końcu zatrzymali się. Jeden z nich podniósł długą rękę ukazując niebieski pierścień na palcu, dokładnie taki sam jak pierścienie, które Dany i Mart otrzymali od Nestora. Dany również podniósł rękę, ukazując pierścień. Powoli ręka przybysza i dłoń Danego zbliżały się do siebie, aż w końcu połączyły w przyjaznym uścisku dłoni. Wszyscy włącznie z Martem zaśmiali się.

 

– Czekaliśmy na was – powiedział telepatycznie jeden z zielonych, miał czerwoną opaskę na włosach, jak wielu z nich. – Czekaliśmy na was bardzo długo. – Cała gromada zielonych przybyszów wzięła w swoje ramiona dwoje obcych ludzi, którzy byli im tak bliscy, jak gdyby znali się od urodzenia. Ruszyli ku złotym lasom, ku srebrnych rzekom pachnącym miodem. Mart szedł obok Danego, śmiejąc się nadal, wymieniając uściski ze wszystkimi zielonymi istotami. Czuł, że to jego dom, choć nowy, zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej żadnego domu nie miał i że przeznaczenie specjalnie doprowadziło go tutaj. Usłyszał coś w jednej chwili. Jakiś dźwięk w oddali. Odwrócił się. Nie było już gór za jego plecami, tam skąd przyszli rozciągała się wielka równina, a w oddali majaczył zamglony obraz. Ponure drzewa, ciemne sylwetki, chmury i ten dźwięk, przeszywający duszę. Mart poczuł dłoń na ramieniu. Odwrócił głowę i zobaczył Danego stojącego przy nim.

 

– Nie oglądaj się Mart. To już przeszłość. To nie istnieje. – powiedział Dany. Mart spojrzał jeszcze raz w miejsce, gdzie dostrzegł Puszczę. Były tam już tylko zielone pola, oświetlone blaskiem zachodzącego Słońca.

 

– Masz rację Dany. To już przeszłość. – Odeszli razem i dołączyli do zielonej gromady.

 

 

 

*

 

 

 

– Bo widzisz Mart. Teraz jesteśmy zupełnie wolni. Tylko poprzez zamknięcie starych ścieżek można wyruszyć nową drogą ku światłu, a jeśli na drodze życia stoją kamienie, trzeba szukać nowej ścieżki, która poprowadzi nas dalej aż do kresu. Pytałeś mnie ostatnio czy jesteśmy martwi i czy umrzemy.

 

Umrzemy kiedyś na pewno, ale jakie to ma znaczenie. Jesteśmy tu i teraz. Nie ma przeszłości, ani przyszłości. Przyszłość dopiero tworzymy. I to właśnie od nas i od innych istot zależy jaka ona będzie. A co będzie jutro? Kto wie.

 

Umarli? O nie, mój drogi, nie. Jesteśmy umarli jedynie dla świata.

 

 

 

Pamięć, pamięć, czy zostanie po nas? Kto wspomni dwóch pielgrzymów samotnie przemierzających zamglone wzgórza? Jak zniknęli tam, tak i zapewne tu kiedyś znikną, tu po drugiej stronie. Być może nic po nich nie zostanie, być może całe ich życie okaże się bezcelowe, skazane na zapomnienie. Ale przecież jesteśmy! I to jest ważne!

 

Pamięć, pamięć? Pamięć winna towarzyszyć żywym, nie umarłym. Bo ona jest miarą szacunku do życia, które jedno nam dano.

 

Zapytałeś mnie mój drogi, jaki jest sens?

 

Haha! Doprawdy nie wiem. Może po prostu… Żyjmy.

 

 

 

Niech los prowadzi mnie w mej wiarze

 

Póki w piersiach starczy tchu.

 

Bo ja marzę, bo ja marzę, bo ja marzę.

 

Bo jam pan jest świata, świata marzeń i snów.

 

Koniec

Komentarze

"Starzec nbajki rozpowiada wnóce" – co to jest "wnóce"? Przyznam, że nie dałem rady skończyć. Może inni będą cierpliwsi.

Oznacza to wnóczkę w staropolskim.

Wnuczkę piszę się przez "u" otwarte.

Oo, dzięki. Niedopatrzenie ;p

Nie da się ukryć, że tekst bardzo długi. Fabuła może być, ale żadnych rzucających na kolana pomysłów nie zauważyłam. Z zapamiętanych niedoróbek: czy łosie ryczą? Czy z drewna można zrobić ruszt (coś, co jest na tyle twarde i ostre, żeby przebić sarnę i wystarczająco odporne, żeby nie spłonąć w ogniu)? Ja na miejscu więźniów poczekałabym na jakąś lepszą okazję do ucieczki; sztyletu szkoda. Uwagi językowe: ty, wy itp. w dialogach małą literą. Gdyby wymieniali listy, to co innego. Niekiedy masz "tą" w miejscach, w których powinno być "tę". Wołacz od reszty zdania oddzielamy co najmniej przecinkiem. Brud to nie to samo co bród. Sprawdź sobie w słowniku. Czasami słowa nie pasują do świata; na przykład galaktyki i grawitacja mnie zaskoczyły. Jest trochę literówek. "Nawet najmniejsze drgnięcie powietrza nie ulatywało bezszelestnie w próżnię." – co Autor chciał przez to powiedzieć? Zdarzają się jeszcze inne niezręczne sformułowania.

Babska logika rządzi!

Jak zobaczyłem w niedalekim pobliżu "wrzasnął radośnie" i "odrzekł posępnie" to mi się odechciało czytać. Najlepsze przy dialogach jest klasyczne Powiedział/powiedziała (lub podobne). Wszelkie dodatki oznajmiające nam jak ktoś to zrobił psują niemiłosiernie tekst, tak, że aż oczy bolą. Wybaczyć jeszcze można gdybyś napisał np. "odrzekł z niemałą radością w głosie", ale tylko wtedy gdy chcemy emocje osoby mówiącej podkreślić, wyeksponować. To jeszcze można popełnić w wyjątkowych okolicznościach. Innym błędem jest za dużo atrybucji dialogowych. Tam gdzie wiadomo, kto co mówi, to wiadomo i nie trzeba tego przypominać. Rób wszystko, żeby tekst się płynniej czytało. Polecam Ci "Pamiętnik rzemieślnika" – Stephena Kinga, oraz "Wskazówki dla piszących" tutaj na stronie (w hp bodaj). Tam nauczysz się podstaw. A poza tym dużo czytaj i dużo pisz, nie ma innej drogi

Dzięki wielkie za wskazanie błędów :) Część już poprawiłem. Czekam na kolejne komentarze :) Im więcej mi powiecie, tym więcej będę mógł poprawić w tekście.

Najlepiej go napisz od nowa, a nie poprawiaj.

te wszystkie dodatki do powiedział i do innego takiego mające podkreślić emocje postaci w trakcie mówienia kwestii są dobre, jeżeli używa się je umiejętnie. Nie rozumiem, czemu miałoby tego nie być. Wszystko zależy od gustu i guściku mam wrażenie…

Majkmajers, no to mnie zdemotywowałeś

mrozik napisał:  Im więcej mi powiecie, tym więcej będę mógł poprawić w tekście.   Tak zwana święta prawda, lecz, Kolego, nikt nie ma aż tyle czasu, by sprawdzać, analizować słowo po słowie, zdanie po zdaniu. Za wiele tu się pojawia tekstów na takie "zabawy"… Ale, ponieważ chcesz otrzymać uwagi – proszę bardzo.   – Tak. Tam ciemność i mrok Siriona was nie odnajdą. Ale jest jeden warunek. Nie oglądajcie się za siebie. Zapomnijcie o tym [,+] co było. Nie wracajcie do przeszłości, by przeszłość nie wróciła do was. To jedyna rzecz, którą musicie zrobić, aby uwolnić się od złej mocy. Podejdźcie tu. – Towarzysze niepewnie zbliżyli się pod bramę.

---> Błędem jest potraktowanie opisu czynności jak atrybucji dialogowej. Ponieważ opis znajduje się na końcu, po kwestii mówionej, należało umieścić go w nowym wierszu, ponieważ nie zawiera żadnego odniesienia bezpośrednio do słów Nestora. – Gdy wrota rozgorzeją błękitem, wejdziecie tam. Później poprowadzi was już magia – powiedział Nestor, wygładzając swoją brodę. Po chwili podniósł powoli swoje ręce i wyciągnął je przed siebie. Z jego palców pulsowało blade światło, które z każdą chwilą robiło się coraz jaśniejsze. To było jak nagłe uderzenie pioruna, rozległ się głos, potężny, silny i groźny jak błyskawica.     – Aad faem gor reghis te neme genezi art – wykrzyczał. – Sie Alare! ---> wygładzając czy gładząc? Różnica, wbrew pozorom, bardzo duża. Wygładzasz coś pogniecionego, pomarszczonego, gładzisz cokolwiek (dziecko po głowie, na przykład) bez związku ze stanem powierzchni tego, co gładzisz. W pierwszym przypadku zmieniasz stan wygładzanej powierzchni, w drugim dajesz wyraz na przykład sympatii. Od tego często zależą dobory czasowników… ---> podniósł powoli swoje ręce – klasyka wśród błędów; na co komu dookreślenie, że swoje? Gdyby podnosił cudzą rękę, na przykład w celu zbadania pulsu, wtedy tak, wtedy trzeba podać tę informacje, że ręka należy do kogoś innego.   ---> z jego palców pulsowało […] światło – nawet nie wiem, jak skomentować. Pulsowanie czegoś z czegoś? Przestudiuj jakiś markowy, obszerny słownik… Ale rozumiem, skąd wziął się ten kuriozalny potworek. > Z jego palców wydowbywało się / emanowało / promieniowało pulsujące światło. < To miałeś na myśli? Jeśli tak, to jedyna rada: nie stosuj bez głębszego namysłu skrótów myślowych, nie spiesz się podczas pisania, nie oszczędzaj na pojedynczych słowach…   To było jak nagłe uderzenie pioruna, rozległ się głos, potężny, silny i groźny jak błyskawica.

– Aad faem gor reghis te neme genezi art – wykrzyczał. – Sie Alare!   ---> zacytowałem ponownie dla jasności tego, co chcę napisać. Zdanie, zapowiadające okrzyk, jest nawet nie błędne, jest koncertowo porąbane. Zaczynasz od swoistego podsumowania, że było jak uderzenie pioruna, ale wpuszczasz czytelnika w maliny, bo kolejność każe łączyć to stwierdzenie ze zdaniem poprzednim, a więc ze światłem, tym pulsującym… Przyswajanie tekstu jest procesem liniowym i sekwencyjnym, to wymaga zachowania pewnej dyscypliny w budowaniu tekstu… Dalej: porównujesz głos do błyskawicy – ma być, jak ona, potężny, groźny. Baju baju. Jak grzmot, towarzyszący błyskawicy – no, to jeszcze by przeszło. Ale nie sama błyskawica. Tak więc sądzę, że miałeś na uwadze:   > Nagle rozległ się głos tak potężny i groźny, jak uderzenia pioruna:   – Aad […] Alare! <   Zwróć uwagę na dwukropek, stawiany po zapowiedzi kwestii wypowiadanej…   ====================    Na deser łyżeczka miodu. W porównaniu do wielu, wielu innych tekstów nie jest tak źle. Daje się czytać i daje się rozumieć bez intensywnej gimnastyki umysłowej. Lecz bardzo, bardzo byłoby dobrze, dla Ciebie i Twoich opowiadań, gdybyś przestał się spieszyć, sprawdzał uważnie i krytycznie, zaglądał do słowników. Do interpunkcyjnego także…  

Ciekawe, podobało mi się:)

Przynoszę radość :)

Dzięki wielkie za wskazanie tego wszystkiego. Na pewno pomoże mi lepiej konstruować zdania na przyszłość i uważniej przyglądać się tekstowi :)

Podawanie na dzień dobry opisu ubioru postaci, ich koloru włosów oraz wieku, to takie trochę grafomańskie. Takie opisy źle brzmią, szczególnie, jeśli stworzy je się nadużywając słówka „miał” oraz dublując treść „miał czarne długie włosy do ramion”, „młody jasnowłosy chłopak, niemający więcej niż dwadzieścia lat”.   Masz spore problemy z interpunkcją, przez co niejednokrotnie musiałem czytać dane zdanie od nowa, żeby zrozumieć o co chodzi.   Na ziemiach Golbrathu stały osady, połączone ze sobą jednym władcą, Bregnahrem Na pewno „stały osady” to fortunne wyrażenie? Inna sprawa, że raczej były połączone władzą jednego człowieka, a nie połączone ze sobą jednym władcą.   a samego Breneghara dopadli na najwyższej wieży Na szczycie najwyższej wieży, albo w wieży.   Bezdenna cisza? A cóż to za potworek językowy? : )   Mimo wszystko „niesłychana cisza” bije bezdenną na głowę : )   Cóż, ode mnie to chyba tyle. Doczytałem do dialogu między kompanami i przybyszem. Adam ma rację, w porównaniu do wielu innych tekstów nie jest tak źle, ale jeszcze długa droga przed Tobą. Mogę zapytać, ile masz lat?

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Dziękuję za opinię. Mam 18 lat, maturalna klasa :)

Nowa Fantastyka