- Opowiadanie: Carewna - Nieśmiertelna

Nieśmiertelna

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nieśmiertelna

 

Sen był niebieski, zamglony, niewyraźny. Snułam się uliczkami tajemniczego miasta. Przyglądały mi się eteryczne postacie przechodniów i czarne oczodoły domów. Gesty ludzi dookoła zostawiały w nieprzezroczystym, gęstym powietrzu smugi, jak na poruszonej fotografii. Wszystkie ulice zabudowane były tak samo, srebrzystoszarymi lepiankami z jedną izbą, jednym wejściem i parą otworów okiennych. Mgła dusiła nawet odgłosy kroków.

 

Spóźniłabym się na zajęcia. Leciałam na wykład jak połamana, bo uwielbiam gościa od sztuki Starożytnego Wschodu. Roztrącając ludzi w korytarzu, wpadłam do sali dokładnie o czasie. Siadłam na pierwszym wolnym miejscu, z przodu. Gdzieś w połowie pierwszej godziny poczułam mrówki na karku. Obejrzałam się dyskretnie. Siedział dwa rzędy za mną. Dyżurny przymuł naszego roku i spadochroniarz, wieczny student, Mateusz. Wgapiał się we mnie tymi swoimi obrzydliwymi, rybio-wodnistymi gałami. Kiedy się odwróciłam, opuścił wzrok na zeszyt z notatkami trzymany pionowo na kolanach.

 

Dwie noce później śniłam znowu to samo. Starożytne miasto. Z tę dziwną pewnością, którą się ma w snach, wiedziałam, że założono je, gdy kudłate małpoludy jeszcze malowały naiwne bizony na ścianach jaskiń. Widziałam twarze niektórych z mijających mnie ludzi. Umalowane oczy z kreską eyelinera sięgającą skroni. Pucołowate przedszkolaki. Tłuste babsztyle. Posągowe piękności. Twarze wydawały się dziwnie znajome, jak to we śnie. Obracały się do mnie, czasem zaciekawione, inne prawie obojętne. Po chwili wszystkie unosiły brwi w niemym współczuciu. Mgła wydawała się rzadsza, niż poprzednio, krawędzie wyostrzyły się, zniknęły także powidoki.

 

Weekend minął mi naprawdę czadowo. Urządziłyśmy sobie z dziewczynami prawdziwy Kneipentour. Niestety, siódma rano w poniedziałek zawsze przychodzi dokładnie o tej samej porze. Chyba nie wywlekłabym się z łóżka, gdyby tego dnia nie oddawali wyników koła. Dostałam cztery, całkiem nieźle, jak na mnie. Na koniec doktorka zostawiła sobie jedną pracę w ręce i potoczyła spojrzeniem po grupie.

 

– No, moi państwo, mamy tu, natomiast, prawdziwego artystę – powiedziała z uśmieszkiem. – Wiecie, co to są kurosy? – Spojrzała w trzymane kolokwium. – Starożytne przedstawienia ptactwa domowego! – Po sali przeszedł chichot. – Kora, natomiast, to powłoka pnia drzewnego, którą należy usunąć przed przystąpieniem do rzeźbienia.– Studenci śmiali się już głośno. – Zaś przedstawienia czarnofigurowe osiąga się, malując na garnkach Afroamerykanów. – Sala ryczała ze śmiechu. Nagle doktor spoważniała. – Kowalski, natomiast, ja naprawdę nie wiem, jakim cudem pan tu jeszcze studiuje. Za to wiem doskonale, czemu pan trzeci raz powtarza ten rok. I powtórzy raz jeszcze, jeśli nie poprawi tego kolokwium do końca miesiąca. – Podeszła do zaczerwienionego na tłustej gębie Mateusza i oddała mu sprawdzian. Śmiałam się tak, że nie mogłam się opanować, a z oczu leciały mi łzy. Ptactwo domowe, naprawdę! Złapałam przez chwilę urażone spojrzenie tego palanta. Wyglądał jak buldog, któremu ktoś zabrał ciasteczko.

 

Za trzecim razem idąc wąskim zaułkiem, usłyszałam głosy. Minęła mnie grupka potężnie zbudowanych mężczyzn, z których każdy przerastał mnie co najmniej o głowę. Byli poubierani w dziwaczne szaty, siwi i brodaci, majestatyczni, ale umięśnieni jak atleci. Każdy miał dłonie jak bochny. Dyskutowali nad czymś zawzięcie, chyba po włosku. Gdy mnie mijali, zauważyłam, że jednemu z nich wystają spod brzegu sukni ptasie pazury zamiast stóp, innemu lwie łapy, a trzeciemu kopyta. Czwarty wydawał się normalny. W ogonie grupki ciągnął jeszcze jeden, trochę starszy, ale równie potężny. Dźwigał coś pod pachą. Obejrzałam się, bo z rozwichrzonej czupryny wystawały mu rogi.

 

Gdy była dobra pogoda, siadałam z notatkami na dziedzińcu. Tego ranka rozłożyłam się z nauką pod kwitnącą magnolią. Słońce przeświecało przez gałęzie, a lekki wietrzyk co chwilę obsypywał mnie deszczem różowych płatków. Z rozkoszą wyciągnęłam się na trawie i zatopiłam w lekturze Gombricha. Bezwiednie wsadziłam rękę we włosy i przeczesywałam je machinalnie.

 

Nagle poczułam, że ktoś mnie obserwuje. Nie podnosząc głowy znad książki, spod półprzymkniętych powiek rozejrzałam się po skwerze. No jasne, był tam. Stalker cholerny. To się zaczynało robić paranoiczne. Mateusz usadził swoje wielorybie cielsko na wąskiej ławeczce koło bramy i szkicował zawzięcie w zeszycie. Co chwilę podnosił głowę i patrzył na mnie. Miałam dość. Wstałam, zebrałam swoje rzeczy i ruszyłam w stronę wejścia do budynku. Po drodze rzuciłam spojrzenie nad ramieniem Mateusza na jego rysunki.

 

To byłam ja. A raczej fragmenty mnie. Obrzydliwe. Bez wyczucia kompozycji, bez cienia, bez pojęcia. Czubek głowy z przedziałkiem, widziany od góry, w drugim rogu nagle – ni stąd, ni zowąd ramię z połową piersi, uchwycone pod dziwnym kątem, dalej samo kolano – z niepojętych przyczyn od spodu, z żyłami i ścięgnami widocznymi pod skórą. Przeszedł mnie dreszcz. To nie wyglądało jak szkice do portretu.

 

– Przebrała się miarka, cholerny psycholu – mruknęłam do siebie. To robiło się naprawdę nieprzyjemne. Za parę tygodni pewnie znajdą mnie w jakiejś bramie, poprzypalaną papierosami, z butelką w dziurce i z poderżniętym gardłem.

 

Miałam nadzieję, że Mateusz nie zauważył, jak przyglądam się jego „dziełom”. Poszłam do automatu, kupiłam najtańszą kawę i zawróciłam. Przechodząc znów koło niego niby to przypadkiem potknęłam się o próg i cała kawa wylądowała na jego szkicowniku. Wymamrotałam coś na kształt przeprosin i uciekłam.

 

Co noc, sen stawał się coraz bardziej rzeczywisty. Przybywało dźwięków, ostrych krawędzi, po mgle nie zostało ani śladu. Wśród przechodniów widywałam mężczyzn, kobiety i dzieci; nadzy, ubrani, z instrumentami muzycznymi, albo zwierzęcymi głowami, od karzełków po niemal olbrzymów.

W końcu zdecydowałam się do kogoś odezwać. Mój wybór padł na umięśnionego młodego chłopaka. Szedł sprężystym krokiem, nagi, z czymś płaskim pod pachą. Starałam się omijać wzrokiem wstydliwe części ciała, podeszłam do niego i zapytałam:

 

– Przepraszam, gdzie ja jestem? – We śnie takie pytania wydają się śniącemu całkiem logiczne i uprzejme. Spojrzał na mnie. Miał bardzo krótkie, gęste, kręcone włosy, niskie czoło, wielkie oczy i wydatny, prosty nos. Gdyby nie zbyt mięsiste, pełne usta, byłby całkiem przystojny. Przystanął i przechylając głowę, odpowiedział uprzejmie:

 

– W Mieście Nieśmiertelnych, dziewczyno. Nie poznajesz? – Przyjrzał mi się krytycznie, po czym ledwo dosłyszalnie mruknął. – Ach, no tak. Jak cię zwą? – To już do mnie, głośniej.

 

– Gośka. Miło mi. – Wyciągam rękę.

 

– A mnie Discobolus, Gośko. – Nie wie, co zrobić z podaną na powitanie dłonią. Uśmiecha się nieśmiało. – Mogę cię trochę oprowadzić, jeśli chcesz.

 

Gdy kolejny raz zauważyłam Mateusza snującego się za mną z cielęcym wyrazem twarzy, miałam tego po uszy. Zaczaiłam się na niego za rogiem korytarza, gdzie prawie nikt nie chodził. Gdy nadszedł, stanęłam przed nim i dźgnęłam go palcem w tłustą pierś.

– Słuchaj, koleś. Łazisz za mną całe półrocze, mam tego dość. Chcesz się umówić, tak? To zaproś mnie jak człowiek na kawę, ja ci powiem, że nic z tego i miejmy to z głowy, ok?

Spojrzał na mnie, jakby widział mnie pierwszy raz na oczy. Zaskoczenie walczyło na jego twarzy z… pogardą?

– Nie dzięki, raczej nic z tego, nie przyszłoby mi do głowy umawiać się z tobą na randki. Jakbyś miała mi coś do zaoferowania. – Wzruszył ramionami i odszedł. Zatkało mnie.

Pewnej nocy Discobolus zaprowadził mnie na rynek. Centralny plac miasta otaczały te same jednoizbowe, parterowe domy, jeden nie do odróżnienia od drugiego. Ogromną pustą przestrzeń zaludniali spacerujący sennie mieszkańcy. Minęła nas para w średniowiecznych strojach. Rozmawiali po niemiecku. Okrągłolicy, poczciwy jegomość o trzech podbródkach, którego twarz okalały długie loczki prowadził pod rękę zjawiskową piękność w wysokim barbette, z uśmiechem przyciskającą kołnierz płaszcza do policzka.

 

Mój grecki towarzysz pociągnął mnie za sobą, na środek rynku. Stał tam wysoki cokół, na którym wyryto greckimi literami: Γαλάτεια. Pomnik stojący na postumencie przedstawiał nagą, młodą kobietę, niemal dziewczynkę, w typie rzeźb hellenistycznych. Miała okrągłe piersi, szerokie ramiona, prawie jak u fidiaszowej Amazonki. Moją uwagę przyciągnęły niezwykle realistycznie wyrzeźbione włosy, spadające kaskadą na plecy posągu. Sprawiały wrażenie, jakby wiatr miał je za chwilę unieść i potargać. Kobieta pochylała się lekko, z rękoma rozłożonymi na boki w geście wyrażającym zdziwienie i patrzyła w dół, na ludzi oglądających posąg. Obeszłam ją dookoła i dopiero z innego kąta spostrzegłam, że w rzeczywistości nie kieruje ona spojrzenia tak nisko, ale w okolice swoich złączonych kolan, jakby patrzyła na kogoś, kto przed nią klęczy.

 

Do kościoła na moim osiedlu robili nowy wystrój. Przechodząc tamtędy kiedyś, zauważyłam że wnoszą już rzeźby, gotowe do ustawienia. Nazajutrz wybrałam się do świątyni, chcąc obejrzeć je z bliska. W drzwiach niespodziewanie wpadłam na Mateusza w roboczym ubraniu. Rzucił mi zdziwione spojrzenie i poszedł dalej.

 

Kamienne postacie stały rzędem na podłodze w bocznej nawie. Przedstawiały świętych patronów, rozpoznałam Stanisława Kostkę, Jadwigę Śląską, Biskupa Stanisława. Bardzo realistyczne, twarze ożywione i ludzkie, wyglądały, jakby miały się za chwilę poruszyć albo przemówić. Naprawdę świetne warsztatowo, z iskrą. Fałdy szat falowały jak najmiększe sukno, dłonie wydawały się zatrzymane w pół ruchu. Szłam wolno wzdłuż figur, oglądając je z zachwytem, aż dotarłam do Maryi. Wystarczył ułamek sekundy, bym stanęła jak wryta. Madonna miała moją twarz! Wybiegłam stamtąd zła jak wszyscy diabli.

 

– Znajdę cię, popaprańcu, znajdę i nie chciałabym być w twojej skórze! – Zgrzytałam zębami.

 

Sen nadszedł szybciej, niż się spodziewałam, wyraźny jak nigdy dotąd. Discobolus już na mnie czekał. Wyglądał na ucieszonego. Jak zawsze spacerowaliśmy, kłaniając się czasem znajomym Greka. A ja nagle zdałam sobie sprawę, czemu mam wrażenie, jakbym znała niektórych przechodniów. Rozpoznałam kobietę w zbroi, z włócznią i okrągłą tarczą. Sikającego pod ścianą chłopca. Czterech mężczyzn w długich, kapiących od kosztowności płaszczach, obejmujących się serdecznie na rogu. Pokaleczonego mężczyznę, opierającego zafrasowaną, brodatą twarz na dłoni. Długowłosego Dawida w hełmie kondotiera ozdobionym girlandą z kwiatów. Krzyknęłam przeraźliwie:

– Nie chcę!

 

– Nie chcę! Nie, nie chcę! – siadłam na łóżku, wciąż krzycząc. Jak stałam, w piżamie, skoczyłam do drzwi. Powietrze było gęste, niebieskawe. Złapałam młotek ze skrzynki z narzędziami, zarzuciłam na ramiona kurtkę i wybiegłam na ulicę. Bardziej przypominała sen w jego wczesnych wersjach, niż rzeczywistość. Pędziłam przez rozmyte, zamglone, październikowe miasto, wrzeszcząc rozpaczliwie. Zdziwieni przechodnie odwracali się do mnie, zostawiając barwne smugi powidoków, jak na poruszonej fotografii. A ja gnałam, gnałam, bojąc się, że nie zdążę. Wymachiwałam młotkiem, krzycząc rozpaczliwie:

– Nie chcę, nie chcę, nie chcę być nieśmiertelna!!!

Koniec

Komentarze

 Przyglądały mi się eteryczne postacie przechodniów i czarne oczodoły w ścianach domów. Ładniej by to brzmiał, jak sądzę, gdyby usunąć ściany -> czarne oczodoły domów Gesty ludzi dookoła zostawiały w nieprzezroczystym, gęstym powietrzu smugi powidoków, jak na poruszonej fotografii. Albo "smugi jak na poruszonej fotograifii" albo "powidok jak na poruszonej fotografii" albo jeszcze inaczej, bo teraz to nieco tautologiczne. Leciałam na wykład jak połamana połamani raczej niebiegają, a jak już, to odnosiłobo się to raczej do niezgrabności biegu, a nie prędkości, a chyba o to drugi Ci chodziło Roztrącając ludzi w korytarzu, wpadłam na salę dokładnie o czasie. do sali, nie na salę Siadłam na pierwszym wolnym miejscu, z przodu "siadłam" pojawia się w tekście więcej niż raz. Nie jest to zapewne błąd, ale zgrabniej by było, gdyby bohaterka stwierdzała, że "usiadła" a nie "siadła". No, ale to tylko moje zdanie. Gdzieś w połowie pierwszej godziny poczułam mrówki na karku A może lepiej "mrowienie"?  Z tą dziwną pewnością, jaką się ma w snach wiedziałam, że założono je, gdy jeszcze kudłate małpoludy malowały naiwne bizony na ścianach swoich jaskiń. przecinek przed "wiedziałam"; "swoich" niepotrzebne; przeniosłabym "jeszcze", bo teraz to brzmi jakby w tamtym okresie malowały  kudłate małpoludy, a potem ktoś inny – te bizony; zmieniłabym też "naiwne", bo zwyczajnie mi nie pasuje; nie "tą" a "tę" -> "tą" używamy w narzędniku, "tę" w bierniku. A może lepiej brzmiałoby coś w stylu "Miałam tę dziwną pewność, znaną jedynie ze snów, że założono je, gdy kudłate małpoludy malowały jeszcze prymitywne bizony na ścianach jaskiń"? Umalowane oczy z kreską eyelinera sięgającą skroni. Eyeliner w starożytnym mieście?  Na koniec doktorka zostawiła sobie jedną pracę w ręce i potoczyła spojrzeniem po grupie. jeżeli chodzi o tytuł naukowy, to pani doktor raczej, ale może to celowa stylizacja? chociaż nie spotkałam się z tym, żeby ktoś tak mówił. Gdy była dobra pogoda, siadałam z notatkami na dziedzińcu. A może lepiej byłoby: "Gdy pogoda temu sprzyjała, siadałam (…)"? Resztę pozostawię komuś innemu. 

Udało Ci się mnie nieco zainteresować :) 

Dziękuję za rady. :)

Część zaraz poprawię, a co do reszty:

– "połamana", czyli własnie miało być, że niezgrabnie, z powodu nadmiernego pośpiechu;

– "siadłam" moim zdaniem lepiej wyraża dynamikę, gwałtowność czynności, "usiadłam" wydaje mi się zbyt grzeczne, ułożone do wpadania gdzieś z impetem;

– "mrówki" wybrałam, bo "mrownienie" odbieram jako dość oklepane;

– "eyeliner" to określenie, które wybiera współczesna bohaterka na opisanie obserwowanego zjawiska; zresztą miasto jest starożytne, ale zarazem senne, eklektyczne; trochę dalej masz i średniowiecze, i renesans, etc.

– "doktorka" miała być stylizacją i wyrażeniem stosunku narratora do osoby;

Co do reszty – masz w zasadzie rację. :)

 

Dziękuję za opinię.

 

And the world began when I was born/ And the world is mine to win.

Dobrze się czytało, tylko nie zrozumiałam. Hmmm… 

Przynoszę radość :)

Niezły pomysł, trochę horrorkowaty… Ciekawe, czy zdążyła z tym młotkiem.

Babska logika rządzi!

Przeczytałam, ale może dlatego, że bardzo nie lubię wkraczać do cudzych snów, nie mam pojęcia, co Autorka miała nadzieję przekazać niniejszym opowiadaniem.

 

 „…bo uwielbiam gościa od sztuki starożytnego Wschodu”. –– …bo uwielbiam gościa od sztuki Starożytnego Wschodu.

 

„…z przodu.Gdzieś w połowie pierwszej godziny…” –– Brak spacji po kropce.

 

„Dyżurny przymuł naszego roku i spadochroniarz-wieczny student, Mateusz”. –– Kim jest spadochroniarz-wieczny? ;-)

Może miało być: Dyżurny przymuł naszego roku i spadochroniarz, wieczny student, Mateusz.

 

„Z tą dziwną pewnością, jaką się ma w snach wiedziałam…” –– Z tą dziwną pewnością, którą się ma w snach, wiedziałam…

 

„Po Sali przeszedł chichot”. –– Czym sala zasłużyła sobie na honorowanie jej wielka literą? ;-)

 

„Byli poubierani w dziwaczne szaty, siwi i brodaci, majestatyczni, ale umięśnieni jak atleci”. –– Skoro mieli na sobie ubrania, to skąd wiadomo jak byli umięśnieni? ;-)

 

„…w drugim rogu nagle – ni stąd ni z owąd ramię z połową piersi…” –– …w drugim rogu nagle – ni stąd, ni zowąd, ramię z połową piersi

 

„Szedł sprężystym krokiem, nagi, z czymś płaskim pod pachą. Starałam się omijać wzrokiem wstydliwe części ciał, podeszłam do niego i zapytałam…” –– Ile ciał miał ów młodzieniec? ;-)

 

„Miał bardzo krótkie, gęsto kręcone włosy…” –– Wolałabym: Miał bardzo krótkie, gęste, mocno kręcone włosy…

 

„Na moim osiedlu robili nowy wystrój do kościoła”. –– Czy na osiedlu były pracownie, w których malowano obrazy świętych i rzeźbiono takież posągi? ;-)

Może: Na moim osiedlu, modernizowano wnętrze pobliskiego kościoła.

 

„…Biskupa Stanisława.Bardzo realistyczne…” –– Brak spacji po kropce.

 

„Złapałam za młotek ze skrzynki z narzędziami…” –– Złapałam młotek ze skrzynki z narzędziami

 

„…zarzuciłam sobie na ramiona kurtkę i wybiegłam na ulicę”. –– Czy istniała możliwość zarzucenia kurtki na ramiona kogoś innego? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ups, ale wtopa. Tyle byków. Przepraszam i dzięki za poprawki, już wprowadzone. :)

 

Skoro mieli na sobie ubrania, to skąd wiadomo jak byli umięśnieni? ;-)

 

A np stąd: http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/a/a0/Michelangelo%27s_Moses_in_San_Pietro_in_Vincoli.jpg Hm, nie chciałam zbyt łopatologicznie wykładać fabuły i wygląda na to, że zbyt wiele zostawiłam jako niedomówienie… :( Cóż, będę dalej szukać złotego środka. ;)

And the world began when I was born/ And the world is mine to win.

Cieszę się, że mogłam pomóc. ;-) A owych mężczyzn wyobraziłam sobie w szatach raczej luźno spływający ku ziemi, skrywających imponujące mięśnie. Dziękuję za uświadomienie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Lekko zmodyfikowałam opowiadanie, dopowiadając niektóre rzeczy. Mam nadzieję, że teraz stanie się bardziej strawne. :)

And the world began when I was born/ And the world is mine to win.

Nowa Fantastyka