- Opowiadanie: KubaMikołajczyk - U brzegu Mordzy

U brzegu Mordzy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

U brzegu Mordzy

 

 

U BRZEGU MORDZY

 

Wydarzenia te miały miejsce w II erze Ludzi i Krasnoludów, w czasach, gdy znaki na niebie nie zostały jeszcze odczytane…

 

Koń padł nad ranem. Dalej Ramir musiał wędrować pieszo. Skórzane buty, owinięte w grube, brudne szmaty, obwiązane wokół kostek rzemykami, zapadały sie w śnieżnych zaspach. Włoski grubego futra falowały na wietrze. Każdy oddech skraplał się na mroźnym powietrzu w chmurę, ulatującą ku szaremu niebu. Płatki śniegu osadzały się na brwiach i gęstej brodzie, topiły na wychudzonych, czerwonych od mrozu policzkach. Przecięta głęboką blizną twarz zdradzała ból i cierpienie, ale także walkę i upór. Kolejny podmuch lodowatego powietrza prawie strącił z głowy Ramira kaptur. Mężczyzna zatrzymał się. Wziął głęboki wdech, po czym znów szarpnął. Skórzane pasy wbiły się w barki. Szedł dalej, sanie znaczyły na śniegu długi, podwójny ślad.

 

Rozpalił na skraju lasu ognisko. Postanowił przeczekać tu noc. Mięśnie ud i grzbietu domagały się odpoczynku. Zbliżył zmarznięte dłonie do ognia. Wreszcie trochę ciepła. Ledwo poruszał twardymi, nabrzmiałymi paluchami wystającymi spod brudnych bandaży.

 

– Jeszcze trochę, Aron. Jesteśmy już blisko – rzucił w kierunku, leżącego na saniach krasnoluda. – Jeszcze trochę… – dodał pod nosem, tym razem jakby do siebie.

 

*

 

Książę Ramir patrzył w duże lustro, stojące w rogu komnaty. Pogładził się po starannie ogolonej brodzie. Skórę, jak przystało na młodzieńca, miał jeszcze gładką, nie przeoraną trudami życia. Długie, delikatne jak puch, włosy lekko falowały znad czoła ku uszom. Z błękitnych oczu biły entuzjazm i odwaga. Pozłacane zdobienia czarnej, eleganckiej tuniki, zakładanej tylko na ważne uroczystości, lśniły w blasku świec. Książę lubił ten widok, lubił wyglądać dobrze. Podekscytowany wypiął tors. Uśmiechnął sie dumnie. Jego myśli wybiegały juz ku zbliżającej się wojnie. Dzięki niej, wreszcie, nawet w oczach ojca stanie się mężczyzną. Gdy usłyszał zawołanie służącej, wsunął do pochwy Gerlander – sztylet o gładkim, lśniącym ostrzu i bogato zdobionej rękojeści, symbol książęcej władzy i krwi. Teraz był już gotowy do uczty pożegnalnej.

 

*

 

Aron stał przy studni i żegnał się z mieszkańcami rodzinnej wioski Arigat. Obfita, kruczoczarna broda była już spleciona w długie, wojenne warkocze, okrągła tarcza spoczywała na plecach, a topór zwisał u boku. Odziany w lekką, skórzaną zbroję wojownik był gotowy do wymarszu. Choć spokojna twarz i pewne spojrzenie tego nie zdradzały, nie spodziewał się, że moment rozstania będzie tak ciężki.

 

– Aron, ruszamy – usłyszał za plecami głos brata.

 

Ostatnie spojrzenie na synka, spłakanego, wtulonego w nogę matki. Zrozumie, gdy dorośnie. Na pewno. Sam pójdzie bronić granic królestwa przed ludźmi. Aron jeszcze raz objął czule Norę. Ta z trudem powstrzymywała się od łez. Na pożegnanie pocałował żonę w czoło. Wtedy wcisnęła mu w dłoń pukiel włosów.

 

– Obiecaj, że wrócisz… – powiedziała drżącym głosem.

 

Po dłuższej chwili milczenia, jakby niezdecydowania, lekko się uśmiechnął, pokiwał głową i odparł.

 

– Obiecuję.

 

*

 

Potężne filary, pokryte płaskorzeźbami, łączyły marmurową posadzkę z pozłacanym sklepieniem. Sala była tak wysoka, że każdy dźwięk rozbrzmiewał w niej echem. Rozmowy, mlaski, brzęki, śmiechy zlewały się teraz w jedno, tworząc głośny harmider. Ludzie siedzieli przy długich stołach, ustawionych w nawie głównej. Dzbany wina, tace z tłustymi prosiętami, kosze owoców krążyły od ręki do ręki, uszczęśliwiając gości. Ze ścian sali tronowej na zebranych spoglądały portrety królów. Złote, lśniące ramy, otaczały dawnych władców blaskiem chwały i nieśmiertelności. Książę Ramir czuł na sobie to spojrzenie, spojrzenie wielkiej historii. Wkrótce dołączy do dziadów. Wielka wojna pomoże mu okryć imię należytą sławą. Wstał niezauważony, z kielichem pełnym wina w dłoni. Rozejrzał się. Generałowie, kapłani, urzędnicy… Jeszcze go nie dostrzegają, ale będą, jeszcze będą… Tylko ojciec, obrzucił syna przenikliwym wzrokiem, jakby z obawy o jego zachowanie. Ramir wychylił kielich do dna, a potem nie zważając na ściekające po brodzie wino, podniósł do góry miecz i zawył niczym wściekłe zwierzę:

 

– Wojnaaaaaa!!!

 

Gdy goście odwrócili ku niemu głowy, książę zaczął głowicą rękojeści miecza uderzać w stół, wybijając jednostajny, wojenny rytm. Ku przerażeniu zebranych na sali kobiet, z krzeseł poderwali się kolejni śmiałkowie. Ich twarze wykrzywiły pełne szaleńczej pasji uśmiechy. Wojownicy dobrze wiedzieli o co chodzi. Kto stary znał ten zwyczaj, a kto młody pamiętał opowieści ojców. Przedsmak bitewnego szału. Stół z każdą chwilą coraz mocniej podskakiwał od uderzeń rękojeści, a Ramir, czując na sobie dumny wzrok ojca, uśmiechał się coraz szerzej.

 

– Śmierć krasnoludom!!! – zawył jeszcze raz, gdy stali już wszyscy towarzysze broni.

 

– Śmierć!!! – dołączyli się inni, wypełniając salę tronową dzikimi okrzykami podniecenia i nienawiści. – Śmierć!!!

 

*

 

W końcu, po dwóch miesiącach marszu, dotarli do Mordzy. Aron słyszał, że twierdza jest wielka, ale i tak nie spodziewał się takiego widoku. Wyrastała ze śnieżnych wydm, niczym potężna góra lodowa. Miała mury białe od śniegu i lśniące od gigantycznych sopli zwisających z wysuniętych blank. Jej wysokie, strzeliste baszty wyglądały jak pnące się drapieżnie ku niebu szczyty. Z zewnątrz, jakby zastygła od okrutnego mrozu, wewnątrz pełna życia, wręcz przeludniona, pękająca w szwach od zgromadzonych w niej oddziałów. Krasnoludy w pośpiechu przygotowywały sie do oblężenia. Musieli zdążyć. Wszyscy wiedzieli jak ważna dla losów wojny będzie obrona Mordzy. Jeśli ludzie zdobędą twierdzę i przeczekają na wyspie letnie roztopy, będą mogli ominąć Karli Mur i ruszyć bezpośrednio na Złoty Gród.

 

Z ciemnoszarego nieba wciąż sypał śnieg, okrywając futra krasnoludów wszechobecną bielą. Więcej bród Mordza nie widziała – pomyślał Aron, rozglądając się po zatłoczonym dziedzińcu. Również trzypiętrowy krużganek był wysycony wojownikami. Trwał rozładunek. Aron, na osobistą prośbę lorda Gunhama, szukał, wśród przywiezionych beczek, ardyjskiego wina. W pewnym momencie poczuł na plecach dłoń. Gdy się odwrócił, zobaczył brata. Himel wyróżniał się w tym towarzystwie, rzadko można było bowiem spotkać krasnoluda bez brody.

 

– Już się stęskniłeś? – zażartował Aron.

 

Brat jednak nie uśmiechnął się, jak to miał w zwyczaju, tylko pokręcił głową.

 

– Wyjeżdżam – odparł.

 

– Jak to? Przecież dopiero, co…

 

– To rozkaz lorda. Wrócili zwiadowcy, Wysocy są już tylko tydzień marszu stąd. Ktoś musi wezwać oddziały znad Generon.

 

Aron kiwnął głową ze zrozumieniem. Po chwili bracia uściskali się na pożegnanie.

 

– Uważaj na siebie – rzucił Aron.

 

– Ty również!

 

– Himel! – Aron zatrzymał odchodzącego brata. Przypomniał sobie coś jeszcze, czym chciał się z nim podzielić. – Słyszałeś co znaleźli w Północnej Pieczarze?

 

Himel bez entuzjazmu pokiwał głową.

 

– Myślisz, że to prawda? Przecież smoki wyginęły tysiące lat temu…

 

*

 

Wokół nie było już śniegu. Wysoka trawa, muskana podmuchami wiosennego wiatru, falowała na brzegu Bealionu. W krystalicznie czystej tafli jeziora odbijało się błękitne niebo i zielone korony drzew. Pośród szelestu liści rozbrzmiewał ćwierkot skowronków, co jakiś czas przerywany pluskiem wody. Fruwające nad głową ptaki, pływające wokół nóg rybki… Ramir stał po pas w wodzie i pierwszy raz od dłuższego czasu śmiał się do siebie. Dawno jego oczy nie miały takiego widoku, bardzo dawno… Zaczesał do tyłu mokre, długie włosy. Woda ściekła z dłoni na wychudzone ciało, niosąc ulgę suchej skórze. Potem powoli, niezdecydowanie, jakby bał się tego co może ujrzeć, nachylił głowę nad taflę jeziora. Popatrzył w swoje odbicie. Delikatnie pogładził dłonią pomarszczone czoło, długie włosy, obfitą brodę… Czy go poznają, gdy wróci? Czy sam poznaje siebie? Minęły prawie trzy lata od dnia, w którym opuścił królewski pałac. Wspomnienie ojczystej ziemi, najbardziej bolesne, lecz także wciąż dające siłę, pchające go naprzód, znów wypełniło myśli zwątpieniem. Czy w ogóle uda się wrócić? Czy kiedykolwiek ujrzy jeszcze Złote Sklepienie…? Wróci. Najpierw jednak dotrzyma danego przyjacielowi słowa.

 

Usiadł na kamieniu, obok sani, na których spoczywało ciało Arona.

 

– Ładnie tu u was, bracie – rzekł, wciąż rozglądając się wokół. Po dłuższej chwili milczenia dodał – ale to i tak nic w porównaniu z widokiem Głębokiego Stawu. Gdy byłem mały, ojciec ciągle mnie tam zabierał, łowiliśmy węgorze, szczupaki… Hah! To były czasy…

 

Ramir wziął do ręki Fegirię. Teraz to nasiona owocu, zamiast siarczystego mrozu, musiały opóźniać gnicie ciała. Gdy wyjął ze skórzanego tobołka Gerlander, uśmiechnął się pod nosem. Herb królestwa wciąż widniał na trzonku, ostrze nie stępiało, choć nie było już tak gładkie i lśniące jak kiedyś… Nie spodziewał się, że słynny sztylet będzie mu służył do tak praktycznych czynności. Wiele się zmieniło, wiele… Nagle w okolicy rozległ się głośny trzask, jakby ktoś nadepnął na spróchniałą gałąź. Książę od razu nadstawił uszu. Po chwili usłyszał dobiegające z lasu głosy. Szybko pozbierał ekwipunek i pociągnął za sobą sanie. Schował się wśród krzewów porastających brzeg. Głosy zbliżały się. Były to jednak głosy radosne, pełne życia, nie zapowiadające zagrożenia… Niedługo potem do wody wbiegła para krasnoludów. Dziewczyna i chłopak czule trzymali się za ręce. Ramir jeszcze bardziej pochylił głowę. Jeśli go zobaczą… Tutaj musi być bardziej ostrożny. Te ziemie były już zamieszkane i z pewnością nie było na nich miejsca dla ludzi…

 

*

 

Oddziały Zachodnich Hrabstw, pod dowództwem księcia Ramira, najmłodszego syna króla, pokonywały śnieżne stepy Zamarzniętego Morza. Kilka tysięcy zbrojnych, odzianych w grube futra i ciepłe, skórzane buty, od trzech miesięcy maszerowało na północ. Zaprzęgi reniferów ciągnęły za sobą setki potężnych sań wyładowanych po brzegi żywnością, ekwipunkiem i maszynami oblężniczymi. Wiatr, zacinający w twarz śnieg, czasem zdradliwy, pękający pod stopami lód… Nic dziwnego, że to miejsce nazywano Krainą Śmierci. Mało który wojownik ucieszył się na wieść, że jego oddział ruszy właśnie tą drogą. Książę Ramir widział w tym jednak swą szansę. To on jako pierwszy zdobędzie Mordzę -legendarną twierdzę krasnoludów, a potem zaatakuje Karli Mur od północy, być może jako pierwszy dotrze do Złotego Grodu…

 

Płozy karety podskakiwały na śnieżnych nierównościach. Książę, z miękkiego fotela, o czerwonym, skórzanym obiciu, patrzył przez okno na strudzone twarze maszerujących wokół wojowników. Nie współczuł im. Przecież wypełniali swój obowiązek. W końcu zostali wezwani do walki przez bogów. Karły wreszcie zapłacą za swe winy. Ludzie będą tylko mieczem sprawiedliwości w rękach gromowładnych.

 

– Wiesz, że kiedyś nie było tu wody, ani lodu? – rzucił książę do siedzącego obok generała Berona. – Księgi mówią, że przed Wielkim Potopem te ziemie zamieszkiwały smoki, potężne gady ziejące ogniem.

 

Generał uśmiechnął się nieznacznie.

 

– Nie wierzysz w to? – zapytał Ramir.

 

– Jestem żołnierzem, nie kapłanem. Muszę trzymać się faktów.

 

Książę pokiwał ze zrozumieniem głową, po czym zapytał:

 

– Podobno widziałeś już Mordzę?

 

– Tak, czterdzieści dwa lata temu.

 

– Uczestniczyłeś w Czwartej Krucjacie?

 

Generał przytaknął.

 

– Czemu twierdza wciąż jest niezdobyta? – zapytał Ramir. – Przecież karły…

 

– Spójrz na ich twarze, panie – przerwał generał kiwając głową na wojowników. – Będą walczyć nie tylko z krasnoludami, lecz także ze zmęczeniem, mrozem i głodem. Nawet jeśli się nie poddadzą… – Beron zawiesił na chwilę głos, po czym dokończył. – Czterdzieści dwa lata temu byliśmy blisko, bardzo blisko, przyszło jednak lato i roztopy. Ląd, w kilka dni, zmienił się w bezkresne morze. Nie mieliśmy nawet czasu się wycofać. To był potworny widok. Wielu braci pochłonęły morskie głębiny, a tych, którzy przeżyli karły zaczęły wybijać jak kaczki.

 

Nagle wśród żołnierzy zapanowało poruszenie. Gwar znów zwabił wzrok księcia na okno. Wojownicy wyraźnie zwolnili krok, zaciekawionym wzrokiem wyglądali przed siebie.

 

– Coś się stało – powiedział Ramir do generała.

 

Chwilę potem Beron opuścił karetę. Wówczas gwar jeszcze się wzmógł. Gdy rozbrzmiał stukot kopyt zakończony głośnym końskim rżeniem, także książę wystawił głowę z karety. Zobaczył jeźdźców na koniach, a przed nimi związanego, klęczącego na kolanach krasnoluda.

 

– Dorwaliśmy tego szczura na drodze do Generon, panie – oznajmił jeden z jeźdźców. – Miał przy sobie to.

 

Generał popatrzył na zwinięty pergamin.

 

– Posłaniec? – zapytał biorąc list do ręki.

 

– Na to wygląda. To uparte bydle, nie chce jednak nic powiedzieć.

 

– Może nasz karzełek bez brody nie umie mówić – generał patrzył na krasnoluda z pogardą. – Język, jak fiuta, też masz za krótki? – rzucił w jego kierunku.

 

Wojownicy głośno zarechotali.

 

– Co z nim zrobić, panie? – zapytał jeźdźca.

 

Generał zamyślił się. Nim jednak podjął jakąkolwiek decyzję, zza jego pleców wyłonił się książę. Ramir wyjął zza pasa Gerlander, złapał krasnoluda za włosy i szybkim, pewnym cięciem poderżnął posłańcowi gardło. Gdy czerwona plama krwi stopiła śnieg, książę popatrzył na wojowników i oznajmił:

 

– Pamiętajcie, nie okazujcie tym ścierwom żadnej litości.

 

*

 

Trzydziesty drugi dzień oblężenia. Obóz legionów od zamku oddzielał cmentarz niepogrzebanych ciał. Trupy ludzi i krasnoludów walały się wszędzie, pokrywając prawie całe pole przed murami. Trwał kolejny szturm. Niebo płonęło od ognistych kul wystrzeliwanych z katapult. Coraz więcej ludzi dostawało się na mur. W powietrzu świstały miecze i topory, bojowe okrzyki przeplatały się z wrzaskami bólu. Rządził chaos. Ludzie, czy krasnoludy… Wszyscy walczyli w zniszczonych futrach, wszyscy mieli wykrzywione od nienawiści twarze, wszyscy cierpieli… Wrogów od sprzymierzeńców rozróżniał jedynie wzrost i kształt tarcz.

 

Aron stał w oknie wieży, pilnując drzwi komnaty, w której trwała narada dowódców. Zniecierpliwionym wzrokiem spoglądał na niebo. Słońce coraz mocniej przebijało zza chmur. Lato było ostatnią nadzieją. Dłużej nie wytrzymają takiego naporu – ta myśl coraz dobitniej rozbrzmiewała w jego głowie. Usłyszał energiczny tupot stóp na schodach. Po chwili zza rogu wyłonił się klucznik bramy. Aron zagrodził drogę do komnaty.

 

– Co się stało? – zapytał.

 

– Wrota! Padły wrota! Muszę widzieć się z lordem! – wyrzucił klucznik z trudem uspokajając oddech.

 

Serce Arona zabiło ze zdwojoną siłą. Czy to koniec? Strażnik przepuścił klucznika. Gdy zawiasy podwójnych drzwi zaskrzypiały, dowódcy oderwali wzrok od rozłożonej na stole mapy. Klucznik, od razu, nie zważając na jakiekolwiek zasady, przerwał naradę zziajanym głosem:

 

– Brama, panie! Przebili się taranem. Wciąż sie bronimy, ale długo nie utrzymamy pozycji. Kilku już wdarło się na dziedziniec.

 

Dowódcy popatrzyli na siebie przerażonym wzrokiem. Wiedzieli co to oznacza.

 

– Nie!!! – wrzasnął lord, po czym wściekłym uderzeniem strącił ze stołu gliniany kielich.

 

– Na bogów. To koniec – oznajmił dowódca straży muru.

 

Lord od razu złapał go za fraki i wykrzyczał prosto w twarz:

 

– Nie! Nie będę pierwszym, który podda Mordzę! Rozumiesz?! Będziemy walczyć do końca!

 

– Nie mamy już kim, panie. Lato było nasza ostatnią nadzieją. Jeśli wejdą do zamku…

 

Lord puścił podwładnego. Pokręcił z niedowierzaniem głową, po czym znów wymamrotał, jakby do siebie:

 

– Nie… – gdy zrezygnowany opadł na krzesło, potarł dłonią zmęczoną twarz i powtórzył – nie, nie poddam Mordzy.

 

Na dłuższą chwilę zapadła cisza.

 

– Aron! – zawołał niespodziewanie lord.

 

– Tak, panie? -zapytał Aron po wejściu do komnaty.

 

Lord kiwnął głową na tace.

 

– Spakuj owoce i suchary. Udamy się do pieczary, pora rozkuć smocze jaja…

 

– Gunhamie – wtrącił zdenerwowany kapłan – nie możesz, gdy ostatnim razem…

 

Lord poderwał się z krzesła, groźne spojrzenie wbił w duchownego, po czym przerwał:

 

– Wiem co mogę. Wiem też, że chętnie wykupilibyście swoje drogie tyłki z niewoli. Nie tym razem sprzedajne gady – rzucił z obrzydzeniem w kierunku dowódców.

 

– Popadasz w obłęd. Tu nie chodzi o nas. Te bestie zniszczą nie tylko Mordzę, lecz cały świat który znasz! – uniósł się kapłan.

 

Lord popatrzył duchownemu głęboko w oczy.

 

– Jeśli mamy tu zginąć, zginiemy wszyscy! – rzucił z obłędem wypisanym na twarzy.

 

Kapłan stanowczo pokręcił głową.

 

– Nie pozwolę ci na to! – rzekł.

 

Wówczas lord chwycił topór i zamaszystym cięciem, przy akompaniamencie wściekłego ryku, ściął głowę duchownemu. Gdy łeb potoczył się w kierunku kominka, Gunham jeszcze raz rozejrzał się po twarzach dowódców, dając do zrozumienia, że nie zniesie kolejnego sprzeciwu.

 

– Zginiemy tu wszyscy… – zakończył naradę, rechocząc jak szaleniec.

 

*

 

Ramir siedział skulony, wciśnięty pomiędzy skały, które oddzielały Mordzę od morza. Był wyczerpany i przerażony. Wreszcie mógł jednak uspokoić oddech. Tu go nie znajdą. Chyba. Wolał nie wystawiać głowy z kryjówki. W powietrzu ciągle słyszał złowrogi trzepot skrzydeł. Choć odgłosy walk ustały już jakiś czas temu, bestie jeszcze się nie nasyciły, jeszcze szukały mięsa. Rozbijająca się o brzeg fala, co chwilę zraszała ostatniemu władcy Mordzy twarz. Gdzie spojrzał, widział wodę i potężne kry – dawne fragmenty lodowego lądu, które podczas letnich roztopów przeistoczyły się w śnieżne wyspy. Co z tego, że udało mu się wydostać z twierdzy? I tak był tu uwięziony. Jeśli nie skończy w żołądku gada, zabije go ten chłodny, letni wiatr, który z impetem uderzał w twarz, niosąc wspomnienie okrutnej zimy. To koniec – pomyślał zrezygnowany. Jak to się stało? – ostatnia retrospekcja. Jak coś, co wyglądało jak piękny sen, przerodziło się w koszmar? Jak ze zwycięzcy, jedynego zdobywcy Mordzy stał sie przegranym? Smoki nadleciały z północy i w niespełna pół dnia zmieniły zamek w ruinę. To trwało tak krótko. A przecież miało być inaczej… – książę pokręcił głową z niedowierzaniem. Mieli przeczekać w twierdzy letnie roztopy, potem ruszyć na Karli Mur, a za rok jako pierwsi zdobyć Złoty Gród – stolicę Królestwa Krasnoludów. Czemu? Czemu bogowie tak z niego zadrwili? Miał być wielki, miał być królem, a znów stał się tak mały… – z bezsilności chciał zapłakać, lecz nawet na to nie miał siły. Pogodzony z losem, odziany jedynie w grubą, wełnianą tunikę, oparł plecy o skałę i opatulił się ramionami by przynajmniej tak opóźnić wychłodzenie ciała. Zrezygnowany, jakby pozbawiony już życia, wzrok skierował na śnieżną wyspę, która znajdowała się kilkadziesiąt łokci przed nim. Na ich widok zaśmiał się pod nosem, niczym straceniec, który już nie boi się śmierci. Wciąż tam były, bez trudu dostrzegł je pośród śnieżnobiałego otoczenia. Sterczące z lodu, drewniane pale, które nie tak dawno stanowiły szkielety wojennych namiotów. Tyle po sobie pozostawimy… – pomyślał, patrząc na ruiny dawnego obozu. Tylko tyle… Choć… Chwilę… Ramir zmarszczył brwi i wyostrzył wzrok… To nie było złudzenie. Ktoś się tam poruszył… Nadzieja tchnęła w serce księcia nowe siły… Ktoś jeszcze przeżył…

 

Był już tak blisko. Lodowata woda wprawiła w drżenie chyba każdy mięsień ciała. Z emocji nie czuł jednak bólu, jedyne o czym myślał to smoki, które mogły dostrzec go w każdej chwili. Już prawie dopłynął. Po chwili wyciągnął rękę i chwycił się brzegu. Jest. Z trudem wygramolił się z wody. Człapiącym, zmęczonym krokiem zaczął się wspinać na śnieżną wyspę. I wówczas znów usłyszał ten dźwięk… Olbrzymie, błoniaste skrzydła wręcz wstrząsnęły powietrzem. Odwrócił głowę, a potem od razu zerwał się do biegu. Niezdarnie, potykając się o własne, skostniałe nogi, z twarzą przeżarta paniką, uciekał przed siebie, byle tylko dalej od Mordzy. Smok był jednak dużo szybszy. Gdzie się skryć? – wrzeszczało przerażenie. Rozejrzał się po pofałdowanym, śnieżnym polu. To było podziurkowane małymi, okrągłymi otworami – wejściami do lodowianek. Prawie wszystkie wydrążone w lodzie jamy, w których legioniści przetrwali zimę, były jednak pozapadane. Prawie. W pewnym momencie książę zobaczył przed sobą stare sanie, a tuż obok nich… Szybciej! Wskoczył. Teraz mógł tylko czekać. Nadzieja, że smok poleci dalej okazała się jednak złudna. Lodowy strop zatrząsł się wraz z uderzeniem ciężkich stóp gada o powierzchnię, a po chwili złowrogi cień wpadł do lodowianki. Zaraz tu zajrzy – pomyślał Ramir, po czym chwycił oparty o ścianę topór. Nie zamierzał poddać się bez walki. I wówczas usłyszał ten odważny głos:

 

– Tutaj! No chodź, śmierdzielu! Tutaj jestem!

 

Cień smoka od razu opuścił lodowiankę. Odwaga i braterstwo nigdy nie opuszczą ludzi! – pomyślał dumnie książę. Popatrzył na topór. Tak. Teraz on powinien pomóc swemu wybawcy.

 

Nie było ważne czy gada spłoszyły odniesione rany, czy po prostu zmęczyła go długa walka. Choć zdołali rozciąć mu tylko łapę i wybić z paszczy kieł, odleciał. Przetrwali. Teraz zostali na śnieżnym polu sami. Obaj ociekali krwią, a z wyczerpania ledwo stali na nogach. Nie przysiedli jednak, ani nie opuścili wzroku, wciąż krążyli wokół siebie z uniesionymi toporami, a z ich twarzy, pomimo tego, że przegnali bestie, nie zniknęły groźne grymasy.

 

– Skąd żeś się tu wziął? – po dłuższej chwili milczenia rzucił opryskliwe Ramir.

 

– Raczej ja powinienem zapytać o to ciebie – odparł Aron.

 

– Nie zwykłem tłumaczyć się karłowi.

 

– Typowy Wysoki, dumny w swej głupocie.

 

– Waż słowa, Garbie, bo, jak ten gad, poczujesz smak topora.

 

– Spróbuj…

 

Znów zapadła cisza, podczas której mężczyźni mierzyli do siebie spojrzeniami.

 

– Mów, czemu mi pomogłeś? – zapytał w końcu książę.

 

– Pomogłem? – zaśmiał się pogardliwie Aron. – Zwabiłeś gada do mojej nory. Musiałem go jakoś odciągnąć, inaczej jednym pociągnięciem z nosa, spaliłby wszystko, co zebrałem.

 

Dopiero teraz Ramir uświadomił sobie, że w lodowiance, w której się skrył, widział broń, narzędzia i żywność.

 

– Gdyby nie ja, zamiast kilku desek, spaliłby ciebie, karzełku… – odpowiedział książę.

 

– Gdyby nie ty, gad ciągle siedziałby w twierdzy i zajadał tyłki twoich braci.

 

Książę zacisnął zęby, a palcami mocniej oplótł trzon topora. Jego spojrzenie jeszcze bardziej przesyciło się wrogością. Nie, nie będzie dłużej wysłuchiwał tych obelg.

 

– Zabieraj się stąd, bo inaczej ci w tym pomogę! – zagroził Aron.

 

Ramir wymownie pokręcił głową, dając do zrozumienia, że… Nagle oderwał wzrok od krasnoluda i spojrzał na niebo. Wówczas jego powieki rozwarły się z przerażenia.

 

– Na bogów! Wracają tu! – krzyknął.

 

Teraz gad nie nadleciał sam. Smoków było kilkadziesiąt. Płomieniami, buchającymi z nozdrzy, od razu zaczęły orać lodową powierzchnię kry w poszukiwaniu świeżego mięsa. Tym razem Aron był bezradny. Patrzył z kryjówki, przegranym wzrokiem, jak ogień trawi wszystko to, co przygotował na powrotną wyprawę do domu. Po jego nadziejach, w lodowiance pozostał tylko głęboki dół pełen zwęglonego drewna.

 

– To wszystko co miałem – wymamrotał Aron, siedząc obok księcia. – Wszystko…

 

*

 

Ramir siedział ukryty w stodole. Z niepokojem spoglądał na leżącego na saniach Arona. Wczoraj skończyły się nasiona Fegirii, ciało powoli zaczynało cuchnąć. Głosy strażników ucichły jakiś czas temu. Chyba się udało. Chyba przetrwał obławę. Niewiele brakowało. Krasnoludy były bardziej niebezpieczne niż mróz, czy głód. Śmieszne. Było tu ciepło, siedział na wygodnym sianie, a za ścianą miał las pełen zwierzyny i smacznych owoców. Jeszcze rok temu oddałby wiele by znaleźć się w takim miejscu, a teraz? Teraz wróciłby na Śnieżne Stepy. Tam zagrożenia były przynajmniej przewidywalne, nie musiał ich wypatrywać przy każdym kroku. Tęsknił choćby za spokojnym snem. Od miesiąca czuł się jak zaszczute zwierzę. Musiał wędrować lasami, często po zmroku, omijając drogi i osady, by tylko nie trafić na krasnoludów. Nie czuł już jednak do nich nienawiści. Wiedział, że tak po prostu musi być. Po tej stronie muru, to krasnoludy goniły ludzi, po drugiej, sytuacja była odwrotna. Z powodu, który, z perspektywy ostatnich lat, wydawał się tak błahy, zbyt prosty, a który jedni nazywali historią, a inni religią, takie były zasady.

 

W pewnym momencie drzwi stodoły zaskrzypiały. Ramir skierował wzrok na wejście i złapał za rękojeść miecza. Najpierw zobaczył pochodnię, potem błyszczącą, w blasku ognia, łysą głowę krasnoluda.

 

– Możesz wyjść. Pojechali – powiedział chłop.

 

Ramir wstał i wyłonił się z ciemności.

 

– Jestem wdzięczny za twą pomoc. Mogłeś mnie wydać – oznajmił.

 

– Za kogo mnie masz… Mieliśmy umowę.

 

– Mimo to, dziękuję. Niejeden wziąłby pierścień, a potem mnie wydał.

 

Krasnolud prychnął pogardliwie, po czym rzucił:

 

– Zabierajcie się stąd. Strażnicy niedługo wrócą…

 

– Zaczekaj. Mam jeszcze jedną prośbę. Szukam wioski Arigat, podobno znajduje się gdzieś w tej okolicy.

 

– Co z tego?

 

– Słyszałeś o niej? Może mógłbyś…

 

– Nie masz więcej pierścieni, a ja nie zamierzam za nic pomagać Wysokiemu.

 

– Szukam tej wioski od trzech dni… – Ramir nie dokończył, gdyż zorientował się na czym zwiesił swój interesowny wzrok krasnolud.

 

To było ostanie co łączyło go z dawnym życiem, ostatni dowód królewskiej krwi. Nie miał jednak wyjścia… Westchnął głęboko, po czym, z ciężkim sercem, wyciągnął Gerlander zza pasa i wręczył go krasnoludowi.

 

*

 

Powoli zbliżał się zmrok. Słońce, schowane już za horyzontem, oblało zachodnie niebo krwisto pomarańczowym rumieńcem. Ramir nie patrzył jednak w tamtym kierunku. Teraz liczyło się tylko przetrwanie. Wracał do lodowianki znad brzegu, ciągnąc za sobą drewniany pal. Z trudem opierał się silnym podmuchom. Grube futro, które zdjął z odkopanego spod śniegu trupa, łopotało na wietrze. W głowie księcia kłębiły się wciąż te same, beznadziejne myśli. Ile tu jeszcze wytrzyma? Nawet, jeśli przetrwa do zimy… Co dalej? Jak wracać? Którędy? – te pytania doskwierały dużo bardziej niż przenikliwy chłód. Ta kraina była tak podstępna, pełna pułapek, o których on, książę, jadąc w karecie, tylko słyszał od zwiadowców. Mieczem władał nad wyraz sprawnie, lecz wędrowcem był marnym, by nie powiedzieć żadnym. Jako syn króla zawsze miał przecież kogoś u boku. Krótkie spojrzenie na lodowiankę krasnoluda. Nie, nie warto zatruwać sobie myśli, przecież to karzeł, da radę bez niego… Choć byli tu sami, zdani tylko na siebie, pogrążeni w nieufności, nie rozmawiali i za wszelką cenę starali się unikać. Książę skierował zmęczony wzrok naprzód. Pokona jeszcze wysoką, śnieżną wydmę i będzie u siebie. Po chwili znów, wraz z mocniejszym podmuchem, obleciała go gęsia skórka. Dobrze, że rozpalił ognisko już wcześniej, dorzuci jeszcze trochę drewna i wreszcie się rozgrzeje. Na szczycie wydmy Ramir zwolnił jednak krok. Nie wierzył w to co widzi. Z wrażenia wypuścił z ręki pal. Ten mały, pieprzony karzeł, krążył wokół jego domu, lodowianki, którą książę wydrążył własnymi rękoma, i zsuwał do niej śnieg. Chce ją zniszczyć…– pomyślał Ramir, a złość od razu wykrzywiła jego twarz. Nie czekał, tylko zerwał się do biegu.

 

– Ty zdradliwy szczurze! – zdążył wykrzyczeć z furią nim z impetem wpadł w Arona.

 

Mężczyźni zaczęli tarzać się w śniegu i okładać po twarzach, wydając przy tym wściekłe warknięcia. Po kilku uderzeniach zalany krwią krasnolud wyciągnął zza pleców topór.

 

– Tak chcesz to załatwić?! – ryknął. – To masz! – przeciął ostrzem powietrze.

 

Ramir również chwycił miecz i po chwili rozbrzmiał szczęk oręża. Walczyli długo i zaciekle, prując sobie futra, raniąc się nawzajem, aż w końcu książę obalił wyczerpanego Arona w śnieg.

 

– No już, skończ to! – rzucił krasnolud, czując przy szyi ostrze. Książę zaciskał z wściekłości zęby. Teraz wystarczyło tylko pchnąć ostrze w gardziel wroga. – Niehonorowe ścierwo, tylko zza pleców potrafi zaatakować – Aron splunął w kierunku Ramira.

 

– Mnie tak nazywasz?! Oddaliłem się tylko na chwilę, a ty… – gdy książę ze złości docisnął miecz, na szyi krasnoluda pojawiły się pierwsze krople krwi.

 

– Miałem patrzeć jak ten dym wabi gady!? Jeden głupiec na tej wyspie już wystarczy!

 

Ramir popatrzył przez otwór na dogasające palenisko.

 

– Chciałeś zniszczyć moją lodowiankę… – rzucił, lecz już bez takiego przekonania.

 

– Ślepy jesteś?! Zasypywałem twoje durne ognisko. Mówiłem, żebyś palił tylko po zmroku.

 

Książę oderwał wzrok od krasnoluda. Zapadła cisza, przerywana jedynie ciężkim oddechem wojowników.

 

– No już, na co czekasz! – podniósł głos Aron.

 

Ramir pokręcił głową z niedowierzaniem, po czym rzucił miecz w śnieg. Po chwili usiadł i wymamrotał:

 

– Na bogów. Co my robimy…

 

*

 

Niebo, rzadko okraszane śnieżnobiałymi obłokami, każdego dnia otulało okolicę Mordzy rześkim błękitem. Wiatr ciągle był porywisty, a powietrze, mimo mocno świecącego słońca, chłodne. Zamarznięte Morze wyglądało w lecie, jak szachownica lodowych wysp i morskiej wody, szachownica, tak różnorodna i nieprzewidywalna w swych kształtach, że nie można było jej pokonać marszem, ani przepłynąć statkiem. Musieli czekać, z utęsknieniem czekać na nadejście, tej mroźnej, pełnej zamieci i obfitych opadów zimy, którą zdążyli już tak znienawidzić w poprzednim roku. Ramir i Aron, człowiek i krasnolud, nie chcieli tego, lecz musieli… Każdy dzień coraz bardziej uświadamiał ich bowiem, że tylko razem dadzą radę się stąd wydostać. Tego żądał od nich instynkt przetrwania. Zawieszenie broni, krótka współpraca, tylko do momentu, aż opuszczą Śnieżne Stepy. Przecież nie muszą się bratać, nie muszą ze sobą nawet rozmawiać… Liczy się tylko przetrwanie i powrót do domu.

 

Mężczyźni siedzieli w lodowiance. Gdy ją odbudowali, była małą jamą, teraz stała się obszerną lodową komnatą, po brzegi wypełnioną znalezionym na wyspie, porzuconym niegdyś w obozie, sprzętem. W głębi pomieszczenia, pod ścianą, leżały hełmy, futra, pordzewiałe miecze i topory; bliżej paleniska znajdowały się grube, skórzane posłania; obok leżały drewniane pale, będące niegdyś szkieletami wojennych namiotów. Aron patrzył na Ramira. Wyglądali tak samo. Byli bladzi i wychudzeni, a ich zapadnięte, kościste policzki, porastały gęste, niechlujne brody. Skupione spojrzenie księcia, wciąż zdradzało niepokój.

 

– Chyba odleciały – powiedział, nasłuchując dźwięków z zewnątrz.

 

Smoki coraz częściej opuszczały mury Mordzy.

 

– W końcu nas odnajdą. Kończą się trupy, a głód wyostrza im węch – rzucił Aron.

 

– Spokojnie. Wygrzebałem jeszcze kilka ciał spod śniegu.

 

– Pieprzona zima, zawsze przychodzi nie w porę – warknął krasnolud, po czym dalej zaczął zbijać drewniane pale w obszerne sanie.

 

Ramir, który smarował tłuszczem płozy, na chwilę przerwał pracę i podniósł coś ze śniegu.

 

– Chyba coś ci upadło? – rzekł do krasnoluda, wręczając mu pukiel włosów.

 

Aron od razu wyrwał go z ręki Ramira, nieufnie spoglądając na towarzysza. Bez słowa podziękowania wrócił do pracy.

 

– Kim ona jest? – zapytał po chwili książę. – Ta, dla której to wszystko znosisz?

 

Krasnolud nie odpowiedział.

 

– Lepiej porzuć nadzieję – oznajmił Ramir. – Powiem ci jak to jest z kobietami. Najpierw płaczą i ścinają dla ciebie warkocz, a potem z pierwszym lepszym…

 

W tym momencie Aron chwycił leżący na ziemi sierp i przystawił go do szyi księcia.

 

– Dość – przerwał, wymownie patrząc Ramirowi w oczy. – Dość…

 

Książę, dopiero po dłuższej wymianie spojrzeń, pokornie opuścił wzrok i odburknął niezadowolonym głosem:

 

– Jak tam sobie chcesz…

 

*

 

Mijał sto dwudziesty ósmy dzień odkąd książę trafił na wyspę. A że każdy dzień u brzegu Mordzy, zdawał się być tygodniem, tygodniem ciągłej walki o przetrwanie, mieli wrażenie, że spędzili już tu zbyt dużo czasu. Zima jednak wciąż nie nadchodziła, z każdym świtem napawając serca coraz większą trwogą i beznadzieją.

 

Ramir leżał pod futrem, co chwila głośno pokasłując. Chyba nie miał gorączki, lecz wciąż czuł w płucach tę obrzydliwą flegmę. Zmęczony mrużył oczy. Lśniące w blasku słońca kryształki lodu wyglądały teraz jak… Tak, wyglądały jak diamenty żyrandola w książęcej komnacie. Powoli znów odchodził, w tak tu upragniony, stan nieświadomości. Może to wszystko to był po prostu koszmar, zły sen, może smoki wcale nie zniszczyły legionów, a on wciąż był w domu, spał przy ciepłym kominku? Obraz stawał się coraz bardziej zamglony, a twarz Ramira zaczął wykrzywiać błogi uśmiech. Pora odpocząć, tak…

 

– No chodźcie tu!!! Chodźcie, przeklęte gady!!! – nie, to nie był sen.

 

Książę otworzył oczy. Znał ten gruby, zachrypnięty głos. Coś się stało. Szybko poderwał się na nogi, wskoczył na drabinkę i wybiegł z lodowej jamy. Wtedy zobaczył stojącego na brzegu Arona. Krasnolud wymachiwał toporem i wrzeszczał w kierunku Mordzy ze wszystkich sił:

 

– Teraz się boicie?!

 

– Co robisz?! – rzucił książę, biegnąc na towarzysza. – Zwabisz je tu!

 

Aron odwrócił się i zagroził toporem:

 

– Nie zbliżaj się! To przez was nie ma zimy!

 

– O czym mówisz? – Ramir zatrzymał się i w uspokajającym geście wyciągnął dłoń.

 

– To przez was musieliśmy je wypuścić!

 

– Bełkoczesz. Uspokój się.

 

– To kara. Bogowie chcą naszego cierpienia!

 

– Odłóż topór.

 

– Nie powinniśmy rozkuwać tych jaj.

 

– Jakich jaj?

 

– Naprawdę myślałeś, że przyfrunęły tu znikąd? Tak po prostu? – krasnolud zaśmiał się jak szaleniec. – Leżały zamarznięte pod lodem, wystarczyło je tylko rozkuć…

 

– O czym ty mówisz?

 

Po dłuższej chwili milczenia Aron oznajmił:

 

– To ja uwolniłem te bestie. – zawiesił głos. – Tylko po to opuściłem twierdzę.

 

Ramir pokręcił z niezrozumieniem głową, po czym zapytał:

 

– Ale po co…?

 

– Nie mogliśmy was wpuścić do Mordzy! – szczęka aż zatrzęsła się Aronowi z emocji.

 

Książę zacisnął zęby i pokręcił głową.

 

– Na gromowładnych. Gdyby nie wy… – wymamrotał ze złością.

 

– Przeszlibyście morze, a potem wyrżnęli nasze żony i dzieci! – przerwał Aron.

 

– Wiesz co się stanie, jeśli te smoki…?! – Ramir nie dokończył.

 

Powstrzymał się w ostatniej chwili. Zapadła cisza. Aron opuścił głowę, a potem przysiadł na śniegu. Jego twarz nie była przepełniona już złością, lecz zrezygnowaniem. Ramir patrzył na niego teraz z dawnym obrzydzeniem. Starał się uspokoić, lecz… Nie, musi w samotności przetrawić to, o czym się przed chwilą dowiedział. Gdy odchodził, nieoczekiwanie usłyszał:

 

– Nora, ma na imię Nora. Obiecałem jej, rozumiesz? Obiecałem, że wrócę…

 

*

 

Szli już kolejny miesiąc. Tyle czasu minęło odkąd morze znów stało się lodową skorupą, a niebo przysłoniły szare chmury, z których nieustannie pruszył śnieg. Biała pustynia zdawała się być bezkresna, niepokonana. Z trudem ciągnęli za sobą sanie, dociążone nie tylko żywnością i ekwipunkiem, lecz także wyczerpaniem i zwątpieniem. Często padali na kolana, lecz zawsze mogli liczyć na podrywającą dłoń druha. Czasem patrząc na pełną bólu twarz towarzysza, a w niej widząc także odbicie własnego cierpienia, pytali się w duchu: czemu? czemu jeszcze idą? Odpowiedzią zawsze był tylko następny krok, który przybliżał ich do celu. Rozmawiali mało, jakby oszczędzając siły, ale to milczenie, pełne niszczącego wysiłku, łączyło ich jeszcze bardziej niż miesiące spędzone na wyspie.

 

Ramir zatrzymał się. Przetarł załzawione od mrozu oczy. Czy to tylko kolejne złudzenie? Aron zorientował się dopiero po dłuższej chwili, że towarzysz nie dotrzymuje mu kroku.

 

– Ramir… – krasnolud odwrócił głowę, a wtedy zawiesił głos.

 

Zobaczył klęczącego księcia, wskazującego palcem horyzont.

 

– Udało się… – wybełkotał Ramir, a jego twarz wypełnił uśmiech, przyozdobiony łzą szczęścia, ściekającą po policzku.

 

Aron od razu spojrzał przed siebie. Po chwili tylko nerwowo przełknął ślinę. Nie był w stanie się uśmiechnąć, nie potrafił już także płakać, lecz gdyby chciał wyrazić swoje uczucia, musiałby to uczynić właśnie w ten sposób. Klif, stąd jeszcze niski, niewyraźny, lecz… Tak. Wreszcie dotarli do brzegu Zamarzniętego Morza.

 

Siedzieli wokół ogniska, wciąż ze śniegiem pod stopami, lecz śniegiem pokrywającym już nie lód, a piaszczystą plażę, znajdującą się u podnóża wysokiego klifu. Aron w skupieniu ostrzył kamieniem topór, co chwilę przerywając ciszę głośnym chrobotaniem. Ramir zamyślonym wzrokiem patrzył w wysoki płomień.

 

– Co dalej? – zapytał w pewnym momencie, po czym nie czekając na odpowiedź, dodał – dotarliśmy do Wielkiego Lądu. Tu znów jesteśmy człowiekiem i krasnoludem.

 

Aron, nie przerywając pracy, odparł:

 

– Jak to co? Przejdziemy przez Morski Las, a potem każdy pójdzie w swoją stronę.

 

Ramir pokiwał głową ze zrozumieniem. Po chwili zapytał:

 

– Pamiętasz, co mi powiedziałeś, tam na wyspie?

 

Krasnolud popatrzył na towarzysza:

 

– Powiedziałeś, że zabijesz mnie, gdy tylko się stamtąd wydostaniemy… – książę zawiesił głos, po czym dodał – teraz to się udało.

 

Aron uśmiechnął się nieznacznie.

 

– Spokojnie. Jeśli chciałbym to zrobić, zrobiłbym to w honorowy sposób, godny krasnoluda – odpowiedział.

 

Zapadła cisza.

 

– Muszę ci coś powiedzieć. Byłeś ze mną szczery, więc i ja jestem winien tobie prawdę – rzekł Ramir, z nieoczekiwaną trudnością w głosie. – Mówiłeś, że twój brat był posłańcem, że kilka dni przed zimowym przesileniem ruszył do Generon…

 

– Tak było – przytaknął Aron, a niepokój wykrzywił jego twarz.

 

– Skłamałem ci, mówiąc, skąd wiedzieliśmy o zgromadzonych w dolinie oddziałach – oznajmił książę, opuszczając pokornie wzrok.

 

– To znaczy?

 

– Złapaliśmy jednego z waszych przed Generon, miał przy sobie list z pieczęcią Gunhama. Nie zdradził nam jak się zwie, ale…

 

Krasnolud zwolnił ruch ręki, którą ostrzył topór i wbił w księcia ostre spojrzenie.

 

– Jak wyglądał? – zapytał zdenerwowany.

 

Książę pokręcił głową.

 

– Nie pamiętam… – zawiesił na chwilę głos. – choć… broda, chyba nie miał brody.

 

Spojrzenie Arona zdradziło, co mówi mu ten opis.

 

– Co, co z nim zrobiliście? – zapytał krasnolud głosem pełnym emocji.

 

Ramir nie odpowiedział, tylko patrzył na towarzysza skruszonym wzrokiem. Zdobył się na odwagę dopiero po dłuższej chwili milczenia.

 

– Wybacz – rzekł. – Nigdy nie myślałem, że będę tego kiedyś żałował.

 

Książę otworzył oczy, odkąd zamieszkał w lodowiance, każdy niepokojący dźwięk wybudzał go ze snu. Nad dogasającym ogniskiem, zobaczył Arona, z przewieszonymi już przez plecy pasami od sań. Gdy krasnolud ruszył, Ramir podniósł głos:

 

– Odchodzisz?

 

Aron, jakby nie słysząc pytania, zrobił następny krok. Po chwili jednak zatrzymał się, odwrócił głowę i rzekł:

 

– Miałeś rację. Jestem krasnoludem, a ty Wysokim. Na zbyt długo o tym zapomnieliśmy. Tu, nic nas już nie łączy.

 

Po tych słowach odszedł, by niedługo potem zniknąć w ciemności.

 

*

 

Choć sanie były coraz lżejsze, nogi z każdym dniem pracowały ciężej. Czasami, jakby na pobudzenie zmatowiałego umysłu, książę mruczał coś pod nosem. Odpowiedzią był tylko wiatr świszczący wokół uszu. Ale tak musiało być, musieli się w końcu rozstać. W końcu byli człowiekiem i krasnoludem. Trzeba jak najszybciej zapomnieć o tym, co działo się na wyspie. Tak będzie najlepiej dla nich dwóch. Ramir podniósł zmęczony wzrok znad śniegu. Naturalna zieleń, której nie widział tak długo, dodała mu sił. Już nie jest tak daleko. Ciemnozielone igły rozłożystych świerków, co prawda, jeszcze obficie obsypane śniegiem, zdradzały, że zmierza we właściwym kierunku, w kierunku świata wielu barw, świata pełnego życia, świata, w którym znajduje się jego dom. Za tydzień, może dwa napotka pierwsze osady.

 

Wtedy jeszcze nie spodziewał się, że tak szybko spotka ludzi. Przecież wędrował sam dopiero od czterech dni. Teraz siedział w jaskini. Płonące pochodnie rzucały światło na te pełne bruzd i blizn twarze. Ich wygląd zdradzał kim byli i przez co musieli przejść. Zniszczone zbroje, bezzębne usta, a w zagrodzie tylko jeden, do tego chory, koń. Jak twierdził dowódca, z dziewięćdziesięciu ośmiu przeżyło trzynastu. Mimo to wciąż pilnowali granicy lasu. Aihen, mężczyzna, o długich włosach, wychudzonej twarzy i bystrym spojrzeniu, siedział po drugiej stronie paleniska i przyglądał się Gerlanderowi.

 

– Nie mam prawa by ci nie wierzyć – rzekł, obracając w dłoniach sztylet. – Lecz tu, to za mało, bym uznał twoje zwierzchnictwo. Równie dobrze, mogłeś zabić księcia i odebrać mu ten sztylet.

 

– Nie chce władzy, chcę tylko wrócić do domu – odparł Ramir łapczywie wcinając kolejny kęs mięsa.

 

Dowódca strażników wciąż spoglądał na księcia podejrzliwym wzrokiem. Po chwili zastanowienia oznajmił:

 

– Dam ci konia. A moi ludzie odeskortują cię Inderot. Tam stacjonuje, książę Giren. On nie powinien mieć problemu z poznaniem brata.

 

– Sowicie wynagrodzę twą pomoc – odparł Ramir.

 

Zapadła cisza. W końcu Aihen powiedział:

 

– Ciężko mi uwierzyć, że sam pokonałeś Śnieżne Stepy.

 

– Nie byłem sam – przerwał książę.

 

– Było was więcej?

 

– Tak. Dwóch, było nas dwóch.

 

– Co więc stało się z twoim druhem?

 

Ramir zawahał się z odpowiedzią.

 

– Poległ u brzegu Zamarzniętego Morza – oznajmił po dłuższej chwili.

 

Dowódca pokiwał głową ze zrozumieniem.

 

– Wiem co czujesz. Sam straciłem na tej wojnie wielu braci, zbyt wielu… – po chwili zadumę na jego twarzy zastąpił grymas złości – krasnoludy za to zapłacą…

 

Nagle w jaskini rozległo się wołanie:

 

– Aihen! Złapali Garba!

 

Dowódca poderwał się na nogi i spojrzał w głąb skalnego korytarza, rozświetlonego przez łuczywa.

 

– Nie szarp się! – rozbrzmiał stanowczy głos.

 

W pogrążonym w półmroku korytarzu wyglądało to tak, jakby dwóch rosłych mężczyzn prowadziło przed sobą dziecko. Dziecko jednak nad wyraz barczyste i krnąbrne. Więzień nieustannie szarpał się na boki, głośno przy tym dysząc. Szedł zgarbiony, z pochyloną głową i związanymi z tyłu rękoma. Długie, mocno przerzedzone włosy zakrywały mu twarz. Serce Ramira zabiło ze zdwojoną siłą. Znał to przyduże, postrzępione futro, które sam skracał toporem. Nie chciał jednak dopuścić do siebie myśli, że to… Więzień został rzucony na kolana przed Aihena. Książę stał dwa korki z tyłu.

 

– Podnieś łeb, karle! – rozkazał dowódca.

 

Krasnolud poderwał głowę znad ziemi. Z kącika ust ściekała mu struga krwi, a na prawej skroni widniał duży, siny guz. Dzikim, zaszczutym spojrzeniem popatrzył na Aihena, a potem na księcia. Ramir nie chciał… nie chciał wierzyć własnym oczom. Nie mylił się jednak. Klęczał przed nim Aron.

 

– Znacie się? – rzucił dowódca, zdziwiony tym, na jak długo krasnolud wbił wzrok w księcia.

 

Zapadła cisza, która jeszcze bardziej zaskoczyła Aihena. Czemu?! – szamotał się z własnymi myślami Ramir – na bogów, czemu?! Akurat, gdy był już tak blisko domu?! Przecież nie może teraz….

 

– Ramirze… – podniósł głos dowódca strażników.

 

– Nie, nie znam go – książę pokręcił głową.

 

Ta odpowiedź nie pozbawiła jednak Aihena podejrzeń. Ten zwrócił się do więźnia.

 

– Czemu tak się na niego gapiłeś?

 

Krasnolud nie odpowiedział, tylko opuścił głowę. Wtedy Aihen z furią złapał go za włosy:

 

– Widzę, że nie jesteś gadatliwy… – rzucił z okrutnym uśmiechem na twarzy. – Nauczymy cię mówić, nauczymy…– po tych słowach powiedział do swoich ludzi – Garo i Der, zajmijcie się nim…

 

Gdy strażnicy chwycili krasnoluda za fraki i powlekli w nieznane miejsce, Aihen zwrócił się do Ramira:

 

– Wybacz, musimy być ostrożni.

 

Ramir zgodnie pokiwał głową.

 

*

 

Książę popatrzył ze wzgórza na skąpane w blasku słońca lasy. Sięgały po horyzont, gęsto porastając pofałdowane ziemie Północy. Jasnozielone korony drzew uginały się przy mocniejszych podmuchach wiatru, usypiając okolicę cichym szelestem liści. Ramir spojrzał na mapę. Jest już naprawdę blisko. Powinien dotrzeć do wioski jeszcze przed południem. Gdzieś tam, przed nim, są żona Arona, jego syn, przyjaciele… Co im powie? Dotąd o tym nie myślał, lecz teraz… Bał się tego spotkania. Popatrzył na krasnoluda. Sucha, cienka skóra opinała mocno wypukłe kości policzkowe. Sine, lekko uchylone usta straszyły spośród przerzedzonej brody. Aron coraz mniej przypominał siebie. Nasiona Fegiri wysuszały ciało, powoli zmieniając je w kruchą skorupę. Książę westchnął głęboko, by po chwili wyciągnąć zza pasa pukiel twardych, posklejanych włosów. Przyjrzał mu się w skupieniu, oczami pogrążonymi w zadumie. Wspomniał ostatnie chwile Arona. Gdy ciszę przerwał ćwierkot ptaków, zacisnął pukiel mocno w dłoni i ruszył naprzód. Płozy sań znów zaszurały w trawie.

 

Nie było już sensu się ukrywać. Wyszedł z lasu na drogę. Wszystko zgadzało się z opisem. Przejechał przez most, potem poszedł wzdłuż brzegu, aż do wodospadu. To musiała być ta wioska. Na końcu wąskiej, ubitej ścieżki widział drewniane chaty, z dachami pokrytymi wyblakłą od słońca słomą, zwieńczonymi kamiennymi kominami, kształtem przypominającymi małe wulkany, o tej porze dnia jeszcze uśpione. Ściany gospodarstw były zbudowane z długich, podłużnych pali, położonych jeden na drugim. Widniały w nich, charakterystyczne dla architektury tego regiony, okrągłe okna. Arigat. Wioska Arona. Tak ją sobie właśnie wyobrażał. Małą, położoną w zacisznej, urokliwej okolicy, gdzie szum pobliskiej rzeki, miesza się z krzykiem uradowanych dzieci. W końcu tyle o niej słyszał…

 

Książę patrzył przed siebie uważnym, czujnym wzrokiem. Po okrągłym placu, wokół którego skupiały się gospodarstwa, biegało kilku chłopców; w gwarze zabawy, starsza kobieta, nabierała wody ze studni, z trudem kręcąc zardzewiałą korbą; tuż za nią, krasnolud, sądząc po siwych włosach, już w sędziwym wieku, siodłał osiołka. Wioska powitała Ramira typowym obrazkiem ze swego codziennego życia, życia, które jednak po chwili zamarło… Na widok niespodziewanego gościa dzieci gwałtownie ucichły, kobieta upuściła wiadro do studni, a starzec zdołał tylko szeroko otworzyć usta, by po chwili wykrzyczeć: Wysoki! Ramir dociągnął sanie przed studnię i zatrzymał się. Gdy zza gospodarstw wybiegli mężczyźni z widłami i siekierami, rozłożył szeroko ręce w poddańczym geście i powiedział:

 

– Nie mam złych zamiarów.

 

To nie uspokoiło chłopów. Ci, z twarzami wykrzywionymi w bojowych grymasach, otoczyli nieznajomego. Było jednak widać, że niepewnie czują się, z bronią w ręku.

 

– Czego chcesz?! – warknął starzec.

 

– Szukam Nory, żony Arona, obrońcy Mordzy.

 

Krasnoludy wymienili się zdziwionymi, lecz także podejrzliwymi spojrzeniami.

 

– Czemu jej szukasz? – rzucił jeden z chłopów.

 

– Aron był mi druhem, mam wobec niego zobowiązanie, które staram się wypełnić.

 

– Bzdura. Aron nigdy nie skarliłby się z Wysokim!

 

– Pozwólcie mi spotkać się z jego żoną.

 

Wówczas zza chłopów dobiegł cichy, łagodny głos:

 

– Czego ode mnie chcesz?

 

Mężczyźni rozstąpili się na boki, odsłaniając długowłosą, rudą kobietę, o twarzy smutnej, lecz oczach wciąż spragnionych nadziei. Nora zamierzała wyjść przed szereg , lecz zatrzymała ją dłoń syna opiekuńczo położona na barku.

 

– Mamo, to wysoki…– ostrzegł chłopiec.

 

Ramir skierował na niego wzrok. Tak… To musiał być on, syn Arona. Już teraz, choć jeszcze nie miał brody, tak bardzo przypominał ojca… To samo dzikie spojrzenie kłujące spod krzaczastych brwi, kruczoczarne, kręcone włosy… Książę uśmiechnął się nieznacznie. Po chwili jednak, by nie prowokować chłopca , opuścił wzrok. Zamyślił się. Jakiekolwiek słowa będą tu zbędne… Wyjął zza pasa pukiel włosów i powolnym, ostrożnym ruchem, jakby trzymał w ręku świętą relikwię, położył go na skórze, którą było przykryte ciało Arona.

 

– Wybaczcie … – rzekł, spoglądając na Norę i jej syna.

 

Po tych słowach zaczął wycofywać się z wioski. Najpierw usłyszał szmer rozmów, chwilę potem okolicę przeszył rozpaczliwy szloch. Ramir przymknął oczy. Nie, nie zrozumieją, że dzieli z nimi ten ból. I wówczas usłyszał to pytanie:

 

– Jak, jak zginął? – krzyknęła za nim Nora drżącym głosem.

 

*

 

Czemu?! Czemu dał się złapać?! – książę przeklinał w duchu Arona. Był już przecież tak blisko, o krok od domu. Nie, nie musi mu pomagać. Tu byli już przecież krasnoludem i człowiekiem. Nic ich nie łączyło. A jednak te jęki, dobiegające z zewnątrz… Starał się ich nie słyszeć, ale… Aron nie zdradził go, nie powiedział, że się znają. Książę rozejrzał się po jaskini. Strażników było zbyt wielu, poza tym, pomogli mu. To dobrzy, wierni jego ojcu, żołnierze… Ma teraz… Popatrzył na widniejący na tarczach herb królestwa. Nie, nie może.

 

Aihen wrócił do pieczary. Zmęczony otarł ręką pot z czoła.

 

– Ta skarlona gnida nie chce nic powiedzieć – rzucił, po czym przysiadł na kamieniu.

 

Było widać ile wysiłku kosztowało go znęcanie się nad krasnoludem.

 

– Dener – zawołał podwładnego. – Weźcie konie i pojedźcie do Lodowego Wodospadu. Garbów może być tam więcej. W razie czego będziemy musieli ostrzec Girena.

 

– Tak jest.

 

Teraz Aihen zwrócił się do Ramira.

 

– Niestety, będziesz musiał poczekać z powrotem, aż moi ludzie wrócą ze zwiadu.

 

– Rozumiem.

 

Dowódca włożył do ognia metalowy pręt. Ramir z niepokojem popatrzył na narzędzie.

 

– Może daj mu trochę czasu… – powiedział książę.

 

– Temu Garbowi?

 

– Poczekajmy aż mróz nadwątli jego siły. W końcu zacznie mówić.

 

– Zacznie mówić znacznie wcześniej. Zobaczysz – Aihen uśmiechnął się okrutnie, po czym spojrzał na gorejące w ogniu narzędzie tortur.

 

Niedługo potem zwrócił się do księcia.

 

– Chodź ze mną.

 

Trzymali Arona na mrozie, nagiego, podwieszonego za ręce do gałęzi. Jego ciało, pokiereszowane od chłost głębokimi bliznami, telepało się zimna, niczym dopiero co złowiona ryba.

 

– Przypomniałeś już coś sobie, Garbie ?! – podniósł głos Aihen. Gdy więzień nie zareagował, dowódca dodał – jeszcze nie?! Na ziemię z nim! – rozkazał strażnikom.

 

Ramir stał obok i trzymał w ręku pręt. Po chwili krasnolud opadł w śnieg. Był tak wyczerpany, że nie miał siły stanąć na nogach. Strażnicy, szarpiąc łańcuchy, podnieśli go do pozycji klęczącej. W tym czasie Aihen rozcierał kostki swych pięści i krążył barkami. Krótka rozgrzewka przed… Chwilę później na głowę więźnia zaczęły spadać potężne ciosy. Jeden, drugi… trzask łamanej kości zbił wzrok księcia w śnieg. Ramir przymknął oczy, nie był w stanie na to patrzeć.

 

– Następny! – krzyknął dowódca, masując obolałe dłonie.

 

Zastąpił go jeden ze strażników. Ten bił chyba jeszcze mocniej.

 

– Może chcesz? – zapytał Aihen księcia.

 

– Zabijecie go… – odparł Ramir.

 

– O to właśnie chodzi – zarechotał z satysfakcją dowódca. Po kilku takich zmianach w końcu krzyknął – Dość!

 

Teraz wziął od księcia pręt, zbliżył się do Arona, a potem za włosy odgiął jego głowę do tyłu. Twarz krasnoluda wyglądała jak zalany krwią siniak.

 

– Mów, ilu was było?! – wrzasnął dowódca.

 

Krasnolud splunął mu w twarz. Aihen ze spokojem starł ślinę z policzka, po czym uśmiechnął się złowieszczo.

 

– Jeśli wolisz w ten sposób… – oznajmił.

 

Po tych słowach przejechał rozpalonym ostrzem po ośnieżonym torsie Arona. Żar zasyczał na ciele. Zza zaciśniętych zębów wydobyło się tylko jedno ciche jęknięcie.

 

– Twardy jesteś, jak na karła… – powiedział Aihen. – Zadziwiająco twardy…

 

Podniósł z przed paleniska grube obcęgi. Popatrzył na nie, a potem na pręt.

 

– Nie, najpierw oczy, potem zęby… – rzekł po chwili namysłu.

 

Strażnicy palcami rozwarli powieki krasnoluda. Ten, resztkami sił, zaczął się niezdarnie szarpać.

 

– Pora cię trochę rozgrzać – zaśmiał się dowódca.

 

Przyłożył rozżarzone ostrze do policzka. Tym razem krasnolud nie wytrzymał. Zawył głośno, rozpaczliwie…

 

– Tak… – Aihen napawał się bólem więźnia.

 

Potem zaczął powoli zbliżać pręt do oka. Przerażony Aron bełkotał pod nosem słowa modlitwy. Ramir popatrzył na żarzący się pręt, a potem jeszcze raz na byłego druha. Ostrze było już o grubość palca od oka… Nie, nie może… A jednak. Nie wytrzymał. Wyciągnął miecz z pochwy, a potem mocnym uderzeniem wytrącił pręt z ręki Aihena. Nim strażnicy zdążyli zareagować, dowódca miał już przystawione do szyi ostrze.

 

– Bez głupstw, bo zetnę mu łeb! – zagroził Ramir.

 

– Co robisz? – rzucił ze złością Aihen.

 

– Milcz! – wrzasnął książę. – Wrzućcie broń do ognia. No już!

 

Strażnicy wykonali polecenie.

 

– Myślisz, że cię nie dorwiemy? – rzucił Aihen.

 

– Uwolnijcie krasnoluda, dajcie mu futro, a potem przyprowadźcie konia.

 

Ramir wiedział, że teraz w obozie pozostał tylko jeden wierzchowiec, reszta wraz z dziewięcioma strażnikami pognała w kierunku Lodowego Wodospadu. Tu wojowników było tylko czterech. To się mogło udać. Po chwili klucze zatrzeszczały w kajdanach.

 

– Dobrze, teraz koń! Szybko!

 

Strażnicy puścili krasnoluda, a wtedy ten bezsilnie padł w śnieg.

 

– Aron! – podniósł głos Ramir, na moment odrywając wzrok od dowódcy.

 

Aihen od razu wykorzystał tę chwilę nieuwagi. Wyciągnął zza pleców nóż, szybkim ruchem zbił miecz ze swej szyi, po czym czubkiem ostrza zdołał jeszcze przejechać po twarzy księcia. Ramir syknął z bólu i odskoczył do tyłu. Po chwili był już otoczony przez strażników. Ci, uzbrojeni w nóż, pręt i dwie drewniane belki, podniesione z ogniska, krążyli wokół niego, niczym wokół zwierzyny na polowaniu. Książę przyjął bojową postawę.

 

– Nie chcecie tego! Pozwólcie nam odejść! – rzucił, lewą ręką ocierając z twarzy krew.

 

– Zapłacisz za swą zdradę, gnido! – odparł wściekle Aihen. – Brać go! – wrzasnął.

 

Ramir zbił nadlatujący cios, doskoczył i szybkim pchnięciem przebił pierwszego śmiałka. Jęk bólu przeszył powietrze, a wojownik po chwili osunął się w śnieg.

 

– Który następny? – rzucił groźnie książę, stojąc nad ciałem, spod którego wyciekała ciemnoczerwona krew.

 

Aihen, widząc niezdecydowanie na twarzach podopiecznych, krzyknął jeszcze raz:

 

– No już! Na co czekacie?! Brać go!

 

Znów rozbrzmiał szczęk oręża. Ramir sprytnymi unikami omijał kolejne ciosy. Przeciwników było jednak zbyt wielu, by skutecznie zaatakować. Książę jeszcze jednym, szybkim skłonem, w ostatniej chwili uchylił się przed śmiertelnym uderzeniem. Teraz! Nadarzyła się szansa. Gdy wojownik odsłonił tors, ostrze świsnęło w powietrzu. Chwilę późnie kolejny strażnik padł twarzą w błoto. Jeszcze dwóch… – pomyślał Ramir, zmęczonym wzorkiem patrząc przed siebie. Miał już ciężki oddech, a brocząca z rany krew zaczęła zalewać mu oko. Jeszcze dwóch… Znów wziął potężny zamach. Miecz zderzył się z prętem w powietrzu. Głośny szczęk zagłuszył pełne wysiłku stęknięcia. Mężczyźni zwarli się brońmi. I nagle, niespodziewanie Ramir poczuł, że traci grunt pod nogami. Mocne pchnięcie rzuciło go na ziemię, tuż koło paleniska. Spojrzał w bok. Wytrącone z ręki ostrze wylądowało za daleko. Nie da rady już… Nie zdąży… Nie zdążył. Zobaczył nad sobą strażnika i wycelowane w tors ostrze. To koniec – pomyślał.

 

– Czekaj! – rozkazał Aihen.

 

Dowódca zbliżył się, po czym butem docisnął gardło wroga do ziemi. Książę zaczął się dusić.

 

– Nie, nie zginiesz od miecza, jak przystało, na wojownika, zdradliwy psie – rzucił Aihen.

 

Z triumfem patrzył na czerwoną, pokrytą nabrzmiałymi żyłami twarz, z której powoli uchodziło życie. Nagle jednak nacisk stopy Aihena osłabł, a uśmiech zniknął z jego twarzy. Dowódca strażników, niczym kłoda, bezwiednie, runął w palenisko. Książę, wyzwolony ze śmiercionośnego uścisku, zachłysnął się powietrzem. Dopiero po chwili, gdy uspokoił oddech, dotarło do niego co się stało. To Aron, resztkami sił, cisnął, leżące w śniegu, ostrze w plecy dowódcy. Ale był jeszcze ten drugi… Gdzie… Ramir podniósł głowę znad śniegu.

 

– Nie!!! – wykrzyczał.

 

Od razu poderwał się na nogi i rzucił na strażnika, który wyciągał właśnie z ciała krasnoluda pręt. Mężczyźni padli w śnieg i zaczęli się szarpać. W końcu Ramir dosiadł przeciwnika, chwycił kamień i… Nie wiedział, ile zadał ciosów. Opamiętał się dopiero, gdy czaszka straciła wypukły kształt. Potem od razu podbiegł do Arona, który już krztusił się własną krwią.

 

– Chciałem wrócić, muszą zrozumieć… – wybełkotał z trudem krasnolud, gdy książę się nad nim nachylił.

 

– Spokojnie, rana nie jest głęboka – wysapał Ramir, uciskając mocno broczącą krwią dziurę w brzuchu.

 

– Nie… – uśmiechnął się Aron. – Wysoki mnie zdziurawił. Uważaj bracie, jest ich tu zbyt wielu… – wymamrotał, a jego twarz przybierała coraz bardziej otępiały wyraz. – Powiedz Norze, że chciałem wrócić…

 

– Wrócisz, muszę tylko… – nie dokończył Ramir.

 

Szukał wzrokiem czegoś czym mógłby zatamować krwotok. Po chwili jednak, gdy spojrzenie krasnoluda stało się nieobecne, podniósł głos:

 

– Aron?! – gdy nie uzyskał odpowiedzi, potrząsnął przyjacielem. – Aron! – zrobił to jeszcze raz.

 

Zapadła cisza. Ramir zacisnął zęby i przymknął oczy, jego twarz wykrzywił grymas bólu.

 

– Nie możesz, nie teraz… – wymamrotał.

 

Po chwili powieki krasnoluda opadły, a mocniejszy podmuch wiatru poruszył korony drzew. Gdy świst powietrza ucichł, łza rozpaczy skapała z policzka księcia na twarz jego druha, tym razem, wiążąc przyjaciół, już na zawsze, nie tylko wspólnym cierpieniem.

 

*

 

Ścieżkę porastały dzikie zarośla, las straszył bezlistnymi, zwęglonymi kikutami, drapieżnie wbijającymi się w mgielne obłoki. Wokół panowała przenikliwa, zatrważająca cisza. Mogły nadlecieć w każdej chwili, z każdej strony. Choć minęło tyle lat, wciąż dobrze pamiętał drogę. Miał wrażenie, jakby był tu wczoraj. Gdy wjechali na plac, otoczony zgliszczami gospodarstw, konie prychnęły niespokojnie. Z wioski ostała się tylko studnia. Nie zatrzymał się, tylko pojechał dalej, nad brzeg rzeki.

 

– To tu? – zapytał Joer, spoglądając na starca, ubranego, tak jak on, w nędzną, postrzępioną szatę.

 

Ramir pokiwał głową, a potem zeskoczył z konia i zbliżył się do usypanej z ziemi mogiły, porośniętej wysuszonymi chwastami. Gdy odgarnął z twarzy długie, siwe włosy, odparł:

 

– Tak, to tu go pochowali.

 

Wkrótce Joer stanął u jego boku. Po chwili zadumy Ramir popatrzył na zniszczone, wypalone lasy, straszące u brzegu rzeki.

 

– Teraz już rozumiesz? – zapytał. – To nasze zaślepienie do tego doprowadziło, to nie smoki zniszczyły Wielki Ląd, lecz my sami…

 

– To karły uwolniły gady. Sam ci powiedział.

 

– Ale to nie karły zaatakowały Mordzę – stanowczo odparł Ramir. – Wiesz, czemu udało nam się przetrwać? Tam, na tamtej wyspie? – nie czekał na odpowiedź, tylko mówił dalej – Bo musieliśmy się zrozumieć, dać sobie szansę, bo zobaczyliśmy prawdziwe, bezwzględne zło, naprawdę zagrażające światu… Światu, który bywa barbarzyński i okrutny, lecz który także pełen jest pasji, twórczej siły i w końcu, jakie by one nie były, zasad – opuścił głowę i już wyciszonym głosem, jakby bardziej do siebie, powiedział – Tak. Czasem wystarczy tylko się zrozumieć by uratować to na czym naprawdę nam zależy…

 

Niedługo potem usłyszeli trzepot skrzydeł. Znów ich wytropiły.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Bardzo źle czyta się to opowiadanie. Napisane w dość, powiedziałabym, przypadkowy sposób, wymaga od czytelnika natężonej uwagi i częstego domyślania się, o czym właśnie czyta, bo bywa, że zdanie wcześniejsze ma się nijak do następnego. Autor nie zadbał, by podzielić tekst na części ułatwiające zrozumienie, a to, moim zdaniem, było konieczne, tym bardziej że wydarzenie nie zawsze są przedstawione chronologicznie.

Liczne błędy także nie ułatwiają lektury.

 

 „…obwiązane wokół kostek rzemykami, zapadały sie w śnieżnych zaspach”. –– Literówka.

 

„Uśmiechnął sie dumnie”. –– Literówka.

 

„Jego myśli wybiegały juz ku zbliżającej się wojnie”. –– Literówka.

 

„…nie spodziewał się, że moment rozstania będzie tak ciężki”. –– …nie spodziewał się, że moment rozstania będzie tak trudny.

Ciężkie jest coś, co dużo waży.

 

„Dzbany wina, tace z tłustymi prosiętami, kosze owoców krążyły od ręki do ręki…” –– Wolałabym: Dzbany wina, tace z tłustymi prosiętami, kosze owoców krążyły z rąk do rąk

Naczynia z winem, mięsiwem i owocami zapewne były dość ciężkie. Myślę, że chwytano je oburącz.

 

„Miała mury białe od śniegu i lśniące od gigantycznych sopli zwisających z wysuniętych blank”. –– Miała mury białe od śniegu i lśniące od gigantycznych sopli zwisających z wysuniętych blanków.

 

„Krasnoludy w pośpiechu przygotowywały sie do oblężenia”. –– Literówka.

 

„Również trzypiętrowy krużganek był wysycony wojownikami”. –– Podejrzewam, że były tam trzy piętra krużganków, nie jeden krużganek trzypiętrowy.

Chemiczny termin raczej tu nie pasuje.

Proponuję: Również trzy piętra krużganków był wypełnione/ zapełnione/ pełne wojownikami.

 

„Popatrzył w swoje odbicie”. –– Popatrzył na swoje odbicie.

 

„…zdobędzie Mordzę -legendarną twierdzę krasnoludów…” –– Brak spacji po dywizie.

 

„Nagle wśród żołnierzy zapanowało poruszenie. Gwar znów zwabił wzrok księcia na okno”. ––

Czy poruszenie wśród żołnierzy miało miejsce na oknie? ;-)

Może w drugim zdaniu: Gwar sprawił, że książę znów spojrzał/ wyjrzał przez okno.

 

„Wojownicy wyraźnie zwolnili krok, zaciekawionym wzrokiem wyglądali przed siebie”. –– Wolałabym: Wojownicy wyraźnie zwolnili krok, zaciekawiani patrzyli przed siebie.

Za SJP: wyglądać  «spojrzeć, wychyliwszy się zza czegoś, z czegoś, przez coś»

 

„Gdy rozbrzmiał stukot kopyt zakończony głośnym końskim rżeniem…” –– Od kiedy kopyta, stukając, także rżą? ;-)

 

„…a przed nimi związanego, klęczącego na kolanach krasnoluda”. –– Masło maślane. Czy krasnolud mógł klęczeć inaczej, niż na kolanach? ;-)

Proponuję: …a przed nimi związanego, klęczącego krasnoluda.

 

„Gdy czerwona plama krwi stopiła śnieg…” –– Wydaje mi się, że plama, nawet czerwona, śniegu nie stopi. ;-)

Może: Gdy ciepła krew stopiła śnieg

 

„Brama, panie! Przebili się taranem”. –– Sami siebie przebili taranem? ;-)

Wolałabym: Brama, panie! Przebili taranem.

 

„Wciąż sie bronimy…” –– Literówka.

 

„Tak, panie? -zapytał Aron po wejściu do komnaty”. –– Brak spacji po dywizie.

„Lord kiwnął głową na tace”. –– A tace, jak je znam, pewnie nawet nie drgnęły. ;-)

Może: Lord skinął głową w stronę tac. Lub: Lord głową wskazał tace.

 

Rozbijająca się o brzeg fala, co chwilę zraszała…” –– Rozbijające się o brzeg fale, co chwilę zraszały

Bo chyba nie była to ciągle jedna i ta sama fala? ;-)

 

Jak to się stało? – ostatnia retrospekcja. Jak coś, co wyglądało jak piękny sen, przerodziło się w koszmar? Jak ze zwycięzcy…” –– Powtórzenia.

 

„…oparł plecy o skałę i opatulił się ramionami…” –– Ramionami nie można się opatulić.

Proponuję: …oparł plecy o skałę i otulił/ otoczył się ramionami

 

„…wzrok skierował na śnieżną wyspę, która znajdowała się kilkadziesiąt łokci przed nim. Na ich widok zaśmiał się pod nosem…” –– Czy widział podwójnie, skoro patrząc na wyspę, śmiał się na ich widok? ;-)

 

„…z twarzą przeżarta paniką, uciekał przed siebie…” –– Literówka. Nie podoba mi się twarz przeżarta paniką.

Czy można uciekać za siebie? ;-)

 

„Znów zapadła cisza, podczas której mężczyźni mierzyli do siebie spojrzeniami”. –– Nie można mierzyć spojrzeniem do kogoś.

Proponuję: Znów zapadła cisza, podczas której mężczyźni mierzyli się spojrzeniami/ wzrokiem.

 

„…inaczej jednym pociągnięciem z nosa, spaliłby wszystko, co zebrałem”. –– Wolałabym: …inaczej, jednym zionięciem, spaliłby wszystko, co zebrałem.

 

„Wczoraj skończyły się nasiona Fegirii…” –– Dlaczego nazwa rośliny jest napisana wielką literą?

 

„Było tu ciepło, siedział na wygodnym sianie…” –– Raczej: Było tu ciepło, siedział wygodnie na sianie

 

„Słońce, schowane już za horyzontem, oblało zachodnie niebo krwisto pomarańczowym rumieńcem”. –– Słońce, schowane już za horyzontem, oblało niebo na zachodzie krwisto-pomarańczowym rumieńcem.

 

„…wraz z mocniejszym podmuchem, obleciała go gęsia skórka”. –– Gęsia skórka nie ma zwyczaju oblatywać kogokolwiek. Gęsia skórka może wystąpić na skórze, albo skóra może pokryć się gęsią skórką. ;-)

 

„Chce ją zniszczyć…- pomyślał Ramir…” –– Brak spacji po wielokropku.

 

„Niebo, rzadko okraszane śnieżnobiałymi obłokami, każdego dnia otulało okolicę Mordzy rześkim błękitem”. –– W jaki sposób niebo może otulić cokolwiek, w tym rzeczoną okolicę? ;-)

 

„Zamarznięte Morze wyglądało w lecie, jak szachownica lodowych wysp i morskiej wody, szachownica, tak różnorodna i nieprzewidywalna w swych kształtach, że nie można było jej pokonać marszem, ani przepłynąć statkiem”. –– Kształty szachownicy są przewidywalne. ;-)

Może: Zamarznięte Morze wyglądało w lecie, jak mozaika lodowych wysp i wody, mozaika, tak różnorodna i nieprzewidywalna w swych kształtach, że nie można było go pokonać marszem, ani przepłynąć statkiem.

Mówisz o niemożności pokonania morza.

Woda w morzu nie może być inna, jak tylko morska.

 

„Każdy dzień coraz bardziej uświadamiał ich bowiem…” –– Każdy dzień coraz bardziej uświadamiał im bowiem

 

„Tego żądał od nich instynkt przetrwania”. –– Wolałabym: Tak nakazywał im instynkt przetrwania.

 

„…warknął krasnolud, po czym dalej zaczął zbijać drewniane pale w obszerne sanie”. –– Albo zaczął, albo robił coś dalej/ nadal.

Drewniane pale są masłem maślanym.

Może: …warknął krasnolud, po czym nadal zbijał z pali obszerne sanie.

 

„Ramir, który smarował tłuszczem płozy…” –– Skąd mieli tłuszcz?

 

„Może to wszystko to był po prostu koszmar…” –– Powtórzenie.

 

„…szare chmury, z których nieustannie pruszył śnieg”. –– …szare chmury, z których nieustannie prószył śnieg.

 

„Siedzieli wokół ogniska…” –– W jaki sposób dwie osoby siedzą wokół ogniska? ;-)

Może: Siedzieli przy ognisku

 

„…rzekł Ramir, z nieoczekiwaną trudnością w głosie”. –– Na czym polega trudność w głosie?

 

„A moi ludzie odeskortują cię Inderot”. –– Pwenie miało być: A moi ludzie odeskortują cię do Inderot.

 

Ciężko mi uwierzyć, że sam pokonałeś Śnieżne Stepy”. –– Trudno mi uwierzyć, że sam pokonałeś Śnieżne Stepy.

 

„Ściany gospodarstw były zbudowane z długich, podłużnych pali…” –– W życiu nie widziałam bardziej maślanego masła z taka zawartością masła w maśle. ;-)

 

„…o twarzy smutnej, lecz oczach wciąż spragnionych nadziei”. –– Pewnie miało być: …o twarzy smutnej, lecz oczach wciąż pełnych nadziei.

 

„…by nie prowokować chłopca , opuścił wzrok”. –– Zbędna spacja przed przecinkiem.

 

„Podniósł z przed paleniska grube obcęgi”. –– Podniósł sprzed paleniska grube obcęgi.

 

„Chwilę późnie kolejny strażnik padł twarzą w błoto”. –– Literówka.

 

„Jeszcze dwóch… - pomyślał Ramir, zmęczonym wzorkiem patrząc przed siebie”. –– Wiedziałam, że ze zmęczenia, można mieć mroczki przed oczyma, ale nie wiedziałam, że można patrzeć zmęczonym wzorkiem. ;-D

 

„Mężczyźni zwarli się brońmi”. –– Mężczyźni zwarli się broniami.

 

„Dowódca strażników, niczym kłoda, bezwiednie, runął w palenisko”. –– Dowódca strażników, niczym kłoda, bezwładnie runął w palenisko.

 

„…łza rozpaczy skapała z policzka księcia na twarz jego druha…” ––  …łza rozpaczy skapnęła z policzka księcia na twarz jego druha

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Opowiadanie napisane z rozmachem, który niestety powoduje u mnie pewne znużenie. W efekcie do końca nie doczytałem. Pewnie gdyby było krótsze…, ale wtedy nie zmieściłoby się tyle treści. Proponuję rozważyć przyczynę małej ilości komentarzy. Przy takiej ilości umieszczanych tekstów w pierwszej kolejności czytane są te krótsze i gorąco zachęcam Cię do napisania takiego. Po prostu szkoda Twojej pracy, która ze względu na objętość nie jest czytana pomimo wielu, być może ciekawych wątków.

Właśnie wydrukowałem, żeby nie męczyć oczu i z chęcią przeczytam dłuższe i ambitne opowiadanie, bo wiem, ile wymaga pracy ;) Dam Ci znać, jak tylko skończę. 

W końcu, stawiając czoła wielu problemom życia codziennego, znalazłem czas i dokończyłem lekturę. Błędów faktycznie nawaliłeś, co nie miara. Szczególnie rzuca się w oczy interpunkcja, wielokropka używasz z uporem godnym lepszej sprawy, w miejscach całkowicie dla wielokropka nieprzeznaczonych. Najbardziej zdenerwowało mnie to w momencie po ataku smoków, tym widzianym z perspektywy księcia. Zmieściłeś siedem wielokropków w dwóch linijkach, tak jakby książe nie mógł złapać oddechu w swoich myślach. Każdy tekst należy odstawić po napisaniu do szuflady, poczekać jakiś czas i go poprawić, a dłuższe opowiadania mają większe wymagania. Odstawić je należy na dłużej, niż dwa tygodnie, a korektę przeprowadzić nie raz, ale conajmniej trzy razy. Pomysł na fabułę dobry, nie przeczę. Spełniłeś obowiązkowo sprawdzany przeze mnie punkt, czyli zaintrygowanie czytelnika na samym początku. Do tekstu wdarły się pewne nieścisłości, ale przy dobrych chęciach można je jakoś sobie wytłumaczyć. Mimo to – smoki rosnące w ciągu jedenj zimy do rozmiarów, które pozwalają im na niszczenie armi? Nie widzę tego, chyba że to świat reżysera "Eragona", tam też gad urósł jak pokemon. Nie zgodzę się z opinią użytkownika regulatorzy, bo tesktu nie utrudnia brak chronologi i brak odpowiedniego podzielenie tekstu (ew. to ja jestem czytelnikiem bardzo twórczym i nie muszę mieć wszystkiego podanego na tacy, ale w takim razie, co się dzieje z dzisiejszymi czytelnikami?). Smuci mnie w twoim opowiadaniu coś innego – pomijasz sceny AKCJI. Oblężenie w następnym akapicie było skończone, a ja bardzo chciałbym zobaczyć walkę pełną rasizmu i nienawiści. Atak smoków już nastąpił, a nic nie zaparłoby mi dechu w piersiach bardziej, niż obraz lecącego na księcia gada. Zgadzam się z homarem, że opowiadanie zostało napisane z rozmachem, natomiast żałuję, że wielu użytkowników było zbyt leniwych, by przeczytać coś, co ma więcej, niż tysiąc słów. No chyba, że przeczytali i nie skomentowali, wtedy jakoś im wybaczę. To chyba wszystko, pisz dalej i ćwicz dużo. 

Długie jak na portal opowiadanie.   Temat ani nowy, ani specjalnie odmiennie przedstawiony, lecz to tylko stwierdzenie, nie zarzut. Był już "Mój osobisty wróg", byli, praktycznie niezauważeni, "Piloci purpurowego zmiarzchu". To z większych objętościowo pozycji.   Scen batalistycznych praktycznie brak, ale to mi nie przeszkadza. Położyłeś nacisk na psychologię i drobne wydarzenia – tak też można, czasami trzeba.   Jednego szkoda. Do redakcji takiego tekstu należało się solidnie przyłożyć, a przedtem przemyśleć konstrukcję. Kilka razu można stracić orientację w biegu wypadków – achronologia ma swoje wady, więc i swoje wymagania też ma. Generalnie jednak, pomimo kilku krytycznych uwag, tekst uważam za interesujący i niezły, taki z górnej strefy stanów średnich.

Dzięki za komentarze i konstruktywną krytykę. Co do zbyt częstego wielokropka, sam miałem podejrzenia, że przesadzam, ale byłem ciekawy jak odbiorą to czytelnicy. Ze scen akcji zrezygnowałem, bo tekst za bardzo puchł( jak widać już jest i tak wystarczająco napuchnięty;)). Tak jak zauważył AdamKB, starałem się bardziej położyć nacisk na emocje. Teraz już wiem czego się wystrzegać, Regulatorzy skutecznie mnie wypunktowała ;) Jeszcze raz dzięki!

Mam nadzieję, że pomogłam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jak najbardziej;) Choć to wątpliwa przyjemność czytać o własnych błedach, to lepiej być świadomym, że jeszcze nie jest się mistrzem pióra( a może w tym wypadku klawiszy klawiatury;) ) Mówiąc krótko, zagoniłaś mnie do pracy…:)

Bez urazy, bo jestem jak najdalszy od chęci skrytego dokuczenia Tobie – od tego, od tej pracy nad piekielną interpunkcją, niewiele mniej złośliwą składnią, nad celnym doborem słów i nad unikaniem pułapek naszego pięknego języka {zaimki, imiesłowy, brr, zgroza! :-)} zwykle trzeba zacząć… Nie przerażaj się jednak, to daje się przeżyć, a nawet zrozumieć, co i jak, i dlaczego  :-).  Powodzenia.

Myślę, że lepiej czytać i potem błędów unikać, niż nie czytać i wciąż je popelniać. Następnym razem będzie lepiej. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka