- Opowiadanie: KubaMikołajczyk - U brzegu Mordzy

U brzegu Mordzy

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

U brzegu Mordzy

 

 

U BRZE­GU MOR­DZY

 

Wy­da­rze­nia te miały miej­sce w II erze Ludzi i Kra­sno­lu­dów, w cza­sach, gdy znaki na nie­bie nie zo­sta­ły jesz­cze od­czy­ta­ne…

 

Koń padł nad ranem. Dalej Ramir mu­siał wę­dro­wać pie­szo. Skó­rza­ne buty, owi­nię­te w grube, brud­ne szma­ty, ob­wią­za­ne wokół ko­stek rze­my­ka­mi, za­pa­da­ły sie w śnież­nych za­spach. Wło­ski gru­be­go futra fa­lo­wa­ły na wie­trze. Każdy od­dech skra­plał się na mroź­nym po­wie­trzu w chmu­rę, ula­tu­ją­cą ku sza­re­mu niebu. Płat­ki śnie­gu osa­dza­ły się na brwiach i gę­stej bro­dzie, to­pi­ły na wy­chu­dzo­nych, czer­wo­nych od mrozu po­licz­kach. Prze­cię­ta głę­bo­ką bli­zną twarz zdra­dza­ła ból i cier­pie­nie, ale także walkę i upór. Ko­lej­ny po­dmuch lo­do­wa­te­go po­wie­trza pra­wie strą­cił z głowy Ra­mi­ra kap­tur. Męż­czy­zna za­trzy­mał się. Wziął głę­bo­ki wdech, po czym znów szarp­nął. Skó­rza­ne pasy wbiły się w barki. Szedł dalej, sanie zna­czy­ły na śnie­gu długi, po­dwój­ny ślad.

 

Roz­pa­lił na skra­ju lasu ogni­sko. Po­sta­no­wił prze­cze­kać tu noc. Mię­śnie ud i grzbie­tu do­ma­ga­ły się od­po­czyn­ku. Zbli­żył zmar­z­nię­te dło­nie do ognia. Wresz­cie tro­chę cie­pła. Ledwo po­ru­szał twar­dy­mi, na­brzmia­ły­mi pa­lu­cha­mi wy­sta­ją­cy­mi spod brud­nych ban­da­ży.

 

– Jesz­cze tro­chę, Aron. Je­ste­śmy już bli­sko – rzu­cił w kie­run­ku, le­żą­ce­go na sa­niach kra­sno­lu­da. – Jesz­cze tro­chę… – dodał pod nosem, tym razem jakby do sie­bie.

 

*

 

Ksią­żę Ramir pa­trzył w duże lu­stro, sto­ją­ce w rogu kom­na­ty. Po­gła­dził się po sta­ran­nie ogo­lo­nej bro­dzie. Skórę, jak przy­sta­ło na mło­dzień­ca, miał jesz­cze gład­ką, nie prze­ora­ną tru­da­mi życia. Dłu­gie, de­li­kat­ne jak puch, włosy lekko fa­lo­wa­ły znad czoła ku uszom. Z błę­kit­nych oczu biły en­tu­zjazm i od­wa­ga. Po­zła­ca­ne zdo­bie­nia czar­nej, ele­ganc­kiej tu­ni­ki, za­kła­da­nej tylko na ważne uro­czy­sto­ści, lśni­ły w bla­sku świec. Ksią­żę lubił ten widok, lubił wy­glą­dać do­brze. Pod­eks­cy­to­wa­ny wy­piął tors. Uśmiech­nął sie dum­nie. Jego myśli wy­bie­ga­ły juz ku zbli­ża­ją­cej się woj­nie. Dzię­ki niej, wresz­cie, nawet w oczach ojca sta­nie się męż­czy­zną. Gdy usły­szał za­wo­ła­nie słu­żą­cej, wsu­nął do po­chwy Ger­lan­der – szty­let o gład­kim, lśnią­cym ostrzu i bo­ga­to zdo­bio­nej rę­ko­je­ści, sym­bol ksią­żę­cej wła­dzy i krwi. Teraz był już go­to­wy do uczty po­że­gnal­nej.

 

*

 

Aron stał przy stud­ni i że­gnał się z miesz­kań­ca­mi ro­dzin­nej wio­ski Ari­gat. Ob­fi­ta, kru­czo­czar­na broda była już sple­cio­na w dłu­gie, wo­jen­ne war­ko­cze, okrą­gła tar­cza spo­czy­wa­ła na ple­cach, a topór zwi­sał u boku. Odzia­ny w lekką, skó­rza­ną zbro­ję wo­jow­nik był go­to­wy do wy­mar­szu. Choć spo­koj­na twarz i pewne spoj­rze­nie tego nie zdra­dza­ły, nie spo­dzie­wał się, że mo­ment roz­sta­nia bę­dzie tak cięż­ki.

 

– Aron, ru­sza­my – usły­szał za ple­ca­mi głos brata.

 

Ostat­nie spoj­rze­nie na synka, spła­ka­ne­go, wtu­lo­ne­go w nogę matki. Zro­zu­mie, gdy do­ro­śnie. Na pewno. Sam pój­dzie bro­nić gra­nic kró­le­stwa przed ludź­mi. Aron jesz­cze raz objął czule Norę. Ta z tru­dem po­wstrzy­my­wa­ła się od łez. Na po­że­gna­nie po­ca­ło­wał żonę w czoło. Wtedy wci­snę­ła mu w dłoń pu­kiel wło­sów.

 

– Obie­caj, że wró­cisz… – po­wie­dzia­ła drżą­cym gło­sem.

 

Po dłuż­szej chwi­li mil­cze­nia, jakby nie­zde­cy­do­wa­nia, lekko się uśmiech­nął, po­ki­wał głową i od­parł.

 

– Obie­cu­ję.

 

*

 

Po­tęż­ne fi­la­ry, po­kry­te pła­sko­rzeź­ba­mi, łą­czy­ły mar­mu­ro­wą po­sadz­kę z po­zła­ca­nym skle­pie­niem. Sala była tak wy­so­ka, że każdy dźwięk roz­brzmie­wał w niej echem. Roz­mo­wy, mla­ski, brzę­ki, śmie­chy zle­wa­ły się teraz w jedno, two­rząc gło­śny har­mi­der. Lu­dzie sie­dzie­li przy dłu­gich sto­łach, usta­wio­nych w nawie głów­nej. Dzba­ny wina, tace z tłu­sty­mi pro­się­ta­mi, kosze owo­ców krą­ży­ły od ręki do ręki, uszczę­śli­wia­jąc gości. Ze ścian sali tro­no­wej na ze­bra­nych spo­glą­da­ły por­tre­ty kró­lów. Złote, lśnią­ce ramy, ota­cza­ły daw­nych wład­ców bla­skiem chwa­ły i nie­śmier­tel­no­ści. Ksią­żę Ramir czuł na sobie to spoj­rze­nie, spoj­rze­nie wiel­kiej hi­sto­rii. Wkrót­ce do­łą­czy do dzia­dów. Wiel­ka wojna po­mo­że mu okryć imię na­le­ży­tą sławą. Wstał nie­zau­wa­żo­ny, z kie­li­chem peł­nym wina w dłoni. Ro­zej­rzał się. Ge­ne­ra­ło­wie, ka­pła­ni, urzęd­ni­cy… Jesz­cze go nie do­strze­ga­ją, ale będą, jesz­cze będą… Tylko oj­ciec, ob­rzu­cił syna prze­ni­kli­wym wzro­kiem, jakby z obawy o jego za­cho­wa­nie. Ramir wy­chy­lił kie­lich do dna, a potem nie zwa­ża­jąc na ście­ka­ją­ce po bro­dzie wino, pod­niósł do góry miecz i zawył ni­czym wście­kłe zwie­rzę:

 

– Woj­na­aaaaa!!!

 

Gdy go­ście od­wró­ci­li ku niemu głowy, ksią­żę za­czął gło­wi­cą rę­ko­je­ści mie­cza ude­rzać w stół, wy­bi­ja­jąc jed­no­staj­ny, wo­jen­ny rytm. Ku prze­ra­że­niu ze­bra­nych na sali ko­biet, z krze­seł po­de­rwa­li się ko­lej­ni śmiał­ko­wie. Ich twa­rze wy­krzy­wi­ły pełne sza­leń­czej pasji uśmie­chy. Wo­jow­ni­cy do­brze wie­dzie­li o co cho­dzi. Kto stary znał ten zwy­czaj, a kto młody pa­mię­tał opo­wie­ści ojców. Przed­smak bi­tew­ne­go szału. Stół z każdą chwi­lą coraz moc­niej pod­ska­ki­wał od ude­rzeń rę­ko­je­ści, a Ramir, czu­jąc na sobie dumny wzrok ojca, uśmie­chał się coraz sze­rzej.

 

– Śmierć kra­sno­lu­dom!!! – zawył jesz­cze raz, gdy stali już wszy­scy to­wa­rzy­sze broni.

 

– Śmierć!!! – do­łą­czy­li się inni, wy­peł­nia­jąc salę tro­no­wą dzi­ki­mi okrzy­ka­mi pod­nie­ce­nia i nie­na­wi­ści. – Śmierć!!!

 

*

 

W końcu, po dwóch mie­sią­cach mar­szu, do­tar­li do Mor­dzy. Aron sły­szał, że twier­dza jest wiel­ka, ale i tak nie spo­dzie­wał się ta­kie­go wi­do­ku. Wy­ra­sta­ła ze śnież­nych wydm, ni­czym po­tęż­na góra lo­do­wa. Miała mury białe od śnie­gu i lśnią­ce od gi­gan­tycz­nych sopli zwi­sa­ją­cych z wy­su­nię­tych blank. Jej wy­so­kie, strze­li­ste basz­ty wy­glą­da­ły jak pnące się dra­pież­nie ku niebu szczy­ty. Z ze­wnątrz, jakby za­sty­gła od okrut­ne­go mrozu, we­wnątrz pełna życia, wręcz prze­lud­nio­na, pę­ka­ją­ca w szwach od zgro­ma­dzo­nych w niej od­dzia­łów. Kra­sno­lu­dy w po­śpie­chu przy­go­to­wy­wa­ły sie do ob­lę­że­nia. Mu­sie­li zdą­żyć. Wszy­scy wie­dzie­li jak ważna dla losów wojny bę­dzie obro­na Mor­dzy. Jeśli lu­dzie zdo­bę­dą twier­dzę i prze­cze­ka­ją na wy­spie let­nie roz­to­py, będą mogli omi­nąć Karli Mur i ru­szyć bez­po­śred­nio na Złoty Gród.

 

Z ciem­no­sza­re­go nieba wciąż sypał śnieg, okry­wa­jąc futra kra­sno­lu­dów wszech­obec­ną bielą. Wię­cej bród Mor­dza nie wi­dzia­ła – po­my­ślał Aron, roz­glą­da­jąc się po za­tło­czo­nym dzie­dziń­cu. Rów­nież trzy­pię­tro­wy kruż­ga­nek był wy­sy­co­ny wo­jow­ni­ka­mi. Trwał roz­ła­du­nek. Aron, na oso­bi­stą proś­bę lorda Gun­ha­ma, szu­kał, wśród przy­wie­zio­nych be­czek, ar­dyj­skie­go wina. W pew­nym mo­men­cie po­czuł na ple­cach dłoń. Gdy się od­wró­cił, zo­ba­czył brata. Himel wy­róż­niał się w tym to­wa­rzy­stwie, rzad­ko można było bo­wiem spo­tkać kra­sno­lu­da bez brody.

 

– Już się stę­sk­ni­łeś? – za­żar­to­wał Aron.

 

Brat jed­nak nie uśmiech­nął się, jak to miał w zwy­cza­ju, tylko po­krę­cił głową.

 

– Wy­jeż­dżam – od­parł.

 

– Jak to? Prze­cież do­pie­ro, co…

 

– To roz­kaz lorda. Wró­ci­li zwia­dow­cy, Wy­so­cy są już tylko ty­dzień mar­szu stąd. Ktoś musi we­zwać od­dzia­ły znad Ge­ne­ron.

 

Aron kiw­nął głową ze zro­zu­mie­niem. Po chwi­li bra­cia uści­ska­li się na po­że­gna­nie.

 

– Uwa­żaj na sie­bie – rzu­cił Aron.

 

– Ty rów­nież!

 

– Himel! – Aron za­trzy­mał od­cho­dzą­ce­go brata. Przy­po­mniał sobie coś jesz­cze, czym chciał się z nim po­dzie­lić. – Sły­sza­łeś co zna­leź­li w Pół­noc­nej Pie­cza­rze?

 

Himel bez en­tu­zja­zmu po­ki­wał głową.

 

– My­ślisz, że to praw­da? Prze­cież smoki wy­gi­nę­ły ty­sią­ce lat temu…

 

*

 

Wokół nie było już śnie­gu. Wy­so­ka trawa, mu­ska­na po­dmu­cha­mi wio­sen­ne­go wia­tru, fa­lo­wa­ła na brze­gu Be­alio­nu. W kry­sta­licz­nie czy­stej tafli je­zio­ra od­bi­ja­ło się błę­kit­ne niebo i zie­lo­ne ko­ro­ny drzew. Po­śród sze­le­stu liści roz­brzmie­wał ćwier­kot skow­ron­ków, co jakiś czas prze­ry­wa­ny plu­skiem wody. Fru­wa­ją­ce nad głową ptaki, pły­wa­ją­ce wokół nóg rybki… Ramir stał po pas w wo­dzie i pierw­szy raz od dłuż­sze­go czasu śmiał się do sie­bie. Dawno jego oczy nie miały ta­kie­go wi­do­ku, bar­dzo dawno… Za­cze­sał do tyłu mokre, dłu­gie włosy. Woda ście­kła z dłoni na wy­chu­dzo­ne ciało, nio­sąc ulgę su­chej skó­rze. Potem po­wo­li, nie­zde­cy­do­wa­nie, jakby bał się tego co może uj­rzeć, na­chy­lił głowę nad taflę je­zio­ra. Po­pa­trzył w swoje od­bi­cie. De­li­kat­nie po­gła­dził dło­nią po­marsz­czo­ne czoło, dłu­gie włosy, ob­fi­tą brodę… Czy go po­zna­ją, gdy wróci? Czy sam po­zna­je sie­bie? Mi­nę­ły pra­wie trzy lata od dnia, w któ­rym opu­ścił kró­lew­ski pałac. Wspo­mnie­nie oj­czy­stej ziemi, naj­bar­dziej bo­le­sne, lecz także wciąż da­ją­ce siłę, pcha­ją­ce go na­przód, znów wy­peł­ni­ło myśli zwąt­pie­niem. Czy w ogóle uda się wró­cić? Czy kie­dy­kol­wiek ujrzy jesz­cze Złote Skle­pie­nie…? Wróci. Naj­pierw jed­nak do­trzy­ma da­ne­go przy­ja­cie­lo­wi słowa.

 

Usiadł na ka­mie­niu, obok sani, na któ­rych spo­czy­wa­ło ciało Arona.

 

– Ład­nie tu u was, bra­cie – rzekł, wciąż roz­glą­da­jąc się wokół. Po dłuż­szej chwi­li mil­cze­nia dodał – ale to i tak nic w po­rów­na­niu z wi­do­kiem Głę­bo­kie­go Stawu. Gdy byłem mały, oj­ciec cią­gle mnie tam za­bie­rał, ło­wi­li­śmy wę­go­rze, szczu­pa­ki… Hah! To były czasy…

 

Ramir wziął do ręki Fe­gi­rię. Teraz to na­sio­na owocu, za­miast siar­czy­ste­go mrozu, mu­sia­ły opóź­niać gni­cie ciała. Gdy wyjął ze skó­rza­ne­go to­boł­ka Ger­lan­der, uśmiech­nął się pod nosem. Herb kró­le­stwa wciąż wid­niał na trzon­ku, ostrze nie stę­pia­ło, choć nie było już tak gład­kie i lśnią­ce jak kie­dyś… Nie spo­dzie­wał się, że słyn­ny szty­let bę­dzie mu słu­żył do tak prak­tycz­nych czyn­no­ści. Wiele się zmie­ni­ło, wiele… Nagle w oko­li­cy roz­legł się gło­śny trzask, jakby ktoś na­dep­nął na spróch­nia­łą gałąź. Ksią­żę od razu nad­sta­wił uszu. Po chwi­li usły­szał do­bie­ga­ją­ce z lasu głosy. Szyb­ko po­zbie­rał ekwi­pu­nek i po­cią­gnął za sobą sanie. Scho­wał się wśród krze­wów po­ra­sta­ją­cych brzeg. Głosy zbli­ża­ły się. Były to jed­nak głosy ra­do­sne, pełne życia, nie za­po­wia­da­ją­ce za­gro­że­nia… Nie­dłu­go potem do wody wbie­gła para kra­sno­lu­dów. Dziew­czy­na i chło­pak czule trzy­ma­li się za ręce. Ramir jesz­cze bar­dziej po­chy­lił głowę. Jeśli go zo­ba­czą… Tutaj musi być bar­dziej ostroż­ny. Te zie­mie były już za­miesz­ka­ne i z pew­no­ścią nie było na nich miej­sca dla ludzi…

 

*

 

Od­dzia­ły Za­chod­nich Hrabstw, pod do­wódz­twem księ­cia Ra­mi­ra, naj­młod­sze­go syna króla, po­ko­ny­wa­ły śnież­ne stepy Za­mar­z­nię­te­go Morza. Kilka ty­się­cy zbroj­nych, odzia­nych w grube futra i cie­płe, skó­rza­ne buty, od trzech mie­się­cy ma­sze­ro­wa­ło na pół­noc. Za­przę­gi re­ni­fe­rów cią­gnę­ły za sobą setki po­tęż­nych sań wy­ła­do­wa­nych po brze­gi żyw­no­ścią, ekwi­pun­kiem i ma­szy­na­mi ob­lęż­ni­czy­mi. Wiatr, za­ci­na­ją­cy w twarz śnieg, cza­sem zdra­dli­wy, pę­ka­ją­cy pod sto­pa­mi lód… Nic dziw­ne­go, że to miej­sce na­zy­wa­no Kra­iną Śmier­ci. Mało który wo­jow­nik ucie­szył się na wieść, że jego od­dział ruszy wła­śnie tą drogą. Ksią­żę Ramir wi­dział w tym jed­nak swą szan­sę. To on jako pierw­szy zdo­bę­dzie Mor­dzę -le­gen­dar­ną twier­dzę kra­sno­lu­dów, a potem za­ata­ku­je Karli Mur od pół­no­cy, być może jako pierw­szy do­trze do Zło­te­go Grodu…

 

Płozy ka­re­ty pod­ska­ki­wa­ły na śnież­nych nie­rów­no­ściach. Ksią­żę, z mięk­kie­go fo­te­la, o czer­wo­nym, skó­rza­nym obi­ciu, pa­trzył przez okno na stru­dzo­ne twa­rze ma­sze­ru­ją­cych wokół wo­jow­ni­ków. Nie współ­czuł im. Prze­cież wy­peł­nia­li swój obo­wią­zek. W końcu zo­sta­li we­zwa­ni do walki przez bogów. Karły wresz­cie za­pła­cą za swe winy. Lu­dzie będą tylko mie­czem spra­wie­dli­wo­ści w rę­kach gro­mo­wład­nych.

 

– Wiesz, że kie­dyś nie było tu wody, ani lodu? – rzu­cił ksią­żę do sie­dzą­ce­go obok ge­ne­ra­ła Be­ro­na. – Księ­gi mówią, że przed Wiel­kim Po­to­pem te zie­mie za­miesz­ki­wa­ły smoki, po­tęż­ne gady zie­ją­ce ogniem.

 

Ge­ne­rał uśmiech­nął się nie­znacz­nie.

 

– Nie wie­rzysz w to? – za­py­tał Ramir.

 

– Je­stem żoł­nie­rzem, nie ka­pła­nem. Muszę trzy­mać się fak­tów.

 

Ksią­żę po­ki­wał ze zro­zu­mie­niem głową, po czym za­py­tał:

 

– Po­dob­no wi­dzia­łeś już Mor­dzę?

 

– Tak, czter­dzie­ści dwa lata temu.

 

– Uczest­ni­czy­łeś w Czwar­tej Kru­cja­cie?

 

Ge­ne­rał przy­tak­nął.

 

– Czemu twier­dza wciąż jest nie­zdo­by­ta? – za­py­tał Ramir. – Prze­cież karły…

 

– Spójrz na ich twa­rze, panie – prze­rwał ge­ne­rał ki­wa­jąc głową na wo­jow­ni­ków. – Będą wal­czyć nie tylko z kra­sno­lu­da­mi, lecz także ze zmę­cze­niem, mro­zem i gło­dem. Nawet jeśli się nie pod­da­dzą… – Beron za­wie­sił na chwi­lę głos, po czym do­koń­czył. – Czter­dzie­ści dwa lata temu by­li­śmy bli­sko, bar­dzo bli­sko, przy­szło jed­nak lato i roz­to­py. Ląd, w kilka dni, zmie­nił się w bez­kre­sne morze. Nie mie­li­śmy nawet czasu się wy­co­fać. To był po­twor­ny widok. Wielu braci po­chło­nę­ły mor­skie głę­bi­ny, a tych, któ­rzy prze­ży­li karły za­czę­ły wy­bi­jać jak kacz­ki.

 

Nagle wśród żoł­nie­rzy za­pa­no­wa­ło po­ru­sze­nie. Gwar znów zwa­bił wzrok księ­cia na okno. Wo­jow­ni­cy wy­raź­nie zwol­ni­li krok, za­cie­ka­wio­nym wzro­kiem wy­glą­da­li przed sie­bie.

 

– Coś się stało – po­wie­dział Ramir do ge­ne­ra­ła.

 

Chwi­lę potem Beron opu­ścił ka­re­tę. Wów­czas gwar jesz­cze się wzmógł. Gdy roz­brzmiał stu­kot kopyt za­koń­czo­ny gło­śnym koń­skim rże­niem, także ksią­żę wy­sta­wił głowę z ka­re­ty. Zo­ba­czył jeźdź­ców na ko­niach, a przed nimi zwią­za­ne­go, klę­czą­ce­go na ko­la­nach kra­sno­lu­da.

 

– Do­rwa­li­śmy tego szczu­ra na dro­dze do Ge­ne­ron, panie – oznaj­mił jeden z jeźdź­ców. – Miał przy sobie to.

 

Ge­ne­rał po­pa­trzył na zwi­nię­ty per­ga­min.

 

– Po­sła­niec? – za­py­tał bio­rąc list do ręki.

 

– Na to wy­glą­da. To upar­te bydle, nie chce jed­nak nic po­wie­dzieć.

 

– Może nasz ka­rze­łek bez brody nie umie mówić – ge­ne­rał pa­trzył na kra­sno­lu­da z po­gar­dą. – Język, jak fiuta, też masz za krót­ki? – rzu­cił w jego kie­run­ku.

 

Wo­jow­ni­cy gło­śno za­re­cho­ta­li.

 

– Co z nim zro­bić, panie? – za­py­tał jeźdź­ca.

 

Ge­ne­rał za­my­ślił się. Nim jed­nak pod­jął ja­ką­kol­wiek de­cy­zję, zza jego ple­ców wy­ło­nił się ksią­żę. Ramir wyjął zza pasa Ger­lan­der, zła­pał kra­sno­lu­da za włosy i szyb­kim, pew­nym cię­ciem po­de­rżnął po­słań­co­wi gar­dło. Gdy czer­wo­na plama krwi sto­pi­ła śnieg, ksią­żę po­pa­trzył na wo­jow­ni­ków i oznaj­mił:

 

– Pa­mię­taj­cie, nie oka­zuj­cie tym ścier­wom żad­nej li­to­ści.

 

*

 

Trzy­dzie­sty drugi dzień ob­lę­że­nia. Obóz le­gio­nów od zamku od­dzie­lał cmen­tarz nie­po­grze­ba­nych ciał. Trupy ludzi i kra­sno­lu­dów wa­la­ły się wszę­dzie, po­kry­wa­jąc pra­wie całe pole przed mu­ra­mi. Trwał ko­lej­ny szturm. Niebo pło­nę­ło od ogni­stych kul wy­strze­li­wa­nych z ka­ta­pult. Coraz wię­cej ludzi do­sta­wa­ło się na mur. W po­wie­trzu świ­sta­ły mie­cze i to­po­ry, bo­jo­we okrzy­ki prze­pla­ta­ły się z wrza­ska­mi bólu. Rzą­dził chaos. Lu­dzie, czy kra­sno­lu­dy… Wszy­scy wal­czy­li w znisz­czo­nych fu­trach, wszy­scy mieli wy­krzy­wio­ne od nie­na­wi­ści twa­rze, wszy­scy cier­pie­li… Wro­gów od sprzy­mie­rzeń­ców roz­róż­niał je­dy­nie wzrost i kształt tarcz.

 

Aron stał w oknie wieży, pil­nu­jąc drzwi kom­na­ty, w któ­rej trwa­ła na­ra­da do­wód­ców. Znie­cier­pli­wio­nym wzro­kiem spo­glą­dał na niebo. Słoń­ce coraz moc­niej prze­bi­ja­ło zza chmur. Lato było ostat­nią na­dzie­ją. Dłu­żej nie wy­trzy­ma­ją ta­kie­go na­po­ru – ta myśl coraz do­bit­niej roz­brzmie­wa­ła w jego gło­wie. Usły­szał ener­gicz­ny tupot stóp na scho­dach. Po chwi­li zza rogu wy­ło­nił się klucz­nik bramy. Aron za­gro­dził drogę do kom­na­ty.

 

– Co się stało? – za­py­tał.

 

– Wrota! Padły wrota! Muszę wi­dzieć się z lor­dem! – wy­rzu­cił klucz­nik z tru­dem uspo­ka­ja­jąc od­dech.

 

Serce Arona za­bi­ło ze zdwo­jo­ną siłą. Czy to ko­niec? Straż­nik prze­pu­ścił klucz­ni­ka. Gdy za­wia­sy po­dwój­nych drzwi za­skrzy­pia­ły, do­wód­cy ode­rwa­li wzrok od roz­ło­żo­nej na stole mapy. Klucz­nik, od razu, nie zwa­ża­jąc na ja­kie­kol­wiek za­sa­dy, prze­rwał na­ra­dę zzia­ja­nym gło­sem:

 

– Brama, panie! Prze­bi­li się ta­ra­nem. Wciąż sie bro­ni­my, ale długo nie utrzy­ma­my po­zy­cji. Kilku już wdar­ło się na dzie­dzi­niec.

 

Do­wód­cy po­pa­trzy­li na sie­bie prze­ra­żo­nym wzro­kiem. Wie­dzie­li co to ozna­cza.

 

– Nie!!! – wrza­snął lord, po czym wście­kłym ude­rze­niem strą­cił ze stołu gli­nia­ny kie­lich.

 

– Na bogów. To ko­niec – oznaj­mił do­wód­ca stra­ży muru.

 

Lord od razu zła­pał go za fraki i wy­krzy­czał pro­sto w twarz:

 

– Nie! Nie będę pierw­szym, który podda Mor­dzę! Ro­zu­miesz?! Bę­dzie­my wal­czyć do końca!

 

– Nie mamy już kim, panie. Lato było nasza ostat­nią na­dzie­ją. Jeśli wejdą do zamku…

 

Lord pu­ścił pod­wład­ne­go. Po­krę­cił z nie­do­wie­rza­niem głową, po czym znów wy­mam­ro­tał, jakby do sie­bie:

 

– Nie… – gdy zre­zy­gno­wa­ny opadł na krze­sło, po­tarł dło­nią zmę­czo­ną twarz i po­wtó­rzył – nie, nie pod­dam Mor­dzy.

 

Na dłuż­szą chwi­lę za­pa­dła cisza.

 

– Aron! – za­wo­łał nie­spo­dzie­wa­nie lord.

 

– Tak, panie? -za­py­tał Aron po wej­ściu do kom­na­ty.

 

Lord kiw­nął głową na tace.

 

– Spa­kuj owoce i su­cha­ry. Udamy się do pie­cza­ry, pora roz­kuć smo­cze jaja…

 

– Gun­ha­mie – wtrą­cił zde­ner­wo­wa­ny ka­płan – nie mo­żesz, gdy ostat­nim razem…

 

Lord po­de­rwał się z krze­sła, groź­ne spoj­rze­nie wbił w du­chow­ne­go, po czym prze­rwał:

 

– Wiem co mogę. Wiem też, że chęt­nie wy­ku­pi­li­by­ście swoje dro­gie tyłki z nie­wo­li. Nie tym razem sprze­daj­ne gady – rzu­cił z obrzy­dze­niem w kie­run­ku do­wód­ców.

 

– Po­pa­dasz w obłęd. Tu nie cho­dzi o nas. Te be­stie znisz­czą nie tylko Mor­dzę, lecz cały świat który znasz! – uniósł się ka­płan.

 

Lord po­pa­trzył du­chow­ne­mu głę­bo­ko w oczy.

 

– Jeśli mamy tu zgi­nąć, zgi­nie­my wszy­scy! – rzu­cił z obłę­dem wy­pi­sa­nym na twa­rzy.

 

Ka­płan sta­now­czo po­krę­cił głową.

 

– Nie po­zwo­lę ci na to! – rzekł.

 

Wów­czas lord chwy­cił topór i za­ma­szy­stym cię­ciem, przy akom­pa­nia­men­cie wście­kłe­go ryku, ściął głowę du­chow­ne­mu. Gdy łeb po­to­czył się w kie­run­ku ko­min­ka, Gun­ham jesz­cze raz ro­zej­rzał się po twa­rzach do­wód­ców, dając do zro­zu­mie­nia, że nie znie­sie ko­lej­ne­go sprze­ci­wu.

 

– Zgi­nie­my tu wszy­scy… – za­koń­czył na­ra­dę, re­cho­cząc jak sza­le­niec.

 

*

 

Ramir sie­dział sku­lo­ny, wci­śnię­ty po­mię­dzy skały, które od­dzie­la­ły Mor­dzę od morza. Był wy­czer­pa­ny i prze­ra­żo­ny. Wresz­cie mógł jed­nak uspo­ko­ić od­dech. Tu go nie znaj­dą. Chyba. Wolał nie wy­sta­wiać głowy z kry­jów­ki. W po­wie­trzu cią­gle sły­szał zło­wro­gi trze­pot skrzy­deł. Choć od­gło­sy walk usta­ły już jakiś czas temu, be­stie jesz­cze się nie na­sy­ci­ły, jesz­cze szu­ka­ły mięsa. Roz­bi­ja­ją­ca się o brzeg fala, co chwi­lę zra­sza­ła ostat­nie­mu wład­cy Mor­dzy twarz. Gdzie spoj­rzał, wi­dział wodę i po­tęż­ne kry – dawne frag­men­ty lo­do­we­go lądu, które pod­czas let­nich roz­to­pów prze­isto­czy­ły się w śnież­ne wyspy. Co z tego, że udało mu się wy­do­stać z twier­dzy? I tak był tu uwię­zio­ny. Jeśli nie skoń­czy w żo­łąd­ku gada, za­bi­je go ten chłod­ny, letni wiatr, który z im­pe­tem ude­rzał w twarz, nio­sąc wspo­mnie­nie okrut­nej zimy. To ko­niec – po­my­ślał zre­zy­gno­wa­ny. Jak to się stało? – ostat­nia re­tro­spek­cja. Jak coś, co wy­glą­da­ło jak pięk­ny sen, prze­ro­dzi­ło się w kosz­mar? Jak ze zwy­cięz­cy, je­dy­ne­go zdo­byw­cy Mor­dzy stał sie prze­gra­nym? Smoki nad­le­cia­ły z pół­no­cy i w nie­speł­na pół dnia zmie­ni­ły zamek w ruinę. To trwa­ło tak krót­ko. A prze­cież miało być ina­czej… – ksią­żę po­krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem. Mieli prze­cze­kać w twier­dzy let­nie roz­to­py, potem ru­szyć na Karli Mur, a za rok jako pierw­si zdo­być Złoty Gród – sto­li­cę Kró­le­stwa Kra­sno­lu­dów. Czemu? Czemu bo­go­wie tak z niego za­drwi­li? Miał być wiel­ki, miał być kró­lem, a znów stał się tak mały… – z bez­sil­no­ści chciał za­pła­kać, lecz nawet na to nie miał siły. Po­go­dzo­ny z losem, odzia­ny je­dy­nie w grubą, weł­nia­ną tu­ni­kę, oparł plecy o skałę i opa­tu­lił się ra­mio­na­mi by przy­naj­mniej tak opóź­nić wy­chło­dze­nie ciała. Zre­zy­gno­wa­ny, jakby po­zba­wio­ny już życia, wzrok skie­ro­wał na śnież­ną wyspę, która znaj­do­wa­ła się kil­ka­dzie­siąt łokci przed nim. Na ich widok za­śmiał się pod nosem, ni­czym stra­ce­niec, który już nie boi się śmier­ci. Wciąż tam były, bez trudu do­strzegł je po­śród śnież­no­bia­łe­go oto­cze­nia. Ster­czą­ce z lodu, drew­nia­ne pale, które nie tak dawno sta­no­wi­ły szkie­le­ty wo­jen­nych na­mio­tów. Tyle po sobie po­zo­sta­wi­my… – po­my­ślał, pa­trząc na ruiny daw­ne­go obozu. Tylko tyle… Choć… Chwi­lę… Ramir zmarsz­czył brwi i wy­ostrzył wzrok… To nie było złu­dze­nie. Ktoś się tam po­ru­szył… Na­dzie­ja tchnę­ła w serce księ­cia nowe siły… Ktoś jesz­cze prze­żył…

 

Był już tak bli­sko. Lo­do­wa­ta woda wpra­wi­ła w drże­nie chyba każdy mię­sień ciała. Z emo­cji nie czuł jed­nak bólu, je­dy­ne o czym my­ślał to smoki, które mogły do­strzec go w każ­dej chwi­li. Już pra­wie do­pły­nął. Po chwi­li wy­cią­gnął rękę i chwy­cił się brze­gu. Jest. Z tru­dem wy­gra­mo­lił się z wody. Czła­pią­cym, zmę­czo­nym kro­kiem za­czął się wspi­nać na śnież­ną wyspę. I wów­czas znów usły­szał ten dźwięk… Ol­brzy­mie, bło­nia­ste skrzy­dła wręcz wstrzą­snę­ły po­wie­trzem. Od­wró­cił głowę, a potem od razu ze­rwał się do biegu. Nie­zdar­nie, po­ty­ka­jąc się o wła­sne, skost­nia­łe nogi, z twa­rzą prze­żar­ta pa­ni­ką, ucie­kał przed sie­bie, byle tylko dalej od Mor­dzy. Smok był jed­nak dużo szyb­szy. Gdzie się skryć? – wrzesz­cza­ło prze­ra­że­nie. Ro­zej­rzał się po po­fał­do­wa­nym, śnież­nym polu. To było po­dziur­ko­wa­ne ma­ły­mi, okrą­gły­mi otwo­ra­mi – wej­ścia­mi do lo­do­wia­nek. Pra­wie wszyst­kie wy­drą­żo­ne w lo­dzie jamy, w któ­rych le­gio­ni­ści prze­trwa­li zimę, były jed­nak po­za­pa­da­ne. Pra­wie. W pew­nym mo­men­cie ksią­żę zo­ba­czył przed sobą stare sanie, a tuż obok nich… Szyb­ciej! Wsko­czył. Teraz mógł tylko cze­kać. Na­dzie­ja, że smok po­le­ci dalej oka­za­ła się jed­nak złud­na. Lo­do­wy strop za­trząsł się wraz z ude­rze­niem cięż­kich stóp gada o po­wierzch­nię, a po chwi­li zło­wro­gi cień wpadł do lo­do­wian­ki. Zaraz tu zaj­rzy – po­my­ślał Ramir, po czym chwy­cił opar­ty o ścia­nę topór. Nie za­mie­rzał pod­dać się bez walki. I wów­czas usły­szał ten od­waż­ny głos:

 

– Tutaj! No chodź, śmier­dzie­lu! Tutaj je­stem!

 

Cień smoka od razu opu­ścił lo­do­wian­kę. Od­wa­ga i bra­ter­stwo nigdy nie opusz­czą ludzi! – po­my­ślał dum­nie ksią­żę. Po­pa­trzył na topór. Tak. Teraz on po­wi­nien pomóc swemu wy­baw­cy.

 

Nie było ważne czy gada spło­szy­ły od­nie­sio­ne rany, czy po pro­stu zmę­czy­ła go długa walka. Choć zdo­ła­li roz­ciąć mu tylko łapę i wybić z pasz­czy kieł, od­le­ciał. Prze­trwa­li. Teraz zo­sta­li na śnież­nym polu sami. Obaj ocie­ka­li krwią, a z wy­czer­pa­nia ledwo stali na no­gach. Nie przy­sie­dli jed­nak, ani nie opu­ści­li wzro­ku, wciąż krą­ży­li wokół sie­bie z unie­sio­ny­mi to­po­ra­mi, a z ich twa­rzy, po­mi­mo tego, że prze­gna­li be­stie, nie znik­nę­ły groź­ne gry­ma­sy.

 

– Skąd żeś się tu wziął? – po dłuż­szej chwi­li mil­cze­nia rzu­cił opry­skli­we Ramir.

 

– Ra­czej ja po­wi­nie­nem za­py­tać o to cie­bie – od­parł Aron.

 

– Nie zwy­kłem tłu­ma­czyć się kar­ło­wi.

 

– Ty­po­wy Wy­so­ki, dumny w swej głu­po­cie.

 

– Waż słowa, Gar­bie, bo, jak ten gad, po­czu­jesz smak to­po­ra.

 

– Spró­buj…

 

Znów za­pa­dła cisza, pod­czas któ­rej męż­czyź­ni mie­rzy­li do sie­bie spoj­rze­nia­mi.

 

– Mów, czemu mi po­mo­głeś? – za­py­tał w końcu ksią­żę.

 

– Po­mo­głem? – za­śmiał się po­gar­dli­wie Aron. – Zwa­bi­łeś gada do mojej nory. Mu­sia­łem go jakoś od­cią­gnąć, ina­czej jed­nym po­cią­gnię­ciem z nosa, spa­lił­by wszyst­ko, co ze­bra­łem.

 

Do­pie­ro teraz Ramir uświa­do­mił sobie, że w lo­do­wian­ce, w któ­rej się skrył, wi­dział broń, na­rzę­dzia i żyw­ność.

 

– Gdyby nie ja, za­miast kilku desek, spa­lił­by cie­bie, ka­rzeł­ku… – od­po­wie­dział ksią­żę.

 

– Gdyby nie ty, gad cią­gle sie­dział­by w twier­dzy i za­ja­dał tyłki two­ich braci.

 

Ksią­żę za­ci­snął zęby, a pal­ca­mi moc­niej oplótł trzon to­po­ra. Jego spoj­rze­nie jesz­cze bar­dziej prze­sy­ci­ło się wro­go­ścią. Nie, nie bę­dzie dłu­żej wy­słu­chi­wał tych obelg.

 

– Za­bie­raj się stąd, bo ina­czej ci w tym po­mo­gę! – za­gro­ził Aron.

 

Ramir wy­mow­nie po­krę­cił głową, dając do zro­zu­mie­nia, że… Nagle ode­rwał wzrok od kra­sno­lu­da i spoj­rzał na niebo. Wów­czas jego po­wie­ki roz­war­ły się z prze­ra­że­nia.

 

– Na bogów! Wra­ca­ją tu! – krzyk­nął.

 

Teraz gad nie nad­le­ciał sam. Smo­ków było kil­ka­dzie­siąt. Pło­mie­nia­mi, bu­cha­ją­cy­mi z noz­drzy, od razu za­czę­ły orać lo­do­wą po­wierzch­nię kry w po­szu­ki­wa­niu świe­że­go mięsa. Tym razem Aron był bez­rad­ny. Pa­trzył z kry­jów­ki, prze­gra­nym wzro­kiem, jak ogień trawi wszyst­ko to, co przy­go­to­wał na po­wrot­ną wy­pra­wę do domu. Po jego na­dzie­jach, w lo­do­wian­ce po­zo­stał tylko głę­bo­ki dół pełen zwę­glo­ne­go drew­na.

 

– To wszyst­ko co mia­łem – wy­mam­ro­tał Aron, sie­dząc obok księ­cia. – Wszyst­ko…

 

*

 

Ramir sie­dział ukry­ty w sto­do­le. Z nie­po­ko­jem spo­glą­dał na le­żą­ce­go na sa­niach Arona. Wczo­raj skoń­czy­ły się na­sio­na Fe­gi­rii, ciało po­wo­li za­czy­na­ło cuch­nąć. Głosy straż­ni­ków uci­chły jakiś czas temu. Chyba się udało. Chyba prze­trwał ob­ła­wę. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło. Kra­sno­lu­dy były bar­dziej nie­bez­piecz­ne niż mróz, czy głód. Śmiesz­ne. Było tu cie­pło, sie­dział na wy­god­nym sia­nie, a za ścia­ną miał las pełen zwie­rzy­ny i smacz­nych owo­ców. Jesz­cze rok temu od­dał­by wiele by zna­leźć się w takim miej­scu, a teraz? Teraz wró­cił­by na Śnież­ne Stepy. Tam za­gro­że­nia były przy­naj­mniej prze­wi­dy­wal­ne, nie mu­siał ich wy­pa­try­wać przy każ­dym kroku. Tę­sk­nił choć­by za spo­koj­nym snem. Od mie­sią­ca czuł się jak za­szczu­te zwie­rzę. Mu­siał wę­dro­wać la­sa­mi, czę­sto po zmro­ku, omi­ja­jąc drogi i osady, by tylko nie tra­fić na kra­sno­lu­dów. Nie czuł już jed­nak do nich nie­na­wi­ści. Wie­dział, że tak po pro­stu musi być. Po tej stro­nie muru, to kra­sno­lu­dy go­ni­ły ludzi, po dru­giej, sy­tu­acja była od­wrot­na. Z po­wo­du, który, z per­spek­ty­wy ostat­nich lat, wy­da­wał się tak błahy, zbyt pro­sty, a który jedni na­zy­wa­li hi­sto­rią, a inni re­li­gią, takie były za­sa­dy.

 

W pew­nym mo­men­cie drzwi sto­do­ły za­skrzy­pia­ły. Ramir skie­ro­wał wzrok na wej­ście i zła­pał za rę­ko­jeść mie­cza. Naj­pierw zo­ba­czył po­chod­nię, potem błysz­czą­cą, w bla­sku ognia, łysą głowę kra­sno­lu­da.

 

– Mo­żesz wyjść. Po­je­cha­li – po­wie­dział chłop.

 

Ramir wstał i wy­ło­nił się z ciem­no­ści.

 

– Je­stem wdzięcz­ny za twą pomoc. Mo­głeś mnie wydać – oznaj­mił.

 

– Za kogo mnie masz… Mie­li­śmy umowę.

 

– Mimo to, dzię­ku­ję. Nie­je­den wziął­by pier­ścień, a potem mnie wydał.

 

Kra­sno­lud prych­nął po­gar­dli­wie, po czym rzu­cił:

 

– Za­bie­raj­cie się stąd. Straż­ni­cy nie­dłu­go wrócą…

 

– Za­cze­kaj. Mam jesz­cze jedną proś­bę. Szu­kam wio­ski Ari­gat, po­dob­no znaj­du­je się gdzieś w tej oko­li­cy.

 

– Co z tego?

 

– Sły­sza­łeś o niej? Może mógł­byś…

 

– Nie masz wię­cej pier­ście­ni, a ja nie za­mie­rzam za nic po­ma­gać Wy­so­kie­mu.

 

– Szu­kam tej wio­ski od trzech dni… – Ramir nie do­koń­czył, gdyż zo­rien­to­wał się na czym zwie­sił swój in­te­re­sow­ny wzrok kra­sno­lud.

 

To było osta­nie co łą­czy­ło go z daw­nym ży­ciem, ostat­ni dowód kró­lew­skiej krwi. Nie miał jed­nak wyj­ścia… Wes­tchnął głę­bo­ko, po czym, z cięż­kim ser­cem, wy­cią­gnął Ger­lan­der zza pasa i wrę­czył go kra­sno­lu­do­wi.

 

*

 

Po­wo­li zbli­żał się zmrok. Słoń­ce, scho­wa­ne już za ho­ry­zon­tem, ob­la­ło za­chod­nie niebo krwi­sto po­ma­rań­czo­wym ru­mień­cem. Ramir nie pa­trzył jed­nak w tam­tym kie­run­ku. Teraz li­czy­ło się tylko prze­trwa­nie. Wra­cał do lo­do­wian­ki znad brze­gu, cią­gnąc za sobą drew­nia­ny pal. Z tru­dem opie­rał się sil­nym po­dmu­chom. Grube futro, które zdjął z od­ko­pa­ne­go spod śnie­gu trupa, ło­po­ta­ło na wie­trze. W gło­wie księ­cia kłę­bi­ły się wciąż te same, bez­na­dziej­ne myśli. Ile tu jesz­cze wy­trzy­ma? Nawet, jeśli prze­trwa do zimy… Co dalej? Jak wra­cać? Któ­rę­dy? – te py­ta­nia do­skwie­ra­ły dużo bar­dziej niż prze­ni­kli­wy chłód. Ta kra­ina była tak pod­stęp­na, pełna pu­ła­pek, o któ­rych on, ksią­żę, jadąc w ka­re­cie, tylko sły­szał od zwia­dow­ców. Mie­czem wła­dał nad wyraz spraw­nie, lecz wę­drow­cem był mar­nym, by nie po­wie­dzieć żad­nym. Jako syn króla za­wsze miał prze­cież kogoś u boku. Krót­kie spoj­rze­nie na lo­do­wian­kę kra­sno­lu­da. Nie, nie warto za­tru­wać sobie myśli, prze­cież to ka­rzeł, da radę bez niego… Choć byli tu sami, zdani tylko na sie­bie, po­grą­że­ni w nie­uf­no­ści, nie roz­ma­wia­li i za wszel­ką cenę sta­ra­li się uni­kać. Ksią­żę skie­ro­wał zmę­czo­ny wzrok na­przód. Po­ko­na jesz­cze wy­so­ką, śnież­ną wydmę i bę­dzie u sie­bie. Po chwi­li znów, wraz z moc­niej­szym po­dmu­chem, ob­le­cia­ła go gęsia skór­ka. Do­brze, że roz­pa­lił ogni­sko już wcze­śniej, do­rzu­ci jesz­cze tro­chę drew­na i wresz­cie się roz­grze­je. Na szczy­cie wydmy Ramir zwol­nił jed­nak krok. Nie wie­rzył w to co widzi. Z wra­że­nia wy­pu­ścił z ręki pal. Ten mały, pie­przo­ny ka­rzeł, krą­żył wokół jego domu, lo­do­wian­ki, którą ksią­żę wy­drą­żył wła­sny­mi rę­ko­ma, i zsu­wał do niej śnieg. Chce ją znisz­czyć…– po­my­ślał Ramir, a złość od razu wy­krzy­wi­ła jego twarz. Nie cze­kał, tylko ze­rwał się do biegu.

 

– Ty zdra­dli­wy szczu­rze! – zdą­żył wy­krzy­czeć z furią nim z im­pe­tem wpadł w Arona.

 

Męż­czyź­ni za­czę­li ta­rzać się w śnie­gu i okła­dać po twa­rzach, wy­da­jąc przy tym wście­kłe wark­nię­cia. Po kilku ude­rze­niach za­la­ny krwią kra­sno­lud wy­cią­gnął zza ple­ców topór.

 

– Tak chcesz to za­ła­twić?! – ryk­nął. – To masz! – prze­ciął ostrzem po­wie­trze.

 

Ramir rów­nież chwy­cił miecz i po chwi­li roz­brzmiał szczęk oręża. Wal­czy­li długo i za­cie­kle, pru­jąc sobie futra, ra­niąc się na­wza­jem, aż w końcu ksią­żę oba­lił wy­czer­pa­ne­go Arona w śnieg.

 

– No już, skończ to! – rzu­cił kra­sno­lud, czu­jąc przy szyi ostrze. Ksią­żę za­ci­skał z wście­kło­ści zęby. Teraz wy­star­czy­ło tylko pchnąć ostrze w gar­dziel wroga. – Nie­ho­no­ro­we ścier­wo, tylko zza ple­ców po­tra­fi za­ata­ko­wać – Aron splu­nął w kie­run­ku Ra­mi­ra.

 

– Mnie tak na­zy­wasz?! Od­da­li­łem się tylko na chwi­lę, a ty… – gdy ksią­żę ze zło­ści do­ci­snął miecz, na szyi kra­sno­lu­da po­ja­wi­ły się pierw­sze kro­ple krwi.

 

– Mia­łem pa­trzeć jak ten dym wabi gady!? Jeden głu­piec na tej wy­spie już wy­star­czy!

 

Ramir po­pa­trzył przez otwór na do­ga­sa­ją­ce pa­le­ni­sko.

 

– Chcia­łeś znisz­czyć moją lo­do­wian­kę… – rzu­cił, lecz już bez ta­kie­go prze­ko­na­nia.

 

– Ślepy je­steś?! Za­sy­py­wa­łem twoje durne ogni­sko. Mó­wi­łem, żebyś palił tylko po zmro­ku.

 

Ksią­żę ode­rwał wzrok od kra­sno­lu­da. Za­pa­dła cisza, prze­ry­wa­na je­dy­nie cięż­kim od­de­chem wo­jow­ni­ków.

 

– No już, na co cze­kasz! – pod­niósł głos Aron.

 

Ramir po­krę­cił głową z nie­do­wie­rza­niem, po czym rzu­cił miecz w śnieg. Po chwi­li usiadł i wy­mam­ro­tał:

 

– Na bogów. Co my ro­bi­my…

 

*

 

Niebo, rzad­ko okra­sza­ne śnież­no­bia­ły­mi ob­ło­ka­mi, każ­de­go dnia otu­la­ło oko­li­cę Mor­dzy rześ­kim błę­ki­tem. Wiatr cią­gle był po­ry­wi­sty, a po­wie­trze, mimo mocno świe­cą­ce­go słoń­ca, chłod­ne. Za­mar­z­nię­te Morze wy­glą­da­ło w lecie, jak sza­chow­ni­ca lo­do­wych wysp i mor­skiej wody, sza­chow­ni­ca, tak róż­no­rod­na i nie­prze­wi­dy­wal­na w swych kształ­tach, że nie można było jej po­ko­nać mar­szem, ani prze­pły­nąć stat­kiem. Mu­sie­li cze­kać, z utę­sk­nie­niem cze­kać na na­dej­ście, tej mroź­nej, peł­nej za­mie­ci i ob­fi­tych opa­dów zimy, którą zdą­ży­li już tak znie­na­wi­dzić w po­przed­nim roku. Ramir i Aron, czło­wiek i kra­sno­lud, nie chcie­li tego, lecz mu­sie­li… Każdy dzień coraz bar­dziej uświa­da­miał ich bo­wiem, że tylko razem dadzą radę się stąd wy­do­stać. Tego żądał od nich in­stynkt prze­trwa­nia. Za­wie­sze­nie broni, krót­ka współ­pra­ca, tylko do mo­men­tu, aż opusz­czą Śnież­ne Stepy. Prze­cież nie muszą się bra­tać, nie muszą ze sobą nawet roz­ma­wiać… Liczy się tylko prze­trwa­nie i po­wrót do domu.

 

Męż­czyź­ni sie­dzie­li w lo­do­wian­ce. Gdy ją od­bu­do­wa­li, była małą jamą, teraz stała się ob­szer­ną lo­do­wą kom­na­tą, po brze­gi wy­peł­nio­ną zna­le­zio­nym na wy­spie, po­rzu­co­nym nie­gdyś w obo­zie, sprzę­tem. W głębi po­miesz­cze­nia, pod ścia­ną, le­ża­ły hełmy, futra, po­rdze­wia­łe mie­cze i to­po­ry; bli­żej pa­le­ni­ska znaj­do­wa­ły się grube, skó­rza­ne po­sła­nia; obok le­ża­ły drew­nia­ne pale, bę­dą­ce nie­gdyś szkie­le­ta­mi wo­jen­nych na­mio­tów. Aron pa­trzył na Ra­mi­ra. Wy­glą­da­li tak samo. Byli bla­dzi i wy­chu­dze­ni, a ich za­pad­nię­te, ko­ści­ste po­licz­ki, po­ra­sta­ły gęste, nie­chluj­ne brody. Sku­pio­ne spoj­rze­nie księ­cia, wciąż zdra­dza­ło nie­po­kój.

 

– Chyba od­le­cia­ły – po­wie­dział, na­słu­chu­jąc dźwię­ków z ze­wnątrz.

 

Smoki coraz czę­ściej opusz­cza­ły mury Mor­dzy.

 

– W końcu nas od­naj­dą. Koń­czą się trupy, a głód wy­ostrza im węch – rzu­cił Aron.

 

– Spo­koj­nie. Wy­grze­ba­łem jesz­cze kilka ciał spod śnie­gu.

 

– Pie­przo­na zima, za­wsze przy­cho­dzi nie w porę – wark­nął kra­sno­lud, po czym dalej za­czął zbi­jać drew­nia­ne pale w ob­szer­ne sanie.

 

Ramir, który sma­ro­wał tłusz­czem płozy, na chwi­lę prze­rwał pracę i pod­niósł coś ze śnie­gu.

 

– Chyba coś ci upa­dło? – rzekł do kra­sno­lu­da, wrę­cza­jąc mu pu­kiel wło­sów.

 

Aron od razu wy­rwał go z ręki Ra­mi­ra, nie­uf­nie spo­glą­da­jąc na to­wa­rzy­sza. Bez słowa po­dzię­ko­wa­nia wró­cił do pracy.

 

– Kim ona jest? – za­py­tał po chwi­li ksią­żę. – Ta, dla któ­rej to wszyst­ko zno­sisz?

 

Kra­sno­lud nie od­po­wie­dział.

 

– Le­piej po­rzuć na­dzie­ję – oznaj­mił Ramir. – Po­wiem ci jak to jest z ko­bie­ta­mi. Naj­pierw pła­czą i ści­na­ją dla cie­bie war­kocz, a potem z pierw­szym lep­szym…

 

W tym mo­men­cie Aron chwy­cił le­żą­cy na ziemi sierp i przy­sta­wił go do szyi księ­cia.

 

– Dość – prze­rwał, wy­mow­nie pa­trząc Ra­mi­ro­wi w oczy. – Dość…

 

Ksią­żę, do­pie­ro po dłuż­szej wy­mia­nie spoj­rzeń, po­kor­nie opu­ścił wzrok i od­burk­nął nie­za­do­wo­lo­nym gło­sem:

 

– Jak tam sobie chcesz…

 

*

 

Mijał sto dwu­dzie­sty ósmy dzień odkąd ksią­żę tra­fił na wyspę. A że każdy dzień u brze­gu Mor­dzy, zda­wał się być ty­go­dniem, ty­go­dniem cią­głej walki o prze­trwa­nie, mieli wra­że­nie, że spę­dzi­li już tu zbyt dużo czasu. Zima jed­nak wciąż nie nad­cho­dzi­ła, z każ­dym świ­tem na­pa­wa­jąc serca coraz więk­szą trwo­gą i bez­na­dzie­ją.

 

Ramir leżał pod fu­trem, co chwi­la gło­śno po­ka­słu­jąc. Chyba nie miał go­rącz­ki, lecz wciąż czuł w płu­cach tę obrzy­dli­wą fleg­mę. Zmę­czo­ny mru­żył oczy. Lśnią­ce w bla­sku słoń­ca krysz­tał­ki lodu wy­glą­da­ły teraz jak… Tak, wy­glą­da­ły jak dia­men­ty ży­ran­do­la w ksią­żę­cej kom­na­cie. Po­wo­li znów od­cho­dził, w tak tu upra­gnio­ny, stan nie­świa­do­mo­ści. Może to wszyst­ko to był po pro­stu kosz­mar, zły sen, może smoki wcale nie znisz­czy­ły le­gio­nów, a on wciąż był w domu, spał przy cie­płym ko­min­ku? Obraz sta­wał się coraz bar­dziej za­mglo­ny, a twarz Ra­mi­ra za­czął wy­krzy­wiać błogi uśmiech. Pora od­po­cząć, tak…

 

– No chodź­cie tu!!! Chodź­cie, prze­klę­te gady!!! – nie, to nie był sen.

 

Ksią­żę otwo­rzył oczy. Znał ten gruby, za­chryp­nię­ty głos. Coś się stało. Szyb­ko po­de­rwał się na nogi, wsko­czył na dra­bin­kę i wy­biegł z lo­do­wej jamy. Wtedy zo­ba­czył sto­ją­ce­go na brze­gu Arona. Kra­sno­lud wy­ma­chi­wał to­po­rem i wrzesz­czał w kie­run­ku Mor­dzy ze wszyst­kich sił:

 

– Teraz się bo­icie?!

 

– Co ro­bisz?! – rzu­cił ksią­żę, bie­gnąc na to­wa­rzy­sza. – Zwa­bisz je tu!

 

Aron od­wró­cił się i za­gro­ził to­po­rem:

 

– Nie zbli­żaj się! To przez was nie ma zimy!

 

– O czym mó­wisz? – Ramir za­trzy­mał się i w uspo­ka­ja­ją­cym ge­ście wy­cią­gnął dłoń.

 

– To przez was mu­sie­li­śmy je wy­pu­ścić!

 

– Beł­ko­czesz. Uspo­kój się.

 

– To kara. Bo­go­wie chcą na­sze­go cier­pie­nia!

 

– Odłóż topór.

 

– Nie po­win­ni­śmy roz­ku­wać tych jaj.

 

– Ja­kich jaj?

 

– Na­praw­dę my­śla­łeś, że przy­fru­nę­ły tu zni­kąd? Tak po pro­stu? – kra­sno­lud za­śmiał się jak sza­le­niec. – Le­ża­ły za­mar­z­nię­te pod lodem, wy­star­czy­ło je tylko roz­kuć…

 

– O czym ty mó­wisz?

 

Po dłuż­szej chwi­li mil­cze­nia Aron oznaj­mił:

 

– To ja uwol­ni­łem te be­stie. – za­wie­sił głos. – Tylko po to opu­ści­łem twier­dzę.

 

Ramir po­krę­cił z nie­zro­zu­mie­niem głową, po czym za­py­tał:

 

– Ale po co…?

 

– Nie mo­gli­śmy was wpu­ścić do Mor­dzy! – szczę­ka aż za­trzę­sła się Aro­no­wi z emo­cji.

 

Ksią­żę za­ci­snął zęby i po­krę­cił głową.

 

– Na gro­mo­wład­nych. Gdyby nie wy… – wy­mam­ro­tał ze zło­ścią.

 

– Prze­szli­by­ście morze, a potem wy­rżnę­li nasze żony i dzie­ci! – prze­rwał Aron.

 

– Wiesz co się sta­nie, jeśli te smoki…?! – Ramir nie do­koń­czył.

 

Po­wstrzy­mał się w ostat­niej chwi­li. Za­pa­dła cisza. Aron opu­ścił głowę, a potem przy­siadł na śnie­gu. Jego twarz nie była prze­peł­nio­na już zło­ścią, lecz zre­zy­gno­wa­niem. Ramir pa­trzył na niego teraz z daw­nym obrzy­dze­niem. Sta­rał się uspo­ko­ić, lecz… Nie, musi w sa­mot­no­ści prze­tra­wić to, o czym się przed chwi­lą do­wie­dział. Gdy od­cho­dził, nie­ocze­ki­wa­nie usły­szał:

 

– Nora, ma na imię Nora. Obie­ca­łem jej, ro­zu­miesz? Obie­ca­łem, że wrócę…

 

*

 

Szli już ko­lej­ny mie­siąc. Tyle czasu mi­nę­ło odkąd morze znów stało się lo­do­wą sko­ru­pą, a niebo przy­sło­ni­ły szare chmu­ry, z któ­rych nie­ustan­nie pru­szył śnieg. Biała pu­sty­nia zda­wa­ła się być bez­kre­sna, nie­po­ko­na­na. Z tru­dem cią­gnę­li za sobą sanie, do­cią­żo­ne nie tylko żyw­no­ścią i ekwi­pun­kiem, lecz także wy­czer­pa­niem i zwąt­pie­niem. Czę­sto pa­da­li na ko­la­na, lecz za­wsze mogli li­czyć na pod­ry­wa­ją­cą dłoń druha. Cza­sem pa­trząc na pełną bólu twarz to­wa­rzy­sza, a w niej wi­dząc także od­bi­cie wła­sne­go cier­pie­nia, py­ta­li się w duchu: czemu? czemu jesz­cze idą? Od­po­wie­dzią za­wsze był tylko na­stęp­ny krok, który przy­bli­żał ich do celu. Roz­ma­wia­li mało, jakby oszczę­dza­jąc siły, ale to mil­cze­nie, pełne nisz­czą­ce­go wy­sił­ku, łą­czy­ło ich jesz­cze bar­dziej niż mie­sią­ce spę­dzo­ne na wy­spie.

 

Ramir za­trzy­mał się. Prze­tarł za­łza­wio­ne od mrozu oczy. Czy to tylko ko­lej­ne złu­dze­nie? Aron zo­rien­to­wał się do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li, że to­wa­rzysz nie do­trzy­mu­je mu kroku.

 

– Ramir… – kra­sno­lud od­wró­cił głowę, a wtedy za­wie­sił głos.

 

Zo­ba­czył klę­czą­ce­go księ­cia, wska­zu­ją­ce­go pal­cem ho­ry­zont.

 

– Udało się… – wy­beł­ko­tał Ramir, a jego twarz wy­peł­nił uśmiech, przy­ozdo­bio­ny łzą szczę­ścia, ście­ka­ją­cą po po­licz­ku.

 

Aron od razu spoj­rzał przed sie­bie. Po chwi­li tylko ner­wo­wo prze­łknął ślinę. Nie był w sta­nie się uśmiech­nąć, nie po­tra­fił już także pła­kać, lecz gdyby chciał wy­ra­zić swoje uczu­cia, mu­siał­by to uczy­nić wła­śnie w ten spo­sób. Klif, stąd jesz­cze niski, nie­wy­raź­ny, lecz… Tak. Wresz­cie do­tar­li do brze­gu Za­mar­z­nię­te­go Morza.

 

Sie­dzie­li wokół ogni­ska, wciąż ze śnie­giem pod sto­pa­mi, lecz śnie­giem po­kry­wa­ją­cym już nie lód, a piasz­czy­stą plażę, znaj­du­ją­cą się u pod­nó­ża wy­so­kie­go klifu. Aron w sku­pie­niu ostrzył ka­mie­niem topór, co chwi­lę prze­ry­wa­jąc ciszę gło­śnym chro­bo­ta­niem. Ramir za­my­ślo­nym wzro­kiem pa­trzył w wy­so­ki pło­mień.

 

– Co dalej? – za­py­tał w pew­nym mo­men­cie, po czym nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, dodał – do­tar­li­śmy do Wiel­kie­go Lądu. Tu znów je­ste­śmy czło­wie­kiem i kra­sno­lu­dem.

 

Aron, nie prze­ry­wa­jąc pracy, od­parł:

 

– Jak to co? Przej­dzie­my przez Mor­ski Las, a potem każdy pój­dzie w swoją stro­nę.

 

Ramir po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem. Po chwi­li za­py­tał:

 

– Pa­mię­tasz, co mi po­wie­dzia­łeś, tam na wy­spie?

 

Kra­sno­lud po­pa­trzył na to­wa­rzy­sza:

 

– Po­wie­dzia­łeś, że za­bi­jesz mnie, gdy tylko się stam­tąd wy­do­sta­nie­my… – ksią­żę za­wie­sił głos, po czym dodał – teraz to się udało.

 

Aron uśmiech­nął się nie­znacz­nie.

 

– Spo­koj­nie. Jeśli chciał­bym to zro­bić, zro­bił­bym to w ho­no­ro­wy spo­sób, godny kra­sno­lu­da – od­po­wie­dział.

 

Za­pa­dła cisza.

 

– Muszę ci coś po­wie­dzieć. Byłeś ze mną szcze­ry, więc i ja je­stem wi­nien tobie praw­dę – rzekł Ramir, z nie­ocze­ki­wa­ną trud­no­ścią w gło­sie. – Mó­wi­łeś, że twój brat był po­słań­cem, że kilka dni przed zi­mo­wym prze­si­le­niem ru­szył do Ge­ne­ron…

 

– Tak było – przy­tak­nął Aron, a nie­po­kój wy­krzy­wił jego twarz.

 

– Skła­ma­łem ci, mó­wiąc, skąd wie­dzie­li­śmy o zgro­ma­dzo­nych w do­li­nie od­dzia­łach – oznaj­mił ksią­żę, opusz­cza­jąc po­kor­nie wzrok.

 

– To zna­czy?

 

– Zła­pa­li­śmy jed­ne­go z wa­szych przed Ge­ne­ron, miał przy sobie list z pie­czę­cią Gun­ha­ma. Nie zdra­dził nam jak się zwie, ale…

 

Kra­sno­lud zwol­nił ruch ręki, którą ostrzył topór i wbił w księ­cia ostre spoj­rze­nie.

 

– Jak wy­glą­dał? – za­py­tał zde­ner­wo­wa­ny.

 

Ksią­żę po­krę­cił głową.

 

– Nie pa­mię­tam… – za­wie­sił na chwi­lę głos. – choć… broda, chyba nie miał brody.

 

Spoj­rze­nie Arona zdra­dzi­ło, co mówi mu ten opis.

 

– Co, co z nim zro­bi­li­ście? – za­py­tał kra­sno­lud gło­sem peł­nym emo­cji.

 

Ramir nie od­po­wie­dział, tylko pa­trzył na to­wa­rzy­sza skru­szo­nym wzro­kiem. Zdo­był się na od­wa­gę do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li mil­cze­nia.

 

– Wy­bacz – rzekł. – Nigdy nie my­śla­łem, że będę tego kie­dyś ża­ło­wał.

 

Ksią­żę otwo­rzył oczy, odkąd za­miesz­kał w lo­do­wian­ce, każdy nie­po­ko­ją­cy dźwięk wy­bu­dzał go ze snu. Nad do­ga­sa­ją­cym ogni­skiem, zo­ba­czył Arona, z prze­wie­szo­ny­mi już przez plecy pa­sa­mi od sań. Gdy kra­sno­lud ru­szył, Ramir pod­niósł głos:

 

– Od­cho­dzisz?

 

Aron, jakby nie sły­sząc py­ta­nia, zro­bił na­stęp­ny krok. Po chwi­li jed­nak za­trzy­mał się, od­wró­cił głowę i rzekł:

 

– Mia­łeś rację. Je­stem kra­sno­lu­dem, a ty Wy­so­kim. Na zbyt długo o tym za­po­mnie­li­śmy. Tu, nic nas już nie łączy.

 

Po tych sło­wach od­szedł, by nie­dłu­go potem znik­nąć w ciem­no­ści.

 

*

 

Choć sanie były coraz lżej­sze, nogi z każ­dym dniem pra­co­wa­ły cię­żej. Cza­sa­mi, jakby na po­bu­dze­nie zma­to­wia­łe­go umy­słu, ksią­żę mru­czał coś pod nosem. Od­po­wie­dzią był tylko wiatr świsz­czą­cy wokół uszu. Ale tak mu­sia­ło być, mu­sie­li się w końcu roz­stać. W końcu byli czło­wie­kiem i kra­sno­lu­dem. Trze­ba jak naj­szyb­ciej za­po­mnieć o tym, co dzia­ło się na wy­spie. Tak bę­dzie naj­le­piej dla nich dwóch. Ramir pod­niósł zmę­czo­ny wzrok znad śnie­gu. Na­tu­ral­na zie­leń, któ­rej nie wi­dział tak długo, do­da­ła mu sił. Już nie jest tak da­le­ko. Ciem­no­zie­lo­ne igły roz­ło­ży­stych świer­ków, co praw­da, jesz­cze ob­fi­cie ob­sy­pa­ne śnie­giem, zdra­dza­ły, że zmie­rza we wła­ści­wym kie­run­ku, w kie­run­ku świa­ta wielu barw, świa­ta peł­ne­go życia, świa­ta, w któ­rym znaj­du­je się jego dom. Za ty­dzień, może dwa na­po­tka pierw­sze osady.

 

Wtedy jesz­cze nie spo­dzie­wał się, że tak szyb­ko spo­tka ludzi. Prze­cież wę­dro­wał sam do­pie­ro od czte­rech dni. Teraz sie­dział w ja­ski­ni. Pło­ną­ce po­chod­nie rzu­ca­ły świa­tło na te pełne bruzd i blizn twa­rze. Ich wy­gląd zdra­dzał kim byli i przez co mu­sie­li przejść. Znisz­czo­ne zbro­je, bez­zęb­ne usta, a w za­gro­dzie tylko jeden, do tego chory, koń. Jak twier­dził do­wód­ca, z dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu prze­ży­ło trzy­na­stu. Mimo to wciąż pil­no­wa­li gra­ni­cy lasu. Aihen, męż­czy­zna, o dłu­gich wło­sach, wy­chu­dzo­nej twa­rzy i by­strym spoj­rze­niu, sie­dział po dru­giej stro­nie pa­le­ni­ska i przy­glą­dał się Ger­lan­de­ro­wi.

 

– Nie mam prawa by ci nie wie­rzyć – rzekł, ob­ra­ca­jąc w dło­niach szty­let. – Lecz tu, to za mało, bym uznał twoje zwierzch­nic­two. Rów­nie do­brze, mo­głeś zabić księ­cia i ode­brać mu ten szty­let.

 

– Nie chce wła­dzy, chcę tylko wró­cić do domu – od­parł Ramir łap­czy­wie wci­na­jąc ko­lej­ny kęs mięsa.

 

Do­wód­ca straż­ni­ków wciąż spo­glą­dał na księ­cia po­dejrz­li­wym wzro­kiem. Po chwi­li za­sta­no­wie­nia oznaj­mił:

 

– Dam ci konia. A moi lu­dzie ode­skor­tu­ją cię In­de­rot. Tam sta­cjo­nu­je, ksią­żę Giren. On nie po­wi­nien mieć pro­ble­mu z po­zna­niem brata.

 

– So­wi­cie wy­na­gro­dzę twą pomoc – od­parł Ramir.

 

Za­pa­dła cisza. W końcu Aihen po­wie­dział:

 

– Cięż­ko mi uwie­rzyć, że sam po­ko­na­łeś Śnież­ne Stepy.

 

– Nie byłem sam – prze­rwał ksią­żę.

 

– Było was wię­cej?

 

– Tak. Dwóch, było nas dwóch.

 

– Co więc stało się z twoim dru­hem?

 

Ramir za­wa­hał się z od­po­wie­dzią.

 

– Po­legł u brze­gu Za­mar­z­nię­te­go Morza – oznaj­mił po dłuż­szej chwi­li.

 

Do­wód­ca po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem.

 

– Wiem co czu­jesz. Sam stra­ci­łem na tej woj­nie wielu braci, zbyt wielu… – po chwi­li za­du­mę na jego twa­rzy za­stą­pił gry­mas zło­ści – kra­sno­lu­dy za to za­pła­cą…

 

Nagle w ja­ski­ni roz­le­gło się wo­ła­nie:

 

– Aihen! Zła­pa­li Garba!

 

Do­wód­ca po­de­rwał się na nogi i spoj­rzał w głąb skal­ne­go ko­ry­ta­rza, roz­świe­tlo­ne­go przez łu­czy­wa.

 

– Nie szarp się! – roz­brzmiał sta­now­czy głos.

 

W po­grą­żo­nym w pół­mro­ku ko­ry­ta­rzu wy­glą­da­ło to tak, jakby dwóch ro­słych męż­czyzn pro­wa­dzi­ło przed sobą dziec­ko. Dziec­ko jed­nak nad wyraz bar­czy­ste i krnąbr­ne. Wię­zień nie­ustan­nie szar­pał się na boki, gło­śno przy tym dy­sząc. Szedł zgar­bio­ny, z po­chy­lo­ną głową i zwią­za­ny­mi z tyłu rę­ko­ma. Dłu­gie, mocno prze­rze­dzo­ne włosy za­kry­wa­ły mu twarz. Serce Ra­mi­ra za­bi­ło ze zdwo­jo­ną siłą. Znał to przy­du­że, po­strzę­pio­ne futro, które sam skra­cał to­po­rem. Nie chciał jed­nak do­pu­ścić do sie­bie myśli, że to… Wię­zień zo­stał rzu­co­ny na ko­la­na przed Aihe­na. Ksią­żę stał dwa korki z tyłu.

 

– Pod­nieś łeb, karle! – roz­ka­zał do­wód­ca.

 

Kra­sno­lud po­de­rwał głowę znad ziemi. Z ką­ci­ka ust ście­ka­ła mu stru­ga krwi, a na pra­wej skro­ni wid­niał duży, siny guz. Dzi­kim, za­szczu­tym spoj­rze­niem po­pa­trzył na Aihe­na, a potem na księ­cia. Ramir nie chciał… nie chciał wie­rzyć wła­snym oczom. Nie mylił się jed­nak. Klę­czał przed nim Aron.

 

– Zna­cie się? – rzu­cił do­wód­ca, zdzi­wio­ny tym, na jak długo kra­sno­lud wbił wzrok w księ­cia.

 

Za­pa­dła cisza, która jesz­cze bar­dziej za­sko­czy­ła Aihe­na. Czemu?! – sza­mo­tał się z wła­sny­mi my­śla­mi Ramir – na bogów, czemu?! Aku­rat, gdy był już tak bli­sko domu?! Prze­cież nie może teraz….

 

– Ra­mi­rze… – pod­niósł głos do­wód­ca straż­ni­ków.

 

– Nie, nie znam go – ksią­żę po­krę­cił głową.

 

Ta od­po­wiedź nie po­zba­wi­ła jed­nak Aihe­na po­dej­rzeń. Ten zwró­cił się do więź­nia.

 

– Czemu tak się na niego ga­pi­łeś?

 

Kra­sno­lud nie od­po­wie­dział, tylko opu­ścił głowę. Wtedy Aihen z furią zła­pał go za włosy:

 

– Widzę, że nie je­steś ga­da­tli­wy… – rzu­cił z okrut­nym uśmie­chem na twa­rzy. – Na­uczy­my cię mówić, na­uczy­my…– po tych sło­wach po­wie­dział do swo­ich ludzi – Garo i Der, zaj­mij­cie się nim…

 

Gdy straż­ni­cy chwy­ci­li kra­sno­lu­da za fraki i po­wle­kli w nie­zna­ne miej­sce, Aihen zwró­cił się do Ra­mi­ra:

 

– Wy­bacz, mu­si­my być ostroż­ni.

 

Ramir zgod­nie po­ki­wał głową.

 

*

 

Ksią­żę po­pa­trzył ze wzgó­rza na ską­pa­ne w bla­sku słoń­ca lasy. Się­ga­ły po ho­ry­zont, gęsto po­ra­sta­jąc po­fał­do­wa­ne zie­mie Pół­no­cy. Ja­sno­zie­lo­ne ko­ro­ny drzew ugi­na­ły się przy moc­niej­szych po­dmu­chach wia­tru, usy­pia­jąc oko­li­cę ci­chym sze­le­stem liści. Ramir spoj­rzał na mapę. Jest już na­praw­dę bli­sko. Po­wi­nien do­trzeć do wio­ski jesz­cze przed po­łu­dniem. Gdzieś tam, przed nim, są żona Arona, jego syn, przy­ja­cie­le… Co im powie? Dotąd o tym nie my­ślał, lecz teraz… Bał się tego spo­tka­nia. Po­pa­trzył na kra­sno­lu­da. Sucha, cien­ka skóra opi­na­ła mocno wy­pu­kłe kości po­licz­ko­we. Sine, lekko uchy­lo­ne usta stra­szy­ły spo­śród prze­rze­dzo­nej brody. Aron coraz mniej przy­po­mi­nał sie­bie. Na­sio­na Fe­gi­ri wy­su­sza­ły ciało, po­wo­li zmie­nia­jąc je w kru­chą sko­ru­pę. Ksią­żę wes­tchnął głę­bo­ko, by po chwi­li wy­cią­gnąć zza pasa pu­kiel twar­dych, po­skle­ja­nych wło­sów. Przyj­rzał mu się w sku­pie­niu, ocza­mi po­grą­żo­ny­mi w za­du­mie. Wspo­mniał ostat­nie chwi­le Arona. Gdy ciszę prze­rwał ćwier­kot pta­ków, za­ci­snął pu­kiel mocno w dłoni i ru­szył na­przód. Płozy sań znów za­szu­ra­ły w tra­wie.

 

Nie było już sensu się ukry­wać. Wy­szedł z lasu na drogę. Wszyst­ko zga­dza­ło się z opi­sem. Prze­je­chał przez most, potem po­szedł wzdłuż brze­gu, aż do wo­do­spa­du. To mu­sia­ła być ta wio­ska. Na końcu wą­skiej, ubi­tej ścież­ki wi­dział drew­nia­ne chaty, z da­cha­mi po­kry­ty­mi wy­bla­kłą od słoń­ca słomą, zwień­czo­ny­mi ka­mien­ny­mi ko­mi­na­mi, kształ­tem przy­po­mi­na­ją­cy­mi małe wul­ka­ny, o tej porze dnia jesz­cze uśpio­ne. Ścia­ny go­spo­darstw były zbu­do­wa­ne z dłu­gich, po­dłuż­nych pali, po­ło­żo­nych jeden na dru­gim. Wid­nia­ły w nich, cha­rak­te­ry­stycz­ne dla ar­chi­tek­tu­ry tego re­gio­ny, okrą­głe okna. Ari­gat. Wio­ska Arona. Tak ją sobie wła­śnie wy­obra­żał. Małą, po­ło­żo­ną w za­cisz­nej, uro­kli­wej oko­li­cy, gdzie szum po­bli­skiej rzeki, mie­sza się z krzy­kiem ura­do­wa­nych dzie­ci. W końcu tyle o niej sły­szał…

 

Ksią­żę pa­trzył przed sie­bie uważ­nym, czuj­nym wzro­kiem. Po okrą­głym placu, wokół któ­re­go sku­pia­ły się go­spo­dar­stwa, bie­ga­ło kilku chłop­ców; w gwa­rze za­ba­wy, star­sza ko­bie­ta, na­bie­ra­ła wody ze stud­ni, z tru­dem krę­cąc za­rdze­wia­łą korbą; tuż za nią, kra­sno­lud, są­dząc po si­wych wło­sach, już w sę­dzi­wym wieku, sio­dłał osioł­ka. Wio­ska po­wi­ta­ła Ra­mi­ra ty­po­wym ob­raz­kiem ze swego co­dzien­ne­go życia, życia, które jed­nak po chwi­li za­mar­ło… Na widok nie­spo­dzie­wa­ne­go go­ścia dzie­ci gwał­tow­nie uci­chły, ko­bie­ta upu­ści­ła wia­dro do stud­ni, a sta­rzec zdo­łał tylko sze­ro­ko otwo­rzyć usta, by po chwi­li wy­krzy­czeć: Wy­so­ki! Ramir do­cią­gnął sanie przed stud­nię i za­trzy­mał się. Gdy zza go­spo­darstw wy­bie­gli męż­czyź­ni z wi­dła­mi i sie­kie­ra­mi, roz­ło­żył sze­ro­ko ręce w pod­dań­czym ge­ście i po­wie­dział:

 

– Nie mam złych za­mia­rów.

 

To nie uspo­ko­iło chło­pów. Ci, z twa­rza­mi wy­krzy­wio­ny­mi w bo­jo­wych gry­ma­sach, oto­czy­li nie­zna­jo­me­go. Było jed­nak widać, że nie­pew­nie czują się, z bro­nią w ręku.

 

– Czego chcesz?! – wark­nął sta­rzec.

 

– Szu­kam Nory, żony Arona, obroń­cy Mor­dzy.

 

Kra­sno­lu­dy wy­mie­ni­li się zdzi­wio­ny­mi, lecz także po­dejrz­li­wy­mi spoj­rze­nia­mi.

 

– Czemu jej szu­kasz? – rzu­cił jeden z chło­pów.

 

– Aron był mi dru­hem, mam wobec niego zo­bo­wią­za­nie, które sta­ram się wy­peł­nić.

 

– Bzdu­ra. Aron nigdy nie skar­lił­by się z Wy­so­kim!

 

– Po­zwól­cie mi spo­tkać się z jego żoną.

 

Wów­czas zza chło­pów do­biegł cichy, ła­god­ny głos:

 

– Czego ode mnie chcesz?

 

Męż­czyź­ni roz­stą­pi­li się na boki, od­sła­nia­jąc dłu­go­wło­są, rudą ko­bie­tę, o twa­rzy smut­nej, lecz oczach wciąż spra­gnio­nych na­dziei. Nora za­mie­rza­ła wyjść przed sze­reg , lecz za­trzy­ma­ła ją dłoń syna opie­kuń­czo po­ło­żo­na na barku.

 

– Mamo, to wy­so­ki…– ostrzegł chło­piec.

 

Ramir skie­ro­wał na niego wzrok. Tak… To mu­siał być on, syn Arona. Już teraz, choć jesz­cze nie miał brody, tak bar­dzo przy­po­mi­nał ojca… To samo dzi­kie spoj­rze­nie kłu­ją­ce spod krza­cza­stych brwi, kru­czo­czar­ne, krę­co­ne włosy… Ksią­żę uśmiech­nął się nie­znacz­nie. Po chwi­li jed­nak, by nie pro­wo­ko­wać chłop­ca , opu­ścił wzrok. Za­my­ślił się. Ja­kie­kol­wiek słowa będą tu zbęd­ne… Wyjął zza pasa pu­kiel wło­sów i po­wol­nym, ostroż­nym ru­chem, jakby trzy­mał w ręku świę­tą re­li­kwię, po­ło­żył go na skó­rze, którą było przy­kry­te ciało Arona.

 

– Wy­bacz­cie … – rzekł, spo­glą­da­jąc na Norę i jej syna.

 

Po tych sło­wach za­czął wy­co­fy­wać się z wio­ski. Naj­pierw usły­szał szmer roz­mów, chwi­lę potem oko­li­cę prze­szył roz­pacz­li­wy szloch. Ramir przy­mknął oczy. Nie, nie zro­zu­mie­ją, że dzie­li z nimi ten ból. I wów­czas usły­szał to py­ta­nie:

 

– Jak, jak zgi­nął? – krzyk­nę­ła za nim Nora drżą­cym gło­sem.

 

*

 

Czemu?! Czemu dał się zła­pać?! – ksią­żę prze­kli­nał w duchu Arona. Był już prze­cież tak bli­sko, o krok od domu. Nie, nie musi mu po­ma­gać. Tu byli już prze­cież kra­sno­lu­dem i czło­wie­kiem. Nic ich nie łą­czy­ło. A jed­nak te jęki, do­bie­ga­ją­ce z ze­wnątrz… Sta­rał się ich nie sły­szeć, ale… Aron nie zdra­dził go, nie po­wie­dział, że się znają. Ksią­żę ro­zej­rzał się po ja­ski­ni. Straż­ni­ków było zbyt wielu, poza tym, po­mo­gli mu. To do­brzy, wier­ni jego ojcu, żoł­nie­rze… Ma teraz… Po­pa­trzył na wid­nie­ją­cy na tar­czach herb kró­le­stwa. Nie, nie może.

 

Aihen wró­cił do pie­cza­ry. Zmę­czo­ny otarł ręką pot z czoła.

 

– Ta skar­lo­na gnida nie chce nic po­wie­dzieć – rzu­cił, po czym przy­siadł na ka­mie­niu.

 

Było widać ile wy­sił­ku kosz­to­wa­ło go znę­ca­nie się nad kra­sno­lu­dem.

 

– Dener – za­wo­łał pod­wład­ne­go. – Weź­cie konie i po­jedź­cie do Lo­do­we­go Wo­do­spa­du. Gar­bów może być tam wię­cej. W razie czego bę­dzie­my mu­sie­li ostrzec Gi­re­na.

 

– Tak jest.

 

Teraz Aihen zwró­cił się do Ra­mi­ra.

 

– Nie­ste­ty, bę­dziesz mu­siał po­cze­kać z po­wro­tem, aż moi lu­dzie wrócą ze zwia­du.

 

– Ro­zu­miem.

 

Do­wód­ca wło­żył do ognia me­ta­lo­wy pręt. Ramir z nie­po­ko­jem po­pa­trzył na na­rzę­dzie.

 

– Może daj mu tro­chę czasu… – po­wie­dział ksią­żę.

 

– Temu Gar­bo­wi?

 

– Po­cze­kaj­my aż mróz nad­wą­tli jego siły. W końcu za­cznie mówić.

 

– Za­cznie mówić znacz­nie wcze­śniej. Zo­ba­czysz – Aihen uśmiech­nął się okrut­nie, po czym spoj­rzał na go­re­ją­ce w ogniu na­rzę­dzie tor­tur.

 

Nie­dłu­go potem zwró­cił się do księ­cia.

 

– Chodź ze mną.

 

Trzy­ma­li Arona na mro­zie, na­gie­go, pod­wie­szo­ne­go za ręce do ga­łę­zi. Jego ciało, po­kie­re­szo­wa­ne od chłost głę­bo­ki­mi bli­zna­mi, te­le­pa­ło się zimna, ni­czym do­pie­ro co zło­wio­na ryba.

 

– Przy­po­mnia­łeś już coś sobie, Gar­bie ?! – pod­niósł głos Aihen. Gdy wię­zień nie za­re­ago­wał, do­wód­ca dodał – jesz­cze nie?! Na zie­mię z nim! – roz­ka­zał straż­ni­kom.

 

Ramir stał obok i trzy­mał w ręku pręt. Po chwi­li kra­sno­lud opadł w śnieg. Był tak wy­czer­pa­ny, że nie miał siły sta­nąć na no­gach. Straż­ni­cy, szar­piąc łań­cu­chy, pod­nie­śli go do po­zy­cji klę­czą­cej. W tym cza­sie Aihen roz­cie­rał kost­ki swych pię­ści i krą­żył bar­ka­mi. Krót­ka roz­grzew­ka przed… Chwi­lę póź­niej na głowę więź­nia za­czę­ły spa­dać po­tęż­ne ciosy. Jeden, drugi… trzask ła­ma­nej kości zbił wzrok księ­cia w śnieg. Ramir przy­mknął oczy, nie był w sta­nie na to pa­trzeć.

 

– Na­stęp­ny! – krzyk­nął do­wód­ca, ma­su­jąc obo­la­łe dło­nie.

 

Za­stą­pił go jeden ze straż­ni­ków. Ten bił chyba jesz­cze moc­niej.

 

– Może chcesz? – za­py­tał Aihen księ­cia.

 

– Za­bi­je­cie go… – od­parł Ramir.

 

– O to wła­śnie cho­dzi – za­re­cho­tał z sa­tys­fak­cją do­wód­ca. Po kilku ta­kich zmia­nach w końcu krzyk­nął – Dość!

 

Teraz wziął od księ­cia pręt, zbli­żył się do Arona, a potem za włosy od­giął jego głowę do tyłu. Twarz kra­sno­lu­da wy­glą­da­ła jak za­la­ny krwią si­niak.

 

– Mów, ilu was było?! – wrza­snął do­wód­ca.

 

Kra­sno­lud splu­nął mu w twarz. Aihen ze spo­ko­jem starł ślinę z po­licz­ka, po czym uśmiech­nął się zło­wiesz­czo.

 

– Jeśli wo­lisz w ten spo­sób… – oznaj­mił.

 

Po tych sło­wach prze­je­chał roz­pa­lo­nym ostrzem po ośnie­żo­nym tor­sie Arona. Żar za­sy­czał na ciele. Zza za­ci­śnię­tych zębów wy­do­by­ło się tylko jedno ciche jęk­nię­cie.

 

– Twar­dy je­steś, jak na karła… – po­wie­dział Aihen. – Za­dzi­wia­ją­co twar­dy…

 

Pod­niósł z przed pa­le­ni­ska grube ob­cę­gi. Po­pa­trzył na nie, a potem na pręt.

 

– Nie, naj­pierw oczy, potem zęby… – rzekł po chwi­li na­my­słu.

 

Straż­ni­cy pal­ca­mi roz­war­li po­wie­ki kra­sno­lu­da. Ten, reszt­ka­mi sił, za­czął się nie­zdar­nie szar­pać.

 

– Pora cię tro­chę roz­grzać – za­śmiał się do­wód­ca.

 

Przy­ło­żył roz­ża­rzo­ne ostrze do po­licz­ka. Tym razem kra­sno­lud nie wy­trzy­mał. Zawył gło­śno, roz­pacz­li­wie…

 

– Tak… – Aihen na­pa­wał się bólem więź­nia.

 

Potem za­czął po­wo­li zbli­żać pręt do oka. Prze­ra­żo­ny Aron beł­ko­tał pod nosem słowa mo­dli­twy. Ramir po­pa­trzył na ża­rzą­cy się pręt, a potem jesz­cze raz na by­łe­go druha. Ostrze było już o gru­bość palca od oka… Nie, nie może… A jed­nak. Nie wy­trzy­mał. Wy­cią­gnął miecz z po­chwy, a potem moc­nym ude­rze­niem wy­trą­cił pręt z ręki Aihe­na. Nim straż­ni­cy zdą­ży­li za­re­ago­wać, do­wód­ca miał już przy­sta­wio­ne do szyi ostrze.

 

– Bez głupstw, bo zetnę mu łeb! – za­gro­ził Ramir.

 

– Co ro­bisz? – rzu­cił ze zło­ścią Aihen.

 

– Milcz! – wrza­snął ksią­żę. – Wrzuć­cie broń do ognia. No już!

 

Straż­ni­cy wy­ko­na­li po­le­ce­nie.

 

– My­ślisz, że cię nie do­rwie­my? – rzu­cił Aihen.

 

– Uwol­nij­cie kra­sno­lu­da, daj­cie mu futro, a potem przy­pro­wadź­cie konia.

 

Ramir wie­dział, że teraz w obo­zie po­zo­stał tylko jeden wierz­cho­wiec, resz­ta wraz z dzie­wię­cio­ma straż­ni­ka­mi po­gna­ła w kie­run­ku Lo­do­we­go Wo­do­spa­du. Tu wo­jow­ni­ków było tylko czte­rech. To się mogło udać. Po chwi­li klu­cze za­trzesz­cza­ły w kaj­da­nach.

 

– Do­brze, teraz koń! Szyb­ko!

 

Straż­ni­cy pu­ści­li kra­sno­lu­da, a wtedy ten bez­sil­nie padł w śnieg.

 

– Aron! – pod­niósł głos Ramir, na mo­ment od­ry­wa­jąc wzrok od do­wód­cy.

 

Aihen od razu wy­ko­rzy­stał tę chwi­lę nie­uwa­gi. Wy­cią­gnął zza ple­ców nóż, szyb­kim ru­chem zbił miecz ze swej szyi, po czym czub­kiem ostrza zdo­łał jesz­cze prze­je­chać po twa­rzy księ­cia. Ramir syk­nął z bólu i od­sko­czył do tyłu. Po chwi­li był już oto­czo­ny przez straż­ni­ków. Ci, uzbro­je­ni w nóż, pręt i dwie drew­nia­ne belki, pod­nie­sio­ne z ogni­ska, krą­ży­li wokół niego, ni­czym wokół zwie­rzy­ny na po­lo­wa­niu. Ksią­żę przy­jął bo­jo­wą po­sta­wę.

 

– Nie chce­cie tego! Po­zwól­cie nam odejść! – rzu­cił, lewą ręką ocie­ra­jąc z twa­rzy krew.

 

– Za­pła­cisz za swą zdra­dę, gnido! – od­parł wście­kle Aihen. – Brać go! – wrza­snął.

 

Ramir zbił nad­la­tu­ją­cy cios, do­sko­czył i szyb­kim pchnię­ciem prze­bił pierw­sze­go śmiał­ka. Jęk bólu prze­szył po­wie­trze, a wo­jow­nik po chwi­li osu­nął się w śnieg.

 

– Który na­stęp­ny? – rzu­cił groź­nie ksią­żę, sto­jąc nad cia­łem, spod któ­re­go wy­cie­ka­ła ciem­no­czer­wo­na krew.

 

Aihen, wi­dząc nie­zde­cy­do­wa­nie na twa­rzach pod­opiecz­nych, krzyk­nął jesz­cze raz:

 

– No już! Na co cze­ka­cie?! Brać go!

 

Znów roz­brzmiał szczęk oręża. Ramir spryt­ny­mi uni­ka­mi omi­jał ko­lej­ne ciosy. Prze­ciw­ni­ków było jed­nak zbyt wielu, by sku­tecz­nie za­ata­ko­wać. Ksią­żę jesz­cze jed­nym, szyb­kim skło­nem, w ostat­niej chwi­li uchy­lił się przed śmier­tel­nym ude­rze­niem. Teraz! Nada­rzy­ła się szan­sa. Gdy wo­jow­nik od­sło­nił tors, ostrze świ­snę­ło w po­wie­trzu. Chwi­lę póź­nie ko­lej­ny straż­nik padł twa­rzą w błoto. Jesz­cze dwóch… – po­my­ślał Ramir, zmę­czo­nym wzor­kiem pa­trząc przed sie­bie. Miał już cięż­ki od­dech, a bro­czą­ca z rany krew za­czę­ła za­le­wać mu oko. Jesz­cze dwóch… Znów wziął po­tęż­ny za­mach. Miecz zde­rzył się z prę­tem w po­wie­trzu. Gło­śny szczęk za­głu­szył pełne wy­sił­ku stęk­nię­cia. Męż­czyź­ni zwar­li się broń­mi. I nagle, nie­spo­dzie­wa­nie Ramir po­czuł, że traci grunt pod no­ga­mi. Mocne pchnię­cie rzu­ci­ło go na zie­mię, tuż koło pa­le­ni­ska. Spoj­rzał w bok. Wy­trą­co­ne z ręki ostrze wy­lą­do­wa­ło za da­le­ko. Nie da rady już… Nie zdąży… Nie zdą­żył. Zo­ba­czył nad sobą straż­ni­ka i wy­ce­lo­wa­ne w tors ostrze. To ko­niec – po­my­ślał.

 

– Cze­kaj! – roz­ka­zał Aihen.

 

Do­wód­ca zbli­żył się, po czym butem do­ci­snął gar­dło wroga do ziemi. Ksią­żę za­czął się dusić.

 

– Nie, nie zgi­niesz od mie­cza, jak przy­sta­ło, na wo­jow­ni­ka, zdra­dli­wy psie – rzu­cił Aihen.

 

Z trium­fem pa­trzył na czer­wo­ną, po­kry­tą na­brzmia­ły­mi ży­ła­mi twarz, z któ­rej po­wo­li ucho­dzi­ło życie. Nagle jed­nak na­cisk stopy Aihe­na osłabł, a uśmiech znik­nął z jego twa­rzy. Do­wód­ca straż­ni­ków, ni­czym kłoda, bez­wied­nie, runął w pa­le­ni­sko. Ksią­żę, wy­zwo­lo­ny ze śmier­cio­no­śne­go uści­sku, za­chły­snął się po­wie­trzem. Do­pie­ro po chwi­li, gdy uspo­ko­ił od­dech, do­tar­ło do niego co się stało. To Aron, reszt­ka­mi sił, ci­snął, le­żą­ce w śnie­gu, ostrze w plecy do­wód­cy. Ale był jesz­cze ten drugi… Gdzie… Ramir pod­niósł głowę znad śnie­gu.

 

– Nie!!! – wy­krzy­czał.

 

Od razu po­de­rwał się na nogi i rzu­cił na straż­ni­ka, który wy­cią­gał wła­śnie z ciała kra­sno­lu­da pręt. Męż­czyź­ni padli w śnieg i za­czę­li się szar­pać. W końcu Ramir do­siadł prze­ciw­ni­ka, chwy­cił ka­mień i… Nie wie­dział, ile zadał cio­sów. Opa­mię­tał się do­pie­ro, gdy czasz­ka stra­ci­ła wy­pu­kły kształt. Potem od razu pod­biegł do Arona, który już krztu­sił się wła­sną krwią.

 

– Chcia­łem wró­cić, muszą zro­zu­mieć… – wy­beł­ko­tał z tru­dem kra­sno­lud, gdy ksią­żę się nad nim na­chy­lił.

 

– Spo­koj­nie, rana nie jest głę­bo­ka – wy­sa­pał Ramir, uci­ska­jąc mocno bro­czą­cą krwią dziu­rę w brzu­chu.

 

– Nie… – uśmiech­nął się Aron. – Wy­so­ki mnie zdziu­ra­wił. Uwa­żaj bra­cie, jest ich tu zbyt wielu… – wy­mam­ro­tał, a jego twarz przy­bie­ra­ła coraz bar­dziej otę­pia­ły wyraz. – Po­wiedz Norze, że chcia­łem wró­cić…

 

– Wró­cisz, muszę tylko… – nie do­koń­czył Ramir.

 

Szu­kał wzro­kiem cze­goś czym mógł­by za­ta­mo­wać krwo­tok. Po chwi­li jed­nak, gdy spoj­rze­nie kra­sno­lu­da stało się nie­obec­ne, pod­niósł głos:

 

– Aron?! – gdy nie uzy­skał od­po­wie­dzi, po­trzą­snął przy­ja­cie­lem. – Aron! – zro­bił to jesz­cze raz.

 

Za­pa­dła cisza. Ramir za­ci­snął zęby i przy­mknął oczy, jego twarz wy­krzy­wił gry­mas bólu.

 

– Nie mo­żesz, nie teraz… – wy­mam­ro­tał.

 

Po chwi­li po­wie­ki kra­sno­lu­da opa­dły, a moc­niej­szy po­dmuch wia­tru po­ru­szył ko­ro­ny drzew. Gdy świst po­wie­trza ucichł, łza roz­pa­czy ska­pa­ła z po­licz­ka księ­cia na twarz jego druha, tym razem, wią­żąc przy­ja­ciół, już na za­wsze, nie tylko wspól­nym cier­pie­niem.

 

*

 

Ścież­kę po­ra­sta­ły dzi­kie za­ro­śla, las stra­szył bez­list­ny­mi, zwę­glo­ny­mi ki­ku­ta­mi, dra­pież­nie wbi­ja­ją­cy­mi się w mgiel­ne ob­ło­ki. Wokół pa­no­wa­ła prze­ni­kli­wa, za­trwa­ża­ją­ca cisza. Mogły nad­le­cieć w każ­dej chwi­li, z każ­dej stro­ny. Choć mi­nę­ło tyle lat, wciąż do­brze pa­mię­tał drogę. Miał wra­że­nie, jakby był tu wczo­raj. Gdy wje­cha­li na plac, oto­czo­ny zglisz­cza­mi go­spo­darstw, konie prych­nę­ły nie­spo­koj­nie. Z wio­ski osta­ła się tylko stud­nia. Nie za­trzy­mał się, tylko po­je­chał dalej, nad brzeg rzeki.

 

– To tu? – za­py­tał Joer, spo­glą­da­jąc na star­ca, ubra­ne­go, tak jak on, w nędz­ną, po­strzę­pio­ną szatę.

 

Ramir po­ki­wał głową, a potem ze­sko­czył z konia i zbli­żył się do usy­pa­nej z ziemi mo­gi­ły, po­ro­śnię­tej wy­su­szo­ny­mi chwa­sta­mi. Gdy od­gar­nął z twa­rzy dłu­gie, siwe włosy, od­parł:

 

– Tak, to tu go po­cho­wa­li.

 

Wkrót­ce Joer sta­nął u jego boku. Po chwi­li za­du­my Ramir po­pa­trzył na znisz­czo­ne, wy­pa­lo­ne lasy, stra­szą­ce u brze­gu rzeki.

 

– Teraz już ro­zu­miesz? – za­py­tał. – To nasze za­śle­pie­nie do tego do­pro­wa­dzi­ło, to nie smoki znisz­czy­ły Wiel­ki Ląd, lecz my sami…

 

– To karły uwol­ni­ły gady. Sam ci po­wie­dział.

 

– Ale to nie karły za­ata­ko­wa­ły Mor­dzę – sta­now­czo od­parł Ramir. – Wiesz, czemu udało nam się prze­trwać? Tam, na tam­tej wy­spie? – nie cze­kał na od­po­wiedź, tylko mówił dalej – Bo mu­sie­li­śmy się zro­zu­mieć, dać sobie szan­sę, bo zo­ba­czy­li­śmy praw­dzi­we, bez­względ­ne zło, na­praw­dę za­gra­ża­ją­ce świa­tu… Świa­tu, który bywa bar­ba­rzyń­ski i okrut­ny, lecz który także pełen jest pasji, twór­czej siły i w końcu, jakie by one nie były, zasad – opu­ścił głowę i już wy­ci­szo­nym gło­sem, jakby bar­dziej do sie­bie, po­wie­dział – Tak. Cza­sem wy­star­czy tylko się zro­zu­mieć by ura­to­wać to na czym na­praw­dę nam za­le­ży…

 

Nie­dłu­go potem usły­sze­li trze­pot skrzy­deł. Znów ich wy­tro­pi­ły.

 

KO­NIEC

Koniec

Komentarze

Bar­dzo źle czyta się to opo­wia­da­nie. Na­pi­sa­ne w dość, po­wie­dzia­ła­bym, przy­pad­ko­wy spo­sób, wy­ma­ga od czy­tel­ni­ka na­tę­żo­nej uwagi i czę­ste­go do­my­śla­nia się, o czym wła­śnie czyta, bo bywa, że zda­nie wcze­śniej­sze ma się nijak do na­stęp­ne­go. Autor nie za­dbał, by po­dzie­lić tekst na czę­ści uła­twia­ją­ce zro­zu­mie­nie, a to, moim zda­niem, było ko­niecz­ne, tym bar­dziej że wy­da­rze­nie nie za­wsze są przed­sta­wio­ne chro­no­lo­gicz­nie.

Licz­ne błędy także nie uła­twia­ją lek­tu­ry.

 

 „…ob­wią­za­ne wokół ko­stek rze­my­ka­mi, za­pa­da­ły sie w śnież­nych za­spach”. –– Li­te­rów­ka.

 

„Uśmiech­nął sie dum­nie”. –– Li­te­rów­ka.

 

„Jego myśli wy­bie­ga­ły juz ku zbli­ża­ją­cej się woj­nie”. –– Li­te­rów­ka.

 

„…nie spo­dzie­wał się, że mo­ment roz­sta­nia bę­dzie tak cięż­ki”. –– …nie spo­dzie­wał się, że mo­ment roz­sta­nia bę­dzie tak trud­ny.

Cięż­kie jest coś, co dużo waży.

 

„Dzba­ny wina, tace z tłu­sty­mi pro­się­ta­mi, kosze owo­ców krą­ży­ły od ręki do ręki…” –– Wo­la­ła­bym: Dzba­ny wina, tace z tłu­sty­mi pro­się­ta­mi, kosze owo­ców krą­ży­ły z rąk do rąk

Na­czy­nia z winem, mię­si­wem i owo­ca­mi za­pew­ne były dość cięż­kie. Myślę, że chwy­ta­no je obu­rącz.

 

„Miała mury białe od śnie­gu i lśnią­ce od gi­gan­tycz­nych sopli zwi­sa­ją­cych z wy­su­nię­tych blank”. –– Miała mury białe od śnie­gu i lśnią­ce od gi­gan­tycz­nych sopli zwi­sa­ją­cych z wy­su­nię­tych blan­ków.

 

„Kra­sno­lu­dy w po­śpie­chu przy­go­to­wy­wa­ły sie do ob­lę­że­nia”. –– Li­te­rów­ka.

 

„Rów­nież trzy­pię­tro­wy kruż­ga­nek był wy­sy­co­ny wo­jow­ni­ka­mi”. –– Po­dej­rze­wam, że były tam trzy pię­tra kruż­gan­ków, nie jeden kruż­ga­nek trzy­pię­tro­wy.

Che­micz­ny ter­min ra­czej tu nie pa­su­je.

Pro­po­nu­ję: Rów­nież trzy pię­tra kruż­gan­ków był wy­peł­nio­ne/ za­peł­nio­ne/ pełne wo­jow­ni­ka­mi.

 

„Po­pa­trzył w swoje od­bi­cie”. –– Po­pa­trzył na swoje od­bi­cie.

 

„…zdo­bę­dzie Mor­dzę -le­gen­dar­ną twier­dzę kra­sno­lu­dów…” –– Brak spa­cji po dy­wi­zie.

 

„Nagle wśród żoł­nie­rzy za­pa­no­wa­ło po­ru­sze­nie. Gwar znów zwa­bił wzrok księ­cia na okno”. ––

Czy po­ru­sze­nie wśród żoł­nie­rzy miało miej­sce na oknie? ;-)

Może w dru­gim zda­niu: Gwar spra­wił, że ksią­żę znów spoj­rzał/ wyj­rzał przez okno.

 

„Wo­jow­ni­cy wy­raź­nie zwol­ni­li krok, za­cie­ka­wio­nym wzro­kiem wy­glą­da­li przed sie­bie”. –– Wo­la­ła­bym: Wo­jow­ni­cy wy­raź­nie zwol­ni­li krok, za­cie­ka­wia­ni pa­trzy­li przed sie­bie.

Za SJP: wy­glą­dać  «spoj­rzeć, wy­chy­liw­szy się zza cze­goś, z cze­goś, przez coś»

 

„Gdy roz­brzmiał stu­kot kopyt za­koń­czo­ny gło­śnym koń­skim rże­niem…” –– Od kiedy ko­py­ta, stu­ka­jąc, także rżą? ;-)

 

„…a przed nimi zwią­za­ne­go, klę­czą­ce­go na ko­la­nach kra­sno­lu­da”. –– Masło ma­śla­ne. Czy kra­sno­lud mógł klę­czeć ina­czej, niż na ko­la­nach? ;-)

Pro­po­nu­ję: …a przed nimi zwią­za­ne­go, klę­czą­ce­go kra­sno­lu­da.

 

„Gdy czer­wo­na plama krwi sto­pi­ła śnieg…” –– Wy­da­je mi się, że plama, nawet czer­wo­na, śnie­gu nie stopi. ;-)

Może: Gdy cie­pła krew sto­pi­ła śnieg

 

„Brama, panie! Prze­bi­li się ta­ra­nem”. –– Sami sie­bie prze­bi­li ta­ra­nem? ;-)

Wo­la­ła­bym: Brama, panie! Prze­bi­li ta­ra­nem.

 

„Wciąż sie bro­ni­my…” –– Li­te­rów­ka.

 

„Tak, panie? -za­py­tał Aron po wej­ściu do kom­na­ty”. –– Brak spa­cji po dy­wi­zie.

„Lord kiw­nął głową na tace”. –– A tace, jak je znam, pew­nie nawet nie drgnę­ły. ;-)

Może: Lord ski­nął głową w stro­nę tac. Lub: Lord głową wska­zał tace.

 

Roz­bi­ja­ją­ca się o brzeg fala, co chwi­lę zra­sza­ła…” –– Roz­bi­ja­ją­ce się o brzeg fale, co chwi­lę zra­sza­ły

Bo chyba nie była to cią­gle jedna i ta sama fala? ;-)

 

Jak to się stało? – ostat­nia re­tro­spek­cja. Jak coś, co wy­glą­da­ło jak pięk­ny sen, prze­ro­dzi­ło się w kosz­mar? Jak ze zwy­cięz­cy…” –– Po­wtó­rze­nia.

 

„…oparł plecy o skałę i opa­tu­lił się ra­mio­na­mi…” –– Ra­mio­na­mi nie można się opa­tu­lić.

Pro­po­nu­ję: …oparł plecy o skałę i otu­lił/ oto­czył się ra­mio­na­mi

 

„…wzrok skie­ro­wał na śnież­ną wyspę, która znaj­do­wa­ła się kil­ka­dzie­siąt łokci przed nim. Na ich widok za­śmiał się pod nosem…” –– Czy wi­dział po­dwój­nie, skoro pa­trząc na wyspę, śmiał się na ich widok? ;-)

 

„…z twa­rzą prze­żarta pa­ni­ką, ucie­kał przed sie­bie…” –– Li­te­rów­ka. Nie po­do­ba mi się twarz prze­żar­ta pa­ni­ką.

Czy można ucie­kać za sie­bie? ;-)

 

„Znów za­pa­dła cisza, pod­czas któ­rej męż­czyź­ni mie­rzy­li do sie­bie spoj­rze­nia­mi”. –– Nie można mie­rzyć spoj­rze­niem do kogoś.

Pro­po­nu­ję: Znów za­pa­dła cisza, pod­czas któ­rej męż­czyź­ni mie­rzy­li się spoj­rze­nia­mi/ wzro­kiem.

 

„…ina­czej jed­nym po­cią­gnię­ciem z nosa, spa­lił­by wszyst­ko, co ze­bra­łem”. –– Wo­la­ła­bym: …ina­czej, jed­nym zio­nię­ciem, spa­lił­by wszyst­ko, co ze­bra­łem.

 

„Wczo­raj skoń­czy­ły się na­sio­na Fe­gi­rii…” –– Dla­cze­go nazwa ro­śli­ny jest na­pi­sa­na wiel­ką li­te­rą?

 

„Było tu cie­pło, sie­dział na wy­god­nym sia­nie…” –– Ra­czej: Było tu cie­pło, sie­dział wy­god­nie na sia­nie

 

„Słoń­ce, scho­wa­ne już za ho­ry­zon­tem, ob­la­ło za­chod­nie niebo krwi­sto po­ma­rań­czo­wym ru­mień­cem”. –– Słoń­ce, scho­wa­ne już za ho­ry­zon­tem, ob­la­ło niebo na za­cho­dzie krwi­sto-po­ma­rań­czo­wym ru­mień­cem.

 

„…wraz z moc­niej­szym po­dmu­chem, ob­le­cia­ła go gęsia skór­ka”. –– Gęsia skór­ka nie ma zwy­cza­ju ob­la­ty­wać ko­go­kol­wiek. Gęsia skór­ka może wy­stą­pić na skó­rze, albo skóra może po­kryć się gęsią skór­ką. ;-)

 

„Chce ją znisz­czyć…- po­my­ślał Ramir…” –– Brak spa­cji po wie­lo­krop­ku.

 

„Niebo, rzad­ko okra­sza­ne śnież­no­bia­ły­mi ob­ło­ka­mi, każ­de­go dnia otu­la­ło oko­li­cę Mor­dzy rześ­kim błę­ki­tem”. –– W jaki spo­sób niebo może otu­lić co­kol­wiek, w tym rze­czo­ną oko­li­cę? ;-)

 

„Za­mar­z­nię­te Morze wy­glą­da­ło w lecie, jak sza­chow­ni­ca lo­do­wych wysp i mor­skiej wody, sza­chow­ni­ca, tak róż­no­rod­na i nie­prze­wi­dy­wal­na w swych kształ­tach, że nie można było jej po­ko­nać mar­szem, ani prze­pły­nąć stat­kiem”. –– Kształ­ty sza­chow­ni­cy są prze­wi­dy­wal­ne. ;-)

Może: Za­mar­z­nię­te Morze wy­glą­da­ło w lecie, jak mo­zai­ka lo­do­wych wysp i wody, mo­zai­ka, tak róż­no­rod­na i nie­prze­wi­dy­wal­na w swych kształ­tach, że nie można było go po­ko­nać mar­szem, ani prze­pły­nąć stat­kiem.

Mó­wisz o nie­moż­no­ści po­ko­na­nia morza.

Woda w morzu nie może być inna, jak tylko mor­ska.

 

„Każdy dzień coraz bar­dziej uświa­da­miał ich bo­wiem…” –– Każdy dzień coraz bar­dziej uświa­da­miał im bo­wiem

 

„Tego żądał od nich in­stynkt prze­trwa­nia”. –– Wo­la­ła­bym: Tak na­ka­zy­wał im in­stynkt prze­trwa­nia.

 

„…wark­nął kra­sno­lud, po czym dalej za­czął zbi­jać drew­nia­ne pale w ob­szer­ne sanie”. –– Albo za­czął, albo robił coś dalej/ nadal.

Drew­nia­ne pale są ma­słem ma­śla­nym.

Może: …wark­nął kra­sno­lud, po czym nadal zbi­jał z pali ob­szer­ne sanie.

 

„Ramir, który sma­ro­wał tłusz­czem płozy…” –– Skąd mieli tłuszcz?

 

„Może to wszyst­ko to był po pro­stu kosz­mar…” –– Po­wtó­rze­nie.

 

„…szare chmu­ry, z któ­rych nie­ustan­nie pru­szył śnieg”. –– …szare chmu­ry, z któ­rych nie­ustan­nie pró­szył śnieg.

 

„Sie­dzie­li wokół ogni­ska…” –– W jaki spo­sób dwie osoby sie­dzą wokół ogni­ska? ;-)

Może: Sie­dzie­li przy ogni­sku

 

„…rzekł Ramir, z nie­ocze­ki­wa­ną trud­no­ścią w gło­sie”. –– Na czym po­le­ga trud­ność w gło­sie?

 

„A moi lu­dzie ode­skor­tu­ją cię In­de­rot”. –– Pwe­nie miało być: A moi lu­dzie ode­skor­tu­ją cię do In­de­rot.

 

Cięż­ko mi uwie­rzyć, że sam po­ko­na­łeś Śnież­ne Stepy”. –– Trud­no mi uwie­rzyć, że sam po­ko­na­łeś Śnież­ne Stepy.

 

„Ścia­ny go­spo­darstw były zbu­do­wa­ne z dłu­gich, po­dłuż­nych pali…” –– W życiu nie wi­dzia­łam bar­dziej ma­śla­ne­go masła z taka za­war­to­ścią masła w maśle. ;-)

 

„…o twa­rzy smut­nej, lecz oczach wciąż spra­gnio­nych na­dziei”. –– Pew­nie miało być: …o twa­rzy smut­nej, lecz oczach wciąż peł­nych na­dziei.

 

„…by nie pro­wo­ko­wać chłop­ca , opu­ścił wzrok”. –– Zbęd­na spa­cja przed prze­cin­kiem.

 

„Pod­niósł z przed pa­le­ni­ska grube ob­cę­gi”. –– Pod­niósł sprzed pa­le­ni­ska grube ob­cę­gi.

 

„Chwi­lę póź­nie ko­lej­ny straż­nik padł twa­rzą w błoto”. –– Li­te­rów­ka.

 

„Jesz­cze dwóch… - po­my­ślał Ramir, zmę­czo­nym wzor­kiem pa­trząc przed sie­bie”. –– Wie­dzia­łam, że ze zmę­cze­nia, można mieć mrocz­ki przed oczy­ma, ale nie wie­dzia­łam, że można pa­trzeć zmę­czo­nym wzor­kiem. ;-D

 

„Męż­czyź­ni zwar­li się broń­mi”. –– Męż­czyź­ni zwar­li się bro­nia­mi.

 

„Do­wód­ca straż­ni­ków, ni­czym kłoda, bez­wied­nie, runął w pa­le­ni­sko”. –– Do­wód­ca straż­ni­ków, ni­czym kłoda, bez­wład­nie runął w pa­le­ni­sko.

 

„…łza roz­pa­czy ska­pa­ła z po­licz­ka księ­cia na twarz jego druha…” ––  …łza roz­pa­czy skap­nę­ła z po­licz­ka księ­cia na twarz jego druha

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Opo­wia­da­nie na­pi­sa­ne z roz­ma­chem, który nie­ste­ty po­wo­du­je u mnie pewne znu­że­nie. W efek­cie do końca nie do­czy­ta­łem. Pew­nie gdyby było krót­sze…, ale wtedy nie zmie­ści­ło­by się tyle tre­ści. Pro­po­nu­ję roz­wa­żyć przy­czy­nę małej ilo­ści ko­men­ta­rzy. Przy ta­kiej ilo­ści umiesz­cza­nych tek­stów w pierw­szej ko­lej­no­ści czy­ta­ne są te krót­sze i go­rą­co za­chę­cam Cię do na­pi­sa­nia ta­kie­go. Po pro­stu szko­da Two­jej pracy, która ze wzglę­du na ob­ję­tość nie jest czy­ta­na po­mi­mo wielu, być może cie­ka­wych wąt­ków.

Wła­śnie wy­dru­ko­wa­łem, żeby nie mę­czyć oczu i z chę­cią prze­czy­tam dłuż­sze i am­bit­ne opo­wia­da­nie, bo wiem, ile wy­ma­ga pracy ;) Dam Ci znać, jak tylko skoń­czę. 

W końcu, sta­wia­jąc czoła wielu pro­ble­mom życia co­dzien­ne­go, zna­la­złem czas i do­koń­czy­łem lek­tu­rę. Błę­dów fak­tycz­nie na­wa­li­łeś, co nie miara. Szcze­gól­nie rzuca się w oczy in­ter­punk­cja, wie­lo­krop­ka uży­wasz z upo­rem god­nym lep­szej spra­wy, w miej­scach cał­ko­wi­cie dla wie­lo­krop­ka nie­prze­zna­czo­nych. Naj­bar­dziej zde­ner­wo­wa­ło mnie to w mo­men­cie po ataku smo­ków, tym wi­dzia­nym z per­spek­ty­wy księ­cia. Zmie­ści­łeś sie­dem wie­lo­krop­ków w dwóch li­nij­kach, tak jakby ksią­że nie mógł zła­pać od­de­chu w swo­ich my­ślach. Każdy tekst na­le­ży od­sta­wić po na­pi­sa­niu do szu­fla­dy, po­cze­kać jakiś czas i go po­pra­wić, a dłuż­sze opo­wia­da­nia mają więk­sze wy­ma­ga­nia. Od­sta­wić je na­le­ży na dłu­żej, niż dwa ty­go­dnie, a ko­rek­tę prze­pro­wa­dzić nie raz, ale co­najm­niej trzy razy. Po­mysł na fa­bu­łę dobry, nie prze­czę. Speł­ni­łeś obo­wiąz­ko­wo spraw­dza­ny prze­ze mnie punkt, czyli za­in­try­go­wa­nie czy­tel­ni­ka na samym po­cząt­ku. Do tek­stu wdar­ły się pewne nie­ści­sło­ści, ale przy do­brych chę­ciach można je jakoś sobie wy­tłu­ma­czyć. Mimo to – smoki ro­sną­ce w ciągu je­denj zimy do roz­mia­rów, które po­zwa­la­ją im na nisz­cze­nie armi? Nie widzę tego, chyba że to świat re­ży­se­ra "Era­go­na", tam też gad urósł jak po­ke­mon. Nie zgo­dzę się z opi­nią użyt­kow­ni­ka re­gu­la­to­rzy, bo te­sk­tu nie utrud­nia brak chro­no­lo­gi i brak od­po­wied­nie­go po­dzie­le­nie tek­stu (ew. to ja je­stem czy­tel­ni­kiem bar­dzo twór­czym i nie muszę mieć wszyst­kie­go po­da­ne­go na tacy, ale w takim razie, co się dzie­je z dzi­siej­szy­mi czy­tel­ni­ka­mi?). Smuci mnie w twoim opo­wia­da­niu coś in­ne­go – po­mi­jasz sceny AKCJI. Ob­lę­że­nie w na­stęp­nym aka­pi­cie było skoń­czo­ne, a ja bar­dzo chciał­bym zo­ba­czyć walkę pełną ra­si­zmu i nie­na­wi­ści. Atak smo­ków już na­stą­pił, a nic nie za­par­ło­by mi dechu w pier­siach bar­dziej, niż obraz le­cą­ce­go na księ­cia gada. Zga­dzam się z homarem, że opo­wia­da­nie zo­sta­ło na­pi­sa­ne z roz­ma­chem, na­to­miast ża­łu­ję, że wielu użyt­kow­ni­ków było zbyt le­ni­wych, by prze­czy­tać coś, co ma wię­cej, niż ty­siąc słów. No chyba, że prze­czy­ta­li i nie sko­men­to­wa­li, wtedy jakoś im wy­ba­czę. To chyba wszyst­ko, pisz dalej i ćwicz dużo. 

Dłu­gie jak na por­tal opo­wia­da­nie.   Temat ani nowy, ani spe­cjal­nie od­mien­nie przed­sta­wio­ny, lecz to tylko stwier­dze­nie, nie za­rzut. Był już "Mój oso­bi­sty wróg", byli, prak­tycz­nie nie­zau­wa­że­ni, "Pi­lo­ci pur­pu­ro­we­go zmiarz­chu". To z więk­szych ob­ję­to­ścio­wo po­zy­cji.   Scen ba­ta­li­stycz­nych prak­tycz­nie brak, ale to mi nie prze­szka­dza. Po­ło­ży­łeś na­cisk na psy­cho­lo­gię i drob­ne wy­da­rze­nia – tak też można, cza­sa­mi trze­ba.   Jed­ne­go szko­da. Do re­dak­cji ta­kie­go tek­stu na­le­ża­ło się so­lid­nie przy­ło­żyć, a przed­tem prze­my­śleć kon­struk­cję. Kilka razu można stra­cić orien­ta­cję w biegu wy­pad­ków – achro­no­lo­gia ma swoje wady, więc i swoje wy­ma­ga­nia też ma. Ge­ne­ral­nie jed­nak, po­mi­mo kilku kry­tycz­nych uwag, tekst uwa­żam za in­te­re­su­ją­cy i nie­zły, taki z gór­nej stre­fy sta­nów śred­nich.

Dzię­ki za ko­men­ta­rze i kon­struk­tyw­ną kry­ty­kę. Co do zbyt czę­ste­go wie­lo­krop­ka, sam mia­łem po­dej­rze­nia, że prze­sa­dzam, ale byłem cie­ka­wy jak od­bio­rą to czy­tel­ni­cy. Ze scen akcji zre­zy­gno­wa­łem, bo tekst za bar­dzo puchł( jak widać już jest i tak wy­star­cza­ją­co na­puch­nię­ty;)). Tak jak za­uwa­żył AdamKB, sta­ra­łem się bar­dziej po­ło­żyć na­cisk na emo­cje. Teraz już wiem czego się wy­strze­gać, Re­gu­la­to­rzy sku­tecz­nie mnie wy­punk­to­wa­ła ;) Jesz­cze raz dzię­ki!

Mam na­dzie­ję, że po­mo­głam. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Jak naj­bar­dziej;) Choć to wąt­pli­wa przy­jem­ność czy­tać o wła­snych błe­dach, to le­piej być świa­do­mym, że jesz­cze nie jest się mi­strzem pióra( a może w tym wy­pad­ku kla­wi­szy kla­wia­tu­ry;) ) Mó­wiąc krót­ko, za­go­ni­łaś mnie do pracy…:)

Bez urazy, bo je­stem jak naj­dal­szy od chęci skry­te­go do­ku­cze­nia Tobie – od tego, od tej pracy nad pie­kiel­ną in­ter­punk­cją, nie­wie­le mniej zło­śli­wą skład­nią, nad cel­nym do­bo­rem słów i nad uni­ka­niem pu­ła­pek na­sze­go pięk­ne­go ję­zy­ka {za­im­ki, imie­sło­wy, brr, zgro­za! :-)} zwy­kle trze­ba za­cząć… Nie prze­ra­żaj się jed­nak, to daje się prze­żyć, a nawet zro­zu­mieć, co i jak, i dla­cze­go  :-).  Po­wo­dze­nia.

Myślę, że le­piej czy­tać i potem błę­dów uni­kać, niż nie czy­tać i wciąż je po­pel­niać. Na­stęp­nym razem bę­dzie le­piej. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Nowa Fantastyka