- Opowiadanie: TyraelX - Znaj przyjaciół swoich

Znaj przyjaciół swoich

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Znaj przyjaciół swoich

 

Podkład muzyczny do pierwszej sceny :)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Był środek nocy, księżyc w pełni oświetlał nieliczne białe chmury, leniwie sunące nad drogą. Jack pędził krwistoczerwonym Mustangiem GT V8. Międzystanowa „piętnastka” z Salt Lake City do Vegas była zupełnie pusta o tej porze. Wskazówka prędkościomierza nie schodziła poniżej stu dwudziestu mil na godzinę – Jack nigdzie się nie spieszył, ale szybka jazda sprawiała mu ogromną przyjemność. Jednostajny ryk silnika, niczym mruczenie zadowolonego tygrysa, wraz z mocarnymi dźwiękami utworu „Takedown” w wykonaniu Blue Stahli, przyjemnie drażniły jego uszy. Adrenalina buzowała w żyłach – był we wspaniałym nastroju. Godzinę temu zrobił sobie kolejny tatuaż, a dwie godziny wcześniej, podczas nielegalnego wyścigu ulicami Ogden, wzbogacił się o dziesięć tysięcy dolców. Zwyciężył bez problemów – ostatnia inwestycja w nowy system turbo była strzałem w dziesiątkę – ci gówniarze, w Toyotach i Nissanach swoich bogatych tatusiów, mogli jedynie wąchać biały dym, wydobywający się spod opon, a na deser podziwiać tylny spoiler Mustanga. Jack już obmyślał plan kolejnych modernizacji Stallion’a – nowe hamulce, nitro, może maska z włókna węglowego…

 

Kątem oka zauważył jakiś ruch na poboczu tuż przed autem. Przy tej prędkości nie miał żadnych szans na uniknięcie zderzenia. Odruchowo wdepnął hamulec do samej podłogi – ABS wściekle pulsował pod stopą, ale było już za późno. Samochodem szarpnęło, na szybie przed fotelem pasażera pojawiła się pajęczyna pęknięć. „Holy fuck!” – zaklął. Walczył z autem jak z dzikim koniem, próbując utrzymać je na szosie. W końcu samochód zatrzymał się – Jack był w szoku, siedział nieruchomo, ciężko dysząc. „Spierdalaj stąd jak najszybciej. I jak najdalej” – szeptał mu do ucha diabeł. „Nie mogę go tak zostawić” – głos rozsądku odpowiedział po chwili.

 

Jack miewał już wcześniej drobne kłopoty z prawem (były to głównie wykroczenia drogowe), ale mordercą nie był. Ze schowka wyciągnął latarkę i wyskoczył z auta. Podbiegł do miejsca zdarzenia – nikogo nie znalazł. Przeczesał strumieniem światła okoliczne kępki krzaków i przydrożny rów – młody pancernik zamrugał, po czym odwrócił się szybko i zniknął w mroku, zostawiając po sobie tylko ślady małych łapek. Dwa króliki, oślepione światłem latarki, patrzyły na Jacka z wyrzutem. „Halo, jest tam kto? Czy wszystko w porządku?”– nawoływał kilkukrotnie. Odpowiadała mu cisza, przerywana cichym pohukiwaniem jakiejś pustynnej sowy.

 

Wrócił do samochodu i odpalił zapłon. Zaczynał wątpić w zmysły – być może zmęczenie dawało już się we znaki i nikogo jednak nie potrącił? Uszkodzony, świecący gdzieś w niebo prawy reflektor i spękana przednia szyba szybko rozwiały te wątpliwości. „Modernizacje będą musiały poczekać” – pomyślał. Wtedy, na granicy zasięgu reflektorów, ponownie zobaczył tę postać – tym razem mógł się jej przyjrzeć dokładniej. Nienaturalnie wysoki człowiek w długim, szarym płaszczu, stał wyprostowany na środku drogi, wpatrując się w czerwonego Mustanga. Jack poczuł, jak strach przesuwa lodowatą dłoń wzdłuż kręgosłupa, a włosy jeżą się na karku. Zapalił długie światła, ale przybysz zwinnie uskoczył na pobocze, poza ich zasięg. „Przynajmniej jesteś cały i względnie zdrowy, palancie. Naćpasz się najpierw jakiegoś gówna i później biegasz po pustyni, niczym pieprzony super-kojot!!!” – próbował usprawiedliwić się Jack. Jednak nieszczególnie miał ochotę dochodzić swoich praw z nieznajomym. Ruszył z piskiem opon w dalszą drogę. Chciał jak najszybciej dotrzeć do Vegas, wyspać się, potem co nieco odstresować w klubie i na deser spędzić miło czas w towarzystwie jakiejś cycatej blondynki. Z tych marzeń na ziemię sprowadził go widok w lusterku – człowiek w płaszczu gonił go, lecąc nisko nad drogą. Z prędkością stu mil na godzinę. Jack był zdumiony i przerażony zarazem. „Wal się na wszawy pysk!” – wrzasnął i wcisnął gaz do dechy. Mustang zaryczał wszystkimi cylindrami, benzyna bulgotała, turbina syczała niczym rozwścieczona kobra – prędkościomierz już po chwili wskazywał sto pięćdziesiąt mil na godzinę. Jack spojrzał ponownie w lusterko – dziwadła już w nim nie było.

 

Odetchnął z ulgą – mijał właśnie tablicę głoszącą: „LAS VEGAS 50 mil”. Z tą prędkością będzie tam za dziesięć, góra dwadzieścia minut. Mijał właśnie Glendale, gdy na twarzy poczuł fontannę okruchów szkła z rozbitej bocznej szyby. Nie wierzył własnym oczom – potwór leciał na równi z rozpędzonym autem. To, co wcześniej wydawało się być płaszczem, okazało się puszystymi, podwójnymi skrzydłami. Drapieżnik wyciągnął ku niemu patykowatą łapę – Jack odruchowo odbił kierownicą w prawo, nieznacznie tracąc kontrolę nad rozpędzonym V8. To był wyścig – tym razem nie o dziesięć tysięcy baksów, ale o życie. „Tanio skóry nie oddam! Spierdalaj, skąd przyleciałeś, pokraku!” – wrzasnął i gwałtownie skręcił w lewo. Potwór odbił się od Mustanga, nie zrobiło to jednak na nim większego wrażenia, ale wyraźnie wytrąciło z równowagi – na tyle, że nie zauważył słupa telegraficznego na skrzyżowaniu. Łupnął w drewniany pal z pełną prędkością, łamiąc go w drzazgi, przekoziołkował kilka razy i zatrzymał się na budynku poczty. Jack nie spuszczał nogi z gazu, do granic Vegas pozostało 5 mil. W mieście, w którym noc nigdy nie nadchodzi, powinien być bezpieczny. Już widział łunę światła nad Miastem Grzechu. Jeszcze tylko kilka chwil…

 

Jack usłyszał blaszany dźwięk rwanego metalu. W jednej chwili dach nad głową przestał istnieć, wiatr zahuczał w uszach, gdy patykowata łapa chwyciła go za gardło i pociągnęła gwałtownie do góry. „Ty jebany skurwy…” – pomyślał tylko, gdy, pozbawiony krtani, staczał się w ciemną ciszę.

 

 

 

***

 

 

 

Mahdal był zadowolony. Mimo, iż był tylko młodszym plugawicielem, miał wśród Protektorów kilku przyjaciół jeszcze sprzed Wojny. To właśnie dzięki koneksjom udało mu się uniknąć Gehenny na rzecz tego prymitywnego świata. I bardzo sobie to chwalił. Dopóki nie wychyli za bardzo plugawego łba – powinien być bezpieczny. Protektorzy mają ważniejsze sprawy, niż doglądanie młodego świata ludzi.

 

Mahdal był uwięziony w tej rzeczywistości jakieś trzynaście cykli. Głód krwi odzywał regularnie. Plugawiec mógł co prawda żywić się bydłem lub dziką zwierzyną, ale mięso ludzi, przyprawione obficie cząstką Kreatora, smakowało wybornie. I było dostępne praktycznie wszędzie. Wątłe, powolne i soczyste ciała mieszkańców tego świata stanowiły świetne źródło mocy. Dwie, trzy ofiary na miesiąc nie powinny zwrócić niczyjej uwagi – szczególnie, gdy byli to odrzuceni przez społeczeństwo bezdomni i włóczędzy.

 

Ale ostatnia zdobycz była smaczniejsza. Co prawda nie zamierzał tej nocy polować – jednak ten robak w czerwonym, ryczącym czterokołowym czerwiu zasłużył sobie na to. Próbował zmierzyć się z istotą Otchłani – i przegrał. Jego ciało i duch tylko wzmocnią swoją esencją Bezbarwne Królestwo.

 

 

 

***

 

 

 

„Rzeźnik z Vegas nadal na wolności” – głosił nagłówek lokalnego szmatławca. I był nad wyraz prawdziwy. Tajemniczy zabójca grasował w okolicy już rok. Pomimo wielu pozostawionych śladów, kilku obław policyjnych, listów gończych i zakrojonej na szeroką skalę akcji poszukiwawczej, Rzeźnik pozostawał nieuchwytny. Dowodami jego działania można by wypełnić niejeden skład policyjny, jednak naocznych świadków nie było. To znaczy byli – wyjątkowo małomówni. Bo martwi. I najczęściej w niewielu drobnych kawałkach.

 

Ubiegła noc całkowicie odwróci bieg śledztwa.

 

 

 

***

 

 

 

Popołudnie w Glendale było bardzo gorące.

 

– Rozejść się! – krzyknął czarnoskóry mężczyzna do grupy poruszonych czymś funkcjonariuszy, zgromadzonych przy ekranie monitora. Spod czarnej marynarki wystawała, zawieszona przy pasku, kabura. Do klapy miał przypięty identyfikator służbowy – jakby na pierwszy rzut oka nie było widać, że przysłało go Biuro. Towarzyszyła mu drobna, rudowłosa kobieta, w typie szarej myszki, tylko bardziej seksownej.

 

– Kto tu dowodzi? – murzyn rzucił oschle, ale zabrzmiało to raczej jak wyrok, niż pytanie. Na sali audio-wideo posterunku policji w Glendale zapadła cisza.

 

– Kapitan Jackson, a pan to…? – odparł po chwili starszy, lecz dobrze zbudowany mężczyzna. Od razu było widać, że nie jest typem „policjanta-pączkożercy”.

 

– Robbins. Agent Robbins. Federalne Biuro Śledcze. – wyrecytował jak maszyna. – A to moja partnerka, agentka Sara Bale. – ruda sprawiała o wiele milsze wrażenie.

 

– Miło. Mi. Pana. Poznać. – jawnie skłamał dowódca, przedrzeźniając mechaniczny styl mowy. I wzbudzając tym samym uśmieszki na twarzach pozostałych policjantów. – Panią również. – szczerze uśmiechnął się do kobiety. – Jak mogę pomóc starszemu bratu, FBI?

 

– To chyba oczywiste – agent nie był w nastroju do żartów, co w sumie nikogo nie zdziwiło. – Biuro przejmuje śledztwo. Przekaże mi pan wszystkie materiały dowodowe na temat, jak go tu nazwaliście, Rzeźnika z Vegas. Zeznania świadków, dokumentację zabezpieczonych śladów oraz materiał wideo z monitoringu miejskiego – mówiąc to skinął wymownie na monitor, będący do niedawna w centrum zainteresowania funkcjonariuszy. – Oryginał ORAZ wszystkie kopie.

 

– A może ze świadkami chce pan sam porozmawiać? – śmiechy na sali były coraz głośniejsze – Sądzę, że świetnie się dogadacie, macie podobne poczucie humoru.

 

– A posady nie chcesz stracić, dziadku? – i nagle zrobiło się poważnie. Kapitan tylko kiwnął na podwładnych, ci bez szemrania opuścili salę, pozostawiając dowódcę i dwójkę agentów samych.

 

– Słuchaj synku, nie wiem, kogo chcesz przestraszyć, ale ja w dupie mam twoje groźby – wycedził przez zęby. – Całe życie poświęciłem służbie w policji, ryzykując życie dla dobra takich, jak ty, gdy w pełnej pieluszce ganiałeś za piłką plażową. Do emerytury został mi miesiąc, a z nowotworem pobrykam sobie na koszt państwa jakieś pół roku. Więc ładnie cię, kurwa, proszę – okaż trochę szacunku dla starszych, stul dziób, bierz co musisz i grzecznie wypierdalaj z mojego posterunku, perfumowany krawaciarzu. Niczym mi nie zagrozisz – oznajmił kapitan, z anielskim spokojem na twarzy.

 

Robbins wydawał się być niewzruszony, ale wewnątrz się gotował. Już miał zrewanżować się ciętą ripostą, kiedy agentka Bale położyła dłoń na ramieniu starszego kolegi, dając mu znać, żeby sobie darował.

 

– Film jest na przenośnym twardym dysku, dokumentację dostaniesz od oficera dyżurnego – policjant wymownie wskazał agentowi drzwi. – Pani pomoże koledze trafić do wyjścia. Miło mi było panią poznać.

 

Robbins pospiesznie odłączył pamięć od komputera – gdyby kolor skóry mu w tym nie przeszkadzał, byłby w tej chwili czerwony ze złości. Wyszedł, przepuszczając w drzwiach koleżankę z Biura. Nie tak wyobrażał sobie koniec tego dnia w Newadzie.

 

 

 

***

 

 

 

Wieczorem, siedząc w salonie w towarzystwie szklaneczki whisky, kapitan Jackson oglądał zapis z kamery umieszczonej w bankomacie przy czwartym urzędzie pocztowym Glendale. Agent Robbins wyraźnie zaznaczył, na którym materiale wideo mu zależało. I słowem nie wspomniał o nagraniach z bankomatów. Dziecinny błąd, ale zdarza się, jak widać, nawet cwaniaczkom z FBI.

 

Na filmie wyraźnie widać jedną z przelotowych ulic Glendale, mrugające o godzinie trzeciej nad ranem światła sygnalizatorów nad skrzyżowaniem. W oddali pojawia się jasny punkt – światło z jednego reflektora nadjeżdżającego auta. Poobijany Ford Mustang pędzi zdecydowanie powyżej dozwolonej prędkości, próbując utrzymać prosty tor jazdy – coś jakby ściągało go na prawo, po chwili wóz odbija ostro w lewo, uderzając w jakiś nieokreślony kształt. Czerwone auto pędzi dalej, niemal przelatuje przez skrzyżowanie, znikając z pola obiektywu kamery. Sekundę później szara plama, pędząca za Mustangiem, uderza w jeden ze słupów telegraficznych, zamieniając go w deszcz zapałek. Później wstrząs, na ekranie przez moment pojawia się czarnobiała kasza. Gdy obraz się uspokaja – wyraźnie widać zarys sylwetki jakiejś istoty. Z pewnością niepochodzącej z Vegas.

 

 

 

***

 

 

 

Mahdal spokojnie szybował po nocnym niebie hrabstwa Clark. Cały dzień obserwował z ukrycia dwójkę istot o imionach „ejdżent”. Wszystko wskazywało na to, że go szukały. Ta większa, śmierdząca, przypominała ciemne chochliki z Dominium. Raczej niejadalne. Nią zajmie się później. Za to istota z płomieniami spływającymi na grzbiet pachniała wspaniale – będzie jak nagroda na zakończenie kolejnego cyklu.

 

 

 

***

 

 

 

Dzień spędzony w Newadzie dał się Robbinsowi wyjątkowo mocno we znaki – agent z dziesięcioletnim stażem nie przywykł do bycia pomiatanym jak bura suka. Przeważnie to on uczył innych „kultury” – pomagały mu w tym cięty język i duet „pięścią w przeponę – łokciem po nerkach”. Niestety, to co sprawdzało w polu, nie zawsze było rozumiane na dywaniku – miał już na koncie kilka ostrzeżeń od dyrektora lokalnego oddziału FBI. Z tego też powodu przydzielono mu partnerkę Bale – przy kobietach ponoć łagodniał.

 

Teraz jednak szlifował swoją łagodność w hotelowym barze, przy akompaniamencie podwójnego bourbona. W lustrze dostrzegł zbliżającą się Sarę.

 

– Tak myślałam, że cię tu znajdę… – zagaiła rozmowę.

 

– Napijesz się ze mną? – zaproponował bardziej z grzeczności, niż z chęci. W takich chwilach wolał pić sam.

 

– Nie, dziękuję – damy nie piją, nawet po służbie – zachichotała. – Ale chętnie przebiegnę się przed snem – niedaleko hotelu widziałam ładny park, zrobię kilka kilometrów – na dobry sen.

 

– Ok., to ja na dobry sen zrobię jeszcze ze dwie szklaneczki – żebyś jutro miała ze mną jakieś szanse – spróbował zażartować, ale w obecnym stanie cięty język ustąpił pola wesołej głupocie.

 

– No dobrze, zatem nie przeszkadzam – widzimy się jutro na śniadaniu. – klepnęła kolegę w plecy i wybiegła na zewnątrz.

 

***

 

Park po zmroku nie wyglądał już tak ładnie, jak za dnia. O tej porze był opustoszały – jedynie w okolicy stawów słychać było koncertujące cykady i wtórujące im żaby. Na szczęście główne ścieżki były oświetlone.

 

Sara biegła jednostajnym tempem, skupiając się na zachowaniu równomiernego oddechu. Powietrze było wyjątkowo chłodne jak na tę porę roku. Byłoby całkiem orzeźwiające, gdyby nie niosło ze sobą dziwnej woni, jakby palonych liści. Niby nic, ale coś tu nie pasowało. Coś ją niepokoiło. Uczucie przypominało to, gdy na zdjęciach starych, opuszczonych domów w pewnym momencie dostrzega się zarys ludzkiej sylwetki w oknie na strychu. Lub po przebudzeniu się w środku nocy ma się wrażenie, że oprócz nas w sypialni jest ktoś inny, obcy.

 

Bale czuła, że ktoś ją obserwuje. Nie należała do osób strachliwych – szkolenie w akademii i najlepszy przyjaciel kobiety w postaci broni przybocznej skutecznie jej w tym pomagały…

 

***

 

Mahdal był cierpliwy. Czekał na okazję cały dzień – i cierpliwość się opłaciła. Ognistogłowa istota wybiegła z budynku i, jak na życzenie, skierowała się do niewielkiego lasku nieopodal. Teraz mógł zapolować…

 

***

 

W jednej chwili, jak na rozkaz, umilkły wszystkie żaby i cykady. Zrobiło się nieprzyjemnie chłodno (a może to tylko wyobraźnia płatała agentce Bale figle?), a mrok panujący w parku zdawał się pogłębiać. Sara zatrzymała się, próbując uspokoić tętno – nasłuchiwała. Ciszę przerywał tylko jej szybki oddech. Kątem oka dostrzegła nad sobą jakiś ruch – automatycznie sięgnęła do kostki po broń. Wycelowała w górę, uważnie lustrując ciemną przestrzeń nad głową. Gałęzie drzew przesłaniały jej częściowo widok, ale mogła dostrzec czarne sukno nieba z błyszczącymi cekinami konstelacji. Coś przemknęło na tle gwiazd – widziała to przez ułamek sekundy. Ale zdążyła zauważyć, że było duże i miało dwie pary skrzydeł. I ewidentnie nie było przyjazne.

 

Po kolejnej, trwającej wieczność, sekundzie usłyszała za plecami cichy, wibrujący dźwięk, jak trzepocząca płachta materiału na wietrze. Odruchowo odwróciła się, kucając.

 

Szary, skrzydlasty cień leciał ślizgiem wzdłuż alejki wprost na nią. Brązowe szpony śmignęły jej tuż przed twarzą, gdy robiła unik na plecy. Napastnik, machając monstrualnymi skrzydłami i ryjąc owadzimi łapami w asfaltowej ścieżce, wyhamował. Agentka w tym czasie przeturlała się na brzuch, prostując obie ręce. Pistolet w dłoniach już czekał gotowy do strzału. Pociągnęła za spust trzy razy – z tej odległości nie mogła nie trafić. Usłyszała głuchy, metaliczny dźwięk – podobny do odgłosu zgniatanej puszki po napoju. Potwór stał na lekko ugiętych nogach, patrząc na nią krzywo spode łba, ale najwyraźniej nie został zraniony. Rozłożył obie pary puszystych skrzydeł, jakby się nimi chwalił. Gwałtownie prostując nogi wystrzelił w górę, odbił się pod kątem od pobliskiego drzewa, na chwilę zawisł w powietrzu, aby znów zapikować w kierunku kobiety. Sara reagowała instynktownie – na szerokiej parkowej alejce nie miała szans ze stworem. Odbiegła kilka metrów, kierując się między drzewa. Mahdal zarył pazurami w miejscu, w którym jeszcze sekundę temu leżała niedoszła ofiara. Wściekły ruszył za nią, biegnąc wśród zarośli. Czuł zew krwi, księżyc w pełni wzmagał jego demoniczny apetyt. Ofiara popełniła błąd – w mroku była prawie ślepa, plugawiciel za to większość życia spędził w ciemnościach. Przyspieszył kroku, umiejętnie omijając drzewa – cały park jawił mu się w odcieniach brudnej czerwieni.

 

Sara pędziła na oślep, gałęzie dotkliwie raniły twarz, czuła krew ściekającą po policzku. W oddali zauważyła bramę wejściową do parku – gdyby tylko udało się do niej dobiec…

 

Korzeń starego buku wystawał jakieś dziesięć centymetrów nad ziemię – tyle wystarczyło, aby agentka Bale runęła na ściółkę, uderzając głową o jakiś spróchniały pień. Zaćmiło ją, w uszach przez moment zadzwonił jednostajny szum. Gdy tylko wróciła jej świadomość – odwróciła się w kierunku, z którego oczekiwała ataku i na oślep wystrzeliła kilkukrotnie. Trzy głuche i dwa metaliczne odgłosy… I przeciągły pisk, poprzeplatany klekotaniem. Tym razem z pewnością trafiła…

 

Demon poczuł, jak jedno ze skrzydeł na chwilę zdrętwiało – ta ludzka glista ośmieliła się zadać mu ból! Wrzasnął z wściekłością i runął na leżącą w zaroślach ofiarę. Patykowata łapa uniesiona w górę, szybkie, czyste cięcie ostrymi szponami wycelowane w gardło…

 

Sara zasłoniła głowę ramionami, wydała z siebie przeraźliwy krzyk. Niczym w zwolnionym tempie poczuła, jak pazury dotykają jej skóry i zatapiają się w gardle. Wrzask ustał. Agentka Bale nie miała już wątpliwości – jej pułapka zadziałała…

 

Mahdal, pewny zwycięstwa, wymierzył ostateczny cios – zamachnął się, tnąc przez gardło – jednak szpony, zamiast trafić na miękkie tkanki, napotkały nicość.

 

Ciało agentki Bale w jednej chwili rozsypało się – jak rozdmuchany przez wiatr zamek z piasku, który wysechł na słońcu. Tysiące opalizujących drobin wniknęło w ziemię pod Mahdalem. Demon zaczął wściekle ryć w glebie, chcąc dokopać się do niedoszłej ofiary. Nie zauważył, jak tuż za plecami, w migotliwym wirze, wyrastała błyskawicznie postać Sary Bale. Po krótkiej chwili agentka była gotowa do kontrataku – jej świetlista forma w końcu zwróciła uwagę demona – jednak zbyt późno. Bale rzuciła się na potwora z rozłożonymi ramionami, oplatając go na wysokości klatki piersiowej. Przywarła do plugawiciela, nie pozwalając się zrzucić. Mahdal szamotał się energicznie, ale pryzmatyczna postać wysysała z niego całą siłę. Z ciała Sary zaczęły wyrastać cienkie, błyszczące nici, oplatając korpus demona drobną siecią. Każdy jego ruch powodował wrzynanie się diamentowej pajęczyny w tułów. Po chwili nastała cisza, a Mahdal leżał, szczelnie owinięty w kokonie, połyskującym w księżycowym świetle.

 

– Kim jesteś, ludzkie ścierwo?! – zasyczał rozwścieczony, ale bezsilny demon.

 

– Bracie Maah’daa’lu – Protektorzy mają przyjaciół również pośród naszej rasy – odrzekła Sar’Bhaal, a jej włosy zapłonęły.

Koniec

Komentarze

Oglądałam kiedyś taki początek filmu, chłopiec idzie przez pole i widzi stracha na wróble oplątanego w takie ciemne szmaty, przygląda mu się i w pewnym momencie widzi wystającą spod tych szmat oszponioną łapę… Twój plugawiciel kojarzy mi się z tym potworem. Nie wiem, czy zrozumiałam do końca – Sar'Bhaal to demon? Coś przeciwnego? Coś jeszcze inego? Godzinę temu zrobił sobie kolejny tatuaż, a dwie godziny wcześniej, podczas nielegalnego wyścigu ulicami Ogden, wzbogacił się o dziesięć tysięcy dolców – takie to… sztampowe :p a z rana wciągał koks i kopał staruszki pod kościołem.  „Holy fuck!” – zaklął. To naturalna reakcja w takich sytuacjach. – po co to wytłumaczenie? Za to ten facet wyskakujący z auta i nerwowo przeczesujący krzaki jest naturalny i mnie rozczula. Biedny. odpalił zapłon – troszkę pleonazm  Nienaturalnie wysoki człowiek, w długim, szarym płaszczu, – niepotrzebny przecinek po "człowiek" Jack poczuł, jak strach przesuwa lodowatą dłoń wzdłuż kręgosłupa – nie wiadomo wzdłuż czyjego kręgosłupa, no i sformułowanie strasznie oklepane „Przynajmniej jesteś cały i względnie zdrowy, palancie. Naćpasz się najpierw jakiegoś gówna i później biegasz po pustyni, niczym pieprzony super-kojot” – próbował usprawiedliwić się Jack. – "usprawiedliwić" jakoś niezbyt mi tu pasuje Z tych marzeń na ziemię sprowadził go widok w lusterku – człowiek w płaszczu gonił go, lecąc nisko nad drogą. Z prędkością stu mil na godzinę. Jack był zdumiony i przerażony zarazem. – serio? Zdumiony i przerażony zarazem? :D trochę enigmatyczne jak na taki widok w lusterku Jack spojrzał ponownie w lusterko – ale dziwadła już w nim nie było. – tu i w paru innych miejscach trochę razi mnie użycie myślnika tam, gdzie spokojnie można by go zastąpić przecinkiem. gdy na twarzy poczuł fontannę okruchów szkła, z rozbitej bocznej szyby. – niepotrzebny przecinek Jack odruchowo odbił kierownicą w prawo, nieznacznie tracąc kontrolę nad rozpędzonym V8 – "nieznacznie tracić kontrolę" to chyba oksymoron "Tanio skóry nie oddam!"  – Pudzian miał rację, tanio to można sprzedać :D oddaje się zwykle za darmo  Potwór odbił się od Mustanga, nie zrobiło to jednak na nim większego wrażenia, ale wyraźnie wytrąciło z równowagi  – "wytrąciło z równowagi" sugeruje właśnie zrobienie wrażenia, jakoś się utarło stosować to wyrażenie na określenie stanu psychicznego. Dalabym raczej coś w rodzaju "zaburzyło" jego równowagę „Ty jebany skurwy…” – pomyślał tylko, gdy, pozbawiony krtani, staczał się w ciemną ciszę. – no właśnie. Jakoś na początku facet był bardzo ładnie przerażony, jak przeczesywał te krzaki, a potem jakieś małe wrażenie na nim robi ten potwór, jest taki badass że tylko na niego bluzga… Co prawda nie zamierzał tej nocy polować – jednak ten robak w czerwonym, ryczącym czterokołowym czerwiu zasłużył sobie na to. Próbował zmierzyć się z istotą Otchłani – i przegrał. – tak tylko zauważę że facet nie próbował się zmierzyć, tak tylko sobie jechał, ścigał się dopiero potem, uciekając przed tym. Chyba, że toto brało udział w wyścigu ulicami Ogden w Toyocie tatusia :D Dowodami jego działania można by wypełnić niejeden skład policyjny, jednak naocznych świadków nie było. – dowody działania brzmią nieco dziwnie i nie wiem, czy ciała trzymają w składach policyjnych Ubiegła noc całkowicie odwróci bieg śledztwa. – a to zdanie wydaje mi się być strasznie dziwnie czasowo, ale mogę się mylić. Spod czarnej marynarki wystawała, zawieszona przy pasku, kabura. – dwa niepotrzebne przecinki  – Kto tu dowodzi? – murzyn rzucił oschle – nieco dziwna inwersja  oznajmił kapitan, z anielskim spokojem na twarzy. – niepotrzebny przecinek W ogóle ta scena na policji taka bardzo filmowa, nie znam się co prawda, ale mam wrażenie że w rzeczywistości przekazanie sprawy odbywa się raczej papierologicznie niż ustnie – takie "przejmujemy sprawę". agent z dziesięcioletnim stażem nie przywykł do bycia pomiatanym jak bura suka – nie wiem, czy można "być pomiatanym".  Teraz jednak szlifował swoją łagodność w hotelowym barze, przy akompaniamencie podwójnego bourbona – podoba mi się  zagadnęła rozmowę – a rozmowna była ta rozmowa? :D zagaiła co najwyżej Ale chętnie przebiegnę się przed snem – niedaleko hotelu widziałam ładny park, zrobię kilka kilometrów – na dobry sen. – Łaa, jak dużo myślników. Zupełnie niepotrzebnych. W następnych dwu wypowiedziach też. Niby nic, ale co tu nie pasowało – literówka  najlepszy przyjaciel kobiety w postaci broni przybocznej – broń przyboczna to taka w kaburze na boku? :p automatycznie sięgnęła do kostki po broń – w kostce miała tę broń? Dałabym: do kabury na kostce gdy robiła unik na plecy. – ten unik na plecy jest dziwny, może: padła na plecy, robiąc unik Nie zauważył, jak tuż za plecami, w migotliwym wirze, wyrastała błyskawicznie postać Sary Bale – większość osób, w tym ja, nadużywa zaimków, ale Ty chyba używasz ich za mało. "Za jego plecami" by nie zaszkodziło pryzmatyczna postać – co to znaczy? Po chwili nastała cisza, a Mahdal leżał, szczelnie owinięty, połyskującym w księżycowym świetle, kokonie. – jak szczelnie owinięty to w kokon lub kokonem. I niepotrzebny przecinek po "świetle". Nie rozumiem o co chodzi w ostatnim zdaniu, ale mi się podoba :3 Taka tam opowiastka generalnie, ale podobają mi się dynamiczne opisy akcji. Generalnie jest dobrze.

"nie wiadomo wzdłuż czyjego kręgosłupa" – wiadomo, bo wcześniej było napisane, że "Jack poczuł" – nie mógł poczuć tego u kogoś :) "Spod czarnej marynarki wystawała, zawieszona przy pasku, kabura. – dwa niepotrzebne przecinki" – "zawieszona przy pasku" to zdanie wtrącone, stąd oddzielone przecinkami. "oznajmił kapitan, z anielskim spokojem na twarzy. – niepotrzebny przecinek " – moim zdaniem przecinek jest jak najbardziej na miejscu, bo po przecinku jest "orzeczenie domyślne" (chyba tak do się nazywało) – w stylu "zachowując anielski spokój na twarzy" – może się mylę, proszę innych o opinię… "nie wiem, czy można "być pomiatanym".  " – a widziałaś scenę w "Avengers", jak Hulk rozmawia z Lokim? To jest właśnie pomiatanie ;) http://www.youtube.com/watch?v=HQTW5fgZD6g "pryzmatyczna postać – co to znaczy? " – postać, mieniąca się pryzmatycznym blaskiem (?) :)   Dziękuję za wskazanie błędów – z niektórymi się zgadzam, odnośnie innych (jak widać powyżej) mógłbym dyskutować. No i dziękuję za lekturę :D

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

Dobrze się zapowiadało, nieźle się czytało, ale końcówka mnie rozczarowała – do złudzenia przypominało deus ex machina. Masz błędy w zapisie dialogów.

Babska logika rządzi!

Finklo – może wyjdę na ignoranta, ale Deus ex machina jest mi obca. I jeśli byłabyś tak miła i wskazała mi konkretne błędy w zapisie dialogów – byłbym wdzięczny.

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

Deus ex machina – pochodzi chyba ze starożytnej Grecji. Pod koniec dramatu pojawiał się bóg, robił porządek i kończył przedstawienie. Obecie oznacza rozwiązanie, do którego odbiorca nijak nie został przygotowany. – A może ze świadkami chce pan sam porozmawiać? – śmiechy na sali były coraz głośniejsze – Sądzę, że świetnie się dogadacie, macie podobne poczucie humoru. => to o śmiechach zdecydowanie nie odnosi się do wypowiedzi (nie jest, jak to zostało nazwane w wątku z poradami, odgłosem paszczowym). Czyli duża litera na początku i kropka na końcu. To tylko przykład, masz tego więcej. Aha, i jak już skopiowałam, to zauważyłam, że na początku wypowiedzi stawiasz dywiz, a potem już półpauzy.

Babska logika rządzi!

Dziękuję za wyjaśnienie – jak widać, moje dwie odwieczne bolączki ujawniły się również i w tym tekście. Nie potrafię ładnie zakończyć "intrygi" oraz prowadzić umiejętnie (ustami moich bohaterów) dialogów. No cóż – to oznacza tylko jedno: motywację do dalszego działania w zakresie poprawy wyżej wymienionych. A wtedy drżyjcie Sapkowskie, Grzędowicze i inne Lemy ;)

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

Lemowi życzysz, żeby się w grobie przewracał? Nieładnie… ;-)

Babska logika rządzi!

A co – niech ma trochę ROZRYWKI… ;)

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

Przeczytałem. Niczego / nikogo się nie przestraszyłem. Ale ja już taki zimny drań jestem, gdy o strachy na wróble z innej galaktyki chodzi. Najlepsza scena – kapitan Jackson kontra agent Robbins. Szkoda, że jedyna taka… Aha – gdy mowa o osobach danej rasy, piszemy dużą literą, że Murzyn.

AdamieKB – swoim komentarzem zburzyłeś moje poczucie zdolności pisarskich. Od dłuższego czasu żyłem w przeświadczeniu, że dobrze opisuję dynamiczne sceny walk, pościgów etc, a piętą achillesową są w moim przypadku dialogi. Więc: albo – poza zimnym draniem -  jesteś przebrzydłym kłamczuchem, albo żyłem w nieświadomości, że się mylę :) (w opcję nr jeden trudno mi uwierzyć). Za "Murzyna" jest mi po prostu wstyd – jak mogłem tego nie zauważyć…? (A nie przypadkiem WIELKĄ literą? :-P ;-D ) Dziękuję za lekturę i wskazówki.

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

No, trzeba przyznać bez wstępnego bicia, że palnąłem nielichego byka, kondensując zdanie do absolutnego minimum. Nie jest tak źle, już dodaję Tobie ducha, Tyraelu. :-)  Co do wielkiej / dużej litery. Toż to, w praktyce, jeden czort.  :-)   Dialogi. Napisałem o podobającej mi się scenie, co napisałem, bo w tym jednym przypadku obaj adwwrsarze wypadli jak żywi, w słowach, zachowaniach i niewypowiedzianych myślach. Tak więc, niestety, masz trochę racji pisząc, że nie zawsze dobrze, przekonywająco wychodzą Tobie dialogi. Ale czy to aż pięta wiadomego faceta? Myślę, że raczej żywszej wyobraźni i głębszej empatii z postaciami.   Pościgi i walki. Nie były nudne, tego nie napisałem, nawet nie pomyślałem – "przeleciałem" przez nie bez zgrzytów i zahamowań, więc chyba są w porządku. Chyba, gdyż nie uważam się za dobrze w tych motywach "oblatanego". Tak więc moje stwierdzenie, że na strachy jestem odporny, dotyczyło postaci Mahdala. No, taki sobie nietoperzowaty, paskudnowaty i tyle…   Ostatnim niedopatrzeniem był brak uwagi o pomyśle. Plugawiciele i Protektorzy, Gehenna dla (domyślnie) przegranych w jakiejś wojnie, stoczonej w innym, nie naszym świecie. Myślałeś o bliższym przedstawieniu pochodzenia tych istot, powodów wojny, relacji do innych światów? Kto wie, czy by nie wyszła niezła opowieść…

"Pościgi i walki. Nie były nudne, tego nie napisałem" – no nie napisałeś, nie napisałeś. Za to ja, jak typowa baba (dziewczyny, nie bijcie – was się to nie dotyczy – wszak wszystkie tutaj jesteście nietypowe, ba, nawet FANTASTYCZNE) – czego nie usłyszałem, to sobie dopowiedziałem. Shame on me! Odnośnie pomysłu – to moja kolejna bolączka. Pomysłów to Ci u mnie dostatek, tylko mam wrodzony lęk przed dłuższymi formami. Nie chcę ich zbytnio rozwlekać, żeby nie paść ofiarą zarzutów o wodolejstwo (jak w przypadku pierwszego opowiadania, które tu zamieściłem). Trudno mi znaleźć złoty środek pomiędzy "krótko, sprawnie, węzłowato" a "O-rzesz-k…owa Eliza opisuje, jak to wspaniale i pięknie nad Niemnem było tamtegoż lata". Dużo pracy przede mną…

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

*was to nie dotyczy (jakieś dziwne SIĘ mi się wtryniło, nie wiem skąd)

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

Nowa Fantastyka