- Opowiadanie: Lambert812 - Stalowe Zdanie (kontynuacja poprzedniego)

Stalowe Zdanie (kontynuacja poprzedniego)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Stalowe Zdanie (kontynuacja poprzedniego)

 

Kiedy tylko Lilith udało się w jakiś sposób polubownie wyjaśnić cały incydent w przystani i zachowawczo pogodzić Rave i Aureliana, przypomniała sobie, że musi zrobić coś jeszcze. Zrzucając całą przyjemność opowiadania o swojej podróży do Theljiodhir na zawsze pysznego Engelberta, który zresztą uwielbiał mówić o swoich przygodach i bohaterskich wyczynach, miała możliwość znalezienia wolnej chwili na przywitanie się z niewidzianym od sześciu tygodni Retmondem. Mimo dogodnego miejsca do czułych powitań lub sentymentalnych pożegnań, ich spotkaniu nie towarzyszył raczej infantylny, patetyczny entuzjazm, dobry dla "gówniarzy", jak uważał Retmond. Nie. Powitali się najzwyczajniejszym uściśnięciem ręki, klasycznym "Witaj, cieszę się, że cię widzę" oraz – i tu nastąpił koniec tej nużącej, acz taktownej konwencji – długą, głęboką jakby sięgającą do najodleglejszych odmętów duszy wymianą spojrzeń. Rave nie raz zdołała to zauważyć i nabierała podejrzeń, że w ten sposób jakoś między sobą się komunikują, i rzeczywiście można by to przyjąć. W końcu Retmond jako najlepszy czarodziej w całym Towarzystwie Żelaznych Słów mógł przecież nauczyć Lilith rozmawiać tak, by tylko oni mogli słyszeć swoje słowa. Po pewnym czasie Retmond posłał Lilith lekki, miły, wysublimowany uśmiech, na który odpowiedziała w bardzo podobny sposób. Był to znak, że czas skończyć "wzrokową" wymianę zdań.

 

Rave i średniego wzrostu wojowniczka o kręconych blond włosach i zimno niebieskich oczach, Delbrene, która widocznie skądś dowiedziała się o przybyciu Lilith i pozostałych; nie dowiedziały się od zgrywającego rycerza na białym koniu Engelberta nic sensownego poza jego przechwałkami i w większości nieprawdziwymi, bogacie koloryzowanymi opowiastkami o jego niesamowitych wycznach. Wyjątek mogła stanowić jedynie informacja o obowiązkowym spotkaniu wieczorem w Sali Audiencyjnej, gdzie oficjalnie miały zostać wyjawione prawdziwe wieści i rozkazy z Durrenfell. Fakt ten ucieszył wszystkich; po przywitaniu pozostałych z Lilith i Dietrichem pojawiał się czas do poświęcenia na swoje sprawy i przygotowania do wieczornej audiencji, która zazwyczaj w cytadeli na wyspie Salemtod bardzo szybko przeradzała się w ucztę, nabierającą obrazu karczmowej burdy.

 

Nikt nie miał problemu ze znalezieniem sobie zajęcia. Mimo raczej niewielkiej ilości codziennych obowiązków, zawsze trzeba było coś robić, siedzenie na miejscu raczej nie miało tu prawa bytu. Zbulwersowany Aurelian, po wyleczeniu przez miejscowego medyka Herleneitha, starał się unikać wszystkich i udając poszkodowanego odseparować się od reszty, szukając jakiegoś miejsca na murach czy wieży, by móc pozostać sam na sam z niespokojnym, pozornie nieskończonym morzem. Jednak Lilith nie wyobrażała sobie nie porozmawiać ze swym bratem o jego zachowaniu i zdarzeniu z Rave, które miało miejsce. Musiała mu przeszkodzić. Po kilkunastu minutach poszukiwań odnalazła go nieopodal latarni morskiej z zamiarem przeprowadzenia poważnej rozmowy. Rave natomiast wzięła się za ostrzenie miecza i polerowanie zbroi, kontynuując później przerwany przez Retmonda trening, tym razem na manekinach obrotowych. Jak zwykle niewyżyta Delbrene postanowiła świntuszyć z młodzikiem pracującym w stajni, jej brak szacunku do siebie samej i lekceważący stosunek do nagości oraz swojej kobiecości wzbudzały niesmak nawet wśród prostych mężczyzn i kurtyzan. Zaś czarownik Retmond mógł w spokoju dokończyć ostatni rozdział księgi o tytule "Specyfika i właściwości zaklęć przywołujących", aby później przebrać się w jedne z wielu swoich wizytowych szat, jedwabnych lub atłasowych. Gdy już zastosował na sobie pachnidła z kwiatu Kelmitiona, pełniące rolę dobrego afrodyzjaku i wiedział, że może ruszać, dołączył do ubranej w męski strój Rave, która nie trzymała żadnej wieczornej sukni – zawsze powtarzała, że nie ma nic mniej praktycznego, a nigdy nie wiadomo co się może przytrafić. Zabranie ze sobą miecza było by przesadą i strasznym nietaktem, ale bez sztyletu nie myślała się nawet ruszyć.

 

Pokonując ponownie równie zawiłą, krętą i ze względu na swoje finezyjne położenie trudnej do opisania drogę ze swoich kwater mieszkalnych do Sali Audiencyjnej na Zamku Wysokim, dotarli na miejsce, mijając pozostałych członków Towarzystwa. Podobnie jak na przystani, zastali jedynie szpakowatego mężczyznę o czarnych włosach i godnej pochwały posturze, nosił imię Radclife oraz jak zwykle wyzywająco ubraną Delbrene, której sposób bycia i wygląd nie rzadko wywoływał skandale i oburzenie. Przejrzysta, karminowa bluzka z dekoltem, który jedynie ledwo zakrywał sutki, w kompozycji do nisko opuszczonej spódnicy z wycięciem niemalże do biodra tworzyły efekt wizualny, który dawał powody do porównywania ich nosicielki do taniej, miejskiej dziwki.

Ze względu na towarzystwo do rozmów na poziomie – a raczej jego brak, Rave i Retmond zajęli miejsca na wielkich, zdobionych krzesłach przy długim, dębowym stole. Czarodziej postanowił zabić czas poprzez rażenie wzrokiem pełnym pogardy Delbrene, jednak gdy przez przypadek zauważył, iż wojowniczka nie kultywuje zwyczaju noszenia bielizny, z obrzydzenia przekierował swoją analizę wzrokową na opierającego się o filar wysokiego sklepienia Radclife, który nie należał do zbyt rozmownych osób. A Rave zaspokoiła potrzebę manipulowania jakimś przedmiotem, bawiąc się metalowym kubkiem, nie mogła doczekać się jego wypełnienia.

 

Niewiadomo kiedy, nagle zaczęli schodzić się kolejni uczestnicy. Stopniowo. Na początek Salę swoją obecnością zaszczyciła czarnowłosa kobieta, w dość wyzywającym stroju w doskonałej tonacji czerni z bielą, naturalnie jej ubranie było znacznie bardziej do przyjęcia od odzieży Delbrene. Zachowała się podobnie jak Retmond i Rave, siadając przy końcu stołu. Do zgromadzonych następnie dołączył z zawsze dumną miną Engelbert, oczywiście jego brązowe włosy zaczesane były do tyłu, co w jego mniemaniu dodawało mu powabności. Trudno było nie przewidzieć, że samozwańczy lider Towarzystwa usiądzie na piątym krześle, w samym środku. Niemalże z Engelbertem pojawiła się kolejna postać; można by powiedzieć, że rudowłosy, potężny jak dąb eltengardzki berserker, Dietrich deptał Engelbertowi po piętach; pojawił się szybciej niż jego cień. Ostatnią osobistością, która urzeczywistniła swoją egzystencję w Sali Audiencyjnej była Lilth. Skupiła na sobie spojrzenia wszystkich, także kobiet, wszakże olśniewała bardziej niż największy i najczystszy brylant świata. Zachwycająca srebrzysta kreacja wieczorna, wzbogacona wyrazistym makijażem i brylantowym naszyjnikiem upodabniały z samej natury piękną Lilith do istnego anioła. Delikatnym jak wiosenny wietrzyk krokiem obeszła stół, by usiąść pomiędzy Retmondem i Engelbertem.

Po incydencie do którego doszło dziś pomiędzy Rave i Aurelianem; nikt nie spodziewał się nawet, by łucznik raczył się zjawić. I wszyscy mieli rację.

 

***

Gdy minęła już wystarczająco długa chwila milczenia i ciąg specyficznych konwenansów, które zazwyczaj wśród Żelaznych były bardzo trudne do sprecyzowania; zaczynając na eleganckich gestach i wyszukanych słowach, kończąc na podwórkowym żargonie. Engelbert postanowił rozpocząć poważną rozmowę i przejść do sedna sprawy.

– Mówię wam, gdy Rave nazwała go "rękojebcą", to chciałem śmiechem wybuchnąć, ale dech w piersiach mi zaparło – wyjawił półśmiechem Retmond, trzymając rękę na piersi.

– Ha, dzikie fantazje Retmonda. Hahahah. – dodała żartobliwie Rave.

– Taaa… – odezwał się ściszonym tonem potencjalny lider Towarzystwa, Engelbert, wyraźnie próbując zmienić temat – Myślę, że żartów już wystarczy. A co do Aureliana – Lilith, proszę porozmawiaj z nim, ty masz na niego największy i chyba jedyny wpływ. Ostatecznie jednak chciałbym poruszyć temat, dla którego właściwie się tu zebraliśmy.

– Oczywiście, uważam, że Engelbert ma rację. Rave, zachowaj spokój, a ty Delbrene odsuń się na stosowną odległość od Radclife’a. Proszę, opowiedz o czego dowiedzieliście sie na kontynencie. – zmitygował wszystkich Retmond, podnosząc głos i wcielając się w rolę dyplomaty, co uwielbiał, a trzeba przyznać – wychodziło mu to.

– Sytuacja jest nieciekawa, przynajmniej z obiektywnego punktu widzenia, bo nam szykuje się widocznie robota. Ale ogólnie rzecz biorąc, niezła kabała się gotuje między Ligą a Dominium, za którym murem stoi Dalendor. Nie zdziwiłbym się, gdyby cesarz Algerheimu miałby również w tym jakiś interes.

Pośród wszystkich słuchaczy, jedynie Lilith i Dietrich nie patrzyli się na Engelberta, zwrócili swoje poważne spojrzenia na pozostałych. Doskonale wiedzieli o czym mówi.

– Engelbercie, mam rozumieć, że wojna jest dość możliwa.

– Rzekłbym, Retmond, iż jest raczej dość pewna.

– Och, dlaczego? Co za tym stoi? – zapytała Rave.

– Powodów jest wiele. Wymienianie tych pośrednich to straszliwa strata czasu, dlatego odniosę się do bezpośrednich – oznajmił spokojnie. – Po pierwsze, w stolicy Dominium – Meletradzie doszło do pogromu mniejszości z Durrenfell, za ten czyn w dużym stopniu odpowiadały elfy. Jaka była odpowiedź Durrenfell? Nietrudno się domyślić. Myślę, że wichrzyciele byli opłaceni przez władzę, dam sobie głowę uciąć, że to prowokacja. Następnym incydentem była napaść prześladowanych nieludzi na ludzką wioskę. Nie zostawili nikogo przy życiu. Ludność Etelgardu tak się tym rozwścieczyła, że w piecach hutniczych spalili żywcem większość krasnoludów mieszkających w tamtejszych górach, czego skutkiem było nasilenie ataków elfiej i kransoludzkiej partyzantki we wszystkich krajach Ligi. W dodatku trzy statki handlowe Ligi padły ofiarą korsarzy, jak się domyślacie, na usługach Dominium. W zasadzie wojna już trwa. Choć nie było jeszcze wypowiedzenia. Książę Reinhard zwołał już radę wszystkich państw członkowskich Ligi z Nertgos, jednak z powodu nastrojów rasistowskich, Raen Laendare, Wyspy Wrzosów są bliskie odejścia z Ligi, a nawet przyłączenia się do Dominium, które wraz z Dalendorem sukcesywnie gromadzi wojska na pograniczu i w zastraszającym tempie buduje nowe okręty. Okręty wojenne. Uzbrojone w balisty, skorpiony, tarany i wyrzutnie smoczego ognia. A, no i oczywiście agenci Haeldmaru, nasi starzy wrogowie, umiejętnie przeciągają coraz bardziej wpływowe osoby w Lidze na swoją stronę, by sprzyjały Dominium, będącego właściwie marionetką tej frakcji. Działania Cesarstwa również nie świadczą o przyjaźni z Ligą, choć nie są tak inwazyjne jak to czego dopuszcza się Sunerwerskie Dominium.

– Cóż – zaczął Retmond, który uwielbiał zabierać głos podczas takich rozmów – niezwykle ubolewam nad obecnymi i przyszłymi ofiarami nadciągającej wojny, ale przyznać muszę i apeluję z tym do wszystkich, że leży ona jak najbardziej w naszym interesie – po to nas stworzono. Nas, elitarną, acz niewielką organizację, która gromadzi najlepszych bojowników całego znanego nam świata, przynajmniej teoretycznie. Jesteśmy Żelaznymi Słowami, naszym zadaniem jest poza walką także podnoszenie morale podupadających na duchu żołnierzy Ligi. Każda wojna, a szczególnie na tak wielka skalę, to dla nas świetna okazja do zysku.

– Tak, jednakże Haeldmarowi tym razem zaczęło niezwykle bardzo zależeć na wyeliminowaniu nas, jako zbędnego problemu, jaki może stanowić niemałą przeszkodę. Bynajmniej jak to bywa z tymi przeklętymi elfami; nie zamierzają tego dokonać poprzez honorową walkę, ale stopniowe wyniszczanie Towarzystwa od wewnątrz. Nie pytajcie co mam na myśli, bo to są na razie jedynie moje podejrzenia, gdy tylko czegoś się dowiem, natychmiast dam wam znać. Chcę was tylko ostrzec.

– Ostrzec przed czym?

– Przed prawdopodobnie nieuniknionymi kontaktami z Haeldmarem, a raczej jego poplecznikami, bo sam Haeldmar ma na głowie ważniejsze rzeczy niż borykanie się z nędzną, godną śmiechu i pożałowania organizacją Ligi, która w ich mniemaniu, kompromituje się pod każdym względem, w szczególności Durrenfell.

– W sumie to się im nie dziwię – odparł cynicznie Retmond – bezpośrednia przemoc fizyczna to ostateczność i w ogóle prymitywny sposób pozbywania się wrogów. A poza tym, w walce nie można posiadać skrupułów wobec swoich wrogów, gdyż wtedy ustawiamy siebie na stanowisku ofiary, trzeba myśleć przede wszystkim o sobie. Rzucić w kąt bezsensowne bajania i traktaty moralne, zapomnieć o honorze i choćby poprzez najpodlejsze działania doprowadzić wroga do zniszczenia. W gruncie rzeczy rozumiem sposób walki Haeldmaru. Ale całkowicie nie pojmuję dlaczego nie stosujemy ich taktyki. Jesteśmy jak nastoletnia dziewica w burdelu, podczas gdy wokół same kurwy.

– Hmm, a pomyśleć, że jeszcze siedem lat temu skończyła się ostatnia wojna. Nigdy nie zapomnę, gdy Retmond skąpał w ogniu cały batalion elfich skurwysynów, uwięzionych w wąwozie na Yolenkard. Kwiczeli jak świnie, czuć było swąd elfiego, smażonego mięsa. Piękny widok. – wspomniała Rave w lekkiej zadumie, chcąc w ten sposób sprowadzić rozmowę na bardziej neutralne tory.

– Ach, Rave, magia nieraz była narzędziem znacznie większych masakr niż jeden elfi batalion upieczony do chrupkości. Natomiast zamienienie całego plutonu patrolowego w obraz trudnych do policzenia, walających się we krwi ludzkich członków, rodem z koszmaru, można uznać za nie lada wyczyn. W dodatku należy zauważyć, że bez niczyjej pomocy i przy użyciu zwykłego miecza.

– Mój miecz nazywasz zwykłym? Nigdy większego absurdu nie słyszałam! – parsknęła Rave.

– Pamiętam tamte czasy, dobrze było sobie czasem elfa berdyszem na pół rodzielić, albo poskaracać o głowy kilku sunerwerskich tarczowników za jednym zamachem – odezwał się sentymentalnie Dietrich, kiwając w zamyśle głową – ale powracając do teraźniejszości, jak wszyscy przypuszczają, książę Reinhard chce nas widzieć w Lautburgu do dwóch tygodni, żeby zdążyć musimy wypłynąć z portu najpóźniej za trzy dni. Radzę się przygotować i potrenować, bo nie wiadomo czy jeszcze wrócimy tutaj za tego życia. Niech Trydon ma nas w swojej opiece!

– Co? Nie rozumiem tego czarnowidzctwa – udzieliła się wyniośle Delbrene – sama bym całą armię Dominium i Dalendoru położyła.

– Doprowadzając ich do zachędożenia się na śmierć – do tej pory cicha Sabrina pozwoliła sobie na niewybredną kpinę, jednak nie spotkała się z dezaprobatą pozostałych.

Delbrene nie miała zamiaru komentować, słyszała już niejednokrotnie gorsze uwagi na swój temat, żadna z nich zaś w ogóle jej nie obchodziła. Postanowiła zareagować tak jak zawsze: pewnym siebie uśmiechem, zadarciem podbródka i prowokacyjnym poprawianiem dekoltu.

Koniec

Komentarze

Zakładam, że ten tekstjest częścią jakiejś większej całości i być może w połączeniu z innymi częściami tworzy spójną opowieść, natomiast jak osobny twór jest całkowicie do niczego. Nie chodzi mi nawet o twój styl, bo tekst jest napisany przejrzyście i zrozumiale. Po prostu jeśli podajesz jakieś nazwy własne, pojęcia, imiona i sam w żadnym momencie tekstu nie nadajesz im znaczenia, czytelnik traktuje je jak tło, coś nieistotnego. Taki zabieg jest generalnie dobry, bo każda historia potrzebuje tła, ale problem tej opowieści jest taki, że właściwie nie ma w niej zdarzeń. Jest samo tło. A to jest już niestety nie do przyjęcia.

~vyzart, wybacz, zapomniałem dodać, że jest to kontynuacja dwóch poprzednich fragmentów, które znajdziesz na moim profilu. Przepraszam bardzo. Już zmieniam tytuł. 

Ach, skoro twierdzisz, że mój warsztat nie jest najgorszy, to dziękuję za komplement. Jest to napewno jakaś motywacja do kontynuowania.

[…] spalili żywcem większość krasnoludów mieszkających w tamtejszych górach w piecach hutniczych, […]  ---> wygodnie im się mieszkało w tych piecach?  :-)   Szyk ma znaczenie. Duże.

Mieszkali w górach, ale w piecach ich spalili, bo przecież krasnoludy z hutnictwa słyną. Każdemu może się zdarzyć, już poprawiam.

Wiem, że każdemu może i tak dalej, sam dosyć często takie pocieszenie wypisuję, ale gdyby o pojedynczy błąd chodziło…  Lambercie, przestań się spieszyć, zacznij myśleć podczas pisania i korektować po napisaniu. Pluton patrolowy zamieniony w obraz ludzkich członków. Dietrich, kiwający w zamyśle głową.    Gdy minęła już dopuszczalnie długa chwila milczenia i rutynowych konwenansów, objawiających się pod postacią elokwentnych, acz mało oryginalnych słów i gestów, Engelbert postanowił rozpocząć poważną rozmowę i przejść do sedna sprawy.

– Mówię wam, gdy Rave nazwała go "rękojebcą", to chciałem śmiechem wybuchnąć, ale dech w piersiach mi zaparło – wyjawił półśmiechem Retmond, trzymając rękę na piersi.  Dopuszczalnie długa chwila. No niby się rozumie, o co chodzi, ale jak to brzmi. Kulawo, koślawo. Stopuje czytelnika, zmusza do kombinowania, słynnego szkolnego kombinowania, co autor chciał przez to powiedzieć. A co mnie, czytelnika, obchodzi, co autor chciał? Mnie obchodzi, czy powiedział to jasno, prosto, natychmiast zrozumiale. Nie jestem na lekcji polskiego, klasówka nie grozi, czytać i główkować nie muszę.   Rutynowe konwenanse. Masło maślane; sprawdź w porządnym słowniku, na przykład na stronie PWN-u, czym jest rutyna, czym – konwenans. Nie pokrywają się, ale w kontekście, w jakim Ty je osadziłeś, jednak stanowią pleonazm.   Objawiające się pod postacią – referat, nie literatura.   Elokwentne słowa i gesty plus rękojebca. Słów nie nazywamy elokwentnymi, lecz całe wypowiedzi, sposoby prowadzenia tematu rozmowy itp. Gest nigdy nie bywa elokwentnym… Plus zestawienie elokwencji z rekojebcą. No, chyba że Twoim ukrytym zamiarem jest doprowadzenie czytelników do spadania z krzeseł ze śmiechu…   Pierwsze zdanie, po którym następuje cytat z tych "elokwentnych" słów i gestów. Jeżeli piszesz, że Engelbert otwiera poważną rozmowę, to nie cytuj poprzedzających tę rozmowę odzywek! Trzeba było przedstawić je przed tym pierwszym zdaniem.    Jeszcze raz: nie spiesz się, podczas pisania przyglądaj sie swojemu dziełu krytycznie pod kątem języka, po napisaniu sprawdzaj po trzy, po pięć razy! Co z najlepszego pomysłu przedstawionego tak, że lada moment zęby zabolą?

~AdamKB dziękuje za uwagę, wiem, wiem, nie należę do cierpliwych. 

Ponieważ nie udało mi się przeczytać do końca pierwszej części STALOWEGO ZDANIA, chyba nie pokuszę się również o poznanie dalszego ciągu Twojej opowieści. Przynajmniej na razie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka