- Opowiadanie: Thaeron - "Scheda" (Prolog i Rozdział 1)

"Scheda" (Prolog i Rozdział 1)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

"Scheda" (Prolog i Rozdział 1)

 

 

Mój debiut. Z góry dziękuje za komentarze, oraz liiczę na konstruktywną krytykę.

 

Prolog

 

Dzień na pozór nie różniący się od innych, acz to właśnie ten zapamiętany, ten o którym szeptać będziecie do końca świata, a nawet i po jego zakończeniu. Powiadam wam, nigdy nie sądziłem, że ja, skromny skryba zakonu, niby nikt, przepisujący księgi w każdy dzień Pański, dostąpię łaski i zaszczytu spotkania tego, którego we wszystkich krajach czczą, być może pod innymi imionami, ale jak jeden mąż, jednakowoż ku niemu wznosząc modły.

 

Poznałem go w tej samej chwili, w której dane mi było ujrzeć jego lico. Stał przede mną, przed nikim, w mej samotni, tej przez wielu mijanej obojętnie. Stał przede mną, a postać jego, choć nadzwyczaj ludzka, świeciła boskością jakiej nie uświadczył żaden mnich, ni kleryk, ni żadna, choćby najwspanialsza świątynia. Stał przede mną, a ja od razu wiedziałem. Stał jakoby młody, a zarazem stary. Jakoby silny i wyprostowany, ale zgarbiony i słaby. Stał jakoby przeciętny, jakoby ja i ty, a zarazem tak od nas różny i tak piękny. Jakoby zmęczony i smutny, choć szczęście Jego wypełniło mnie i wszystko w około. Nawet kamienie w ścianie mego pokoju zdały się oddychać tym ciepłem, tym szczęściem, które sprawiło, że na mej twarzy na długo zagościł uśmiech. Jakoby mąż, a za chwile jakoby niewiasta. Jakoby człek, ale także i elf. Gdzie nie spojrzeć tamuj czuć było Jego obecność.

 

Przyszedł do mnie w zupełnym bezruchu, a gdy już pokonał dzielącą nas odległość uśmiechnął się szeroko. Zobaczyłem tedy pradawny świat: ludzi i elfów żyjących w zgodzie, stworzenia darzone szacunkiem, i magię. Tak, magię.

 

Lecz owa magia, z czasem przestała być jeno sprzymierzeńcem. Stała się bronią. A korzystali z niej ci, którzy potrafili się nią posłużyć. Dziewięcioro spośród elfów i ludzi stworzyło krąg. Krąg dziewięciorga samozwańczych bogów domagających się oddawania sobie czci i modłów. Lecz nie spełniali oni modlitw. Nie pomagali swym wyznawcom. Władza była ich jedynym pożądaniem.

 

Gdy już wszyscy ważni ugięli pod nimi kolana, Samozwańcy zamierzyli się na zdobycie zaświatów. Wierzyli w swą nieograniczoną moc. Lecz gdy przedarli się do ziem należących do zmarłych. Tych, nad którymi pieczę sprawował stwórca, moc ich okazała się niczym w porównaniu z jego potęgą. Ten w swym gniewie pozbawił ich jej i przeklął, a w świecie śmiertelników zakazano praktykowania magii rzucając ostatnie zaklęcia mające na celu ukrycie wszelkich jej śladów, tak by nigdy nie została odnaleziona i odnowiona.

Anonim, rok Pański 647.

 

Rozdział 1

Venegoor

 

Noc była przeraźliwie zimna. Porywisty wiatr ciągnął za sobą niezliczoną ilość białych płatków, które swoją liczbą zdawały się przewyższać ilość gwiazd na niebie. Śnieżyca nie zamierzała ustąpić.

 

Tej nocy śmierć zebrała żniwa, jakich nie widziała niejedna bitwa. Dziesiątki tuzinów wędrowców, bardów, kupców, żebraków, nierządnic, elfów i możnych padło ofiarą burzy śnieżnej, którą kilka lat później kronikarze określili mianem Zimowego Przesilenia.

 

Wtedy przekonano się o tym, że każdy ugina kolana przed śmiercią, nawet królowie oddają jej pokłon. Król Dinei Lambert nigdy nie powrócił do ojczyzny ze spotkania z królem Aratrosem, przez wielu zwanym uzurpatorem Abilonu. Białe szaleństwo pochłonęło jego i jego ludzi, pozbawionego korony, klęczącego na równi z poddanymi.

 

W tym samym czasie Venegoor przemierzał las. W swoim krótkim, szesnastoletnim życiu nie zaznał bardziej srogiej zimy. Śnieg sięgał niemal do kolan jego silnego, wysokiego ciała, mocno utrudniając poruszanie się. Wiatr i ciągłe opady uniemożliwiały rozpoznanie terenu. Nie był w stanie zobaczyć co było oddalone od niego na więcej niż dziesięć kroków.

 

Dawno już stracił orientacje. Lewą ręką bezskutecznie przesłaniał twarz i oczy. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, nie pierwszy raz zmuszony był do walki o przetrwanie, pierwszy natomiast poprzez walkę z żywiołem.

 

Jedyną zaletą nieustępującego śniegu było zakrycie plam krwi na jego odzieniu z wilczej skóry i futra. Jego pierwsze zadanie nie wyszło zgodnie z planem.

 

Jego celem był podróżny kupiec przemieszczający się pod eskortą czterech najemników. Venegoor zastawił nań pułapkę, jednak informacje o trasie konwoju okazały się błędne. Kupiec wybrał inną drogę, a skrytobójca zmuszony został do podążania jego śladem. Pozostawił wszelki balast, wyruszył wyposażony jedynie w miecz, oraz nóż, nieopodal którego przy pasie przymocowana była niewielka, niemal pusta sakwa. Nie mógł się zatrzymywać, zgodnie z instrukcjami cel musiał zostać zlikwidowany przed dotarciem do miasta portowego. Jego jedyną szansą był atak podczas nocnego postoju.

 

Po kilku godzinach pogoni odnalazł kupca. Obiekt rozbił niewielki namiot będący pod stałą obserwacją najemników. Zimowe Przesilenie dopiero wynurzało się z lędźwi swojej matki – nieokiełznanej natury. Wszechobecny chłód jeszcze nie sprzymierzył się z wichrem i śniegiem; mordercza trójka jeszcze nie skumała się ze śmiercią.

 

Niska temperatura zmuszała jednak do rozpalenia ognia, namiot nie wystarczał dla pięciorga, kupiec w końcu musiał wyłonić się z kryjówki, ludzkie ciało musiało poczuć ciepło ognia, żaden z nich nie wiedział że próżny to trud, gdyż za parę chwil ich ciała miały stać się nie wiele cieplejsze od leżącej pod nimi pokrywy śnieżnej.

– Kurwa, ale ziąb! – krzyknął jeden z wartowników.

– A czegoś się spodziewał idioto?! W końcu jest środek zimy – odparł mu niski gruby mężczyzna wyłaniający się z namiotu.

Venegoor patrzący na wszystko niemal z lotu ptaka, utrzymując równowagę na gałęzi jednego z drzew, natychmiast rozpoznał w mężczyźnie obiekt swojego ataku. Wiedział co musi zrobić. Zeskoczył lądując niezwykle finezyjnie, wykonując przewrót niemal w momencie zetknięcia się z ziemią. Wiedział, że nawet tak perfekcyjnie wykonane lądowanie nie zostanie niezauważone. Od razu po wylądowaniu ruszył biegiem wzdłuż linii drzew, skręcając ku tylnej części namiotu.

– Słyszeliście to?! – rzekł jeden z najemników sięgając rękojeści swego miecza.

– Co za licho?

Wszyscy rozejrzeli się po sobie, poszukując źródła niepokojącego szelestu.

– Ja nic nie słyszałem.

– Myślicie, że to mógł być jakiś zwierz?

– Wilk? – zapytał kupiec, a jego głos wyraźnie różnił się już od pewnego siebie tonu sprzed kilku chwil.

– Możliwe – odpowiedział któryś z czworga wyraźnie zaniepokojonym tonem.

– Dla pewności schowaj się pan w namiocie – dodał któryś.

 

Na reakcje nie trzeba było długo czekać. Niski mężczyzna pojawił się wewnątrz. Strach spowodował, że dopiero po chwili dostrzegł postać czyhającą na niego na środku pomieszczenia. Wiedział, że powinien krzyknąć, zawołać opłacanych wybawców, ale przerażenie odebrało mu mowę. Przez te ostatnie ułamki sekund przyglądał się wysokiej postaci, która zwlekała z wykonaniem nieuniknionego, był to mężczyzna, raczej młody sądząc po wyprostowanej i prężnej posturze, odziany w jasne ubrania wykonane ze skóry wilka, którego głowa była częścią kaptura przesłaniającego cieniem połowę twarzy zabójcy. Zakapturzony osobnik w prawej ręce dzierżył jednoręczny miecz. Kupiec zaśmiał się w myślach, wilk? – powtórzył w umyśle, wiele się nie pomyliłem. Zabawne jakie myśli chodzą po głowie człowieka, który podświadomie wie, że lada chwile umrze.

 

– Pomo!..

 

Kupiec wydał z siebie ostatni krzyk, nie będąc w stanie upleść nawet jednego pełnego słowa. Ostrze niemal równo z chwilą otwarcia ust szerokim zamaszystym łukiem z lewej odcięło głowę handlarza rozdzielając ją od dość utuczonego ciała.

 

Te dwie sylaby wystarczyły jednak do wzniecenia alarmu. Najemnicy nie tracili czasu wyciągając broń i ruszając ku napastnikowi. Pierwszy bezmyślnie wbiegł do środka, a w jego podbrzusze gładko, szybko i głęboko wślizgnęło się żelazne ostrze przecinające wnętrzności najemnika i pozbawiające go życia.

 

Venegoor pluł sobie w brodę wiedząc o swoim błędzie. Strach powstrzymał go od działania na ułamki sekund, ale to właśnie one wpędziły go w sytuację, w której się znajdował; wykryty przez wrogów; zmuszony do zgładzenia ich wszystkich.

 

Nawet pozbawieni jakiegokolwiek wykształcenia żołdacy nie byli na tyle odarci z rozumu by ponownie natrzeć od frontu przez ciasną szczelinę namiotu. Wilczy napastnik ruszył w stronę otworu stworzonego uprzednio przez jego własny miecz. Przeskoczył przezeń wykonując zgrabny półpiruet przez prawe ramie błyskawicznie powstając w pozycji do walki. Zgięte kolana oraz wysoko uniesione ręce pewnym chwytem dzierżące trzon żelaznego miecza pozwoliły mu na błyskawiczne odbicie cięcia z góry. Siła zderzenia broni odrzuciła zaskoczonego najemnika. Moment utracenia równowagi kosztował go bardzo wiele. Zanim poczuł ból zauważył sztych przecinający jego ciało. Pozostało dwóch.

 

W tym samym momencie zaskrzypiał śnieg, Venegoor przełożył miecz do lewej ręki, by ciąć do tyłu, pchnięciem skierowanym z pod lewej pachy. Ciężki dwuręczny miecz spadł na prawy bark Venegoora gruchocząc jego kości, a jednoręczne żelazo skrytobójcy niemal w tym samym momencie przebiło żołdaka, kończąc jego żywot Zabójca o głowie wilka padł na kolana. Jeden…

 

Gdyby nie pulsujący ból atakujący niemal ćwierć jego rosłego ciała, poczułby się niezwykle przyjemnie ogrzewany krwią wyciekającą z jego barku. Gdyby nie adrenalina stymulująca jego organizm, pogrążyłby się teraz w błogiej drzemce neutralizującej wyczerpanie. I nigdy już by się nie obudził..

 

Całą siłą woli dźwignął się, z trudem utrzymując równowagę. Kątem oka zauważył napastnika. Prawe ramie nie nadawało się do użytku. Odwrócił się przodem do agresora. Ostatni z najemników zbliżał się wolnym krokiem. W jego oczach malował się strach. Jego dłonie unosiły się powyżej linii bioder kurczowo trzymając miecz i wprawiając jego klingę w nieustanne drganie. Venegoor wyprostowany, z prawą ręką wiszącą jak flaga na maszcie i lewą opartą o bok ciała trzymającą miecz. Cztery metry.. Trzy.. Spojrzenia zetknęły się… I…

Błysk kling.

Cisza.

Opadł na ziemię niczym owoc spadający na gęstą trawę, a jego ciało pochłonęła przenikliwa biel śniegu. Sekundy później nieskazitelna czystość podłoża została obmyta świeżą czerwienią krwi.

 

A Venegoor stał i wpatrywał się w piękno owego zjawiska. Czerwień wsiąkała w śnieżną biel niczym woda pochłaniana przez rośliny. Cały świat zamilkł, śnieżyca jakby na chwile ustała. Doprawdy był to niezwykły obraz.

 

Z chwili zadumy i obserwacji wyrwał go nagły przeszywający ból. Otwarta, krwawiąca rana i pęknięte kości zdecydowały się o sobie przypomnieć. Ból przewiercał niemal całą prawą połowę ciała rosłego młodzieńca, zmuszając go do przyklęknięcia. Obserwując podłoże ze zmienionej perspektywy, jego dzieło zdało mu się o wiele mniej atrakcyjne. Leżące, martwe ciała, przestały napawać go dumą. Sam już nie wiedział czy to efekt bólu, czy też wzdrygnięcie się przed tym czego dokonał jeszcze kilka chwil temu, spowodowało nagłe zawroty głowy i bóle żołądka. Zaczął się trząść. Krążyło mu po głowie tysiąc myśli, a wszystkie dotyczyły odbierania życia. Nagły skurcz żołądka, oraz ból, doprowadziły do haftu.

 

Przypływ adrenaliny doprowadził do podniesienia się z klęczek. Ruszył przed siebie. Starał zasłaniać się przed coraz mocniejszymi opadami śniegu. Wiedział, że jeżeli prędko nie znajdzie schronienia umrze. Dookoła widział jedynie drzewa. Zarówno te które jakiś czas temu porzuciły swe liściaste odzienie, jak i te niezamierzające porzucić swych igieł.

 

Lasy Wolnych Marchii zdawały się pochodzić od tych samych rodziców. Niewielu umiało je odróżnić.

 

Trudno powiedzieć ile minęło czasu. Ciężko także stwierdzić czy to mróz, śnieg, czy też reakcja organizmu doprowadziła do utraty czucia w prawej, dominującej ręce Venegoora. Przynajmniej nie czuł już bólu. Podniecenie ustąpiło, jego miejsce zajęła potęgująca się gorączka. Pomimo ogromnego wysiłku, wciąż poruszał się w gąszczu przykrytego śniegiem lasu, lecz jego ciało coraz bardziej odmawiało mu posłuszeństwa.

 

Gorączka, obfite krwawienie, kontuzja, zmęczenie, głód… Przystanął na chwile, starając się sięgnąć wzrokiem ku niebu, przedrzeć się przez płatki śniegu by jeszcze raz spojrzeć na piękno gwiazd. Dojrzeć światła. Odnaleźć jakąkolwiek nadzieję. Próżny trud człowieka próbującego dopatrzyć się gwieździstego nieboskłonu podczas śnieżycy. Zabawne jakie myśli chodzą po głowie człowieka, który podświadomie wie, że lada chwila umrze.

 

Poczuł, że niebawem straci przytomność. Upadając na wznak, ostatkiem sił zerknął przed siebie. Mógłby przysiąc, że ujrzał światło.

 

Luthien

 

Karczma była tego wieczora wypełniona po brzegi. Ba, gospodarz odstąpił nawet prywatne pomieszczenia chcąc zarobić solidna sumkę. Ci, dla których komnat nie starczyło, noc spędzili na podłodze. Doprawdy, w Pod Wielkim Dębem nigdy dotąd nie widziano takich tłumów. Czemu przyszli więc tej nocy? Wystarczyło wyjrzeć przez okno by odpowiedzieć sobie na to pytanie. Chyba nawet najstarsi z żyjących nie widzieli takiej śnieżycy. Przenikliwe zimno, ogromne opady, porywisty wiatr i dzień drogi do Korinis… Gdyby nie to, Pod Wielkim Dębem znów świeciłoby pustkami. Gdyby nie Pod Wielkim Dębem, wszyscy wędrowcy, którzy tu trafili, nie przeżyliby tej nocy.

 

Dobry zarobek karczmarza oznaczał dużo pracy dla Luthien, która uwijała się jak w ukropie by dogodzić gościom. Z całego serca nienawidziła tego miejsca. Przynieś to, zrób tamto i jeszcze te zbereźne spojrzenia opojów rozbierające ją wzrokiem.. Klepanie i ukradkowe obmacywanie.. Wiedziała, że stanowiła tu pewnego rodzaju rozrywkę dla wciąż tych samych twarzy przychodzących z okolicy umoczyć mordy i zawiesić na niej oko. Tej nocy było jednak o wiele gorzej. O wiele więcej spitych mężczyzn, patrzących na młodą atrakcyjną elfkę jako rzecz odpowiedzialną za spełnianie ich zachcianek.

 

Bardziej od tego wszystkiego nienawidziła jednak karczmarza i swojej matki. To przez nią skończyła tutaj, na totalnym zadupiu. Nigdy nie wybaczyła matce tego, że po śmierci ojca powtórnie wyszła za mąż. I to za kogo, za grubego, zubożałego ludzkiego karczmarza Marcusa, właściciela tego przybytku. O nie… Wbrew zaleceniom matki, nigdy nie nazwie go ojcem.

 

Tak bardzo nie pasowała do tego miejsca. Inteligentna, oczytana, interesująca się historią, pragnąca wspomóc pozostałych elfów w walce o przetrwanie. Wyrwać się stąd. Zamieszkać w Wielkim Lesie… Tej nocy jak nigdy czuła się samotna i obca.

– No ruszaj się! – z chwili zadumy wyrwał ją chrapliwy głos Marcusa – Nie słyszałaś? Panowie prosili o piwo!

– Tak, już podaje – odpowiedziała.

– Słuchaj no – podszedł bliżej – w całym swym życiu nie widziałem tylu ludzi w jednym miejscu, to potencjalni przyszli klienci, więc może się trochę bardziej postarasz?

Wolała nie doszukiwać się możliwych interpretacji zwrotu bardziej postarasz, których napatoczyłoby się klika zważywszy na sytuację.

– Robię co mogę, jak ci się nie podoba to zatrudnij sobie służbę – odparła chłodno i zdecydowanie.

 

W odpowiedzi nie doczekała się słów. Zauważyła za to karcące spojrzenie ojczyma, którego wyraźnie wyprowadziła z równowagi. Być może innego dnia trzymałaby język za zębami, ale wtedy miała wszystkiego dosyć.

 

Poszła więc do stolika podając zamówione trunki. Czynność powtarzała się wielokrotnie. Wielu z tych kursów towarzyszyły dwuznaczne uwagi kupujących. Luthien zagryzała jednak wargi, choć czuła jak wzbiera w niej gniew.

 

Marcus wysłał ją też do jednego z pokoi na piętrze, do którego dostarczyła zamówienie. Gdy wchodziła po schodach mijała się ze swoją matką, próbującą nawiązać kontakt, lecz Luthien z pełną premedytacją ignorowała zaczepki. Od pewnego czasu pogarda była jedynym uczuciem okazywanym swojej rodzicielce.

 

Gdy wróciła do baru Marcus po raz kolejny ponaglał ją chcąc za wszelką cenę zrobić dobre wrażenie na klientach. Zerknęła na matkę, lecz ta wolała udać, że nic nie widzi skupiając się na nalewaniu piwa. Często chowała głowę w piasek zamiast wesprzeć córkę. To tylko zaogniało sytuację.

 

Zdenerwowanie Luthien sięgało zenitu. Czuła jak trzęsą jej się ręce. Nie mogła racjonalnie myśleć, była zdekoncentrowana, czuła tylko gniew. Podczas kolejnego kursu z tacą wypełnioną kuflami z piwem potknęła się wypuszczając ją. Kufle roztrzaskały się. Chmielowy napój zalał podłogę.

 

– Co ty tam wyprawiasz?! – krzyknął wściekły karczmarz niemal natychmiast zjawiając się na miejscu zdarzenia – Najmocniej państwa przepraszam, zaraz podamy nowe piwo. Proszę się nie martwić – dodał.

 

Następnie nachylił się nad lekko oszołomioną Luthien i cicho powiedział – Masz mi to kurwa w mig posprzątać i wracać za bar. Rzucił jej szmatę i poszedł.

 

Luthien zdziwiła się jak szybko może poruszać się tak tłuste cielsko motywowane pieniądzem. Ciekawe do czego byłby zdolny gdyby w grę wchodziły jeszcze większe sumy niż utarg z Nocy Zimowego Przesilenia. Elfka od niechcenia przetarła podłogę i pozbierała szczątki kufli, a następnie udała się do baru.

 

Rozwścieczony karczmarz czekał już tam na nią. Parę metrów dalej jej matka wycierała naczynia.

– Co to miało być?! – ruszył do niej agresywnie. Marcus chwycił ją prawą dłonią, ściskając palcami oba jej policzki i przyciskając do ściany.

– Jeszcze jeden taki numer i noc spędzisz pod gołym, a raczej śnieżnym niebem. Zrozumiałaś?!

– Co tu się dzieje? – odezwała się znienacka matka Luthien.

– Twoja córeczka znów jest nieposłuszna. Celowo potłukła te kufle.

– Luthi powinnaś słuchać ojca.

Tego było za wiele. Młoda elfka zaskoczyła karczmarza odpychając go od siebie, tak, że mało nie stracił równowagi.

– Nie jestem Luthi, a on nie jest moim ojcem! – wybuchła, następnie idąc po lampę i kierując się w stronę drzwi.

-Dziecko, dokąd idziesz?! Nie wychodź! Nie przejdziesz 100 kroków, od lat niewidziano takiej śnieżycy! – krzyczała za nią matka.

– Niech sobie idzie, wróci nim minie jedna modlitwa – dopowiedział Marcus.

– Nie wrócę! Wole umrzeć niż zostać tutaj! Nienawidzę tego miejsca! Nienawidzę was!

 

Wszyscy, którzy jeszcze nie spali i byli dość trzeźwi by cokolwiek widzieć, z zainteresowaniem oglądali zaistniałą scenę. Luthien wybiegła na zewnątrz, bez odzienia wierzchniego. W ręku trzymała szklaną lampę, która w trakcie śnieżycy umożliwiała widoczność na zaledwie kilka kroków. Nie obchodziło jej, że mogła umrzeć. Miała dość takiego życia.

 

Ruszyła przed siebie walcząc z będącym pod, nad i wszędzie wokół śniegiem. Gniew spowodował u niej przypływ adrenaliny, który z kolei przyspieszał jej ruchy. Silne emocje doprowadziły też do pojedynczej łzy ściekającej po jej policzku.

 

-Dziecko! Luthien! – usłyszała docierające do niej tłumione przez warunki pogodowe krzyki. Matka za nią wyszła, a to ciekawe – pomyślała.

 

Luthien nawet nie raczyła się odwrócić. Szła naprzód przemieszczając się pomiędzy drzewami. Nagle serce zabiło jej jeszcze mocniej, choć chwilę temu nie myślała, że będzie to możliwe. Przystanęła, gdy zauważyła postać oddaloną od niej o kilkanaście kroków. Śnieg nie ułatwiał widoczności. Nie widziała szczegółów, choć ktoś bez wątpienia opierał się o drzewo. W sekundę później leżał jednak na wznak, zanurzony w śniegu niczym w wygodnym posłaniu. Luthien wiedziała, że stracił przytomność.

 

Kun

 

Ciszę w komnacie rekrutów przerywało jedynie okazyjne chrapanie. Słońce już dawno ustąpiło miejsca gwiazdom i księżycowi. W powietrzu czuć było zapach potu i stali, gdyż pomieszczenie była zarówno sypialnią jak i salą ćwiczeń. Kandydaci zasypiali i budzili się z bronią przy boku, ucząc się zawsze być gotowym do walki. Większość z nich zapadła w głęboki sen, spowodowany wielogodzinnymi treningami, lecz Kun był za bardzo podniecony by spać.

 

Jego przyjaciel dostąpił zaszczytu. Dostał pierwsze własne zlecenie. Minęły już dwa tygodnie od jego wyjazdu, Kun zastanawiał się czy udało mu się sprostać wyzwaniu. Jeśli mu się powiedzie zostanie pełnoprawnym Nizari.

 

Kun wstał i podniósł swój miecz. Jednoręczne, żelazne, ostro postrzępione i pokryte rdzą ostrze. Dopóki nie przestanie być rekrutem nie ma prawa posiadania innej broni, niż tej którą dostał w dniu swojego przybycia do Ukrytej Twierdzy. Patrząc na swoje żelazo Kun zastanawiał się czy jego przyjaciel wróci. Bardzo chciał zobaczyć go wykuwającego nowy oręż, życzył mu zostania pełnoprawnym członkiem starożytnego stowarzyszenia.

 

Nie chcąc budzić pozostałych rekrutów wyszedł na zewnątrz. Opłukał twarz wodą z wiadra. Zszedł na dziedziniec. Kamienne mury i niewielkie domostwa oddzielały go od reszty świata. Dotarł do miejsca służącego do oficjalnych przemówień i wystąpień, tak rzadko używanego przez stowarzyszenie. Podniósł zardzewiałe, dosyć ciężkie ostrze, unosząc także lewą dłoń i utrzymując je obie w pozycjach poziomych, oraz poruszając się nisko na nogach w wyćwiczonych treningowych pozycjach. Przejście. Obrót. Zamach. Przewrót przez ramię. Powstanie w pozycji do ataku. Kolejny obrót z cięciem z góry. Zmiana pozycji atak do tyłu i… Odgłos miecza uderzającego w miecz.

 

– Mistrzu – Kun skłonił się zaskoczony.

– Z tego co wiem rekruci w nocy śpią – odparł chłodno Mistrz Jahred.

– Tak Mistrzu, ja tylko…

– Nie obchodzi mnie co masz do powiedzenia, rekruci w nocy śpią, chyba że masz się za lepszego od reszty?!

– Ja tylko…

 

Nie zdążył dokończyć, Jahred jednym kopnięciem w przeponę i szybkim, potężnym, krzyżowym cięciem oburęcznego miecza kierowanym od dołu, z prawej na lewą pozbawił Kuna tchu i broni, która poleciała kilkanaście metrów dalej z brzękiem opadając na kamienny bruk.

 

– Tak myślałem – rzucił zimno Mistrz Jahred, następnie obrócił się i nie patrząc na kuna powiedział tylko – nie jesteś gotów.

 

Nie odwracając swoich masywnych ramion, ciężkim krokiem ruszył w kierunku swojej komnaty, pozostawiając pozbawionego tchu i oręża Kuna, samego na starym Bruku Wieców.

 

Gdy Kun odzyskał oddech, poszedł po swe żelazo i rozgniewany ścisnął z całych sił chwycił rękojeść tnąc powietrze.

 

– Szlag! – warknął wściekły i udał się na spoczynek, mimo iż wiedział, że teraz z pewnością nie zmruży już oka.

 

Luthien

 

Minęło kilka dni odkąd znalazła rannego. Chwilowe ocknięcia i senne majaki świadczyły o wielkim bólu, oraz wewnętrznej walce o życie. Luthien poświęcała mu dużo czasu. Właściwie, to starała się nie wychodzić z pomieszczenia. Po części dlatego, że nie chciała oglądać ani swojej matki ani ojczyma, ale przede wszystkim dlatego że sprawowanie opieki nad ciężko rannym ekscytowało ją. Po raz pierwszy miała okazje sprawdzić swoje lecznicze umiejętności.

 

Czasami zastanawiała się, co sprawiło że była wstanie przeciągnąć nieprzytomnego mężczyznę do zamkniętego pomieszczenia w tak fatalnych warunkach pogodowych z niewielką pomocą matki. Wtedy nawet nie zastanawiała się nad ryzykiem. Wystarczyło się potknąć, utracić siły, a sama wylądowałaby zanurzona w śnieżną toń.

 

Lecz teraz myślała o głębokiej ranie, zdruzgotanej kości, o całej swej wiedzy medycznej, którą tak starannie i sumiennie pogłębiała studiując wszelkie dostępne jej księgi zakupione za większość oszczędności z żałosnych kieszonkowych wypłacanych przez ojczyma. Jej ojciec był prawdziwym mistrzem opatrywania ran. Wiele się od niego nauczyła. Gdyby nie był elfem, mógłby być wielkim uzdrowicielem, szanowanym pośród ludzi. Miast tego zginął zasztyletowany w jakiejś brudnej alei dla garści miedziaków.

 

– Garści miedziaków! – niezamierzenie powtórzyła myśl na głos. Czy rzeczywiście tyle warte jest życie? Zastanawiała się, czy gdyby jej ojciec był zwykłym elfim złodziejem, lub zabójcą gdyby budził strach, czy wtedy mogłaby dziś z nim porozmawiać.

Na takie pytania próżno czekać odpowiedzi.

 

Z chwili zadumy wyrwał ją wystrzał, palącego się ognia, dochodzący z kominka. Rozejrzała się po pokoju. Wszędzie dookoła znajdowały się drewniane bale, na bazie których zbudowano tą chatkę, jak i sąsiednią karczmę. Ściany były nagie. Do umeblowania zaliczyć można by jedynie stolik i parę krzeseł. Na podłodze leżały poukładane przez nią książki.

 

Nic mnie tu nie trzyma – pomyślała – nic poza tobą.

 

Nachyliła się i spojrzała na młodego mężczyznę leżącego nieopodal. Miał ciemne krótko ostrzyżone włosy, i równie mroczne, średniej grubości brwi, lekko nachylone do wewnątrz. Oczy mimo iż pogrążone we śnie, wyglądały na proporcjonalne w stosunku do dosyć długiego prostego nosa. Usta z tego co była w stanie zaobserwować, mimo iż wykrzywione w grymasie bólu, zdawały się pełne, kształtne i szerokie. Dwutygodniowy zarost pokrywał całą twarz dodając jej charakteru. Ramiona miał silne, a barki szerokie. Fragment nagiego torsu odkrywał dobrze wyrzeźbione mięśnie klatki piersiowej.

 

Kiedy wraz z matką ściągały z niego kolejne warstwy odzienia, nie czuła skrępowania. Męskie ciało nie zawstydzało jej, lecz ciekawiło. Patrzyła na nie inaczej niż kiedy ostatni raz widziała je jako dwunastoletnia dziewczyna podpatrująca pracę ojca. Od tamtej pory minęły cztery lata. Czas, który jej nie oszczędzał. Czas ciężkich doświadczeń i nauki.

 

Jej myśli krążyły wokół dzieciństwa. Często je wspominała. Mimo iż nie byli bogaci, ba nie należeli nawet do klasy średniomieszczańskiej mieszkańców Korinis, to przynajmniej mieli dom. Malutki, ale jednak dom. Ojciec leczył mieszkańców Zewnętrznego Okręgu, pomagał najuboższym. Czasami jednak odwdzięczano się mu drobną zapłatą w miedziakach lub pożywieniu. Wystarczało by skromnie żyć z dnia na dzień. Kiedy zamordowano ojca… Szybko wyrzucono je z miejsca, które ongiś nazywały domem. Przez jakiś czas tułały się po okolicy, śpiąc w spelunach, a następnie pod gołym niebem. W końcu matka poznała Marcusa, zaproponował jej by z nim zamieszkała. Od początku uważał Luthien za balast, ale matka uparła się by zamieszkali we trójkę. Od tamtej pory nie martwiła się o dach nad głową, ale czuła się upokorzona tym, że matka powtórnie wyszła za mąż i to jeszcze za niego… Nie chciała żyć na łasce peryferyjnego karczmarza, który co rusz urągał jej i jej matce, pokazując swoją wyższość. Był nikim. Ale bycie człowiekiem-nikim to i tak więcej niż bycie elfem-kimś.

 

Na szczęście miała dokąd uciec. A uciekała się do książek. One otwierały się dla każdego, bez wyjątku. One nie wypominały jej, że jest elfką. Nie urągały jej. Miała wielkie szczęście, że ojciec zdążył nauczyć ją pisma. A czytała o uzdrawianiu, o historii, czasami nawet sięgała do pradawnych legend. A księgi odwzajemniały uwagę i czas dostarczając wiedzy, tworząc myśli, budząc wyobraźnię, a przede wszystkim kształtując ideały. Kiedy dowiedziała się, że gdzieś tam w Wielkim Lesie, żyją wolne elfy, te które odmawiają służenia ludziom, te które nie poddają się w trwającej od wieków walce o niezależność, wiedziała gdzie powinna się udać. Lecz musiała odłożyć swe plany na później. W tej chwili chciała uratować nieznajomego, podążyć w ślady ojca.

 

Po raz kolejny spojrzała na rannego. Zdawał się być pogrążony w głębokim śnie.

 

Venegoor

 

Nie miał nazwiska. Nie miał domu. Nie miał rodziny. Należał do Dzieci Ulicy. A tak ich zwano, albowiem wychowali się w brudzie i nędzy szarych ulic Abilonu. Tam nauczył się chować, uciekać i kraść. To pozwoliło mu przeżyć. Tam poznał także swego najlepszego przyjaciela.

 

Możni zwaliby ich przestępcami. Lecz wśród biedoty byli bohaterami, albowiem walczyli o przetrwanie. Miast żebrać, płaszczyć się przed wielkimi i oddawać pokłony, znikali w podziemiach, zaszywali się w kanałach, by nocą polować na jedzenie, odzież i kosztowności. Tak żyli z dnia na dzień. A właściwie z nocy na noc. I przeżyli tak lat kilka.

 

W miarę jak podrośli, zaczęli dostrzegać więcej. Kradli dla starszych od siebie, podobnie jak biedni pracują dla bogatych. A szeregi ich uszczuplały się, gdyż Aratros nie jest typem pobłażliwego władcy. Dochodziły ich szepty, a oni słuchali. Dzieci Ulicy były poszukiwane. Każdego bez względu na wiek i wykroczenia karano stryczkiem. Przykładny pokaz siły króla, który nie tolerował już występków młodocianych złodziejaszków. Tak więc i z podziemi przyszło im uciekać. Zbiegli więc obaj. Lecz dzień był równie niegościnny co noc. Nie mieli co jeść. Próbowali uciec z miasta. Potrojona straż nie przybliżała ich jednak do celu. Wygłodniali, w końcu postanowili zwędzić coś co nadawałoby się do zjedzenia. Raz się udało. Za drugą jednak próbą złapano ich i wezwano straże. Nigdy dotąd tak się nie bali. Prowadzono ich ku miejskiej szubienicy. Niespodzianie w jednej z alei napotkali męża w skórzanym odzieniu i czarnym kapturze rzucającym cień na jego twarz. Strażnicy rozkazali mu odejść lecz ten nie posłuchał. Szybkim ruchem rozciął podgardle jednego ze stróżów Abilońskiego prawa, i przebił brzuch drugiego szybkim pchnięciem. Wtedy pierwszy raz widzieli tyle krwi. Byli przerażeni. Zakapturzony mężczyzna zabrał ich ze sobą, wywożąc ich pod przykrywką kupca wiozącego towary na swym wozie.

 

W podróży poznali tożsamość zakapturzonego mężczyzny. Ten opowiedział im historię o tym jak niegdysiejszy król Dinei Hester dał początek stowarzyszeniu elitarnych zabójców. Szkolił ich, edukował i wysyłał w najdalsze zakątki Królestw Wschodnich. Dzięki pomocy swoich skrytobójców zyskiwał nowe ziemie i nowych sprzymierzeńców. W ciągu ośmiu lat zjednoczył sobie wszystkie terytoria Królestw Wschodnich, niezależnych Wolnych Marchii a nawet wschodnio-centralne tereny Wielkiego Lasu i Wielkich Gór. Od tamtej pory tytułowano go Cesarzem Hesterem, a wszyscy ówcześni możni bili mu pokłony. Cesarstwo przetrwało 12 lat. Cały znany nam świat, wszystkie podbite królestwa i rasy zjednoczyły się by obalić Jedynego Władcę. Przelano wiele krwi w imię wolności i sprawiedliwości. Hester poległ a wraz z nim jego Cesarstwo. Ziemie wschodnie podzielono na znane nam Cztery Królestwa, Krasnoludy otrzymały tereny Wielkich Gór, a Elfy… Cóż, miast otrzymać królestwo, ponownie znalazły się pod jarzmem ludzi, stopniowo osiedlając się w Wielkim Lesie.

 

Co jednak stało się z zakonem zabójców i szpiegów założonym przez Hestera? Według legendy, ostatnich wybito na terenach Królestwa Fenoru, nieopodal wsi Nizaryt. Bardowie śpiewali pieśni o walecznych zabójcach Hestera, którym imię nadano od miejsca ich zguby. Lecz prawdą jest, iż kilkunastu zabójców-szpiegów przeżyło i w tajemnicy zachowało zakon. W ciągu lat wznosili miasteczko-twierdzę położone w niewidocznym miejscu na terenie dzisiejszych Wolnych Marchii.

 

Mężczyzna o imieniu Jahred zabrał ich do sekretnej twierdzy. W prawdziwym Nizarycie, młodzi kilkuletni chłopcy dołączyli do innych młodzian, by w przyszłości zostać mistrzami sztuki odbierania życia. Przenoszenia dusz do krainy zmarłych.

 

Szkolenie na Nizaris jest śmiertelnie trudne. Większość rekrutów umiera nie doczekując pierwszego zlecenia. Mistrzowie przywożą potencjalnych kandydatów. Każdy z nowoprzybyłych otrzymuje ubranie i miecz treningowy, i już od pierwszego dnia uczy się władania orężem. Młodzianów szkoli się w zakresie posługiwania każdym rodzajem broni, zarówno długo jak i krótkodystansowej. Dla Nizaris wszystko jest bronią, włączywszy w to ciało rozwijane pod względem, siły, kondycji i koordynacji ruchowej.

 

Niektórzy nie wytrzymują. Niektórzy przegrywają podczas walk treningowych. Inni próbują uciec. Wszyscy ci, są martwi. Ich imion nie zapisuje się w kronikach. Nad ich truchłem nie odprawia się rytualnych pochówków. Wszyscy ci, a właściwie to co po nich zostaje, trafia do Kurhanu Zapomnianych.

 

Poza umiejętnościami związanymi z walką, Nizaris poznaje także piśmiennictwo, podstawy kurtuazji mieszczańskich i arystokrackich wszystkich królestw, a także akcenty i dialekty powszechnie rozpoznawane na terenach Królestw Sprzymierzonych i Wolnych Marchii. Dobry Nizaris jest scenarzystą i głównym aktorem sztuki, której nieodzownym elementem jest śmierć.

 

Jego szkolenie dobiegło końca. Od tamtych wydarzeń minęły długie lata, lecz Venegoor mógłby przysiąc, że widział je niemal tak wyraźnie, jakby zdarzyły się wczoraj. Wykonał pierwsze zlecenie. Czy aby na pewno? Przypominał sobie walkę. Pomyślał o rannym barku i o tym jak przedzierał się przez zamieć. Przed oczyma miał siebie upadającego w śnieżną otchłań. Czyżbym był martwy? – pomyślał. Jego ciało przeszył dreszcz, bark zapalił żywym ogniem, a uszu doszły krzyki kobiet. Nadszedł czas by otworzyć oczy.

Luthien

 

Dzień się kończył. Miejsce słońca zaczął zajmować księżyc. Luthien siedziała oparta o drewnianą ściankę. Rękoma przytulała skulone nogi, a jej nieobecny wzrok zdawał się nie skupiać na żadnym konkretnym punkcie. Starała się o niczym nie myśleć.

 

Nie zauważyła kiedy jej ojczym wszedł do pomieszczenia. Gdyby nie przygasający ogień w kominku, znaleźliby się w całkowitej ciemni.

– Co ty wyprawiasz? – zapytał, głośno, wyraźnie, a przede wszystkim chłodno.

– Nic ci do tego.

– Czyżby?!

Nie odpowiedziała. Jej ręce nie drgnęły. Nie bała się go.

– Wstawaj!

Nic.

– Nie rozumiesz co do ciebie mówię gówniaro?! Zostaw swojego chłoptasia i zasuwaj do karczmy, mam klientów!

Podniosła głowę. Jej usta ułożyły się w szyderczy półuśmieszek. Marcus poczerwieniał ze złości. Dołożywszy do tego jego tuszę… Cóż, można by rzec, że brakowało mu tylko świńskiego ogona.

– Wstawaj ty… – urwał. Jego głos łamał się. Uniósł prawą dłoń, gotując ją do zamachu.

Zaskrzypiały drzwi. Zawył chłodny przeciąg.

– Marcus, kochanie!

Jego uniesiona dłoń zatrzymała się w żałosnym bezruchu.

– Leoneria? Ja… – powiedział, zdecydowanie mniej dobitnie niż poprzednio.

– Zostaw. Ja z nią porozmawiam.

Ojczym rzucił Luthien ostatnie, spojrzenie. Malowało się w nim coś więcej niż tylko gniew. Młoda Elfka nie potrafiła tego jednak odczytać. Odwrócił się zdecydowanie i wyszedł, wpuszczając do pokoju kolejny powiew chłodu.

– Dlaczego to robisz? – zapytała matka.

Luthien podniosła wzrok. Jej matka wyglądała staro jak na swój wiek. Twarz pokrywało coraz więcej zmarszczek. Jednak prawie nic nie straciła ze swej atrakcyjności. Byłaby ładniejsza gdyby częściej się uśmiechała. Od dawna tego nie robiła.

– Dlaczego ty to robisz? – odpowiedziała pytaniem córka.

– Co robię? – wtrąciła wyraźnie zaskoczona.

Luthien spojrzała na matkę z wyraźną pogardą. Podniosła się. Stanęła wyprostowana. Dumnie wysunęła piersi.

– Płaszczysz się przed tym… tym… nikim!

– Przed nikim się nie płaszczę. Ja tylko…

– Mam dosyć siedzenia! Nie będę się już przyglądała jak robisz z siebie sługusa! I to kogo?! Tego.. tego knura! Nie masz do siebie krzty szacunku?!

Poziom napięcia wzrastał z każdym kolejnym słowem.

– Luthi ja…

– Nie mów tak do mnie! Tylko tata tak do mnie mówił! Ty chyba o nim zapomniałaś!

– Jak śmiesz! – ton głosu matki wyraźnie przestał być jedynie obronnym – kochałam twojego ojca!

– To dlatego powtórnie wyszłaś za mąż?! To dlatego nigdy nie wymawiasz jego imienia?!

– Zapewniłam ci nowy dom! Masz gdzie spać, masz co jeść… Marcus nie jest zły…

– To sobie powtarzasz? Kiedy twój nowy mąż, knur, cię rżnie?! – wybuchła gniewem magazynowanym przez lata.

– Dziecko! Chcę dla ciebie jak…

– Wtedy też myślisz o tacie?! Wspominasz jego imię?!

– Dosyć!!! – Leoneria krzyczała przez łzy. Jak jej jedyne dziecko mogło być tak okrutne?

– Angar! Angar! Angar! – Luthien wykrzykiwała imię swojego zmarłego taty. Mentora, idola, i najlepszego przyjaciela.– Wodyyy…

– Luthien przestań!!! – krzyknęła Leoneria.

– Wooodddyyyy…

Elfki usłyszały nieznajomy głos.

– Wooooddddyyyy…

Luthien zerwała się pośpiesznie napełniając puchar wodą stojącą w wiadrze. Podbiegła do nieznajomego. Podniosła jego głowę i ostrożnie przychyliła puchar. Pił łapczywie. Uniósł lewą rękę i złapał za puchar wypijając jego zawartość. Otworzył oczy.

– Gdzie jestem? – zapytał.

– Dzień drogi od Korinis – odpowiedziała.

Leoneria stała jak wryta.

– Jak długo?..

– Kilka dni.

– Ty się mną zajęłaś?

Jego głos był dosyć niski.

– Dziękuję.

Zamknął oczy i zasnął.

 

Luthien przyglądała mu się jeszcze przez chwilę. Sprawdziła opatrunek. Żałowała, że było ciemno. Nie zdążyła dostrzec koloru jego oczu. Było w nim coś wyjątkowego. Jej matka wyszła bez słowa. Młoda elfka pozostała przy rannym. Reszta wieczoru minęła w ciszy przerywanej dźwiękami oddechów.

 

Kiedy otworzyła oczy, nie pamiętała już tego co jej się śniło. Opłukała twarz i przetarła oczy. Leże nieznajomego było puste. Ubrania zniknęły. Odziała się w pośpiechu i wybiegła w poszukiwaniu swego pacjenta.

 

Dookoła karczmy „Pod Wielkim Dębem” było biało od śniegu. Było go jednak znacznie mniej niż w trakcie tej pamiętnej nocy przyprowadzającej jej człowieka pod opiekę. Cicho szumiał wiatr. Drzewa zdały wsłuchiwać się w tę melodię natury. Luthien rozglądała się po okolicy, desperacko wyszukując choćby cienia człowieka, który mimo iż obcy, był jedyną osobą w obrębie kilku kilometrów, którą chciała oglądać. Nie wiedziała dokąd pójść. Ostatecznie udała się w stronę karczmy. Kilkadziesiąt skrzypnięć śniegu i była już wewnątrz. Zaskrzypiały drzwi, a jej oczom ukazał się obraz matki, na klęczkach szorującej podłogę. Młodsza z elfek nie odezwała się ani słowem. Pośpiesznie przeszła przez pomieszczenie celowo zabrudzając drewnianą posadzkę. Nie było po nim śladu. Wyszła nie wypowiadając słowa. Ruszyła w głąb lasu.

 

Po chwili zobaczyła ludzkie ślady. Poczuła falę gorąca. Sama nie wiedziała, dlaczego tak bardzo chciała go odnaleźć. By sprawdzić efekty swojej leczniczej pracy? By go poznać? A może dlatego, że dawał jej nadzieję? Nie pochodził z okolicy. Czy pomógłby jej się stąd wyrwać?

 

Podekscytowana mijała kolejne drzewa. Rozpoznawała część z nich, buk, sosnę, modrzew, jodłę, brzozę… Przeszła tak jakieś sto kroków. Zobaczyła coś czego zupełnie się nie spodziewała. Nieznajomy, do niedawna będący pod jej opieką, szedł w jej kierunku z jakimś drugim mężczyzną. Ten z kolei ciągnął coś za sobą na drewnianych saniach. Gdy się zbliżyli odebrało jej mowę. Przy nieznajomym stał wioskowy myśliwy Jener, a na saniach leżał oporządzony, sporej wielkości dzik.

 

– Panienko – ukłonił się Jener. Miał na sobie skórzane, brązowawe odzienie i charakterystyczną lisią czapkę. Jego twarzy towarzyszył pokaźny wąs. Myśliwy czasami odwiedzał karczmę. Nie należał do najinteligentniejszych, lecz niewątpliwie budził sympatię.

Nieznajomy rzucił jej spojrzenie. Odwzajemniła się. Miał brązowe oczy.

Luthien była na tyle zaskoczona, że nie była w stanie się odezwać. Nieznajomy także milczał.– Może zaprowadzisz nas do jakiegoś cieplejszego miejsca, hee? – Ciągnął Jener.

– Thgak… Tak. – odpowiedziała, a głos grzązł jej w gardle.

Ruszyli więc w stronę chaty, w której ostatnio spędzała cały swój czas.

– Do prawdy niezwykły z ciebie młodzieniec, chłopcze. – zaczął Jener – Wie panienka, ni cholery nie ruszy tą prawą ręką, a dzika mimo to ukatrupi, aaa. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak rzucoł tom dudom. Chodził rzech z synem, od małego żem go łuczył, a i tak nigdy tak nie trofiał.

– A skąd miałeś tę dudę? – pamiętała jego wyposażenie. Dziwny nóż i pusta sakwa.

– Łode mnie go dostał. Zakład znaczy był panienko. Spotkalim się w lesie. Łobaj zaczajeni na tego, łooo – wskazał na dzika – Ja miałem łuk i dudę, a łon tylko ten tutaj – wskazał na nóż – kiedy go tak trzymał pomyślałem, kurewsko… znaczy piękny. Tom mu powiedział, że jak go tom dudom ubije, dzika znaczy, to podzielimy się świniakiem, ale jak nie trafi, to zabieram jego nóż. I kurw… znaczy cholera, złapał li tego kija, ja pacze a łapa mu prawa wisi jak chorągiew. Już żem się cieszył, bo taki nóż mieć to piękna rzecz jest. A łon tak jak stał, z lewej się zamachnął i hyc tego dzika. Jak mawiam, syn mój od lat szkolony i tak nie rzuca jak ten tu – skinął na nieznajomego.

Spojrzała na swego pacjenta.

– To prawda? – zapytała.

– Kopią – odparł swoim niskim, męskim głosem.

– Słucham?

– Tam skąd pochodzę nazywamy tego „kija” kopią lub piką. I tak, upolowałem dzika.

– Jesteś myśliwym? – zapytała ponownie.

– W pewnym sensie. Teraz przede wszystkim jestem kurierem. Muszę coś dostarczyć do Korinis. Wyruszam o świcie.

– Nie bez mojej zgody – powiedziała.

Spojrzał na nią, unosząc brew w geście zaskoczenia.

– W ogóle nie powinieneś jeszcze wychodzić. Choć jak widać, poradziłeś sobie z czymś więcej niż poruszaniem. Muszę zbadać ranę. Jeżeli uznam, że nie jesteś gotów. Nigdzie się nie wybierzesz.

Nie odpowiedział.

 

Zbliżali się do chaty. Po wejściu do środka Jener zabrał się do rozpalenia ognia. Następnie ustawił przy nim dzika. Stary myśliwy spojrzał na młodą elfkę i obcego.

– Panienko, panie. Myślę, że słusznym będzie, jeśli podzielimy się zdobyczą i udam się do siebie.

Nie czekając na odpowiedź chciał zabrać się do krojenia. Brakowało mu jednak narzędzi. Nie śmiał prosić obcego o nóż. Było w nim coś wyjątkowego. Nie wiedział czy bał się go czy szanował. Z pewnością miał coś z dostojności. Jener wyszedł, a Luthien czekała na nieuniknione.

 

Drzwi ponownie zaszczyciły pomieszczenie swą skrzypiącą muzyką. W środku pojawili się: Jener, Leoneria i Marcus. Jener bez słowa zabrał się do podziału martwego łupu. Nieznajomy wstał.

– Pani, Panie – ukłonił się.

Marcus skrzywił się, jeszcze nie spotkał się z tym, żeby wpierw kłaniano się jego elfickiej żonie.

– Nazywam się Venegoor, pochodzę z daleka. Bardzo dziękuję za udzieloną pomoc – obdarzył Luthien przelotnym spojrzeniem. Jej ciało przeszył dreszcz – Nie będę jednak nadużywał waszej gościnności. Kiedy tylko państwa córka, stwierdzi że jestem gotowy do wyjazdu, odejdę.

Jest bardzo pewny siebie – pomyślała Luthien.

– Nie mam pieniędzy by wam zapłacić, zostawię więc tego dzika wraz z jego futrem. Mam nadzieję, że choć w części zrekompensuję to wszelkie trudności związane z moim pobytem tutaj.

Luthien spodobał się sposób w jaki mówił. Sprawiał wrażenie inteligentnego.

– Mmmmyyfff – mruknął gardłowo i częściowo przez nos Marcus. Był wyraźnie niezadowolony. Nie dość, że kłania się jego elfiej żonie to jeszcze jest spłukany. Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Podobnie postąpiła Leoneria.

– Uufff… skończyłem – powiedział Jener, wyraźnie niezainteresowany prowadzoną uprzednio rozmową. Otarł spocone czoło i rzekł – wydaje mi się, że to sprawiedliwy podział. A z futra może panienka zrobić se całkiem niezłe wdzianko. No… to co… bywajcie. Panienko, paniczu… – Ukłonił się i wyszedł.

– Gdybym wiedział, podziękowałbym ci wcześniej.

– Słucham?

– Nie darzycie się miłością. Gdybym zauważył to wcześniej… Cóż, dziękuję, doceniam to co dla mnie zrobiłaś. Jestem Venegoor.

– Luthien.

Ukłonił się. Elfka nie była przyzwyczajona do takich gestów. Przynajmniej nie kierowanych w jej kierunku.

– Moja ręka… Będę mógł? – urwał.

– Tak. O ile będziesz ćwiczył.

Podeszła do niego i odwiązała opatrunek. Nie syknął. Był odporny na ból.

Zerknął w kierunku rany.

– Właściwie jak to zrobiłaś? – rzucił znienacka.

– Słucham?

– Jak zdołałaś mnie wyleczyć?

– Użyłam zbiorów, które otrzymałam od ojca. Liśce Lauronowe oczyściły ranę, wywar z Mlekodrzewa odkaził ją i wzmocnił pogruchotane kości. Prążki z Parakrzewu unieruchomiły prawą stronę ciała pomagając w zroście i gojeniu kości. Ranę zamknęłam szyjąc ją nićmi z Włosokrzewu, a opatrunek z wilgotnej kory i liści korzenia Elendaru zmieniałam co kilka godzin.

Spojrzała na niego. Słuchał z zainteresowaniem.

– A zatem opowieści o elfach będących mistrzami sztuki lekarskiej okazały się prawdą.

Szczerze się uśmiechnęła. Był to zabójczy uśmiech.

– Zdajesz się bardzo czule mówić o ojcu, lecz nie ma go przy tobie. Zbiorów nie otrzymałaś w prezencie, prawda?

– Nie – odparła, a jej twarz wyraźnie posmutniała.

 

Milczał. Być może wypadało powiedzieć, że przeprasza, że jest mu przykro, że współczuje, lecz on nie czuł takiej potrzeby. Nie wiedział jak to jest. A nie jemu osądzać czy lepiej nie poznać własnych rodziców, czy żyć z nimi przez lata, by w końcu ich utracić.

 

– Goi się lepiej niż sądziłam – przerwała chwilę ciszy – zaleciłabym żebyś pozostał tu jeszcze przez jakiś czas, na wszelki wypadek. Ale mam przeczucie, że i tak byś nie posłuchał.

Na ich twarzach zatańczyły przelotne uśmiechy.

– Dlatego też – kontynuowała – wyruszamy jutro o świcie.

– My? – wypowiedział to tonem zdecydowanie wyższym, niż ten którym mówi zazwyczaj.

– Tak, my. Chyba nie myślałeś, że pojedziesz do Korinis beze mnie? Potrzebujesz nadzoru uzdrowiciela. Poza tym, chętnie sprawdzę czy mają tam jakieś nowe książki.

Spojrzał na nią z wyraźnym zaskoczeniem. Luthien o mało się nie zaśmiała.

– Przyniosę coś do jedzenia – na zewnątrz powoli zapadał zmierzch – dzisiaj, dla odmiany – zaznaczyła – ja zajmę posłanie, a ty podłogę.

 

Otworzyła drzwi i pozostawiła go samego ze swoimi myślami.

Koniec

Komentarze

Napisane – moim zdaniem – dość sprawnie. Raz piszesz: Venegoor, a innym razem: Venegor. Swoją drogą, jest taki holenderski piłkarz. Kun też zresztą jest (Aguero). Korinis brzmi podobnie do Khorinis w Gothicu.

Dziękuję, za miłe słowo. Co do nazewnictwa, to jedynym świadomym odniesieniem było Korinis, Ghotic miał duży wpływ na moje zainteresowanie gatunkiem RPG. Pozdrawiam

Byłbym wdzięczny za jakiekolwiek uwagi. Trochę się nad nim napracowałem i czekam na konstruktywną krytykę. Pozdrawiam

Szesnastolatek ściął głowę dorosłemu mężczyźnie? To musiał mieć ze sobą dwuręczny miecz! I z takim mieczem skakał po drzewach?    Jego celem był podróżny kupiec przemieszczający się pod eskortą czterech najemników.  – I serio żaden z nich nie potrafił walczyć?   Karczma była tego wieczora wypełniona po brzegi. Ba, gospodarz odstąpił nawet prywatne pomieszczenia chcąc zarobić solidna sumkę. Ci, dla których komnat nie starczyło, noc spędzili na podłodze. - Komnaty są w zamkach i pałacach, w karczmach co najwyżej izby …    Miał ciemne krótko ostrzyżone włosy, i równie mroczne, średniej grubości brwi, lekko nachylone do wewnątrz. – Jak wyglądają mroczne brwi? :)   Niektóre zdania sugerują, że fantazja poniosła Cię bardzo wysoko ;) Tekst da się przeczytać, chociaż wątki płyną sobie w jakimś tam kierunku i ciężko odnaleźć  w tym wszystkim myśl przewodnią, sens jakiś. 

>> Dookoła KARCZMY „Pod Wielkim Dębem” BYŁO biało od śniegu. BYŁO go jednak znacznie mniej niż w trakcie tej pamiętnej nocy przyprowadzającej jej człowieka pod opiekę. Cicho szumiał wiatr. Drzewa zdały wsłuchiwać się w tę melodię natury. Luthien rozglądała się po okolicy, desperacko wyszukując choćby cienia człowieka, KTÓRY mimo iż obcy, BYŁ jedyną osobą w obrębie kilku kilometrów, KTÓRĄ chciała oglądać. Nie wiedziała dokąd pójść. Ostatecznie udała się w stronę KARCZMY. Kilkadziesiąt skrzypnięć śniegu i BYŁA już wewnątrz. Zaskrzypiały drzwi, a jej oczom ukazał się obraz matki, na klęczkach szorującej podłogę. Młodsza z elfek nie odezwała się ani słowem. Pośpiesznie przeszła przez pomieszczenie celowo zabrudzając drewnianą posadzkę. Nie BYŁO po nim śladu. Wyszła nie wypowiadając słowa. Ruszyła w głąb lasu. <<   5 x powtórzeń od czas. BYĆ. Powtórzenia: KARCZMA, KTÓRY, itp. Czyli za dużo tego jak na jeden akapit. To samo tyczy się słów: skrzypnięć i zaskrzypiały – to też powtórzenie, po drugie zbyt blisko siebie. Poza tym, lejesz wodę w tym fragmencie. W kółko opisujesz to samo. Można pewne zdania skrócić. Zdania – niektóre (tzn. większość w tym fragmencie, bo podejrzewam również, że w całym tekście, jest kiepsko napisana, a co za tym idzie, są nie logiczne. Dialogi – szwankują, są niepoprawnie skonstruowane. Na portalu jest poradnik, poczytaj sobie i – wedle zasad – popraw.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

"Skakanie po drzewach" to chyba małe wyolbrzymienie, niemniej jednak z tym mieczem masz rację, pomyślę nad korektą. Odnosząc się do realiów "naszego" średniowiecza, 16latek był już uważany za dorosłego mężczyzne, czasy były inne. Tymbardziej, silny 16latek szkolony w walce nie powinien mieć problemów z odcięciem głowy człowiekowi. Choć przyznaje, że zmienię jednak wiek Venegoora. To, że ich pokonał nie oznacza moim zdaniem, że nie umieli oni zupełnie walczyć. Wyobrażam ich sobie jako silnych, uzbrojonych mężczyzn, a nie wybitnych szermierzy, dlatego ktoś kto praktycznie całe swoje życie spędził na doskonaleniu się w użyciu broni jest jak najbardziej w stanie ich pokonać. To on jest świetny, nie oni słabi. Co do komnaty zdecydowanie się zgadzam, popełniłem błąd. "Mroczne" to znów niefortunny dobór słowa, będę musiał to poprawić. To, że fantazja mnie ponosi, to źle? To jest jedynie fragment (w zamyśle) większej historii, dlatego zgadzam się, że może trudno tu doszukać się elementów do głębokich interpretacji. Zakładam, że to co sobie zaplanowałem ma sens, jest dosyć ciekawe i ma pewne przesłania. Kiedyś z pewnością doślę tu kontynuację. Bardzo dziękuje za cenne uwagi oraz poświęcony czas na przeczytanie mojego tekstu. To, że "da się go przeczytać", oznacza że nie jest chyba najgorzej :) Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam.

Do: mkmorgoth Dziękuję za uwagi postaram się popracować nad lepszą konstrukcją i unikaniem powtórzeń. Nierozumiem jednak Twojej uwagi: "Zdania – niektóre (tzn. większość w tym fragmencie, bo podejrzewam również, że w całym tekście, jest kiepsko napisana, a co za tym idzie, są nie logiczne." mógłbyś to rozwinąć?

To, że "da się go przeczytać", oznacza że nie jest chyba najgorzej :)   Nie jest. Ale czy to taka wielka pociecha? Powinno być dobrze. Wiemy i rozumiemy, że nie od razu Kraków zbudowano, że zanim powstały Sukiennice, wiele domów zawaliło się już podczas budowy. Weź pod uwagę wszystko, co już zostało powyżej wymienione przez komentujących przede mną, przemyśl, popraw, zanim będziesz pisał dalej. Taki "roboczy przystanek" wyjdzie na dobre i tekstowi, i Tobie – tego i tamtego nauczysz się niejako po drodze, mniej do poprawiania będziesz miał w przyszłości.

do:AdamKB Oczywiście, po to wstawiłem ten Prolog i Rozdział 1. Domyślam się, że robię wiele błędów, ale nie każde jestem w stanie wyłapać sam. Liczę, że uwagi pomogą mi w rozwinięciu swoich zdolności :)

Być może po prostu tak złożone konstrukcje są ponad moje zdolności, ale rozważ moją radę, żeby unikać zdań, do których potrzebujesz aż tylu przecinków. Ciężko się jednak takie czyta.

 

Powiadam wam, nigdy nie sądziłem, że ja, skromny skryba zakonu, niby nikt, przepisujący księgi w każdy dzień Pański, dostąpię łaski i zaszczytu spotkania tego, którego we wszystkich krajach czczą, być może pod innymi imionami, ale jak jeden mąż, jednakowoż ku niemu wznosząc modły. 

 

 

Dzięki Waranzkomodom, wezmę to pod uwagę. Pozdrawiam

Cóż, jak dla mnie całkiem nieźle. Nie wiem, o co innym chodzi z trudnościami z czytaniem. Jak dla mnie może być, chociaż rzeczywiście jest kilka błędów. Wrzucisz może drugi rozdział? Bo już się nie mogę doczekać.

Mnie się nawet przyjemnie czytało, ale… wiesz co mnie najbardziej ubodło i rozłożyło nieco na łopatki? Prolog ma datę 647 rok, a napisany jest językiem niemal współczesnym. Owszem wprowadzasz kilka słów: "tedy", "jakoby", starasz się, ale nie do końca mnie to przekonuje ;)

Do DeroganPL: dziękuję, za bardzo miłą, podnoszącą na duchu opinię. Niestety, póki co nie wrzuce rozdziału drugiego, ponieważ dopiero będę nad nim pracował. Chciałem najpierw poznać opinię na tym forum, żeby wiedzieć co poprawić i czego wystrzegać się później. Mam nadzieję, że po dodaniu rozdziału 2 także będzie Ci się podobało. Do Mi Draconis: dziękuję za uwagę, postaram się bardziej nacechować język. Pozdrawiam

Nowa Fantastyka