- Opowiadanie: Halny0 - Czarna Saga

Czarna Saga

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Czarna Saga

 

Otwo­rzy­łem oczy.

Przede mną roz­po­ście­ra­ła się nie­skoń­czo­na prze­strzeń. W od­da­li ma­ja­czy­ła się linia ho­ry­zon­tu, gdzie widać już było je­dy­nie roz­pły­wa­ją­cą się sza­rość. Spoj­rza­łem za sie­bie, wokół nie było nic.

Wiel­ka pust­ka i ja sto­ją­cy na szczy­cie wą­skiej skały

– Co ja tu robię? – Po­my­śla­łem gło­śno i spoj­rza­łem w dół.

Szczyt wy­nu­rzał się z morza gę­stej czar­nej mgły. Co to jest? Za­czą­łem wpa­try­wać się w tą ciem­ną masę znaj­du­ją­cą się parę me­trów pod moimi sto­pa­mi. To bar­dziej niż mgłę przy­po­mi­na­ło czar­ny kłę­bią­cy się dym.

Nie wie­dzia­łem co ja tu robię, ani z skąd się tu wzią­łem. Czu­łem strach, nie bar­dzo wie­dzia­łem przed czym, chyba przed tą wrogo wy­glą­da­ją­cą za­wie­si­ną pode mną.

Naj­gor­sze było to, że na­ra­stał we mnie gniew, czu­łem ja­kieś zło, które na mnie od­dzia­ły­wa­ło, cięż­ko było to wy­tłu­ma­czyć, czu­łem się coraz bar­dziej roz­draż­nio­ny, ale dla­cze­go? Pró­bo­wa­łem z tym wal­czyć, ale to było bez­ce­lo­we, tak jak by pró­bo­wa­ło się po­zbyć emo­cji, cze­goś, co jest czę­ścią mnie.

Na­ra­stał we mnie strach. Znów spoj­rza­łem w dół i ska­mie­nia­łem. Kłę­bią­cy się dym był zaraz pod moimi sto­pa­mi i wciąż się pod­no­sił. Tar­ga­ły mną pa­ni­ka i gniew. Czar­na masa do­tar­ła już do ko­stek i czu­łem teraz tylko zło, ja­kie­go jesz­cze nigdy nie za­zna­łem. Byłem na nie cał­ko­wi­cie po­dat­ny, od­czu­wa­łem chęć bycia okrut­nym, tak, w gło­wie krą­ży­ła mi jedna myśl…

– Jak przy­jem­nie by­ło­by kogoś zabić – te słowa same wy­pły­nę­ły z moich ust. I choć w głębi duszy się z nimi nie zga­dza­łem to w tej chwi­li byłe one zgod­ne z moimi za­mia­ra­mi.

Dym wciąż się pod­no­sił. Sta­łem za­nu­rzo­ny w nim do pasa. Mor­der­cze myśli mnie opu­ści­ły, a cały gniew za­czął ustę­po­wać pa­nicz­ne­mu stra­cho­wi. Był to strach przed śmier­cią. Tak, czu­łem, że zaraz umrę, ale że to bę­dzie strasz­na śmierć, po pro­stu roz­pły­nę się w tej złej czer­ni. Ta masa chcia­ła mo­je­go życia do­tar­ła do szyi i z wiel­ką siłą za­czę­ła uci­skać moją klat­kę pier­sio­wą. Nie mo­głem zła­pać od­de­chu, du­si­łem się. Chcia­łem się ru­szyć, uwol­nić, ucie­kać, ale to było nie moż­li­we, moje odrę­twia­łe ciało już mnie nie słu­cha­ło.

Zło mnie prze­sią­ka­ło, a ja się du­si­łem, po­wie­trza! Do moich uszu do­tarł jakby cichy szy­der­czy śmiech. Chcia­łem spoj­rzeć w tamtą stro­nę, ale moje oczy po­chło­nę­ła ciem­ność. To ko­niec, po­my­śla­łem.

 

Ze­rwa­łem się z łóżka cały zlany zim­nym potem, cięż­ko ła­piąc po­wie­trze. Mu­sia­łem dać sobie chwi­le na ze­bra­nie myśli. Tak to był sen, znowu ten sam, lecz tym razem był na­praw­dę re­al­ny, czu­łem jesz­cze ten strach i ból w pier­siach.

Pa­dłem z po­wro­tem na spo­co­ne łóżko, za oknem już świ­ta­ło. Wciąż my­śla­łem o tym, co mi się przy­śni­ło. Nie pierw­szy raz sta­łem w noc­nych ma­ja­kach na tej skale, to uczu­cie ten „gniew” za­wsze to­wa­rzy­szył mi w tym mo­men­cie, ale pierw­szy raz czu­łem taki strach przed tą masą, pierw­szy raz chcia­ła mnie po­chło­nąć.

– Muszę coś z tym zro­bić.– po­wie­dzia­łem sam do sie­bie, wciąż leżąc w łóżku i ślepo wpa­tru­jąc się w sufit.

Mam te sny od ósme­go roku życia, za­czę­ły się w noc po śmier­ci ojca, i trwa­ją do dziś, choć mam już osiem­na­ście lat. Zda­rza­ły się rzad­ko, naj­wy­żej raz w mie­sią­cu i były to kosz­ma­ry, z któ­rych bu­dzi­łem się z krzy­kiem, nie pa­mię­ta­jąc, o czym śni­łem. Potem były coraz wy­raź­niej­sze aż do dziś, to drugi w tym ty­go­dniu, i był re­ali­stycz­ny aż do bólu.

Od po­cząt­ku mia­łem wra­że­nie, że śmierć ojca ma coś z ty wspól­ne­go. To ja jako ośmio­let­nie dziec­ko zna­la­złem jego ciało w ga­ra­żu. Leżał na pod­ło­dze z otwar­ty­mi ocza­mi, zimny, bez ruchu. Sta­łem nad jego cia­łem, mia­łem świa­do­mość, że nie żyje, ale jako dziec­ko nie przyj­mo­wa­łem tego do wia­do­mo­ści. Do dziś widzę jego twarz, gdy o tym po­my­śle. W pa­mięć za­pa­dły mi ma­to­we oczy po­zba­wio­ne bla­sku i lekki uśmiech na jego twa­rzy, ale może mi się zda­wa­ło, byłem prze­cież dziec­kiem.

Przy­je­cha­ło po­go­to­wie, po­li­cja, stwier­dzi­li zgon, ale nikt nie po­tra­fił podać przy­czy­ny. Jak zdro­wy męż­czy­zna w sile wieku mógł tak po pro­stu umrzeć z dnia na dzień. Po sek­cji po­wie­dzie­li, że serce się za­trzy­ma­ło, tak po pro­stu. Miał trzy­dzie­ści dwa lata, gdy od­szedł. Osie­ro­cił mnie i moją rok star­szą sio­strę Ana­sta­zję.

Usia­dłem na łóżku i prze­cie­ra­jąc oczy, wy­da­łem sobie „roz­kaz”.

– Dość tych głu­pot Max, trze­ba wstać i zna­leźć sobie ja­kieś za­ję­cie na dziś – ostat­nie słowa wy­po­wie­dzia­łem, zie­wa­jąc. Jak już wspo­mnia­łem, mam na imię Max, Mak­sy­mi­lian… w każ­dym razie lubię swoje imię, do­sta­łem je po Dzia­ku, oj­ciec tak chciał. Na na­zwi­sko też nie na­rze­kam, bo nie spo­tka­łem się z kimś, o po­dob­nym nie li­cząc ro­dzi­ny. Wi­ri­tus, Mak­sy­mi­lian Wi­ri­tus, osiem­na­sto­let­ni chło­pak cho­dzą­cy do ogól­nia­ka, drugo rocz­niak no można po­wie­dzieć, że już trze­cio kla­si­sta, w końcu dziś pierw­szy dzień wa­ka­cji, so­bo­ta.

Ubra­łem się i wy­sze­dłem z po­ko­ju. Na ko­ry­ta­rzu ude­rza­łem parę razy pię­ścią w drzwi na­prze­ciw­ko moich. Na­le­ża­ły one do sio­stry, a ra­czej do jej po­ko­ju. Niech wsta­je, wczo­raj ob­le­wa­ła ko­niec roku szkol­ne­go jako sza­lo­na dwu­dziest­ka, bo ty­dzień temu miała uro­dzi­ny, wró­ci­ła pew­nie gdzieś w nocy. Nie było to na pewno mile za­cho­wa­nie z mojej stro­ny w tej sy­tu­acji, szcze­gól­nie że lubi sobie po­spać, ale nie zro­bi­łem jej tego na złość. Wie­dzia­łem, że rano ma je­chać gdzieś z mamą, do ja­kie­goś urzę­du chyba, nawet nie wiem po co. Wie­dzia­łem, że jesz­cze nie wsta­ła, bo na drzwiach wi­sia­ła czer­wo­na ta­blicz­ka za­wie­szo­na na sznur­ku, na któ­rej wid­niał biały napis „wej­ście grozi śmier­cią lub trwa­łym ka­lec­twem”. Gdy wy­cho­dzi­ła, za­wsze od­wra­ca­ła go na drugą stro­nę, gdzie umiesz­czo­ne było jej imię mie­nią­ce się wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi tęczy, taka po­zo­sta­łość po dzie­cię­cych la­tach.

Usia­dłem przy ku­chen­nym stole, je­dząc płat­ki śnia­da­nio­we i my­śląc o tym śnie. Czemu nic z ty nie robię? A co mam zro­bić?! Iść do psy­cho­lo­ga, wy­ga­dać się komuś. Opo­wie­dzia­łem raz sio­strze o swo­ich snach, to pro­po­no­wa­ła­bym, się do ja­kie­goś za­pi­sał, ale nie uwa­żam się za wa­ria­ta ani za kogoś z pro­ble­ma­mi więc nie było na to szans. W sen­ni­kach też spraw­dza­łem, chyba w każ­dym moż­li­wym, lecz nic to nie dało, bo w każ­dym pisze coś in­ne­go, więc to ola­łem. Choć ten sen mnie na­praw­dę wy­stra­szył to chyba le­piej o tym nie my­śleć, prze­cież nie mam na to wpły­wu, mam tylko na­dzie­je, że nie zwa­rio­wa­łem.

Sio­stra wkro­czy­ła do kuch­ni w ró­żo­wej pi­ża­mie, z miną nie­wró­żą­cą nic do­bre­go, była śred­nie­go wzro­stu szczu­płą sza­tyn­ką z wło­sa­mi się­ga­ją­cy­mi po niżej ra­mion. Na­wią­zu­jąc do te­ma­tu moich myśli, mru­cza­ła pod nosem, coś w stylu „po­wi­nie­neś się le­czyć czło­wie­ku…”. Chwy­ci­ła kar­ton soku i wy­szła. Ma wy­czu­cie dziew­czy­na, po­my­śla­łem i mi­mo­wol­nie się uśmiech­ną­łem. Z sa­lo­nu, do­bie­gał głos mamy, roz­ma­wia­ła przez te­le­fon, po chwi­li była już w kuch­ni. Odło­ży­ła słu­chaw­kę na stół i spoj­rza­ła na mnie.

– Co dziś ro­bisz? – spy­ta­ła

– Nie wiem, chyba nic – nie ma to, jak kon­kret­na od­po­wiedz. Rzu­ci­ła mi spoj­rze­nie, które zna­łem, świad­czy­ło ono o lek­kim nie­zro­zu­mie­niu dla moich pla­nów. Dla niej plan dnia od­kła­da­ją­cy się z „nie­ro­bie­nia ni­cze­go” nim nie był, dla mnie wręcz prze­ciw­nie.

– No dobra masz wa­ka­cje, niech ci bę­dzie, ale śmie­ci wy­rzuć i na­karm Bu­re­go, bo ja już nie zdążę. Bę­dzie­my z po­wro­tem pew­nie po po­łu­dniu. – ostat­nie słowa wy­po­wie­dzia­ła, wy­cho­dząc na ko­ry­tarz.

Bury to nasz pies, dog nie­miec­ki, wiel­kie bydle, ale bar­dzo ła­god­ne, rzad­ko sły­sza­łem jak szcze­ka, był na to za le­ni­wy, teraz leżał pod sto­łem. Nie pa­mię­tam, kto wy­my­ślił mu to imię, chyba sio­stra.

Do kuch­ni wpa­dła znów mama,

– Za­po­mnia­łam klu­czy– mó­wiąc to wy­bie­gła z domu. Zofia, bo tak miała na imię, była ele­ganc­ką ko­bie­tą mie­rzy­ła nie­wie­le ponad 160 cm wzro­stu, i o iden­tycz­nym ko­lo­rze wło­sów co sio­stra, miała 38lat. Można było po­wie­dzieć, że sio­stra była jej młod­szą kopią, ja na­to­miast po­da­łem się na ojca, przy­naj­mniej tak mó­wi­ła mama, ja nie wi­dzia­łem po­do­bień­stwa. Wy­glą­da­ła młodo jak na swój wiek, ale nie zwią­za­ła się przez ten czas z nikim. Pa­trząc przez okno, wi­dzia­łem, jak wsia­da z sio­strą do sa­mo­cho­du na pod­jeź­dzie i od­jeż­dża­ją.

Zo­sta­łem sam w domu, za oknem była pięk­na po­go­da. Wy­sze­dłem do ogro­du i usia­dłem na huś­taw­ce. Pięk­ny czerw­co­wy dzień, ciszę prze­ry­wał tylko śpiew pta­ków, sie­dzą­cych na drze­wach wokół. Miesz­kam w nie­wiel­kim mie­ście, cen­tra­li­zu­jąc po­łu­dnio­wa Pol­ska, śro­dek Eu­ro­py. Nie chciał­bym miesz­kać gdzieś in­dziej, lubię to miej­sce, lubię góry. Przy moich no­gach po­ło­żył się Bury, widać było po nim, że to już sta­ru­szek, miał chyba z dzie­sięć lat.

Przede mną dwa mie­sią­ce wa­ka­cji, dużo wol­ne­go czasu, choć szcze­rze mó­wiąc, lubię szko­łę. Kum­ple, żarty, tylko z nauką go­rzej, bo na to jakoś nigdy nie mia­łem ocho­ty. Nigdy nie spę­dza­łem wol­ne­go czasu przy książ­kach, chyba że przy ja­kiejś cie­ka­wej nie­zwią­za­nej w żaden spo­sób z pro­gra­mem na­ucza­nia, a dobre oceny za­wsze i tak przy­cho­dzi­ły mi bez trudu. Wa­ka­cje to dla mnie po pro­stu czas bez stre­su, któ­re­go cza­sem do­star­cza szko­ła. W mojej gło­wie krą­ży­ły wła­śnie plany na wa­ka­cje. Ra­czej ni­g­dzie nie po­ja­dę, spę­dzę ten czas w domu albo u dziad­ków od stro­ny mamy. Wie­czo­ra­mi ja­kieś wy­pa­dy z kum­pla­mi, może jakaś im­pre­za.

Je­dy­ny minus tych wa­ka­cji to taki, że pew­nie nie pręd­ko zo­ba­czę Wik­to­rie. To dziew­czy­na ze szko­ły, sio­stra ko­le­gi z klasy, jest rok star­sza i cho­dzi do tech­ni­kum. Za­wsze mi się po­do­ba­ła, ale nigdy nie udało mi się jej ni­g­dzie za­pro­sić, czemu? Nie wiem, boje się, że mnie wy­śmie­je. Roz­ma­wia­my je­dy­nie, gdy przy­cho­dzi do swo­je­go brata, wtedy za­mie­ni­my parę słów. Ona nie na­rze­ka na brak za­in­te­re­so­wa­nia ze stro­ny płci prze­ciw­nej, nic dziw­ne­go, wszyst­kich urze­ka­ją jej ru­do­wło­se gęste loki i nie­win­na twarz wy­po­sa­żo­na w bursz­ty­no­we oczy i z za­wsze lek­kim uśmie­chem. Więc nie był­bym pierw­szym, który pró­bo­wał się z nią umó­wić i do­stał bo­le­sne­go kosza. Zresz­tą nie wiem nawet czy miał­bym u niej jakie kol­wiek szan­se. Wy­da­je mi się, że je­stem prze­cięt­ny dla­te­go do dziew­czyn od­pę­dzać się nie muszę. Wy­spor­to­wa­ny je­stem ra­czej śred­nio, choć czę­sto gram z chło­pa­ka­mi w kosza. Mam sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, włosy ciem­ne nie za dłu­gie, roz­mierz­wio­ne na wszyst­kie stro­ny no i nie­bie­skie oczy. Cza­sem ćwi­czę na si­łow­ni i cho­dzę no basen raz w ty­go­dniu. Nie róż­nie się zbyt od ró­wie­śni­ków i nie prze­szka­dza mi to, nigdy nie lu­bi­łem się wy­bi­jać przed sze­reg.

Sie­dząc na huś­taw­ce, roz­my­śla­łem o róż­nych spra­wach, mniej lub bar­dziej waż­nych, w tym o moich snach. Czę­sto tak ro­bi­łem. Było to jedno z miejsc, w któ­rych mo­głem się sku­pić na tym, co mnie w danej chwi­li nur­to­wa­ło. Tę huś­taw­kę zro­bił jesz­cze oj­ciec za życia. Była cała z drew­na z sze­ro­kim wy­god­nym sie­dze­niem po­ma­lo­wa­nym na cze­ko­la­do­wy brąz. Było wy­star­cza­ją­co dłu­gie, by można się było na nim po­ło­żyć, co też czę­sto ro­bi­łem tak jak i dziś. Pa­trzy­łem w niebo przez ga­łę­zie lipy, która rosła obok i da­wa­ła przy­jem­ny cień w takie dni jak ten. Tak leżąc, przy­mkną­łem oczy i pró­bo­wa­łem wy­rzu­cić wszyst­kie myśli z głowy, cza­sem tak trze­ba, po pro­stu od­po­cząć.

Nie­ste­ty myśli, które mnie drę­czy­ły naj­bar­dziej, wró­ci­ły, tyle że w naj­gor­szej moż­li­wej for­mie.

Znów to po­czu­łem, ten nie pokój, zło. Otwo­rzy­łem szyb­ko oczy i chcia­łem się po­de­rwać, ale było za późno, sta­łem na wła­snych no­gach, tyle że nie w ogro­dzie a znów na tej skale. Byłem w tym miej­scu co w nocy jed­nak, że w pełni świa­do­my, tak jak przed chwi­lą sie­dząc na huś­taw­ce. To przy­po­mi­na­ło sen na jawie lub świa­do­my sen, w któ­rym wiesz, że śnisz, tyle że nie mo­żesz się obu­dzić.

Po­now­nie tar­ga­ły mną te same emo­cje co w nocy, gniew, strach, lecz tym razem także po­czu­cie bez­sil­no­ści, gdy tylko spoj­rza­łem na ten zło­wro­go wy­glą­da­ją­cy czar­ny jak smoła dym kłę­bią­cy się pod moimi sto­pa­mi.

Co się teraz sta­nie? Czy to, co ostat­nim razem? Na samą myśl o tym serce chcia­ło wy­sko­czyć mi z pier­si, ude­rza­jąc z pręd­ko­ścią salwy z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go. Jak to moż­li­we, że znów tu je­stem, to prze­cież jakiś non­sens.

Nie mo­głem ode­rwać wzro­ku od tej masy, wie­dzia­łem, że to od niej bije to całe zło, ale z dru­giej stro­ny dziw­nie mnie przy­cią­ga­ła. Spra­wia­ła wra­że­nie nie­znisz­czal­nej i wszech­po­tęż­nej. Ku­si­ła mnie, tak jak by miała mi coś do za­ofe­ro­wa­nia, lecz ja wciąż czu­łem silny strach. Wią­zał się on z tą masą, bałem się jej, wie­dzia­łem, że z tym czar­nym kłę­bią­cym się dymem wiąże się śmierć, ale czyja? Moja?! Nie, nie tylko, to samo we mnie wpły­wa­ło… to uczu­cie… to coś za­bi­ja, do tego służy.

– Nie, nie chce tego! Daj mi spo­kój! – Krzyk­ną­łem na całe gar­dło, wie­dzia­łem, że nie chce mieć nią nic wspól­ne­go.

Nie była to od­po­wiedz, na jaką ocze­ki­wa­ła, bo wtedy cały dym wzbu­rzył się jesz­cze bar­dziej, jakby zgęst­niał, kłę­bił się coraz szyb­ciej. Czu­łem to zło, ten gniew bi­ją­cy od tej czer­ni i strach, prze­sią­kał mnie, ale póki co da­wa­łem sobie z nim rade, pa­no­wa­łem nad sobą, choć było to na gra­ni­cy moich moż­li­wo­ści. Wie­dzia­łem, że nie mogę się tak po pro­stu pod­dać, po­zwo­lić za try­um­fo­wać temu cze­muś.

Cze­ka­łem, kiedy ta masa znów za­cznie mnie po­chła­niać, kiedy bę­dzie chcia­ła użyć siły, by mnie po­ko­nać. Za­uwa­ży­łem, że coś za­czy­na się wy­nu­rzać z kłę­bów dymu. Co to jest? Jakiś Ka­mien­ny słup? Tyle że nie jeden, z pra­wej na­stęp­ny i jesz­cze jeden lekko z tyłu. Trzy ka­mien­ne słupy od­da­lo­ne może pięt­na­ście, naj­wy­żej dwa­dzie­ścia me­trów ode mnie, znaj­do­wa­łem się w środ­ku trój­ką­ta, któ­re­go two­rzy­ły. Ich wierz­choł­ki znaj­do­wa­ły się już na wy­so­ko­ści moich nóg i wciąż rosły.

Teraz wi­dzia­łem je do­brze, przy­po­mi­na­ły ja­kieś sta­ro­żyt­ne obe­li­ski o czte­rech ścia­nach zwę­ża­ją­ce się ku górze, wy­glą­da­ły jak stro­ma pi­ra­mi­da ze ścię­tym na płask czub­kiem. Wi­dzia­łem gdzieś cał­kiem po­dob­ne w ja­kiejś książ­ce do hi­sto­rii chyba. Choć te były całe po­kry­te ja­ki­miś zna­ka­mi jak dla mnie nie zro­zu­mia­ły­mi i cał­ko­wi­cie bez zna­cze­nia. Prze­sta­ły wy­nu­rzać się z kłę­bów dymu, gdy osią­gnę­ły wy­so­kość trzy razy więk­szą niż moja skała, tak, uwa­ża­łem ją za swoją, bo tylko ona da­wa­ła mi jakąś ochro­nę przed tym, czego tak się bałem.

I co się teraz wy­da­rzy? Nie wie­dzia­łem co robić, nic nie za­le­ża­ło ode mnie, na nic nie mia­łem wpły­wu. Słupy gó­ro­wa­ły nad oto­cze­niem. Skie­ro­wa­łem swój wzrok ku ich pod­sta­wie, czar­na masa nie przy­le­ga­ła do nich, trzy­ma­ła dy­stans, jakby nie była w sta­nie się do nich zbli­żyć. Trzy wiel­kie ka­mien­ne słupy stały nie­wzru­sze­nie. Spra­wia­ły wra­że­nie sil­nych i spo­koj­nych, bu­dzi­ły sza­cu­nek od pierw­sze­go spoj­rze­nia.

Ich obec­ność dzia­ła­ła uspo­ka­ja­ją­co, po­ma­ga­ły chwi­lo­wo za­po­mnieć o stra­chu, ale nie na długo. Pod­ło­że pod moimi sto­pa­mi za­czę­ło trza­skać, cały szczyt, na któ­rym sta­łem, moja je­dy­na ochro­na przed tą czar­ną masą za­czę­ła dy­go­tać jak przy trzę­sie­niu ziemi. Ledwo utrzy­my­wa­łem rów­no­wa­gę, za nic nie chcia­łem spaść na dół, ale to było da­rem­ne, za­le­d­wie od­wle­ka­nie nie­unik­nio­ne­go, gdyż cała skała po­wo­li za­nu­rza­ła się w morzu czar­ne­go dymu. Z każdą se­kun­dą byłem jej bli­żej.

– tylko nie to! Niee! – krzy­cza­łem, ile tylko mo­głem, lecz kto mógł mnie usły­szeć, to był da­rem­ny krzyk roz­pa­czy.

W tem, w pew­nej chwi­li oprócz grzmo­tu wa­lą­cej się skały do­cie­rał do mnie jesz­cze jeden dźwięk, ale nie mo­głem go okre­ślić. Ze skądś go zna­łem. Od­bi­jał się echem, zda­wał się po­cho­dzić z bar­dzo da­le­ka. Znów i znów, pró­bo­wa­łem się na nim sku­pić, mia­łem wra­że­nie, że jest moją je­dy­ną szan­są, ostat­nią na­dzie­ją na ra­tu­nek. Sły­sza­łem go coraz gło­śniej, wsłu­chi­wa­łem się w niego, moje myśli zaj­mo­wa­ła tylko i wy­łącz­nie próba roz­po­zna­nia go. W pew­nym Mo­mo­cie ude­rzył mnie ogłu­sza­ją­cy od­głos psie­go szcze­ka­nia, upa­dłem na coś twar­de­go i jak naj­szyb­ciej pró­bo­wa­łem się pod­nieść na nogi.

Byłem znów przy huś­taw­ce, to z niej przed chwi­lą spa­dłem. Obok pod krze­wem bia­łej róży leżał Bury. Trząsł się cały jak osika, za­szcze­kał pi­skli­wie raz jesz­cze i skam­ląc, po­ło­żył głowę na ziemi, mię­dzy przed­ni­mi ła­pa­mi. Rzu­ci­łem się na niego i uści­ska­łem, to jego szcze­ka­nie tam sły­sza­łem. Gdyby nie to, za­pew­ne nie wy­rwał­bym się z tych oma­mów.

Na­to­miast teraz drżał się jak ga­la­re­ta, którą ktoś ryt­micz­nie po­trzą­sa, coś go wy­stra­szy­ło, ale co? Ja? Może krzy­cza­łem przez sen, nie, to by go nie do­pro­wa­dzi­ło do ta­kie­go stanu. Czyż­by od­czuł tro­chę tego, co ja? Ale jak prze­cież to był tylko sen, przy­naj­mniej tak mi się wy­da­je. Wy­pu­ści­łem go z objęć, ręce wciąż mi drża­ły a ko­la­na były jak z waty. Choć klę­cza­łem na ziemi, to trud­no było utrzy­mać mi rów­no­wa­gę, więc usia­dłem na tra­wie.

To już nie­żar­ty albo zwa­rio­wa­łem, albo to coś mnie prze­śla­du­je. Nie wiem dla­cze­go, ale jeśli chcia­ło mnie wy­stra­szyć, to do­pię­ło swego, bo je­stem prze­ra­żo­ny.

Bury po­de­rwał się i po­biegł przez ogród w stro­nę domu, gdzie przez otwar­te, prze­szklo­ne drzwi od ta­ra­su wbiegł do środ­ka. Ja jesz­cze chwi­le sie­dzia­łem na ziemi, mu­sia­łem ochło­nąć, uspo­ko­ić się na tyle, by móc trzeź­wo my­śleć. Co mam o tym wszyst­kim my­śleć, to już drugi dzi­siaj, nie wiem jak to nawet na­zwać, bo mia­nem snu już bym tego nie okre­ślił. Był taki re­al­ny, skała, to zło i oczy­wi­ście nowy aspekt, ka­mien­ne słupy. Po­ka­za­ły się po raz pierw­szy, ale mia­łem wra­że­nie, że są waż­nym ele­men­tem tej po­plą­ta­nej ukła­dan­ki.

My­śle­nie o tym mnie do­bi­ja­ło, nic nie da­wa­ło, bo nie dało się okre­ślić co to wszyst­ko morze ozna­czać i co mogę z tym zro­bić. Wsta­łem i po­sta­no­wi­łem wziąć się za co­kol­wiek, chcia­łem o tym za­po­mnieć. Za­ją­łem się drob­ny­mi pra­ca­mi wokół domu. Zaj­mo­wa­ło to mój czas i czę­ścio­wo myśli, dzię­ki czemu od­da­la­łem od sie­bie to, co prę­dzej czy póź­niej wróci i bę­dzie bez­li­to­śnie drę­czyć mnie dalej. Od pro­ble­mów nie można uciec, szcze­gól­nie od ta­kich. Za­sta­na­wia­ło mnie co bę­dzie w nocy, czy to samo? Nie, nie chcia­łem o tym my­śleć.

Usły­sza­łem dźwięk nad­jeż­dża­ją­ce­go sa­mo­cho­du. Kto to mógł być, czyż­by już wra­ca­ły? Chyba tak to sa­mo­chód mamy. Spoj­rza­łem na ze­ga­rek, było po dru­giej po po­łu­dniu. To nie moż­li­we, jak ten czas mógł mi tak szyb­ko minąć. Może przez to, że się „wy­łą­czy­łem” po­ło­wa mo­je­go dnia tak upły­nę­ła nie­zau­wa­że­nie.

Nie wie­dzia­łem co ze sobą zro­bić, wo­la­łem nie roz­ma­wiać teraz z mamą albo z sio­strą, wy­czu­ły­by zaraz, że coś jest nie tak, chcia­łem unik­nąć bez sen­sow­nych pytań. Po­sze­dłem więc do swo­je­go po­ko­ju i włą­czy­łem kom­pu­ter. Całe po­po­łu­dnie spę­dzi­łem cho­dząc po In­ter­ne­cie i szu­ka­jąc cze­go­kol­wiek co mia­ło­by ja­ki­kol­wiek zwią­zek z tym, czego ostat­nio do­świad­czam. Trzy go­dzi­ny szu­ka­nia i nic kon­kret­ne­go. Prze­grze­ba­łem chyba każde forum, które miało coś wspól­ne­go z kosz­ma­ra­mi, ha­lu­cy­na­cja­mi, a nawet cho­ro­ba­mi psy­chicz­ny­mi, w końcu to może być objaw tego, że zwa­rio­wa­łem. Był­bym gotów uwie­rzyć, że je­stem chory byle tylko zna­leźć od­po­wiedź. Wszyst­ko na nic, nie zna­la­złem ni­cze­go, co by mnie za­in­te­re­so­wa­ło.

Zbli­żał się wie­czór, a ja bałem się, że dziś w nocy znów mnie to spodka. Choć pew­nie nie muszę się kłaść, żeby tra­fić na tę skałę, prze­cież mogę tam tra­fić w każ­dej chwi­li, w końcu tak było dziś rano. Prze­cież nie za­sną­łem tam tak nagle, tego byłem pe­wien. Od­rzu­ci­łem nawet pro­po­zy­cje kum­pla, który dzwo­nił­bym do niego wpadł na im­pre­zę całą pacz­ką. Nie mia­łem teraz głowy do ta­kich rze­czy, po­wie­dzia­łem mu, że mam spo­tka­nie ro­dzin­ne. Choć na pewno nie uwie­rzył, bo zna mnie na wylot i wie, kiedy mnie coś gry­zie, ale nigdy nie za­da­je zbęd­nych pytań wie, że jak będę chciał, to po­wiem mu co mi leży na sercu. Jed­nak­że teraz mu­sia­łem być sam, bo to, co mnie tak drę­czy­ło, nie było pro­ble­mem, w któ­re­go roz­wią­za­niu mo­gli­by mi pomóc.

Za oknem za­czę­ło się ściem­niać, sły­chać było tylko świersz­cze, w któ­rych mu­zy­kę się wsłu­chi­wa­łem. Sie­dzia­łem na łóżku opar­ty ple­ca­mi o ścia­nę i przy­go­to­wy­wa­łem się psy­chicz­nie na to, co praw­do­po­dob­nie będę mu­siał prze­żyć znów tej nocy. Z lek­kie­go odrę­twie­nia wy­rwa­ło mnie stu­ka­nie do drzwi i słowa mamy:

– Mogę wejść?– za­brzmiał jej głos przy­tłu­mio­ny przez ba­rie­rę, jaką były drzwi, otwo­rzy­ła je i we­szła, więc nie było sensu od­po­wia­dać, że nie skoro już była w środ­ku.

– Tak… coś się stało?– za­py­ta­łem, choć wie­dzia­łem, z ja­kie­go po­wo­du tu przy­szła.

– To ja się po­win­nam o to cie­bie za­py­tać. Nie zsze­dłeś na ko­la­cje i dziw­nie wy­glą­dasz, źle się czu­jesz?– Sły­chać było tro­skę w jej mat­czy­nym gło­sie. Nie za­wsze się z nią do­ga­dy­wa­łem. Czę­sto mnie iry­to­wa­ła, a nawet do­pro­wa­dza­ła do szału, ale wiem, że się o mnie mar­twi i chcia­ła­by dla mnie jak naj­le­piej. Dla­te­go za­wsze sta­ra­łem się być dla niej pod­po­rą i jej po­ma­gać. Po śmier­ci ojca długo nie mogła się po­zbie­rać. Praw­dę mó­wiąc, to chyba ja naj­mniej od­czu­łem jego brak, ale nie wiem czemu. By­li­śmy prze­cież bli­sko, a jed­nak ła­pa­łem się na tym, że w ogóle nie od­czu­wa­łem tego, że już go z nami nie ma. Może dla­te­go, iż za­wsze mia­łem wra­że­nie, że jest przy mnie, że teraz ja po­wi­nie­nem go za­stą­pić w tej ro­dzi­nie. Aż do dziś my­śla­łem, że je­stem bar­dzo od­por­ny psy­chicz­nie na ciosy, jakie za­da­je nam życie. Śmierć ojca, czy ja­kieś oso­bi­ste ży­cio­we po­raż­ki, ze wszyst­kich tych zda­rzeń po­tra­fi­łem wy­cią­gnąć coś no­we­go, co po­zwo­li mi stać się sil­niej­szym. Nie za­ła­my­wa­łem się nigdy, tylko szu­ka­łem roz­wią­zań lub po pro­stu sta­ra­łem się nor­mal­nie żyć dalej. Teraz już nie byłem tego taki pe­wien, w końcu prze­ra­ża­ły mnie ja­kieś senne ma­ja­ki, ale jedno wie­dzia­łem na pewno, ona nigdy tej od­por­no­ści nie miała. Za­wsze mar­twi­ła się wszyst­kim i o wszyst­kich, dla­te­go nie mo­głem jej obar­czać swo­imi pro­ble­ma­mi. Mu­sia­łem zro­bić to, co zwy­kle, czyli wy­my­ślić coś, żeby się nie przej­mo­wa­ła.

– Nie nic mi nie jest, tylko tro­chę boli mnie głowa… pew­nie od słoń­ca – po­wie­dzia­łem, jed­no­cze­śnie lekko ma­su­jąc się po czole.

– Przy­nieś ci coś od bólu głowy?

– Nie na­praw­dę nie trze­ba, wy­trzy­mam, pójdę wcze­śniej spać. – choć nie wie­dzia­łem czy w ogóle znaj­dę od­wa­gę, by się po­ło­żyć.

– Do­brze, jak by ci się po­gor­szy­ło to mów, bo wy­glą­dasz nie naj­le­piej… na pewno ni­cze­go nie po­trze­bu­jesz?

– Już prze­cho­dzi, nie martw się, na­praw­dę nic mi nie bę­dzie – te słowa wy­po­wie­dzia­łem z wy­mu­szo­nym uśmie­chem, który od­wza­jem­ni­ła, po czym wy­szła, ży­cząc mi do­brej nocy.

Co teraz zro­bić? Sie­dzia­łem wciąż na łóżku i roz­glą­da­łem się po po­ko­ju, opie­ra­jąc się ple­ca­mi o ścia­nę. Było to tro­chę nie wy­god­ne, po­nie­waż ścia­na, pod którą było moje łóżko, z pionu prze­cho­dzi­ła w ostry skos, który tro­chę prze­szka­dzał w wy­god­nym opar­ciu głowy, gdyż za­czy­nał się wła­śnie na jej wy­so­ko­ści. Mój pokój nie był zbyt duży, w ca­ło­ści czar­no zie­lo­no biały, a mia­no­wi­cie czar­no białe meble i zie­lo­ne ścia­ny. Świa­tło wpa­da­ło przez jedno nie­wiel­kie okno znaj­du­ją­ce się po mojej lewej stro­nie, a pod nim nie­wiel­ki fotel. Na­prze­ciw­ko ścia­ny, pod którą stało łóżko, znaj­do­wa­ło się biur­ko, obok któ­re­go z pra­wej stro­ny, pra­wie w samym rogu były drzwi. Z boku szafa i nie­wiel­ki regał. Na wi­szą­cej półce nad biur­kiem znaj­do­wa­ła się wieża ste­reo, z któ­rej cicho są­czy­ła się mu­zy­ka. Mój wzrok spo­czął na do­nicz­ce z ro­śli­ną, która stała z lewej stro­ny na biur­ku.

– No tak za­po­mnia­łem cię pod­lać– gło­śno po­my­śla­łem, po czym tro­chę fleg­ma­tycz­ny­mi ru­cha­mi zwlo­kłem się z łóżka. Za do­ni­cą stała bu­tel­ka z wodą. Usia­dłem na krze­śle i wy­la­łem tro­chę za­war­to­ści bu­tel­ki na zie­mie w do­nicz­ce. Było to nie­wiel­kie drzew­ko, jakaś eg­zo­tycz­na ro­śli­na, która nie dawno wy­ro­sła z za­sa­dzo­ne­go przez ze­mnie na­sion­ka. Nie było z byt wiel­kie, ale szyb­ko rosło. Pa­trzy­łem na nie, pod­pie­ra­jąc głowę ręką i roz­my­śla­jąc co teraz po­cząć. Zbyt wiel­kie­go wy­bo­ru nie mia­łem, mu­sia­łem spró­bo­wać za­snąć i zo­ba­czyć co się wy­da­rzy. Sta­ra­łem się zna­leźć w sobie siłę, aby móc z tym wal­czyć, mia­łem tylko na­dzie­je, że nie będę mu­siał i jakoś prze­ży­je tę noc. Usta­wi­łem zegar na wieży by wy­łą­czy­ła się w prze­cią­gu go­dzi­ny, po czym usia­dłem na łóżku, ga­sząc lamp­kę nocną. Le­ża­łem z otwar­ty­mi ocza­mi i przy­śpie­szo­nym tęt­nem, nie wie­dzia­łem czy w ogóle zasnę. Pró­bu­jąc nie my­śleć o ni­czym, nie byłem w sta­nie stwier­dzić, kiedy za­mkną­łem oczy i od­pły­ną­łem w kra­inę snu.

 

Wię­cej na http://www.czarnasaga.pl/

Koniec

Komentarze

O, widzę, że Czar­na Saga wró­ci­ła :P Faj­nie, że po­pra­wi­łeś te wcze­śniej­sze błędy, prze­cin­ki… Kiedy się pa­mię­ta po­przed­nią wer­sję, po­pra­wę widac na pierw­szy rzut oka ;)

Pisz tylko rtę­cią, to gwa­ran­tu­je płyn­ność nar­ra­cji.

A nie, cofam… Prze­czy­ta­łam po­czą­tek i do­da­łam ko­men­tarz, a za­głę­bia­jąc się w dal­szą lek­tu­rę, cią­gle widzę różne Wik­to­rie ;)

Pisz tylko rtę­cią, to gwa­ran­tu­je płyn­ność nar­ra­cji.

Na pewno widać po­pra­wę? Ho­ry­zont nadal "ma­ja­czy się", bo­ha­ter pada na "spo­co­ne łóżko"…    przez ze­mnie /  czar­no zie­lo­no biały,  /  czar­no białe meble  /  dzwo­nił­bym do niego wpadł  /  unik­nąć bez sen­sow­nych pytań. I tak dalej, i temu po­dob­nie…

AdamKB, prze­czy­taj mój drugi ko­men­tarz, w któ­rym cofam wcze­śniej­sze słowa :P

Pisz tylko rtę­cią, to gwa­ran­tu­je płyn­ność nar­ra­cji.

Spe­cem nie je­stem ab­so­lut­nie, ale tylko nie­któ­re: hmm… nie­skoń­czo­na prze­strzeń z linią ho­ry­zon­tu, w tej nie­skoń­czo­nej prze­strze­ni była sza­rość, a w do­dat­ku wokół nie było nic, ale nie… jed­nak była mgła i skała – jakoś nie mogę sobie tego wy­obra­zić. W do­dat­ku ta "linia ho­ry­zon­tu" mogła tylko "ma­ja­czyć", nie mu­sia­ła "ma­ja­czyć się" "Tak to był sen, znowu ten sam, lecz tym razem był na­praw­dę re­al­ny" – po­wtó­rze­nia "Na­le­ża­ły one do sio­stry, a ra­czej do jej po­ko­ju" – nie le­piej od razu na­pi­sać, że były to drzwi do jej po­ko­ju? "Opo­wie­dzia­łem raz sio­strze o swo­ich snach, to pro­po­no­wa­ła­bym, się do ja­kie­goś za­pi­sał," – na pewno nie razem ;-) "word" nie pod­kre­śla, wiem.   I rany… dalej nie dałam rady, serio. Długi po­czą­tek i nudny… Niby faj­nie, pró­bu­jesz zro­bić kli­mat, przed­sta­wiasz sen, a póź­niej wle­czesz się jak PKP… Jakoś nie prze­ko­na­łeś mnie, żeby spraw­dzić co jest pod lin­kiem.

W od­da­li ma­ja­czy­ła się linia ho­ry­zon­tu (…)  – ma­ja­czy­ła się?    Co to jest? Za­czą­łem wpa­try­wać się w ciem­ną masę znaj­du­ją­cą się parę me­trów pod moimi sto­pa­mi. To bar­dziej niż mgłę przy­po­mi­na­ło czar­ny kłę­bią­cy się dym.

Nie wie­dzia­łem co ja tu robię, ani z skąd się tu twzią­łem. Czu­łem strach, nie bar­dzo wie­dzia­łem przed czym, chyba przed wrogo wy­glą­da­ją­cą za­wie­si­ną pode mną.

Naj­gor­sze było to, że na­ra­stał we mnie gniew, czu­łem ja­kieś zło, które na mnie od­dzia­ły­wa­ło, cięż­ko było to wy­tłu­ma­czyć, czu­łem się coraz bar­dziej roz­draż­nio­ny, ale dla­cze­go? Pró­bo­wa­łem z tym wal­czyć, ale to było bez­ce­lo­we, tak jak by pró­bo­wa­ło się po­zbyć emo­cji, cze­goś, co jest czę­ścią mnie. - za­awan­so­wa­na za­im­ko­za   Mu­sia­łem dać sobie chwi­le na ze­bra­nie myśli. – ile chwil?   Sio­stra wkro­czy­ła do kuch­ni w ró­żo­wej pi­ża­mie, z miną nie­wró­żą­cą nic do­bre­go, była śred­nie­go wzro­stu szczu­płą sza­tyn­ką z wło­sa­mi się­ga­ją­cy­mi po niżej ra­mion. - przy­da­ło­by się ten frag­ment roz­bić na dwa zda­nia, bo brzmi dziw­nie   Wię­cej błę­dów po­sta­no­wi­łem nie wy­pi­sy­wać, ale jest ich nie­ma­ło. Bra­ku­ją­ce lub po­ja­wia­ją­ce się w dziw­nych miej­scach prze­cin­ki, błęd­ny zapis dia­lo­gów, za­im­ko­za, brak kro­pek koń­czą­cych zda­nia. Pew­nie jesz­cze coś zna­la­zło­by się, ale wy­pa­dło mi z głowy:). Moim zda­niem: słabo. Po­zdra­wiam  

Ma­stiff

Melu, za­czą­łem pisać i cy­to­wać, gdy jesz­cze nie było Twego dru­gie­go wpisu.

Ko­le­ga tre­nu­je przed kon­kur­sem…

ta sy­gna­tur­ka ule­gła uszko­dze­niu - dzwoń na in­fo­li­nie!

Czy­ta­łam to już. Mam wra­że­nie, że to była ta sama wer­sja.

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka