- Opowiadanie: Avanturnik - Ostatni wdech, część III

Ostatni wdech, część III

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ostatni wdech, część III

 

RD wraz z towarzyszącym mu Biomem powoli szli przed siebie, okrążając wioskę. Długo się zastanawiał, gdzie przetrzymywany może być oficer. W końcu stwierdził, że sprawdzą w pierwszej kolejności tawernę, stojącą niemal w samym środku osady. Ufala i tego drugiego, którego imię zdążył zapomnieć, zostawił na wzgórzu górującym nad wioską, by na wszelki wypadek wypatrywali stamtąd uciekających. Teraz przeklinał swoją głupotę, gdyż przydaliby się oni znacznie bardziej u jego boku, a w ciemności przecież i tak gówno zobaczą.

 

Powoli otworzył drzwi karczmy. Obawiał się widoku, jaki tam zastanie – w czasie półgodzinnej obserwacji terenu, na jakim mógł znajdować się oficer nie zanotowali obecności ani jednego człowieka. Mogło to znaczyć tyle, że wieśniacy zostali wyrżnięci.

 

To, co zastał w środku kompletnie zaskoczyło RD – około dwudziestu biesiadujących w środku ludzi, nawet nie raczyło zainteresować się wchodzącymi. Pomyślał, że budynek musi mieć niesamowitą akustykę, bowiem hałas, jaki zastał wewnątrz był całkowicie niesłyszalny z zewnątrz. Każdy z bawiących się przy skocznej muzyce wyglądał na chłopa, co nieco uspokoiło czujnego sierżanta. Podszedł do baru, by zasięgnąć informacji. Szynkarz początkowo ignorował nowoprzybyłego, zajęty rozmową z dość obłą panną. RD postawił przed sobą złotą monetę, natychmiastowo kupując zainteresowanie oberżysty, który w sekundę porzucił kokietowanie tłustej wieśniaczki.

 

– Oficer beskońskiej armii albo nakiomscy żołnierze. Widziałeś tutaj kogoś, mogącego być jednym z nich?

 

Karczmarz zachichotał niczym dzierlatka.

 

– A i owsem, panie złoty, był i tutaj takowy łoficjel. Ile to on nie wypił, i czego to łon nie nałopowiodoł… Aż we łbie się nie mieści.

 

– Kiedy był? I czy przebywał sam?

 

– Łod poczuntku samusieńki jako ten palec, o! – wyartykułował mężczyzna, pokazując dla efektu żołnierzowi sam kciuk. Dramatyzm, przeszło sierżantowi przez myśl, sięgnął zenitu. RD zawsze dziwiła ta wiejska ekspresja, nie inaczej było i tym razem. Przemilczał to. Dopiero po chwili oberżysta zreflektował się, że powinien opowiadać, więc ciągnął dalej. – Ale jok pokozoł nom, ile piniendzy mo, łod razu zbiegło się dziewek, a dziewek! Siedzioł tu jeszcze wczorej wieczorem do późna, później łobłapał kilka dziewuch i poszli hen, przed siebie.

 

RD od łagodnie ujmując, niepoprawnego stylu wyrażania się właściciela gospody zaczęły boleć uszy. Nie mogąc znieść dłużej kaleczenia języka, pospiesznie zadał ostatnie pytania.

 

– Gdzie poszedł? Nie było tu na pewno żadnego mężczyzny wyglądającego na żołnierza?

 

– Panie złoty, gdzie tutej armia? We wiosce? A łoficer poszedł na południe, dziołchy dziś raniutko wróciły.

 

– Szlag, zgubiliśmy go – zaklął żołnierz.

 

– Panie, panicu, a co z zapłatą? – zapytał karczmarz. RD oddał mu złotą monetę, szturchnął tępo wpatrującego się w tańczących chłopów Bioma, po czym obaj wyszli z karczmy.

 

Nie mogli już usłyszeć następnych słów karczmarza, który zawołał do siebie najbliżej stojącego chłopa.

 

– Pomysł wyborny, wykiwaliśmy beskończyków. Przekaż grupie trzymającej jeńca, by mieli się na baczności. Niech chłopcy od Salleya ocenią liczebność oddziałów przeciwnika i w razie czego uderzymy.

 

Mężczyzna wyszedł szybkim krokiem z karczmy. Karczmarz zwrócił się do swych żołnierzy w chłopskich przebraniach.

 

– Panowie, pełna gotowość.

 

***

 

Gdy doszli do pierwszych zabudowań, które zaczął już spowijać mrok, w końcu przystanęli. Kosquet wraz z Parallasem mieli zajrzeć do wielkiej stajni, natomiast starszy szeregowy wraz z Kolene poszli rzucić okiem na niewielki, rozsypujący się barak.

 

– Tutaj z tyłu widać niewielki tunel, który chyba wykopał wkradający się do budynku lis albo jakieś inne zwierzę – szepnął konspiracyjnie Kosquet, wskazując na dziurę znajdującą się pod drewnianą ścianą. Nakazał Parallasowi czekać, po czym wczołgał się powoli do budynku. Początkowo starał się zrobić to jak najciszej, lecz słysząc zagłuszające go końskie rżenie, pozwolił sobie na porzucenie tego pomysłu.

 

W końcu wstał. Oczy zaczęły powoli przyzwyczajać się do dużo większej ciemności niż ta, którą napotkał na zewnątrz. Nim postawił pierwszy krok, usłyszał dobijanie się do stodoły. Natychmiast kucnął za ogrodzeniem boksu, w którym się znajdował. Ku jego zdziwieniu, na uderzanie z zewnątrz odpowiedziała osoba będąca wraz z nim w środku budynku.

 

– Kto tam? – wyrzekł chrapliwie głos z ciemności.

 

Kosquetowi ścierpła skóra.

 

– Powiedz swojemu kmiotkowi, że pałętają się tutaj beskończycy. Dwóch było w oberży, kolejna dwójka obchodzi starą ruderę, w której trzymamy zwłoki wieśniaków – powiedział głos z zewnątrz.

 

– I tyle zamieszania z powodu czterech żołnierzy? – odpowiedział mężczyzna ze stodoły.

 

– Wciąż szukamy następnych, ale jeśli jest ich tak niewiele to po prostu ich wyrżniemy, jeśli nie przestaną się tu rozglądać. I pamiętaj, że masz pilnować jeńca jak oka w głowie. Stracisz go, stracisz życie.

 

Kosquet na te słowa rozpoczął taktyczny odwrót. Położył się na ziemi i zaczął przeczołgiwać się przez dziurę. W momencie, gdy cały znalazł się na zewnątrz, nie potrafił dostatecznie uspokoić głosu, by przekazać Parallasowi dalsze instrukcje. Ten jednak w mig pojął, co się dzieje, więc sam zaczął zadawać pytania.

 

– Nakiomczycy?

 

W odpowiedzi Kosquet tylko kiwnął głową.

 

– Szukają nas? Wiedzą, że tu jesteśmy?

 

– Tak. Mają tu oficera. Ty leć do osoby z naszego oddziału, którą pierwszą znajdziesz i poinformuj, że tutaj, w tym budynku znajduje się oficer.

 

– A co z tobą?

 

Kosquet uśmiechnął się blado. Jak zwykle.

 

– Ze mną? Spróbuję go odbić – odpowiedział drżącym głosem, zupełnie niepasującym do wypowiadanych przezeń słów.

 

***

 

Po przejściu może czterystu kroków od karczmy, stojąc już praktycznie przy krańcu wioski Biom niespodziewanie zatrzymał się.

 

– Co jest, olbrzymie? – zapytał sierżant, po czym dodał. – Wracamy do swoich, spokojnie.

 

Mężczyzna nadal stał, patrząc na oberżę, z której właśnie wyszli. RD uśmiechnął się, pojął bowiem, o co może chodzić żołnierzowi.

 

– A, o to się rozchodzi. Masz ochotę na tą grubą babkę z karczmy, tak? Fakt, jest za co złapać, ale nigdy nie widziałem, byś…

 

Biom popatrzył takim wzrokiem na sierżanta, że ten natychmiast umilkł, nie mogąc wciąż odgadnąć, co chodzi jego podwładnemu po głowie. Olbrzym w końcu głośno westchnął.

 

– Bałwanie, to wszystko jedna wielka mistyfikacja. Żołnierze zabili wieśniaków i przejęli kontrolę nad wioską. Poważnie tego nie zauważyłeś? – przemówił zniecierpliwionym głosem Biom.

 

RD sam nie wiedział, co bardziej go zszokowało. To, że znalazł się w osadzie opanowanej przez Nakiomczyków, czego nie potrafił dostrzec, czy też może fakt, że jego żołnierz przemówił. Pierwszy raz w życiu, niemowa wydała z siebie dźwięk.

 

– Ty mówisz? – spytał wreszcie zdezorientowany sierżant.

 

– Tak, kurwa. Mówię, bo mnie do tego zmusiłeś. Ale nikomu o tym ani słowa, bo odbiorą mi rentę. Od teraz milczę jak grób, a ty decydujesz, co dalej.

 

***

 

Kosquet wrócił do stajni. W jeszcze większy mrok. Stwierdził, że nie ma sensu uderzać na ślepo – poczeka wpierw, aż któryś z nakiomskich żołnierzy odezwie się, odkrywając swoją lokalizację. Sam nie był pewien, ile ma czekać. W końcu, po paru minutach ciszy, przerywanej odgłosami wydawanymi przez konie rozległ się nareszcie tak oczekiwany głos, dobiegający jakieś piętnaście kroków od niego.

 

– Jeśli zmiana nie przyjdzie za piętnaście minut, to idę się wylać. Dłużej już nie wytrzymam.

 

Wyjął miecz najciszej, jak potrafił. W drugą rękę chwycił mały, metalowy przedmiot, nie do końca będąc pewnym, co to takiego.

 

– Wstrzymaj się. Mnie też ciśnie, ale wytrzymam. Słyszałeś, że w razie ucieczki jeńca marny nasz los – odezwał się znany już mu chrapliwy głos.

 

– A gdzie ucieknie, pobity i nieprzytomny?

 

Dwa głosy niedaleko siebie. Stwierdził, że dzieli go już od jednego z nich siedem kroków.

 

Teraz, albo nigdy.

Rzucił metalowym przedmiotem w przeciwległy kąt szopy. Hałas od razu spowodował, że żołnierze poderwali się na równe nogi.

 

– Co to było?

 

– Zaraz oświecę pochodnię, czekaj.

 

Trzy kroki.

 

– Kto tam? – powtórzył głos, niebędący tym chrapliwym.

 

Dwa kroki.

 

Kosquet zamachnął się mieczem z prawej strony, gładko trafiając to, na co napotkał. Szyję. Nie dość mocno, by pozbawić głowy oponenta, lecz na tyle mocno, by dotkliwie zranić. By zabić. W sekundę po tym w stodole zapłonęła pochodnia, zaś Kosquet dostrzegł drugiego przeciwnika. Ten stał dziesięć kroków do niego. Wiedział, że nie zdąży dobiec, nim tamten wyciągnie broń, lecz mimo to rzucił się na wroga.

 

Postawny brzydal odrzucił pochodnię na bok, na stóg siana. Beskończyk wiedział, że ma mało czasu, nim budynek zacznie płonąć, co zaalarmuje oddziały przeciwnika. A w tym czasie musi kolejno pokonać Nakiomczyka, znaleźć jeńca oraz opuścić stajnie. Mimo rozpaczliwej sytuacji wróciła mu pewność siebie.

 

– Cóż, w nieco krótszym czasie kiedyś udało mi się skończyć w kobiecie, założyć co ważniejsze ubrania oraz uciec przed jej mężem – powiedział do siebie. Na jego twarzy z powrotem zagościł uśmiech.

 

– Żartowniś – zachrypiał mężczyzna. – Takich zabijać uwielbiam najbardziej.

 

Po czym, chcąc zademonstrować prawdziwość tych słów Kosquetowi rzucił się na niego z dobytym przed chwilą wielkim, dwuręcznym mieczem.

 

Mniejszy o głowę Beskończyk unikając pierwszego ciosu rozpoczął śmiertelny taniec wokół przeciwnika – kilkanaście fint oraz wypadów, które powinny trafić Nakiomczyka. Nie trafiły.

 

Kosquet sam nie wiedział, jakim cudem dryblas robi takie uniki i z jaką łatwością odczytuje jego każdy ruch, nie siląc się póki co na kontratak.

 

Ogień zacząć lizać ściany budynku, informując Beskończyka, że czas powoli się kończy.

 

Przeciwnik ciął potężnie mieczem na ukos. Gdyby nie refleks, Kosquet wąchałby już kwiatki od spodu przecięty na dwie części.

 

Następne uderzenie, które w mgnieniu oka Nakiomczyk wykonał zaskoczyło całkowicie bladego mężczyznę, lecz zdążył je zablokować swoim mieczem. Mieczem, który po chwili pękł, zostawiając tym samym Kosqueta odsłoniętego, bez żadnej broni.

 

Przeciwnik zaniósł się śmiechem, po czym zamiast zamachnąć się bronią, po prostu kopnął Beskończyka w klatkę piersiową, posyłając go na ziemię.

 

– Moant Legrendo. Powiedz to – wycharczał osiłek. – Powiedz, moje imię, bo inaczej będziesz cierpieć godzinami. Wyrzeknij miano tego, który zabił ciebie, pewne siebie ścierwo, powiedz Moant Legrendo!

 

– Chuj ci w dupę! – doszło zza pleców Nakiomczyka, a po chwili miecz przeszył go na wylot, wychodząc prawą piersią. Do zszokowanego Kosqueta dopiero po chwili dotarło, że został ocalony. Przeciwnik osunął się na kolana, nadal wściekle dysząc. W ten ułamek sekundy Beskończyć zdołał zobaczyć swojego wybawcę, wciąż niepewnie dzierżącego miecz Parallasa, który zdołał już wyjąć miecz z ciała Nakiomczyka. Oglądał swoje dzieło, klęczącego przed nim wroga, z którego ust zaczęły lecieć strużki krwi. Dopiero wtedy upadł na ziemię.

 

– Za…Zabiłem człowieka – wyjąkał Parallas. Cały drżał.

 

– I chwała ci za to. Ocaliłeś mi życie, dziękuję – odparł Kosquet, powoli wstający z ziemi.

 

Stajnia zaczęła płonąć.

 

– Ruszaj się, trzeba teraz znaleźć jeńca i spieprzać stąd czym prędzej, ostrzegając resztę. Ty go szukaj, a ja znajdę dla siebie jakąś broń i oporządzę konie – rozkazał ocalony żołnierz, po czym pobiegł w stronę broni pierwszego zabitego przeciwnika, która leżała nieopodal.

 

***

 

Szedł szybko z Biomem w kierunku, z którego przyjść miała część jego drużyny. Miał nadzieję, że nie będzie za późno i wszystko odbędzie się po cichu. Przemieszczając się między chatami wyczuł na sobie spojrzenia, których wolałby uniknąć. Wiedział, że obserwują go dziesiątki natrętnych oczu, zaś każdy jego nieodpowiedni ruch przynieść mógł nieodpowiednią reakcję. Ganił się w duchu za swoją nieuwagę oraz był pod wrażeniem spostrzegawczości towarzysza. Towarzysza, który przez trzydzieści lat swego życia, o ironio, wmawiał całej reszcie świata, że sam nie umie mówić. Z racji tego, iż byli dopiero na jednym krańcu wioski, zaś do drugiego mieli jeszcze spory kawałek RD w końcu stwierdził, że spróbuje porozmawiać z olbrzymem.

 

– Kiedy to się zaczęło?

 

Biom milczał.

 

– No co, nie będziesz teraz gadać? To był po prostu jednokrotny wybryk?

 

– Nie myśl sobie, że będziemy urządzać teraz dysputy tak długie i tak błahe jak Kosquet i Parallas. Mi dobrze było tak, jak było i ani mi się śni to zmieniać. Jeśli przy kimś wygadasz się z tajemnicy, połamię ci rękę. Zacznę od palców, każdego kolejno z osobna – odpowiedział wreszcie szeregowy.

 

– Nie zapominaj, że mówisz do dowódcy, żołnierzu.

 

– Nie zapominaj, że mówisz do kogoś, u kogo stwierdzono również solidne problemy natury psychicznej – schizofrenię, zaburzenia osobowości oraz socjopatię. Nie wykluczono również psychopatii.

 

Sierżant na chwilę stracił rezon.

 

– I wszystko to, podobnie jak twoja impotencja głosowa zwykła bujda? – spytał wreszcie.

 

– Prawie, ciągle jednak mam wątpliwość do tej niestwierdzonej psychopatii.

 

RD parsknął.

 

– Coraz bardziej mi się podobasz, Biom, coraz bardziej.

 

Byli już w okolicy karczmy, gdy olbrzym zwolnił.

 

– Co jest tym razem?

 

Nikt nie musiał odpowiadać, po chwili sam dostrzegł powód. Przed nimi, w dość sporej odległości płonęła stodoła. Usłyszeli też, jak ktoś krzyczy coś o pożarze i wrogach. Stali koło oberży, gdzie przesiadywała większość przeciwników. Nie wróżyło to dobrze. Zapowiadała się długa noc.

 

***

 

Szedł powoli, zatrzymując się kilkukrotnie co jakiś czas. W czasie tych postojów pociągał nosem, lecz w czasie żadnego nie wyczuł poszukiwanego zapachu. Wszystko, tylko nie to. W końcu ściągnął kaptur, który sprawiał, że jego twarz znajdowała się w całkowitej ciemności. Pozwolił świecącemu upiornie bladym światłem księżycowi, który na moment wyszedł zza chmur spojrzeć na swoje oblicze.

 

Każdy, kto ujrzałby twarz wędrowca doszedłby od razu do wniosku, że coś w niej nie pasuje. Każdy, kto ujrzałby twarz wędrowca doszedłby do wniosku, że tym czymś są oczy. Oczy starca, który widział nie pięćdziesiąt lat, lecz zdecydowanie ponad kilkaset. Oczy kogoś, kto był naocznym świadkiem powstania, rozkwitu i upadku każdego z imperiów. Nie pasowały one do twarzy, oblicza młokosa, którego subtelny zarost wydaje się tak niewielki, że aż dziewiczy, zaś gładkie rysy nie przedstawiają żadnych wątpliwości co do jego młodego wieku. Każdy, kto spojrzałby na tego człowieka myliłby się. Bowiem to ciało nie pasowało do oczów, nie odwrotnie. Ale o tym wiedział tylko wędrowiec.

 

 

Poczuł lekki wiatr z północy. Pogładził się po długich, czarnych włosach. Uśmiechnął się, po czym po raz kolejny tej nocy zaczął wąchać okolicę. Natrafił w końcu na to, czego tak uparcie szukał. Było daleko, bardzo daleko, ale zdecydowanie w jego zasięgu. Uśmiech wciąż nie zszedł mu z twarzy.

 

Szedł powoli, ale niestrudzenie. Tym razem nie pozwoli sobie na żadne postoje.

 

Szedł powoli, ale do celu. Na południe.

 

***

 

Kosquet właśnie kończył oporządzać konia, gdy usłyszał krzyk Parallasa.

 

– Mam go, mam go!

 

– To chodź tu z nim. Migiem! – odpowiedział równie głośno, przekrzykując rżenie pozostałych koni miotających się w swych boksach.

 

Płomienie były wszędzie, dym również. Oddychało się ciężej, każdy kolejny zaczerpnięty oddech zawierał w sobie coraz mniej drogocennego tlenu. Gdzieś w drugim końcu budynku rozległ się donośny trzask, zwiastujący rychły upadek jakiegoś elementu konstrukcji, prawdopodobnie belki.

 

Skończył zakładać siodło dokładnie w momencie, gdy przybył Parallas z tajemniczym jeńcem.

 

– Wsiadaj z nim na tego konia i spieprzaj, co sił w nogach w stronę stolicy! – krzyknął.

 

– A co z tobą? – zapytał pisarz.

 

Konie nadal rżały.

 

– To jest moja odpowiedź. Wypuszczę te pieprzone zwierzęta, a potem zbiorę resztę naszych.

 

Chciał dodać "O ile jeszcze żyją", ale się powstrzymał.

 

Chwycił jeńca wraz z Parallasem, po czym włożyli go na konia. Półprzytomny mężczyzna był strasznie zmaltretowany. Cała twarz poobijana równo z każdej strony, ponadto widoczne siniaki i krwiaki na rękach. Zapewne coś złamanego i pękniętego wewnątrz. Oficer z łatwością mógłby ukryć swą tożsamość poprzez szpecące rany, lecz Kosquet już od pierwszego spojrzenia na niego wiedział, z kim ma do czynienia.

 

– Kurwa – szepnął, nie spuszczając wzroku z już siedzącego na grzbiecie konia człowieka.

 

Człowieka, który aż za bardzo przypominał mu kogoś dobrze, bardzo dobrze znanego.

 

– Czy ty widzisz, kto to jest? – spytał drżącym głosem Parallasa. – Czy ty widzisz, kto to jest?!

 

– No… Oficer.

 

– Żaden tam pieprzony oficer. Przypatrz się dobrze tej twarzy!

 

Mężczyzna coraz intensywniej wpatrywał się w odbitego jeńca. Im bardziej się skupiał, tym więcej zmarszczek zagościło na jego czole. W końcu twarz Parallasa wygładziła się, co oznaczało tyle, że zrozumiał. Pojął to, że właśnie narażali swoje życia z rozkazu Uberina nie po to, by ratować ważnego dla losów wojny oficera. Robili to, by uwolnić zwykłego cywila, brata dowódcy beskońskich wojsk.

 

– Przecież brat Uberina to zwykły urzędnik – odparł w końcu niepewnym głosem.

 

– Tak – powiedział Kosquet. – Zgadza się. Ta cała misja to prywatne przedsięwzięcie mające na celu tylko odbicie zwykłego kurwiarza, który przypadkiem znalazł się w rękach wroga. To wszystko dlatego, że ratował się kłamstwem, że jest kimś znacznym. Po to, by przeżyć. Po to, żebyśmy zginęli, ratując go.

 

– Więcej szacunku żołnierzu, nie zapominaj, kto jest moim bratem – wybełkotał ranny.

 

– Mimo to rozkaz to rozkaz – dodał po chwili namysłu żołnierz. – Wsiadaj na konia, Parallasie i spieprzaj stąd, zanim się

rozmyślę i zaszlachtuję go jak wieprza.

 

Kosquet obrócił się i ruszył, by uwolnić zwierzęta.

 

***

 

Z okien natychmiast wyleciało kilka strzał w ich kierunku. Na ich szczęście, łucznicy strzelając po ciemku byli równie celni, co Kosquet, dzięki czemu nie zostali nawet draśnięci. Drzwi karczmy otworzyły się z hukiem, zwiastując coraz to większe kłopoty.

 

Schowali się za drewnianym domem stojącym nieopodal. Byli w samym centrum wioski, kilkadziesiąt kroków od karczmy. Otoczeni, zaszczuci jak zwierzyna.

 

– Pędź wzdłuż tego małego murku, który biegnie aż do tamtego domu. Ja skupię ich uwagę na sobie – powiedział Biom.

 

– Zginiesz.

 

– Nie sądzę – odparł wielkolud. – Biegnij.

 

RD ruszył pędem wzdłuż ogrodzenia, cały czas będąc pochylonym. Z tyłu słyszał tylko krzyki Bioma, mające na celu zwrócenie na siebie uwagi wrogów. Sierżant wciąż nie przyzwyczaił się do jego głosu.

 

Ku swojemu zadowoleniu, udało mu się niepostrzeżenie przemknąć w cień budynku, który prawdopodobnie służył za spichrz. Kilkaset kroków przed sobą widział łunę płonącej stodoły, zaś w pobliżu nie wyczuł obecności żadnego przeciwnika. Z miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą siedział z Biomem doszły go odgłosy walki. Teraz jego jedynym punktem zaczepienia był budynek, w którym szalał pożar. Po chwili wytchnienia ruszył tam, biegnąc najszybciej jak mógł.

 

***

 

Nie zdążył uwolnić nawet połowy koni, gdy kolejna z płonących belek spadła, o mało co go nie uderzając.

 

– Pięknie – wychrypiał. Widząc beznadziejność sytuacji w pełnej krasie, ruszył w stronę wyjścia, zmagając się po drodze z wyrzutami sumienia. Zawsze miał słabość do zwierząt, których towarzystwo znacznie bardziej wolał od ludzkiego, a słysząc teraz odgłosy wydawane przez umierające konie krajało mu się serce. Żałował przy tym niesamowicie, że nie nauczył się jeździć konno, co znacznie ułatwiłoby mu misję oraz rzecz jasna ucieczkę. Przeklął w duchu swoją wrażliwość i wyszedł na zewnątrz, w mrok.

 

Upadł na kolana, zakasłał, po czym zaczerpnął w końcu świeżego powietrza. Dopiero podnosząc się spojrzał na okolicę. Z naprzeciwka, od strony centrum wioski biegł co sił w nogach RD, goniło go natomiast kilkunastu żołnierzy. Z lewej, w dość niedalekiej odległości dostrzegł, jak Kolene i Abeenazirifang’Thoe’Diemtloss stawiają opór pięciu Nakiomczykom. Nigdzie nie widział ani odbitego zakładnika, ani Parallasa, co wziął za dobry prognostyk.

 

– Oby zdążyli uciec – mruknął do siebie.

 

Wiedział jednak, że zarówno on, jak i reszta oddziału uciec już nie zdoła.

 

***

 

Do płonącej stajni zostało jeszcze dobre kilka minut biegu, RD nie miał jednak już sił. Mimo to biegł nieprzerwanie, wykrzesując kolejne ukryte pokłady energii. Każdy jego mięsień pracował nie na podwójnych, lecz na poczwórnych obrotach. Z pewną dozą nadziei stwierdził, że może zdąży dobiec do swoich żołnierzy nim umrze.

 

Po chwili zmienił zdanie. Upadł. Wiedział, co się stało jeszcze zanim spojrzał na swoje udo. Czuł potworny, przeszywający na wskroś ból, który sygnalizować mógł tylko jedno.

 

– Kurwa, tylko nie strzała – syknął.

 

Spojrzał na nogę, lecz cudu nie było. Grot wbił się dość głęboko, prawdopodobnie w kość, przez co postawienie nawet jednego kroku wydawało się niemożliwe.

 

Wiedział, że innego wyjścia niestety nie ma, po czym wstał. Ruszył powoli, początkowo nie oglądając się za siebie. Każdy kolejny krok przynosił mu niesamowitą dawkę cierpienia, nieporównywalną z niczym, co do tej pory odczuwał. Czuł, jak z oczu zaczynają cieknąć mu łzy, lecz nic nie mógł na to poradzić. Po prostu szedł dalej.

 

W końcu jednak ciekawość zwyciężyła i obejrzał się za siebie. Nakiomczycy zaczynali go doganiać, bezpośrednie starcie było kwestią tylko kilkunastu sekund. Zrezygnowany mężczyzna odwrócił się całkiem w ich stronę i poczekał na nich.

 

***

 

Kosquet zauważył, jak RD zwalnia, po czym obraca się w stronę wroga. Widział, jak przeszyty mieczem zostaje Kolene, zaś Abeenazirifang’Thoe’Diemtloss zostaje otoczony przez przeciwników. Nie mając już nic do stracenia, pognał co tchu w stronę przyjaciela, do którego powoli zbliżali się przeciwnicy.

 

Nikt nie chce umierać, a zwłaszcza samotnie, przeszło mu przez myśl.

 

***

 

– Prawie wam się udało przeżyć. Prawie. Gdybyście nie zaczęli przetrząsać wioski zapewne uszlibyście z życiem, a teraz… To już raczej wykluczone, prawda chłopcy? – spytał swych ludzi mężczyzna, uprzednio podszywający się pod karczmarza.

 

– Zawsze jeszcze możecie zmienić zdanie – odparł beznamiętnie RD, nie licząc jednak na żaden cudowny uśmiech losu.

 

– Za dużo wiecie, niestety. Jak to mawiają – ignorancja jest błogosławieństwem, dociekliwość przekleństwem. Ale to już wasz wybór, który nie powiem, zaimponował mi. W zamian oferuję ci honorową śmierć. Co ty na to, jednoręki?

 

Nie było czasu na odpowiedź. RD zablokował uderzenie miecza pierwszego z przeciwników swoim orężem, z trudem zachowując postawę. Drugi przeciwnik uderzył tak, by pozbawić go dolnej kończyny, lecz mimo strzały tkwiącej w nodze udało mu się zrobić unik.

 

Wiedział, że długo nie potrwa, nim zostanie zraniony, lecz póki co miał dość sił, by stawiać dzielnie opór.

 

Kolejny unik. Po nim wyprowadził sprytnie sztych, który dosięgnął przeciwnika. Przeciwnika, którego natychmiast zastąpił kolejny.

 

Było ich za dużo nawet pomimo faktu, że jednocześnie nie walczyło z nim więcej niż trzech. Pozostali stali w kółku i przypatrywali się tańcu śmierci.

 

***

 

Pozostało niewiele, może pięćdziesiąt kroków do osaczonego RD, gdy Kosquet przystanął. Wiedział, że już za późno, że nie zdąży pomóc przyjacielowi.

 

Stał, wpatrując się w serię parad, uników i sprytnie wyprowadzanych ciosów jednorękiego żołnierza. Z czasem jego ruchy stawały się widocznie wolniejsze, co zauważyć musieli również przeciwnicy. Kosquet chciał krzyknąć, lecz głos zamarł mu w gardle. RD spojrzał na przyjaciela, uśmiechnął się lekko. Musiał wiedzieć, co się stanie, gdy się zatrzyma. Mimo to stanął, zaprzestając tańca. Głowa sierżanta w ułamku sekundy, który wydawał się wiecznością dla Kosqueta oddzielona została od reszty ciała. Zdekapitowany korpus osunął się natychmiast na ziemię, przy wtórze wiwatów ze strony żołnierzy wroga.

 

Kosquet wciąż stał jak skamieniały. Musiało upłynąć kilka chwil, nim zebrał się w duchu i zdecydował, co dalej. Ścisnął mocniej miecz, po czym ruszył biegiem w stronę nakiomskich morderców.

 

Całkiem stracił kontrolę nad swoimi poczynaniami, szał objął go we władanie. Siekał i ciął bez opamiętania, całkiem zatracony w zemście. Odruchowo wykonywał uniki, blokował ciosy przeciwnika nawet o tym nie myśląc. Trafił pierwszego w biodro, kolejnemu bez hełmu rozpłatał czaszkę. W końcu nie odbił jednego z ciosów, zaś miecz przeszył go na wylot w okolicach klatki piersiowej.

 

Upadł na ziemię, próbując kurczowo zaczerpnąć tchu. Na marne, wszystko na marne, przeszło mu przez myśl.

 

Zamknął oczy, bowiem powieki zaczęły mu niesamowicie ciążyć. Czuł, jak stopniowo puls zaczyna słabnąć. Zaczął słyszeć szum, przywodzący na myśl morskie fale uderzające subtelnie o brzeg. Niesamowity ból, którego doświadczał koegzystował z rozlewającą się po całym ciele falą błogości. Oddychał coraz wolniej, myślał coraz mniej. Umierał.

 

Wbrew obiegowym opiniom, całe życie nie przeleciało mu przed oczyma. Nie zostały mu również ukazane wszystkie jego niewykorzystane szanse, co uznał w tej sytuacji za jedyny plus umierania. Wiedział, że nie jest bohaterem jakiegoś opowiadania, który nagle zostanie magicznym sposobem uzdrowiony, podobnie jak jego przyjaciel. Gdyby nie utrata władzy nad mięśniami twarzy, uśmiechnąłby się po raz ostatni.

 

Bez żalu pożegnał się ze światem, który prawdopodobnie nie miał mu już nic więcej do zaoferowania.

Koniec

Komentarze

Avanturniku, czy to koniec?

Jeśli tak, to czuję się nieco zawiedziona, albowiem po pierwszej części, dość beztroskiej i lekkiej, w kolejnych spodziewałam się podobnego klimatu. Zebranie w jednej drużynie nietuzinkowych żołnierzy dawało nadzieję na wykorzystanie ich niebanalnych cech i przedstawienie działań wojennych w nieco mniej typowy sposób. Mniej typowy niż zazwyczaj ma to miejsce.

Druga część podtrzymała tę nadzieję i ze sporymi oczekiwaniami przystąpiłam do lektury trzeciego fragmentu.

No i rozczarowałam się trochę. Misja rzeczywiście okazała się straceńcza, a powód dla którego ją podjęto, wcale nie taki ważny. Główną atrakcją tej części były sceny walki, ale raczej nie wypowiem się na ich temat, bo chyba nie znam się na tych sprawach. Przykro mi, że bohaterowie na których liczyłam, polegli.

Natomiast zupełnie nie rozumiem fragmentu zaczynającego się od słów: „Szedł powoli, zatrzymując się kilkukrotnie co jakiś czas”. I kończącego się zdaniem: „Szedł powoli, ale do celu. Na południe”. Nie wiem kim jest i co robi w tym opowiadaniu ów węszący osobnik. A może czegoś nie zrozumiałam…                    

 

„RD wraz z towarzyszącym mu Biomem powoli szli przed siebie…”RD, wraz z towarzyszącym mu Biomem, powoli szedł przed siebie… Lub: RD i Biom, powoli szli przed siebie

 

 „…gdzie przetrzymywany może być oficer”. — Wolałabym: …gdzie może być przetrzymywany  oficer.

 

„W końcu stwierdził, że sprawdzą w pierwszej kolejności tawernę…”W końcu postanowił/ zdecydował, że w pierwszej kolejności sprawdzą tawernę

 

„Teraz przeklinał swoją głupotę, gdyż przydaliby się oni znacznie bardziej u jego boku…” — Wolałabym: Teraz przeklinał swoją głupotę, gdyż w tej chwili bardziej przydatni byliby tutaj

 

„…w czasie półgodzinnej obserwacji terenu, na jakim mógł znajdować się oficer…” — …w czasie półgodzinnej obserwacji terenu, na którym mógł znajdować się oficer

 

„…bowiem hałas, jaki zastał wewnątrz był…” — …bowiem hałas panujący wewnątrz, był

 

„Podszedł do baru…”Podszedł do szynkwasu

 

„RD postawił przed sobą złotą monetę, natychmiastowo kupującRD położył przed sobą złotą monetę, natychmiast kupując

 

Gdzie poszedł?”Dokąd poszedł?

 

„Mężczyzna wyszedł szybkim krokiem z karczmy. Karczmarz zwrócił się…” — Wolałabym: Mężczyzna wyszedł szybkim krokiem. Karczmarz zwrócił się

 

„…do dużo większej ciemności niż ta, którą napotkał na zewnątrz”. — …do dużo większej ciemności niż ta, która panowała na zewnątrz.

 

„Ty leć do osoby z naszego oddziału, którą pierwszą znajdziesz i poinformuj…” — Wolałabym: Ty leć do naszego oddziału i pierwszej osobie którą znajdziesz/ spotkasz, powiedz

 

„Masz ochotę na grubą babkę z karczmy, tak?”Masz ochotę na grubą babkę z karczmy, tak?

 

„Biom popatrzył takim wzrokiem na sierżanta, że ten natychmiast umilkł, nie mogąc wciąż odgadnąć, co chodzi jego podwładnemu po głowie”. — Wolałabym: Biom popatrzył na sierżanta takim wzrokiem, że ten natychmiast umilkł, wciąż nie mogąc odgadnąć, co też podwładnemu chodzi po głowie.

 

„W końcu, po paru minutach ciszy, przerywanej odgłosami wydawanymi przez konie rozległ się nareszcie tak oczekiwany głos, dobiegający jakieś piętnaście kroków od niego”. — Wolałabym: W końcu, po paru minutach ciszy przerywanej parskaniem koni, jakieś piętnaście kroków od niego, rozległ się nareszcie tak oczekiwany głos.

 

„Zaraz oświecę pochodnię, czekaj”.Zaraz zapalę pochodnię, czekaj.

 

„Nie dość mocno, by pozbawić głowy oponenta…” — Wolałabym: Nie dość mocno, by strażnika pozbawić głowy

 

„Cóż, w nieco krótszym czasie kiedyś udało mi się skończyć w kobiecie…” — Chyba nie brzmi to najlepiej, może: Cóż, w nieco krótszym czasie kiedyś udało mi się zadowolić kobietę

 

„Kosquet sam nie wiedział, jakim cudem dryblas robi takie uniki i z jaką łatwością odczytuje jego każdy ruch…”Kosquet sam nie wiedział, jakim cudem dryblas robi takie uniki i z taką łatwością odczytuje/ przewiduje jego każdy ruch

 

„Ogień zacząć lizać ściany budynku, informując Beskończyka…” — Wolałabym: Ogień zacząć lizać ściany budynku, uświadamiając Beskończykowi

 

„…wciąż niepewnie dzierżącego miecz Parallasa, który zdołał już wyjąć miecz z ciała Nakiomczyka”. — …wciąż niepewnie dzierżącego miecz Parallasa, który zdołał już wyjąć oręż z ciała Nakiomczyka.

 

„Oglądał swoje dzieło, klęczącego przed nim wroga, z którego ust zaczęły lecieć strużki krwi. Dopiero wtedy upadł na ziemię”. — Kto upadł na ziemię, Parallas czy Nakiomczyk? ;-)

Może: Oglądał swoje dzieło — klęczącego, pokonanego wroga, z którego ust, w chwili gdy upadał na ziemię, zaczęły cieknąć strużki krwi.

 

„…odparł Kosquet, powoli wstający z ziemi”. — Ponieważ przed chwilą Nakiomczyk upadał na ziemię, proponuję: …odparł Kosquet, powoli się podnosząc.

 

„Stajnia zaczęła płonąć”. — Pożar trwał już od jakiegoś czasu. ;-)

Może: Stajnia zaczęła płonąć na dobre.

 

„Przemieszczając się między chatami wyczuł na sobie spojrzenia, których wolałby uniknąć. Wiedział, że obserwują go dziesiątki natrętnych oczu, zaś każdy jego nieodpowiedni ruch przynieść mógł nieodpowiednią reakcję. Ganił się w duchu za swoją nieuwagę oraz był pod wrażeniem spostrzegawczości towarzysza”. — Przykład nadmiaru zaimków. Powtórzenie.

Proponuję: Przemykając między chatami wyczuwał spojrzenia, których wolałby uniknąć. Wiedział, że obserwują go dziesiątki natrętnych oczu, zaś każdy nieodpowiedni ruch może sprowokować nieoczekiwaną/ niespodziewaną reakcję. Ganił się w duchu za nieuwagę i był pod wrażeniem spostrzegawczości towarzysza.

 

„Oczy starca, który widział nie pięćdziesiąt lat, lecz zdecydowanie ponad kilkaset”. — Raczej: Oczy starca, które widzą/ oglądają świat nie od pięćdziesięciu lat, lecz zdecydowanie dłużej niż kilkaset.

Mówisz o oczach nie o starcu.

 

„…którego subtelny zarost wydaje się tak niewielki…” — Wolałabym: …którego subtelny zarost wydaje się tak wątły/ delikatny

 

„Bowiem to ciało nie pasowało do oczów…”Bowiem to ciało nie pasowało do oczu

 

Oddychało się ciężej, każdy kolejny zaczerpnięty oddech zawierał w sobie…” — Powtórzenie. Wolałabym: Oddychało się trudniej, każdy kolejny zaczerpnięty haust zawierał w sobie

 

„Skończył zakładać siodło dokładnie w momencie…” — Czy siodło było aby twarzowe? ;-)

Może: Skończył siodłać konia dokładnie w momencie

 

„Chwycił jeńca wraz z Parallasem, po czym włożyli go na konia”. — Jednocześnie chwycił i jeńca, i Parallasa? ;-)

Może: Obaj chwycili jeńca i wsadzili na konia.

 

„Oficer z łatwością mógłby ukryć swą tożsamość poprzez szpecące rany, lecz Kosquet już od pierwszego spojrzenia na niego wiedział, z kim ma do czynienia”. — Dość niezgrabne zdanie. Może: Okropne rany twarzy sprawiły, że oficera nie można było rozpoznać, lecz Kosquet, ledwie nań spojrzał, wiedział z kim ma do czynienia/ kogo ma przed sobą.

 

„Im bardziej się skupiał, tym więcej zmarszczek zagościło na jego czole”.Im bardziej się skupiał, tym więcej zmarszczek pojawiało się na jego czole.

 

„Sierżant wciąż nie przyzwyczaił się do jego głosu”. — Wolałabym: Sierżant wciąż nie mógł przyzwyczaić się do jego głosu.

 

„…a słysząc teraz odgłosy wydawane przez umierające konie krajało mu się serce”. — Czy to serce słyszało te odgłosy? ;-)

Może: …a teraz, gdy słyszał odgłosy wydawane przez umierające konie, krajało mu się serce.

 

„Z lewej, w dość niedalekiej odległości dostrzegł…” — Wolałabym: Z lewej, w dość niewielkiej odległości dostrzegł

 

„Do płonącej stajni zostało jeszcze dobre kilka minut biegu, RD nie miał jednak już sił. Mimo to biegł nieprzerwanie, wykrzesując kolejne ukryte pokłady energii”. — Powtórzenie, a i zdania dość niezgrabne.

Może: Do płonącej stajni zostało jeszcze dobre kilkadziesiąt/ kilkaset metrów, a RD zaczynało brakować sił. Mimo to biegł nieprzerwanie, jakby czerpał energię z ukrytych dotąd pokładów.

 

„…nieporównywalną z niczym, co do tej pory odczuwał. Czuł, jak z oczu zaczynają…” — Może: „…nieporównywalną z niczym, co do tej pory przeżywał. Czuł, jak z oczu zaczynają

 

„Widział, jak przeszyty mieczem zostaje Kolene, zaś Abeenazirifang’Thoe’Diemtloss zostaje otoczony przez przeciwników.  Nie mając już nic do stracenia, pognał co tchu w stronę przyjaciela, do którego powoli zbliżali się przeciwnicy”. — Powtórzenia.

Proponuję: Widział jak Kolene zostaje przeszyty mieczem, a Abeenazirifang’Thoe’Diemtlossa otaczają przeciwnicy. Nie mając już nic do stracenia, pognał co tchu w stronę przyjaciela, do którego powoli zbliżali się wrogowie.

 

„RD zablokował uderzenie miecza pierwszego z przeciwników swoim orężem, z trudem zachowując postawę. Drugi przeciwnik uderzył tak, by pozbawić go dolnej kończyny, lecz mimo strzały tkwiącej w nodze udało mu się zrobić unik”. — Z drugiego zdania zrozumiałam, że strzała tkwi w nodze drugiego przeciwnika i to on robi unik.

Proponuję: RD, z trudem zachowując postawę, zablokował orężem uderzenie miecza pierwszego z przeciwników, podczas gdy drugi zadał cios, omal pozbawiający go nogi. Na szczęście, mimo strzały tkwiącej w udzie, zdołał zrobić unik.

 

„Pozostali stali w kółku i przypatrywali się tańcu śmierci”.Pozostali stali w kółku i przypatrywali się tańcowi śmierci.

 

„Głowa sierżanta w ułamku sekundy, który wydawał się wiecznością dla Kosqueta oddzielona została od reszty ciała”. — Wolałabym: W ułamku sekundy, który Kosquetowi wydawał się wiecznością, głowa sierżanta została oddzielona od reszty ciała.

 

Zdekapitowany korpus osunął się natychmiast na ziemię…” — Wydaje mi się, że dekapitacja to odcięcie głowy, że nie korpus został zdekapitowany, a głowa.

Proponuję: Pozbawiony głowy korpus osunął się na ziemię

Za SJP: dekapitacja  «odcięcie głowy podczas egzekucji lub w wypadku»

 

„…zaś miecz przeszył go na wylot w okolicach klatki piersiowej”. — Wolałabym: …zaś miecz przeszył mu na wylot klatkę piersiową.


„Niesamowity ból, którego doświadczał koegzystował z rozlewającą się po całym ciele falą błogości”. — Wolałabym: Niesamowity ból, którego doświadczał, współistniał z rozlewającą się po całym ciele falą błogości.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Napiszę tak: albo tragedię okrasza się trzema szczyptami humoru, albo komedię pozostawia się komedią. Albo pies, albo wydra, a nie coś na kształt świdra.   Klapa na własne życzenie, brak wyważenia proporcji.

Dziękuję standardowo za poprawę błędów oraz rzecz jasna opinie na temat całości.

Jeśli bohaterowie przypadli do gustu, a zakończenie sprawiło spory niedosyt, uspokajam ;-) Chciałbym w (mam nadzieję) dość ciekawy i nieco przewrotny sposób poprowadzić dalej akcję dalszych opowiadań z co najmniej dwoma bohaterami, którzy przewinęli się przez "Ostatni wdech". To, co napisałem do tej pory miało być niejako po prostu "wstępem" do kolejnych moich bazgrołów.

 

Co do zarzutu braku wyważenia proporcji – taki w gruncie rzeczy był mój zamiar, by komedia przerodziła się w tragedię. Jeśli zdaniem czytelników nie zdało to egzaminu, kajam się. Miałem nadzieję, że wypali. W kwestii ewentualnego dalszego ciągu i tak od początku miałem zamiar poprowadzić go w znacznie bardziej humorystycznym tonie, przypominającym bardziej część pierwszą, a nagła zmiana akcentów i uderzenie w tony dramatyczne w powyższym fragmencie miało za zadanie wstrząsnąć czytelnikiem tak, aby nie spodziewał się kontynuacji :-)

 

A co do fragmentu, który został przytoczony, a niezrozumiany – właśnie to niejako miało być wyrwane z kontekstu wprowadzenie do następnego opowiadania. W momencie pisania wydawało mi się to dobrym zabiegiem, ale teraz w sumie wykiełkowało we mnie ziarno wątpliwości, które nie daje mi spokoju w tej kwestii.

No widzisz, czym się kończą zmiany koncepcji podczas pisania… Plus, jak się domniemywam, brak do końca skonkretyzowanej koncepcji wyjściowej. Nie wstrząśniesz czytelnikami, przynajmniej większością z nich, kontrastem nie wynikającym jasno z fabuły. Prędzej, przykro mi, zniechęcisz. Pozabijać postaci, do których już zaczęliśmy się przyzwyczajać, potrafi każdy, ale to kiepski zabieg, bo kojarzy się z zamknięciem, definitywnym, całej historii. Ciąg dalszy z osobami, ledwie zarysowanymi w tle? To nie to samo.   Niech z ziarna wątpliwości wyrośnie coś, co każe Tobie – i pozwoli – na zbudowanie historii spójnej, wciągającej i ładnie napisanej. Powodzenia!

Trochę ciężko mi odpowiedzieć na powyższe zarzuty mając w głowie już ułożony plan "mniej więcej" co zrobić dalej i jednocześnie nie chcąc zdradzić zbyt wiele, siłą rzeczy jestem zmuszony napisać "brak komentarza" ;-) Najlepiej odpowiedziałbym na to dodając kolejne opowiadanie i rozwiewając tym samym część wątpliwości, ale póki co ciąg dalszy istnieje wyłącznie w moim umyśle. Przelanie go na nawet nie tyle papier, co wersję elektroniczną zajmie mi zapewne spory kawał czasu, zwłaszcza, że aktualnie skrobię coś w nieco innych klimatach i mam nadzieję, iż okaże się to lepsze od debiutu.

 

Wiem, że sporo pracy przede mną. Jestem świadom również, iż zakończenie mogło rozczarować.

Ale jak "całościowo" opisalibyście moje wypociny? Chciałbym po prostu dostać może niekoniecznie krótką, ale z całą pewnością rzeczową odpowiedź w stylu: "Średnio", "Dobrze, ale…" czy "Totalna chała, nie polecam", dodatkowo punktując ewentualne wady/zalety, jakie wykryliście czytając całość (nie mam na myśli błędów, które zostały już wymienione, raczej kwestie stylu, przedstawienia bohaterów, fabuły itp.). Lepiej chyba odnajdę się w systemie zero-jedynkowym ;-)

 

Pozdrawiam i dziękuję za porady.

Nowa Fantastyka