- Opowiadanie: Olchen - Lasostrachy (1)

Lasostrachy (1)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Lasostrachy (1)

Część I – Spotkanie

Zima okazała się ostrzejsza, niż kiedykolwiek. Każdy oddech kuł w płuca niczym setka szpilek, a oczy szczypały niemiłosiernie. Najgorzej było jednak z ustami, które niezakryte marzły i pękały, a zakryte przyklejały się do materiału. Głos w radiu zalecał niewychodzenie z domu bez potrzeby, a wszystko, co nie musiało chodzić dwadzieścia cztery godziny na dobę – zostało zamknięte. Jednym słowem obezwładniająca nuda, która po katowsku dręczyła nasze dusze, właśnie zyskała potężnego sprzymierzeńca i atakowała ze zdwojoną siłą. W takich oto okolicznościach, spotkała mnie moja mało przyjemna przygoda, która zachwiała wiedzą co do filarów rządzących naszym światem – logiką, rozsądkiem i wytłumaczalnością (a przynajmniej tak ja to widzę). Historia ta jest tak nieprawdopodobna, że nie ma sensu powtarzać jej dalej, bo i kto miałby uwierzyć w te bzdury?

Wyszedłem z domu wcześnie rano i ruszyłem drogą, którą mógłbym z zamkniętymi oczami namalować farbą olejną na desce. Pewnego razu zorientowałem się, że podświadomie liczę rosnące wzdłuż płotów rośliny, których nazw nie umiałbym nawet wymienić. Przynajmniej podczas cieplejszych miesięcy, ponieważ teraz wszystko przykrywał szarawy i zamarznięty na kość śnieg. Chciałbym powiedzieć, że pod stopami trzeszczał deptany puch, jednak prawda była taka, że na drogę składała się zamarznięta mieszanka błota i brudnej wody. Gdyby nie specjalne buty, o podeszwie grubszej niż opona ciężarówki, zapewne obciąłbym sobie stopę. Boże, co to za kraj. Chciałoby się pomarudzić, ale od ciągłego narzekania serwowanego przez telewizję, radio i sieć – nawet również to obdarto z resztek uroku. Jak się okazuje, również malkontent w tych czasach nie ma lekko.

A więc idę, wzdłuż ulicy, którą światli włodarze zamknięci w ciepłym ratuszu raczyli nazwać ulicą Różową, co nie miało oczywiście najmniejszego sensu, ponieważ, ani nie była różowa, ani domy przy niej nie były różowe, ani nawet nie rosły przy niej jakiekolwiek róże. Chociaż wtedy powinno się ją nazwać Różaną, a nie Różową. W każdym razie, ze względu na położenie, sami nazywaliśmy ją po prostu – Polną. Ulica ta, a w zasadzie ścieżka rozjechana przez samochody, biegła wzdłuż pola, które to z kolei przechodziło w las. Sam las od pola odgradzał płynący leniwie strumyk, którego nazwy nikt w zasadzie nie znał. Mieliśmy to kiedyś dla przyzwoitości sprawdzić, ale zapomnieliśmy. Mówiło się po prostu – rzeczka. Rzeczkę można było przekroczyć w trzech miejscach, tj. przejść po małej zaporze, która była najbliżej nas, prowizorycznym mostku, do którego był już spory kawałek oraz resztkach samochodu, który kiedyś gromada wybitnych intelektualistów zepchnęła do rowu. Ten jednak był bardzo daleko i nigdy nie chciało się nam do niego zaglądać. W sumie nawet nie wiedzieliśmy, czy dalej jeszcze tam leży. Może złomiarze rozebrali go już na części i puścili na handel?

Po drugiej stronie Polnej stały domki – jedne większe, drugie mniejsze. Jeszcze inne tak małe, że w zasadzie nie powinno się ich nazywać domkami, tylko produktami domo-podobnymi. Całość przedstawiał się dość… no właśnie. Co jeden, to inna opinia. Jedni mówili, że to architektoniczne nieporozumienie. Inni, że ciekawy klimat, obrazujący ludzką różnorodność. Osobiście było mi wszystko jedno. Zwłaszcza teraz, kiedy mróz próbował przebić mnie swoim ostrzem na wylot.

A dokąd to idę w ten zapomniany przez Boga poranek? Oczywiście, do Feliksa – jednej z niewielu osób, która w mojej opinii nie tylko posiadała mózg, ale robiła z niego również pożytek. Prywatnie wiecznego studenta, a osobiście – mojego przyjaciela, choć pokrewnymi duszami nazwać by się nas nie dało. Skoro wyjaśniłem już, gdzie idę, wyjaśnię również – po co tam idę. A idę tam po to, żeby Feliksowi nie nudziło się, kiedy wyprowadza swojego pieska. Wszechmoce dajcie mi siłę, abym nie udusił tym razem tego poczciwego stworzenia, które raz po raz zwiewa nam i musimy je gonić.

Wiatr zawiał mocniej, a mnie aż skurczyło wewnętrznie. To chyba jakiś żart – pomyślałem. Już widzę nagłówki jutrzejszych gazet – „Wyszedł z domu i słuch po nim zaginał”. A na wiosnę – „Roztopy przyniosły makabryczne odkrycie, zaginiony dwudziestoparolatek odnaleziony zamarznięty na kostkę dziesięć metrów od domu”. Zastanawiałem się również, czy nie zacząć pić rumu do porannej herbatki, ale podobno alkohol powoduje jedynie iluzję ciepła. Jednak w warunkach takich jak obecne, nawet iluzja ciepła podnosiła ducha. Powinno się tu ćwiczyć wszystkie jednostki specjalne świata. Dopiero jak przesiedzą tydzień na tym zamarzającym zakątku globu i odmrożą sobie dupska, będą mogli głosić wszech i wobec – że są gotowi walczyć w każdych warunkach.

Skręciłem z Polnej i wszedłem w boczną uliczkę, na której mieściły się szeregowce. Doszedłem do znajomej mi furtki i wszedłem bez dzwonienia. W domu powinien być tylko Feliks, więc i nie było się co cackać, zwłaszcza, że palce u nóg miałem już całkowicie skostniałe. Otworzyłem sobie drzwi wejściowe, i wszedłem do przedsionka. Przywitał mnie znajomy zapach tego demonicznego stworzenia, które dzisiaj może kosztować życie któregoś z nas. Czołem! – zawołał znajomy głos. Witam, witam – daj mi się tylko trochę zagrzać, i możemy iść.

Od Feliksa wyszliśmy jakieś dwadzieścia minut później. W dalszym ciągu było raczej ciemniej, niż jaśniej oraz zimniej, niż cieplej. Towarzyszył nam pies – Jugo, który zdawał się kompletnie ignorować panującą wokół aurę mroźnej śmierci. Zadowolony z siebie pomknął w stronę pola. Już od jakiegoś czasu nie musieliśmy używać smyczy – jako że Jugo zrozumiał, że żarcie dają tylko w jednym miejscu, dlatego warto do niego czasem wrócić.

Słyszałeś, że mają być przerwy w dostawie prądu, ze względu na zimno? – zapytałem.

Tak, po prostu cudownie. Zaraz będą nam zwozić koksowniki z przeznaczeniem do użytku wewnątrz pomieszczeń. Robi się trochę zimniej, a ten kraj zamiera. Czytałem wczoraj wieczorem, że nawet liczba przestępstw zmalała drastycznie.

O nie! – zaśmiałem się. Teraz to już naprawdę koniec. Widocznie bandziory odpowiedzieli na apel władz, o nieopuszczaniu domów, bez koniecznej potrzeby.

Tak, żyją na tym, co udało się zgromadzić przez wiosnę i lato.

Zaśmialiśmy się oboje. Ale z czego tu się śmiać? Zima pokazała słabość całego tego systemu, który miał być gotowy na każdą okoliczność. A tu: samoloty nie latają, pociągi nie kursują, tramwaje jeżdżą, tylko na głównych liniach. BA! Zamknęli nam nawet osiedlowego fast-fooda! Jeżeli on się zamknął, to znaczy tylko tyle, że koniec jest już bliski.

A co u Ciebie? – zapytałem. Pisał do Ciebie twój dręczyciel?

Miałem na myśli promotora Feliksa, który postanowił wyruszyć przeciwko niemu na krucjatę i zmusić go, do napisania prawdziwej pracy dyplomowej, co Feliks uznał oczywiście za atak na swoją skromną personę, i rozpoczął kątr-krucjatę, przeciwko swojemu promotorowi, zarzucając mu brak obiektywizmu i zwykłe czepianie się. Tak, Feliks potrafił być upierdliwy.

Cóż, wstrętny Gudziec nie chce oczywiście zaakceptować ostatniego rozdziału, tak jak dwóch poprzednich. Opisał się coś o braku źródeł do moich tez i tym podobne. W sumie po co sobie zawracać nim głowę? – odpowiedział Feliks.

Dlaczego Gudziec? – zapytałem.

Bo wygląda jak dzika świnia! – odpowiedział Feliks.

Chociaż ostatnio ktoś powiedział, że przypomina bardziej dupę z uszami – dodał.

Przestałem się śmiać po dobrej minucie. Zaliczyłem również prawdopodobnie zapalenie płuc, bo zapomniałem zasłonić usta szalikiem. Jugo podbiegł do nas na chwilę, po czym zawrócił niczym bojowy śmigłowiec i puścił się znowu biegiem w stronę zapory.

Może darujemy sobie dzisiaj wizytę w lesie? – zapytałem.

Nie bądź babą! Trzeba kultywować tradycję.

Z ciężkim sercem ruszyłem przez pole, w stronę przeprawy, za którą wyrastał wysoki, ciemny las. Wyobrażałem sobie, że obcą osobę mógłby przejmować grozą, ale my znaliśmy go bardzo dobrze, więc zapuszczaliśmy się w głąb zarówno w dzień, jak i w nocy. Las ciągnął się około dziesięć kilometrów na zachód, i kończył na następnej miejscowości oraz około pięciu kilometrów na północ, gdzie opasała go obwodnica miasta. Do wschodu zamykała go nasza dzielnica domków, a od południa, droga krajowa – dziurawa tak, jakby dopiero co padła ofiarą deszczu meteorytów. Gdy doszliśmy do zapory, zobaczyliśmy Jugo, który wyraźnie na nas czekał. Pies był za mały, żeby samemu wspiąć się na mostek, więc Feliks musiał brać go na ręce, żeby mógł przejść na drugą stronę. Mała cholera była również za mała, żeby zeskoczyć na ziemię z drugiej strony – zatem Feliks po prostu taszczył go ze sobą. Dzisiaj zadanie było dodatkowo utrudnione, ponieważ obręcze było całkowicie pokryte lodem. Musiałem zatem wepchnąć Feliksa, który to na rękach trzymał Jugo, a sam gramoliłem się na czworaka. Dlaczego nikt do tej pory nie pomyślał, żeby zrobić tutaj schodki? A po co one komu? – odebrałyby urok tego miejsca i poczucie przygody – pomyślałem.

Feliks po mało zgrabnym skoku na ziemię, po drugiej stronie mostku, poślizgnął się i gruchnął tak mocno, że aż zadudniło. Chryste – powiedziałem. Pierwsza ofiara mroźnej zimy w dniu dzisiejszym. Zeskoczyłem obok Feliksa i sam się pośliznąłem. Amortyzowałem upadek rękami, więc w ostatecznym rozrachunku mogłem uznać się za szczęściarza.

Żyjesz? – zapytałem.

Tak – wykrztusił Feliks, i zaczął się podnosić. Jego jasna kurtka… a właściwie, jago niegdyś jasna kurtka, ostatecznie jasną być przestała.

A temu co? – zwrócił uwagę Feliks.

Odwróciłem się i zobaczyłem Jugo. Pies stał nieruchomo, wodził oczami za czymś dla nas najwyraźniej niewidocznym i… cicho powarkiwał. Wpatrywał się w ciemnię, w której znikała leśna ścieżka. Ścieżka ta, jak doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, po około pięciuset metrach łączyła się z dość szeroką, wyciętą, gruntową drogą, a która to wiodła na zachodni koniec lasu. Od drogi tej odchodziło kilka mniejszych lub większych odgałęzień, jednak najczęściej uczęszczano właśnie TĄ drogą, którą nazywano po prostu – Leśną. Może i lokalna ludność nie kierowała się zbytnią finezją podczas nazewnictwa, jednak nazwy te, nadawane właśnie przez nią, były o wiele bardziej praktyczne od oficjalnych i przynajmniej było wiadomo, o co chodzi.

Ruszaj się Jugo! – zawołał Feliks. Nie mamy całego dnia! No już! Jugo!

A Jugo stał i nie wyglądał na takiego, co ma zamiar ruszyć. Popatrzył na Feliksa wzrokiem mówiącym: „I co się drzesz chamie? W pysk strzelę to się uspokoi!” W każdym razie słowne, ani nawet fizyczne stymulatory nie pomogły i Jugo gdzie się zatrzymał, tam stał. Sami ruszyliśmy przodem, licząc na to, że pies pobiegnie za nami. Kiedy zapora zaczęła powoli znikać za zakrętem, usłyszeliśmy żałosne skomlenie – a Jugo przydreptał, z opuszczonymi uszami.

No i co się tak boczysz? – zapytał Filip.

Może po prostu ma taką samą ochotę na tą wycieczkę, co i ja? – zapytałem.

Przestań przynajmniej ty skomleć – powiedział Feliks.

Przeciągniemy go tradycyjną drogą, to potem będzie spokój do końca dnia. Zwłaszcza teraz, kiedy nie da się go wypuszczać na ogródek.

W lesie panowała głucha cisza. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że jest w nim zupełnie ciemno, prawie jak w środku nocy. Odczuwałem również pewien dyskomfort, ciężko to jakoś wytłumaczyć. No i to zimno. Rany boskie, łzy zamarzają w oczach, ślina w ustach, a kres w żyłach – o innych płynach ustrojowych nie wspominając. Jugo natomiast zupełnie ześwirował. Biegał wokół Feliksa, warczał i skomlał na zmianę, próbował się na niego wspinać, lub po prostu kładł się na ziemi i Feliks musiał go brać na ręce. Nagle zrobiło się zupełnie ciemno.

Czy to jest normalne? – zapytałem.

A co myślałeś? Przecież drzewa w tym miejscy przy czubkach prawie się łączą, a poranek jest dość ciemny. Jak dojdziemy do Leśnej to powinno wpaść trochę światła – burknął Feliks.

Tak, ale poprzednich zim droga o tej porze była zupełnie normalna, a przede wszystkim – widoczna! – odparłem.

Daj już spokój – powiedział Felkis i wyciągnął telefon, w którym to producent przewidział opcje latarki. Brawo producencie telefonów – przewidziałeś wszystko – pomyślałem. Szkoda, że nie ma w nim opcji „grzanie”. Wkładało się taki telefon do kieszeni kurtki, który działałby jak grzałka. Muszę to gdzieś zapisać – może zostanę dzięki temu pomysłowi bogaty.

Nie minęło pięć minut, a doszliśmy do głównej drogi, jeżeli tak można ją nazwać. Zasadnicza różnica pomiędzy „Leśną” a resztą ścieżek polegała na tym, że pod Leśną wykarczowano równy pasek lasu tak, aby można było przejechać samochodem – a przynajmniej samochodem, o odpowiednio wyższym zawieszeniu. Tak naprawdę nie widziałem tu nigdy innej maszyny – niż traktor, który ciągnął wóz z drewnem. Faktycznie, było nieco jaśniej, jednak w dalszym ciągu czułem ten dziwny niepokój, który nigdy mi nie towarzyszył. Przynajmniej nie tutaj i nie tak mocno.

Nie widziałem jednak powodów, żeby nie kontynuować wycieczki, tradycyjną trasą, co oznaczało około kilometrowy marsz, i powrót przez las do rzeczki, na wysokości prowizorycznego mostka, którym wracaliśmy na pole, a następnie na drogę, która ciągnęła się wzdłuż zabudowań. Dzisiaj żałuję, że nie zawróciliśmy. W ogóle żałuję, że nie posłuchaliśmy apeli o pozostanie w domach. Wątpię jednak, żeby nasze lokalne władze chciały uchronić nas przed tym, co spotkaliśmy z Feliksem tego ciemniejszego niż zazwyczaj poranka, na drodze którą – jak nam się wydawało – doskonale znaliśmy. Szliśmy leśną drogą, nie zważając na zawodzenie i pojękiwanie Jugo. Wiatr szalał pomiędzy drzewami, wydając niespokojne jęki, które mogłyby zmrozić krew w żyłach, gdyby nie to, że te dziwne odgłosy towarzyszyły nam od samego początku, więc nie zwracaliśmy już na nie większej uwagi.

Widzisz – kontynuował Feliks, cała nasza cywilizacja tak naprawdę wisi na włosku. Robi się trochę zimniej i katastrowa gotowa. Czytałeś, że po pierwszych opadach śniegu w samej Anglii zmarło około 60 osób? Jeden cymbał wychłodził organizm w samochodzie na poboczu. A temperatura spadła tam raptem do minus dziesięciu stopni. Co by było, gdyby na zachodzie zapanowała temperatura taka, jak u nas – minus dwadzieścia pięć? Apokalipsa gotowa. Państwowość przestałaby istnieć po dwóch dniach. Nie rozstawiliby nawet koksowników, po pewnie nie wiedzieliby co to jest.

Skąd ty bierzesz siłę, która umożliwia Ci ten słowotok? – zapytałem. Z resztą, żaden koniec cywilizacji by nie nastąpił. Tacy Rosjanie żyją z tą temperaturą rok w rok. Najwyżej doszłoby od przesunięcia cywilizacyjnego na wschód.

Błąd logiczny Panie kolego! – odparował Feliks. Jeżeli temperatura zrobiłaby psikusa w Anglii, to zrobiłaby psikusa również w Rosji i zaserwowała miłośnikom blina minus sześćdziesiąt – a tego żadna babuszka by nie przetrwała.

Dobrze – powiedziałem. Ustaliłeś sam ze sobą, że wszyscy by zamarzli. I co dalej? – zapytałem.

Nic – powiedział. Bo już nas nie ma.

No tak – pomyślałem. Zaraz palce u rąk i stóp mi odmarzną, a temu się zebrało na rozmyślania natury filozoficznej. Te jego ośmioletnie studia mu ewidentnie nie służą. Gdyby za same rozmyślania ktoś płacił, nasz przyjaciel Feliks zostałby już milionerem.

Z resztą, jeżeli już o Rosji mowa – kontynuował, to bardziej niż zima, zagraża nam wstrzymanie importu z tego kraju.

Importu czego – zapytałem.

Dobrze, że pytasz – odpowiedział, a ja zdążyłem pożałować, że w ogóle się odezwałem.

Otóż odpowiedź brzmi – czegokolwiek. Pamiętasz, jak wstrzymali import mięsa, albo owoców? O mało nie zrujnowali nam rynku. No i po co zbroić się przed napaścią militarną z Rosji? Wystarczy, że wstrzymają import na dwa – trzy miesiące – i wezmą nas bez walki. Ba! Sami rzucimy się im w ramiona!

Feliks zapewne kontynuował by swoją tyradę, gdyby nie to, co zobaczyliśmy na drodze przed nami. A w zasadzie kontury tego, co wydawało się nam, że widzimy, bo w dalszym ciągu było bardziej ciemno, niż jasno. Międzyczasie zorientowaliśmy się, że Jugo gdzieś przepadł.

W oddali odziany w długi płaszcz z kapturem, zwrócony w stronę lasu stał człowiek. Jego ubranie przywodziło na myśl mnicha w habicie. Nie pamiętam, którzy braciszkowie nosili się na brązowo, ale nie było to w tej chwili najważniejsze. No cóż, może i dziwnie ubrany, ale przy obecnych temperaturach człowiek założyłby wszystko, żeby tylko się ogrzać. Szliśmy dalej, a Feliks zaczął nawoływać Jugo. Postać, do której teraz zbliżyliśmy się na tyle blisko, żeby dokładniej się przyjrzeć, stała nieruchomo. Było to dość dziwne, ale w lesie nie brakuje wariatów. Kiedy byliśmy już dostatecznie blisko, żeby osoba przed nami mogła nas usłyszeć – nie mając innego pomysłu – powiedziałem po prostu – Dzień Dobry. Postać nie poruszyła się. Powtórzyłem jeszcze raz, ale również nie uzyskałem odpowiedzi. Cóż, pomyślałem – takie życie. W tym momencie spod kaptura wydobyło się dziwne chrapnięcie, a potem odgłos, przywodzący na myśl – mlaskanie. Feliks trącił mnie łokciem.

Spojrzałem na niego i zobaczyłem strach w jego oczach. Patrzył na stopy niecodziennego nieznajomego. Były… bose. Bose, zmrożone, brakowało im niektórych palców, a miejscami wyglądały tak, jakby grzyb pożarł łapczywie duże fragmenty tkanki.

Chryste – powiedziałem. Hej! potrzebujesz pomocy? – zapytałem dość głośno.

Feliks złapał mnie za kurtkę. Spadamy – wyszeptał.

Co? – zapytałem również szeptem.

On ma tam nóż – szepnął Feliks. Przez chwilę widziałem ostrze.

Obeszliśmy nieruchomą postać możliwie szerokim łukiem, i szybkim krokiem ruszyliśmy przed siebie – cały czas oglądając się do tyłu, gdzie napotkany człowiek tkwił nieruchomo. Dreszcz przeszedł mi po plecach.

Chryste, co to było? – zapytałem.

Nie wiem, trzeba będzie to zgłosić jak wrócimy – powiedział Feliks. Tylko gdzie jest ten cholerny Jugo!

Zmierzaliśmy w stronę prowizorycznego mostku, kiedy zaczął padać śnieg i zrobiło się jakby ciemniej. Wiatr wezbrał na sile.

Jugo! – krzyknął Feliks, który szedł za mną.

Nagle usłyszeliśmy nienaturalny, nieludzki, chropowaty krzyk oraz wyraźne skomlenie psa. Głos dochodził z jedynego miejsca, do którego nie chcieliśmy wracać. Ręce zaczęły mi się trząść.

Skurwiel dopadł mojego psa! – krzyknął Feliks i rzucił się biegiem w stronę, z której właśnie przyszliśmy.

Feliks! Nie bądź głupi! Sam mówiłeś, że gość ma nóż! – krzyknąłem.

Feliks przystanął i klęknął, po czym podniósł wystającą ze śniegu gałąź i ponownie puścił się biegiem w dół drogi, gdzie zostawiliśmy dziwnego nieznajomego. Sam złapałem za pierwszy z brzegu kamień, i pobiegłem za Feliksem. W zasadzie nie dało się nazwać tego biegiem, ponieważ ziemia była zbyt zamarznięta, żeby można było poruszać się szybciej, niż tylko szybszym marszem. Inaczej człowiek padłby po karu krokach.

Gdy zrównałem się z Feliksem, między nami przebiegła mała, przestraszona, skomląca kulka z podwiniętym ogonem. Jugo pognał w stronę drewnianego mostku, zostawiając za sobą linię małych czerwonych kropel.

Kurwa! On pociął Jugo! – krzyknął wściekły Feliks.

Spadamy! Zadzwonimy po Policję! – powiedziałem.

Zanim minęło jedno uderzenie serca, z mroku wyłoniła się postać, którą już dobrze znaliśmy. Szła w naszą stronę, trzymając w ręku nóż albo coś, co nóż przypominało. W zasadzie przypominało to krótki, pokrzywiony miecz, o ostrzu – całkowicie przeźroczystym. Jakby zrobionym z lodu! Feliks zacisnął mocniej ręce na gałęzi i krzyknął coś w stronę nieznajomego, czego nie usłyszałem, przez świszczący pomiędzy drzewami wiatr. Ten sam wiatr zwiał zbliżającemu się do nas człowiekowi kaptur. Ogarnęło nas całkowite przerażenie. Rzuciliśmy wszystko co mieliśmy w rękach, i zaczęliśmy uciekać.

Kurwa! Widziałeś to! – zachrapał Feliks.

Tak! Biegnij! – odkrzyknąłem.

Feliks upadł. Zatrzymałem się kilka metrów dalej, starając się utrzymać równowagę na zamarzniętej drodze. Ruszyłem w stronę Feliksa, jednak postać stała już nad nim. Dopiero teraz ujrzałem pełnię horroru, z jakim mieliśmy do czynienia i byłem przerażony. Feliksa sparaliżowało ze strachu.

Stał nad nim człowiek, lub coś co kiedyś było człowiekiem. Deformacja twarzy była tak daleko posunięta, że nie przypominała w ogóle czegoś, co można by twarzą nazwać. Nie posiadał oczu, ani nawet oczodołów, posiadał za to większe niż normalnie usta, w których nie było ani jednego zęba. Przed całą głowę biegły większe lub mniejsze rany, pokryte zamarzniętą krwią i innymi płynami. Można nawet powiedzieć, że istota ta nie posiadała połowy czaszki. Dopiero teraz zauważyłem jak bardzo brudny i pokryty jakąś mazią istota ta ma płaszcz. To co jednak przeraziło mnie najbardziej to fakt, iż napastnik nie trzymał w ręce noża. Ostrze po prostu wyrastało wprost z jego nadgarstka!

Hej! – krzyknąłem. Hej! – tutaj! – miałem nikłą nadzieję, że odciągnę uwagę przybysza od Feliksa, który zaczął czołgać się na plecach w moją stronę. Sam rzuciłem okiem za czymś, czym można by się bronić. Istota zrobiła krok do przodu, wydając niezrozumiały charkot. Żółta maź popłynęła jej z ust.

W końcu sięgnąłem leżący przy drodze kamień i rzuciłem go w stronę potwora. Kamień odbił się tylko od niego, a on jakby go nie zauważył. Skierował swoją bezoką twarz w stronę Feliksa jakby z zaciekawieniem. Przystanął na chwilę i znieruchomiał. Oboje zamarliśmy. Stwor podniósł głowę, jakby nasłuchując, po czym błyskawicznie ciął Felika po gardle – wydając ten okropny chrobot. Cała sytuacja wydała mi się tak nierealna, że nie drgnąłem nawet o milimetr. W przeciwieństwie do Feliksa, który zdążył zasłonić się ręką. Ostrze prześlizgnęło się po rękawie, od łokcia, aż po nadgarstek. Gruba wojskowa kurta, którą Feliks uwielbiał zakładać w zimie, a z której zawsze się naśmiewałem, prawdopodobnie uratowała mu teraz rękę (i życie).

Potwór cofnął się o dwa kroki, a następnie nienaturalnie szybko puścił się biegiem w głąb lasu, cały czas nienaturalnie charkając.

Feliks wstawaj! – krzyknąłem i złapałem go za ramiona.

Feliks wstał. Ruszyliśmy, trzymając się pod łokcie, jednak Feliks się nie odzywał.

Feliks stary! Jesteś ranny!? – nic, zero reakcji.

Nagle z głębi lasu zaczęły dochodzić odgłosy, które spotęgowały nasze przerażenie. Tam, za drzewami jakby doszło do jakiejś bitwy! Wyraźnie słyszałem krzyki ludzi w języku, którego nie rozumiałem, szczęk metalu, rżenie koni i ten obrzydliwy charkot. Z początku głosy ludzkie przeważały, z czasem jakby charkot dawało się słyszeć wyraźniej. Nie wiadomo kiedy, zrobiło się zupełnie ciemno! I całkowicie cicho! To chyba jakiś żart!

Cały czas mówiłem do Feliksa, jednak ten się nie odzywał. W końcu zatrzymaliśmy się, ponieważ dalsze błądzenie po ciemku nie miało sensu.

Byłem przerażony. Ręce mi drżały. Nie widziałem niczego, nawet na wyciągnięcie ręki.

Gdzie masz telefon? – wyszeptałem.

Nic.

Feliks, musimy się ratować. To jest jakiś obłęd. Musimy dojść do przejścia i dotrzeć do osiedla.

Ponieważ nie udało mi się wymusić na Feliksie jakiejkolwiek reakcji, sam sięgnąłem do kieszeni kolegi i wymacałem urządzenie. Wyciągnąłem je i włączyłem latarkę. Niewidzialna dłoń ścisnęła mnie za serce.

Przed nami stał stwór, którego widzieliśmy na drodze. To, co nazywałem jego twarzą pokrywała czerwona posoka. Podobnie jak jego odzienie oraz dziwny nóż. W jednej chwili wbił ostrze Feliksowi w podbrzusze, a następnie – wydobywając z siebie nienaturalną siłę – podniósł go ponad swoją głowę – wyjąc przeraźliwie. Feliks wydał z siebie okrzyk przerażenia i bólu.

Telefon upadł mi gdzieś w zamieszaniu i znowu zrobiło się całkiem ciemno. Rzuciłem się biegiem przed siebie. Biegłem najpierw drogą, potem już przez sam las – nie wiedząc nawet, gdzie się znajduję. Łzy napłynęły mi do oczy – Feliks nie miał prawa tego przeżyć. Nagle ususzałem szczekanie psa. Jugo! W pewny momencie las się skończył i dotarłem do rzeczki. Zrobiło się znacznie jaśniej, wobec czego zobaczyłem przed sobą resztki samochodu, który ktoś wepchnął do rzeczki.

Jezu, jestem tak daleko?

Na drugim brzegu stał Jugo. Na czworakach przeszedłem po pojeździe, który pokrywała gruba warstwa lodu i zacząłem wspinać się do zboczu rowu, gdy nagle ujrzałem przed sobą czyjąś dłoń w rękawicy! Ze strachu krzyknąłem i poleciałem w dół, wprost na zalegający w dole samochód. Wylądowałem na bagażniku. Rozległ się odgłos giętej blachy i pękającego lodu.

Moim oczom ukazał się Feliks, całkowicie żywy! Klęczał z wyciągniętą przed siebie dłonią.

Feliks! Nic Ci nie jest!? – wykrzyczałem bardziej przerażony niż zdziwiony.

Popatrzył na mnie zdziwiony.

Oczywiście, że nic mi nie jest– odparł. Czemu to miło by mi coś być?

Ponownie wspiąłem się po zboczu, złapałem rękę Feliksa i stanąłem naprzeciw niego.

Skąd się tu wziąłeś? – zapytałem.

Cóż, odkąd puściłeś się biegiem po tym jak spotkaliśmy tego dziwnego dziadka, jeszcze przed drewnianym mostkiem, postanowiłem Cię nie gonić, tylko przeszedłem na drugą stronę i szedłem już polem, bo w lesie zrobiło się strasznie ciemno. Tu przynajmniej było cokolwiek widać. Pomyślałem, że przejdziesz po samochodzie, bo i gdzie indziej – i nie pomyliłem się. Muszę Ci powiedzieć, że nastraszyłeś mnie trochę swoim dziwnym zachowaniem.

Usiadłem na zimnej jak lód ziemi i złapałem się za głowę. Chryste, czy ja oszalałem? Co to – jakieś halucynacje? Może od zimna psychika mi siada?

Wstawaj z tej ziemi! – powiedział Feliks. Dzięki tobie czeka nas dłuższy niż planowaliśmy spacer do domu.

Szliśmy w milczeniu. Jugo trzymał się na uboczu, idąc równo z nami, i nie wydając żadnych dźwięków. Raz po raz patrzyłem w stronę lasu i na Feliksa, który szedł przede mną, starając się rozgryźć, co się właściwie stało. Niemniej czułem wielką ulgę. Kiedy doszliśmy do domu Feliksa, ten odwrócił się w moją stronę, ściągnął rękawicę i wyciągnął rękę w moją stronę.

Serwus kolego! – powiedział.

Podałem mu dłoń i spojrzałem w oczy. W jednej chwili cały strach powrócił, ze zdwojoną siłą. Na rękawie grubej, skurzanej kurtki zauważyłem ślad po równym, płytkim cięciu, który pomimo grubości skóry, był w dalszym ciągu widoczny. Poza tym nie przypominam sobie, żeby Feliks kiedykolwiek żegnał się ze mną, podając mi rękę.

Trzymaj się przyjacielu – powiedziałem, patrząc w jego dziwnie szkliste oczy, po czym odwróciłem się i ruszyłem w stronę domu. Starałem się powstrzymać drżenie dłoni, jednak po chwili nogi ugięły się pode mną i musiałem przystanąć. Po krótkiej chwili ruszyłem dalej, całkowicie wyludnionym zdawałoby się osiedlem.

Kiedy doszedłem do domu, odwróciłem się w stronę lasu. W oddali ujrzałem małą, niewyraźną postać, idącą w jego stronę. Chociaż nie widziałem zbyt dokładnie, gruba skurzana kurta nie pozostawiała wątpliwości, kto brnie przez pokryte śniegiem i zamarznięte pole.

Następnego dnia rodzina Feliksa zgłosiła jego zaginięcie. Dwukrotnie złożyłem zeznania, opisując naszą ostatnią wizytę w lesie, pomijając jednak tą nieprawdopodobną część, w którą i tak nikt by mi nie uwierzył. Moje zeznania pokryły się z zeznaniami sąsiadki Feliksa, która to widziała nas, jak żegnaliśmy się pod jego domem. Feliks w dwie minuty po moim odejściu podobno wyszedł z domu – bez psa – i udał się ponownie do lasu. Ale po co szedł do lasu sam w taką zimnicę? – nikt nie umiał odpowiedzieć. Policja przetrząsnęła teren w wzdłuż i w szerz, jednak nie znalazła najmniejszego śladu po Feliksie. Jestem prawie przekonany, że mój przyjaciel zginął tamtego okropnego dnia, zabity przez coś, czego nie umiem nawet opisać. Sam żyję w strachu przed tym, co widziałem i czego doświadczyłem. Czy to, co zabrało Feliksa już odeszło? A może czeka, tylko na co? Dotarło do mnie, że wszystko co znamy, w świetle tamtych wydarzeń, zostanie odwrócone do góry nogami. Czuję, że muszę ustalić, co stało się w tym lesie i jak z tym walczyć. Tyle jestem winny człowiekowi, którego jako jedynego uważałem za przyjaciela.

Koniec Części I.

Koniec

Komentarze

Bajoro – to połączenie – bagna i jeziora. A więc tak opisujemy zamulone jezioro, albo mocno nawodnione bagno. Nigdy bajoro nie jest rzeczką. Pozdrawiam.

Nigdy bajoro nie jest rzeczką.

Chyba, że to rzeczka o nazwie Bajoro :D

Dzięki za uwagę. Miejsce, które starałem się opisać istnieje na prawdę, a rzeczkę faktycznie nazywaliśmy "bajorkiem" (nie rzeczką – jak w opowiadaniu). W tekście tego zabrakło. Zmieniłem na strumyk – żeby nie biło tak po oczach.

Quetzalcoatlu, ratuj moje oczy. Zapis dialogów wywołuje zeza… Uprzedzam: nie przeczytam. Właśnie z tego powodu. Jeśli autor nie zna tak podstawowej zasady, albo tę zasadę lekceważy, czytelnik nie musi chcieć męczyć się z takim tekstem.

Przyznaję, że dialogi są źle skonstruowane. Przeoczyłem poradnik NF i zrobiłem, jak umiałem. Swoją drogą, czy znacie może jakieś kompleksowe opracowanie dla pisarzy-amatorów?

Pół żartem, pół serio: najlepszym kompleksowym poradnikiem jest uważne przeczytanie minimum stu dobrze napisanych i dobrze zredagowanych książek różnych autorów. Niekoniecznie z fantastyki.   

A mnie się wydaje, że nawet po przeczytaniu dwóch setek książek, dalej pisząc bardziej grasz ze słuchu, niż świadomie rozpisujesz kompozycję, dobierasz nuty i wypełniasz pięciolinię, że sobie pozwolę na takie umuzykalnienie. Pewnie, że złapiesz jakieś wyczucie, intuicję i proporcję – to jest bardzo, bardzo ważne, ale i tak kwikniesz przy próbie poprawnego zapisania swojego pierwszego dialogu :)   No, chyba, że czytasz interpretując równocześnie przecinkologię i gramatykę. Ja tak nie potrafię ;)   Poradnik NF działa całkiem sprawnie, mi sporo pomógł, trzeba go tylko dokładnie przeanalizować. W temacie, jeśli dobrze pamiętam, mądrzy ludzie proponują też lekturę mądrych książek ze wskazówkami dla początkujących, jak Galeria Złamanych Piór, Pamiętnik Rzemieślnika czy Warsztat Pisarza (albo jakoś tak ;) ). Sprawdź, jeśliś ambitny wystarczająco, a moc w Tobie silna :)

"Każdy oddech kuł w płuca" – co kuł? Kuł, skuwał kamień, czy może kłuł? "Głos w radiu zalecał niewychodzenie z domu bez potrzeby, a wszystko, co nie musiało chodzić dwadzieścia cztery godziny na dobę – zostało zamknięte" – co musiało CHODZIĆ 24h/dobę? Jakieś stworki?? "nawet również to obdarto z resztek uroku" – albo "nawet" albo "również", oba wyrazy brzmią co najmniej dziwnie, aczkolwiek zobacz co przemawia za tym, by zrezygnować z "również": "nawet również to obdarto z resztek uroku. Jak się okazuje, również malkontent w tych czasach nie ma lekko." – powtórzenie. „Wyszedł z domu i słuch po nim zaginałciekawa literówka ;-) ciekawe co ten słuch zaginał… czasoprzestrzeń? ;) "podobno alkohol powoduje jedynie iluzję ciepła. Jednak w warunkach takich jak obecne, nawet iluzja ciepła podnosiła ducha." – powtórzenie "rozpoczął kątr-krucjatę" – Tu wymiękłam.

Próbowałam, Kot mi świadkiem. Niestety, próba nie powiodła się. Przykro mi Autorze, ale nie umiem skupić się na lekturze Twojego tekstu. Sposób napisania zaprezentowanego opowiadania uniemożliwia przeczytanie go.    

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka