- Opowiadanie: Herakliusz - Hagawar - odcinek IV

Hagawar - odcinek IV

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hagawar - odcinek IV

– A więc to jest już koniec? Nie ma żadnego ratunku? Czy mam zginąć z rąk gnolli? – myślał zrozpaczony Hagawar.

Uciekali już drugi dzień. Biegli długo, a nadzieja na wolność paliła się w nich niczym płomień świecy, który powoli pochłania wosk, aż w końcu zgasł. Stopniowo zaczęli się rozdzielać, chcąc zmylić pogoń. Za każdym razem, kiedy towarzysze Hagawara odchodzili, klękali przed nim, oddając hołd jako władcy. Ale on nie był władcą, tylko więźniem, młokosem, który jeszcze widział tak mało wiosen.

Z każdą godziną zostawało ich coraz mniej. Noc nadeszła, a oni uciekali dalej, ukryci pod osłoną ciemności. Księżyc był w nowiu, a gwiazdy dawały mało światła. Ciągle się potykali o konary drzew, każdy odgłos zwierzęcia nocnego przyprawiał o ciarki na plecach. Noc powoli ustępowała dniu. Na wschodzie pojawiła się jutrzenka – znak pozostawiony dla obudzenia nadziei plemion przez Herkulera, jego przodka.

Nadzieja? Nadzieja na co? Z tymi pytaniami zmagał się Hagawar. W końcu nie mogli już biec, płuca ich bolały, z trudnością łapali oddech, nogi odmawiały posłuszeństwa. Chwiejnym krokiem doszli do strumienia. Książę zaczerpnął wody i spojrzał na kompanów. Pozostało ich już tylko dwunastu. Pięciu ludzi, dwa elfy, trzech krasnoludów, ork i goblin Maki. Reszta rozbiegła się. I dobrze, może przynajmniej oni ocaleją. Słońce odbyło już połowę swej codziennej drogi, zatrzymując się w zenicie.

Wiedział, że są zmęczeni. Widział po ich twarzach, że nie dadzą rady już dłużej uciekać. Musiał przemówić do nich, natchnąć ducha walki, napoić serca wiarą w nowe, wolne życie. Za późno. W oddali rozległ się róg, a zaraz po nim skowyt wilków.

Szybko powstali na nogi. Utworzyli krąg, gotowi walczyć tym, co trzymali w rękach, czyli małymi toporami o krótkich, tępych ostrzach. A nawet gołymi rękoma. Walczyć o swoją wolność, niezależność. Po to, by ponownie nie trafić do obozowego piekła, zgotowanego im przez gnolle.

Wilki wpadły na polanę, otaczając więźniów. Warczały głośno z najeżoną sierścią. Z paszcz, pełnych wyszczerzonych kłów obficie wylewała się piana. Gnolle na ich grzbietach wymachiwały bronią, wykrzykując przy tym triumfalnie. Jeden z nich wysunął się z okręgu naprzód. Wymierzył z łuku wprost w Hagawara. Uśmiechnął się lubieżnie, a żbikowate oczy zabłysnęły.

Książę bezradnie stał. Nie miał już nadziei, wyczuwał bliski koniec. Oddech stał się szybszy, serce tłukło oszalałe. Ze skroni zaczął mu spływać krwawy pot. Stał i wpatrywał się bezradnie na swego kata. Nie słyszał nic: ani krzyków, ani warczenia wilków, ani chichotu jeźdźców. Był jak ofiarne zwierzę, bierne, niestawiające oporu, pogodzone z faktem swego końca.

Gnoll już zamierzał wypuścić strzałę, gdy wtem padł z przestrzeloną gardzielą. Zastygł na ziemi z głupowatym wyrazem na pysku. Za drzewami zajęczały cięciwy. Hagawar i jego kompani nie zareagowali. Stało się to tak szybko, tak dynamicznie. Gnolle leżały zamordowane. Szwadron śmiercionośny jeźdźców w parę minut został wybity! Tak nagle, żadnego wojska. Jakby to duchy odesłały ich do zaświatów. Rozległ się śpiew, prosta melodia. Książę poczuł się senny, jego kompani również. Wszyscy jak na komendę padli na wznak.

 

Dziewczynka ze snów do niego biegła. Tym razem przedstawiała o wiele przerażający widok. W wielu miejscach odpadła jej skóra, ukazując nagą kość. Płakała krwią, wargi zniknęły ukazując szereg spróchniałych zębów. Krzyczała:

– Musisz mi pomóc. Ból jest taki wielki. Pomóż władco, panie mój.

Ale on się jej bał, chciał uciec, ale nie potrafił się ruszyć. Uniósł ręce do obrony. Szybko opadły.

Dziecko było coraz bliżej. Gubiło coraz więcej skóry, włosy porywał wiatr. Przekrwawione oczy świdrowały go spojrzeniem mrożącym krew w żyłach. Była coraz bliżej. Już wyciągała ręce niczym szpony, które rzeczywiście były zakończone szponami.

– Nie pomożesz jej dopóki nie odkryjesz samego siebie.

– Co?

Sen minął. Obudzony Hagawar lekko podniósł powieki.

Leżał w łożu z oparciami rzeźbionymi na kształt gałęzi drzew. Aksamitne zasłony ozdobione złocistymi liśćmi teraz były rozsunięte. Otulająca go kołdra wydawała się utkana z mgły. Taka delikatna, a zarazem taka wygodna. Lekko uniósł głowę i rozejrzał się. W kącie siedział elf. Niezwykły elf. Falaik, choć należał do szlacheckiej klasy, to przy nim wydawał się prostakiem. Ba, nawet dzikusem!

– Witaj Hagawarze, potomku Herkulera – rzekł siedzący w kącie, podnosząc głowę. Książę uważnie mu się przyjrzał.

Długie, srebrzyste włosy opadały mu faliście na plecy. Czoło miał wysokie, a rysy twarzy nie spotykane od dawna na Maentrosie. Żaden król nie mógł się takimi pochwalić. Żadnych zmarszczek, brwi lekko nastroszone, srebrzystej barwy podobnie jak włosy. Wstał, a jego szata faliście opadła, doskonale układając się na jego ciele i powoli podszedł do łóżka

– Nasze spotkanie nie jest przypadkiem, choć tak może ci się wydawać – powiedział tajemniczo.

– Ja już sam nie wiem, w co mam wierzyć – odrzekł Hagawar i nagle wszystko sobie przypomniał. – Bitwa! Gnolle! Gdzie są moi kompanii!?

– Spokojnie. Wszyscy twoi towarzysze znajdują się u nas.

– U nas, czyli?

– W Ain-henen, starożytnej jaskini, skąd nasz lud wyszedł na świat i po raz pierwszy zobaczył gwiazdy. Wtedy panował spokój, nie było wojen ani chciwości.

– Kim w ogóle jesteś? – zapytał Hagawar

– Jestem pokornym sługą Maentrosu. Dbam o jego rozwój i bezpieczeństwo. Zwą mnie Irisant.

– To ty śpiewałeś?

Irisant już otwierał usta, aby odpowiedzieć, ale rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł Maki, podpierający się laską.

– Powinieneś leżeć – rzekł Irisant, uśmiechając się lekko. – Hagawar wstał. Teraz możesz zrzucić z siebie troski. Porozmawiajcie ze sobą, macie dużo do opowiedzenia – wyszedł, a drzwi nie wydając żadnego odgłosu zamknęły się za nim.

– Maki – powiedział z radością książę – bałem się, że coś ci się stało.

– Nie martw się o mnie, panie – z lekką przesadą i z głupią miną goblin skłonił się przed łożem. – Twój wierny sługa jeszcze dyszy.

– Przestań – roześmiał się Hagawar. – Co ci się stało w nogę?

– Strzała – odpowiedział beztrosko Maki. – To i tak lepiej niż to co mnie spotkało u gnolli.

– Jak to strzała? – Hagawar już nic nie rozumiał. – Te duchy do ciebie strzeliły?

– Jakie duchy? – przeraził się goblin przypatrując mu się badawczo. – Zaatakowali nas i się broniliśmy, lecz ty nagle padłeś i zacząłeś coś wrzeszczeć w niezrozumiałym języku.

– Ja? To nie możliwe. Pamiętałbym wszystko. Ten śpiew. Co to było?

 

– Nie było żadnego śpiewu – Maki zbladł.

Hagawar poczuł zimno przeszywające jego ciało i pustkę ogarniającą jego umysł.

Koniec

Komentarze

Zdecydowanie za krótkie te fragmenty.

Przynoszę radość :)

Nie chce żeby były za długie, bo mogą odstraszać wtedy

Ale jeśli są za krótkie i pojawiają się w zbyt dużych odstępach czasu, zanim przypomni mi się wcześniejsza część, już się kończy.

Przynoszę radość :)

Hmmm… Ponieważ nie rozumiem zdania, które wyżej napisałam, ujmę to tak: lubię dłuższe ;)

Przynoszę radość :)

Dobrze :D

Hmm postaram się pisać dłuższe, ale w pierwotnym zamiarze miały się pojawiać najpierw krótkie, aby je poźniej połączyć w jedną całość ;)

Fajnie :)

Przynoszę radość :)

Ale nie wiem czy na razie Wam się podoba..

Nowa Fantastyka