- Opowiadanie: przeznaczony - Przeznaczony (prolog)

Przeznaczony (prolog)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przeznaczony (prolog)

 

Przeznaczony

 

I. Ziarenko prawdy

 

Głuchy trzask pękających gałązek, wzburzony tuman liści wzbitych w powietrze i łoskot uderzenia. Gdyby te męty były blisko, z pewnością nie miałyby problemu z odnalezieniem wąwozu, pomyślał. Gdyby… Jednak oblepiona brunatnymi i złotawymi listkami postać wiedziała, że do Durianu nikt za nim nie podąży. Tuż przed zmrokiem nikt nigdy tutaj nie zachodzi. Tak, niebezpieczeństwo z pewnością już minęło. Niepokój jednak go nie opuszczał.

 

‒ Niczym ten jarmarczny histrion na święcie Zmierzchu Lasu – pomyślał spoglądając na swoje odzienie, do którego poprzyczepiały się barwne liście. Pomasował czoło. Chyba wykpię się guzem, pomyślał. Spróbował podnieść się na rękach oblepionych kolorowym leśnym syfem. Znów padł na wznak. Zobaczył krew. Czerniała od niej poła płaszcza, fantazyjnie zlewając się z brunatnym, nieco gnijącym już listowiem. Wymowne „kurwa mać!” przeszło mu przez myśl, kiedy zaczął odczuwać mknącą przez głowę, póki co delikatną falę mroku. Zmysły zazwyczaj niezwykle wyostrzone i skoncentrowane, tępiały i traciły swoje naturalne zdolności. Mimo tego ostrożnie dotknięte ramię przeszył wręcz zaskakująco silny paroksyzm bólu. Znów zaklął przez zaciśnięte zęby. Wiedział, że nie jest dobrze. Czuł, że zaraz straci przytomność.

 

Przewrócił się z twarzy na bok, aby wyjąć tkwiące w ramieniu żelazo. W porównaniu do innych Przeznaczonych, nigdy nie interesowało go, z czego jest zrobione, jaki rodzaj stopu uformował tą gładką i śmiertelnie niebezpieczną broń – miała ona tylko służyć. Służyć w dodatku skutecznie i precyzyjnie. Być przedłużeniem ręki. Może był to błąd.

 

Klinga raczej nie była wbita głęboko, ale posoka, zważając na niemal kameleonowe tempo zaciemniania się koloru płaszcza i liści, broczyła dość intensywnie. Musiał się zmusić do ostatniego wysiłku. Jak to kurewsko boli, syknął przez zaciśnięte zęby. Teraz należy czym prędzej zatamować krwawienie.

 

Nie był nawykły do rzucania inwektywami w szerszym towarzystwie, zresztą kłóciłoby się to z jego wychowaniem i godnością. Teraz był jednak sam. I to w dość nieciekawej sytuacji. Wyczerpanie organizmu nie poskromiło autoironicznego poczucia humoru leżącego. Sytuacja była rzeczywiście groteskowa ‒ uciec wściekłym gwardzistom i żołnierzom z pierwszego zastępu książęcej eskorty, zmylić pogoń i w bezpiecznym azylu lasu Durian nabić się na własny miecz. Miał tylko nadzieję, ze rana nie jest głęboka. Pięknie! Mędrcy i starsi w zachodniej Brenanii prawią: „Jak masz wpaść w beczkę pełną łajna, to wybierz chociaż tą najniższą”. Cóż, musiał się teraz z jednej wygrzebać, nie wiedział tylko jak wysoko jest krawędź. Nie ma jednak tego złego. Zważywszy na niemal ekstraordynaryjne szczęście, towarzyszące mu od samego wejścia w mury miasta Cmoone, to można uznać, że z całej historii i tak wykpił się dość tanim kosztem. Ale na własny miecz, trzymajcie mnie bogowie!

 

Głupkowaty uśmieszek tkwił jeszcze na zamroczonej i już nieco zroszonej potem twarzy, kiedy w końcu do jego uszu doleciały niepokojące odgłosy. Dźwięki dobiegały od południa, miasto znajdowało gdzieś piętnaście minut marszu na południowy wschód. Pierwsza myśl – to raczej nie może być pogoń. Nie tutaj, nie w Durianie. Ci wioskowi idioci i półidioci ich pryncypałowie, naprawdę wierzyli, że ten las jest przeklęty. Jednak pomimo ograniczonych możliwości spowodowanych upływem krwi, zmysłów nie da się oszukać,. Wyraźnie słyszał głosy i pokrzykiwania. Wyraz twarzy momentalnie mu się zmienił. Na gładkim, nienaznaczonym jeszcze znamionami czasu czole, pojawiły się zmarszczki skupienia. Nie rozróżniał zbyt dobrze słów, co między innymi było skutkiem upadku i rany, wiedział jednak, że głównym powodem była wręcz podskórna awersja do języka cmoone'skiego i niewyplenione do końca lenistwo – tej psiej mowy nauczył się tylko na tyle, aby w sposób komunikatywny móc dogadywać się z tymi półgłówkami z północy. Nawet tam trzeba było szukać sprzymierzeńców.

 

Coraz mniej widział, oczy zachodziły mu charakterystyczna mgiełką, zwiastującą coraz to rychlejsze omdlenie. Powoli też mrok odbierał w swojej odwiecznej walce ze światłem panowanie na Durianem. Według pradawnych to on był pierwszy w świecie. Ale nie czas na filozoficzne dywagacje, musiał zacząć działać. Lewą ręką, lekko poobijaną ale cały czas w pełni sprawną, sięgnął do zakrytej płaszczem małej sakiewki, sprytnie doszytej pomiędzy obszyciem kurtki a płaszczem. Musiał dać sobie chwilę czasu. Biały proszek rozwodniony w płynie uzależniał, szkodził a w nadmiernych ilościach zabijał, jednak pomimo tego znajdował się w każdej dobrze zaopatrzonej sakiewce przeznaczonego. Znów skuteczność odgrywała tutaj decydującą rolę. Wziął mały łyk. Nagły skok adrenaliny, spodziewana szybka reakcja organizmu – w ciągu kilku sekund zmysły zaczęły pracować na sztucznie podsyconych eliksirem obrotach. Nie miał czasu, słyszał już wyraźnie miarowy chrzęst deptanej suchej darni leśnej, trzask łamanych gałązek i metaliczny chrobot żelaza – zbliżająca się gromada była uzbrojona, tyle przynajmniej wiedział.

 

Szeroko rozpowszechniana opinia, jakoby kryjówka w lesie, znajdująca się w wąwozie, dziurze lub parowie, jest tą jedyną bezpieczną, była jak to bywa najczęściej z opiniami błędna. W szerzeniu tych bredni swoją rolę odegrały historie i podania snute przez ludowych bajarzy, rozsławiających w swoich balladach ucieczkę przez las pewnego niziołka zza morza, kryjącego się w rozpadlinach przed goniącymi go dziewięcioma zjawami. Niestety rzeczywistość nie jest tak przyjazna dla uciekinierów – zazwyczaj „bezpieczne” kryjówki jako pierwsze są przeszukiwane przez bystrych tropicieli. A tacy tutaj się znajdowali. Ranny skonstatował, że obława poszerzała swój pierścień. Słyszał głosy ludzkie praktycznie od południa do południowego wschodu puszczy.

 

Zbrojni posuwali się powoli, niespiesznie, inaczej dotarliby już tutaj jakieś dwie minuty temu. Są dokładni. Zbyt dokładni. Szybko działające pod wpływem narkotyku szare komórki, łączyły wszystkie możliwości i rozwiązania w sensowny plan działania. Ucieczka w korony drzew? Pomimo korzystnego, liściastego drzewostanu Durianu, nie ma to rozwiązanie pozytywnych rokowań. Powód jest oczywisty – lykantropy. Z pewnością za pierwszymi oddziałami tropicieli i żołnierzy, ciągną już w jego stronę treserzy. Wszystkie królestwa północne, ksiąstewka, miasteczka i wsie posiadały przynajmniej jednego oswojonego wilkołaka-tropiciela. Zasługa Bobołaka z Bistheru, pierwszego człowieka, który poddał tresurze te dzikie bestie. Jak później się okazało Bobołak sam też był ukrywającym się nieludziem, co tłumaczy w pewnym sensie jego pionierskie umiejętności w uprawwanej przezeń dziedzinie.

 

Głosy stawały się coraz bardziej wyraźne. Musiał prędko dedukować. Dalsza ucieczka także odpada – sił po tak dużym ubytku krwi starczy najwyżej na godzinę biegu, do którego ranny zostanie zmuszony przez chyże lykantropy, obdarzone dodatkowo doskonałym słuchem i węchem. Z pewnością już niedługo złapią jego trop, nie mówiąc już o tym co się wydarzy jak tylko zachrzęści mu pod stopami chociaż jedna gałązka. Jego szanse na przeżycie zmalałyby momentalnie do niebezpiecznie niskiego procenta. Przeklęta sucha jesień na Północy. Wniosek końcowy: brak żadnych logicznych przesłanek, wskazujących na powodzenie potencjalnej ucieczki. Dostrzegł w oddali pierwsze pochodnie tropicieli.

 

Prawdopodobnie w zaistniałej sytuacji nasz bohater nie miałby większych szans na ocalenie swojego karku, a opowieść ta urwałaby się nagle i dość niespodziewanie, tak jak też się rozpoczęła. Narrator winien jest jednak jeszcze czytelnikowi małe katharsis i krztynę emocji, tak więc spieszy z pewnym ważnym przypisem, wyjaśniającym dalsze następstwa zdarzeń. Otóż wydaje się niezbędnym uświadomić Tobie, drogi czytelniku, specyfikę postaci znajdującej się dosłownie i metaforycznie na dnie wąwozu, w sytuacji wydawałoby się bez wyjścia. Otóż, wysłani z Cmoone zbrojni wraz z człowiekowatymi u boku, nie mieli pojęcia, że niejakiego Ersta Sezone’a, bogatego derwisza, dziedzica największej faktorii na północ od Ghwdy, ukatrupił przeznaczony. A za przeznaczonym nie idzie się do Durianu tuż przed zmrokiem. Nawet za tym rannym. Drugim zaś argumentem, jest właśnie owe miejsce ‒ o sławnym lesie od dziada, pradziada krążyły legendy. Otóż w każdej legendzie jest ziarenko prawdy.

 

‒ Na wasze ręce, dobrowolnie składam swoje żelazo! – mężczyzna zawołał utartą w krajach Północy formułę, wynurzając się zza zwalonego pniaka zwisającego nad wąskim wąwozem.

 

‒ Krzywda zatem tutaj Ci się nie stanie – odrzekł z gniewnym wahaniem w głosie najbliższy mu zwiadowca.

 

‒ Ja ci dam „nie stanie"! Kurwi synu, na sznur pójdziesz i przez gałąź. Dalej kamraci, brać go! – wydarł się jeden z barczystych mężczyzn z niezbyt przyjemną twarzą, pooraną śladami po ospie i brzydką blizną pod okiem. Nikt jednak się nie ruszył w kierunku tajemniczej postaci w płaszczu i kapturze.

 

‒ Szlachetni Panowie – zwrócił się spokojnym tonem jeniec – według prawa miasta Cmoone i całej Północy, kto dobrowolnie poddaje się prawu łaski i składa broń przedstawicielom władzy, winien otrzymać należne mu prawo do odeskortowania przed oblicze miejscowego władyki, który to dopiero zadecyduje wobec świadków o dalszym jego losie. Domagam się tejże łaski. Jestem ranny i osłabiony, niezdolny do gwałtu i rozboju. – ostatnie słowa wypowiedział w miejscowym narzeczu, co dodatkowo wywarło wrażenie na zdębiałych żołnierzach i tropicielach.

 

W oddali słyszeć można było zbliżający się oddział treserów z lykantropami – węszenie i powarkiwania wychodzące z potężnych, kłapiących szczęk wilkołaków świadczyły, że dawka serum została poddana w nadmiarze. Owe serum pobudzało wilczy gen, odpowiedzialny za stymulowanie agresji, wywołującej w wysokim stadium przemianę w bestię. Nie działało to na korzyść osaczonego rannego. Jednak wciąż oddział był daleko, miał szansę. Ciemność się zbliżała. Wierzył, że w każdej legendzie jest ziarenko prawdy, zarówno w tej o smokach porywających dziewice, jak i w tej o Durianie. Jeżeli ma rację, to w tym miejscu w ciemnościach nie warto dzierżyć żelaza i ognia w ręku. Dlaczego jeszcze nic się nie działo. Zaczął przejawiać w duchu pewne wątpliwości, w końcu swoje życie zawierzył zapiskom z przed tysiąca lat. Miał nadzieję, że się nie pomylił..

 

‒ Jak cię zwą parszywy przybłędo? I skąd znasz prawa, znane jeno tutejszym, obeznanym w swoich jurysprudencyjach? Czegoś szukał zbóju w Cmoone? Za mord na naszym ziomku, imć Sezone’ie, spokój jego cieniowi na wieki, odpowiesz głową kmiocie! Gadaj prędko, bo nie będziem tutaj długo jęzorem młócić po próżnicy! – nie ustępował ospowaty drab.

 

‒ Imię moje Rili’iw. Rili’iw z Brenanii. Więcej rzec nie mogę. Łaski należnej się domagam, ran opatrzenia i doprowadzenia przed oblicze władyki miasta Cmoone.

 

Napięcie rosło w niepokojącym tempie. Rozwścieczone twarze i nienawistne spojrzenia koncentrowały się na coraz to ciemniejszej postaci. Rozogniona dyskusja przeradzała się w harmider, nad którym nie był w stanie nikt zapanować, widać było, że nad tą rozemocjonowaną gromadą nie ma zdecydowanego lidera. Cmoonczycy popełnili błąd wysyłając pogoń tak prędko. Nawet precyzyjne rozkazy wydane w pośpiechu, mimo, że poparte doświadczeniem tropicieli, obytych już w niejednej sytuacji, nie mogły zastąpić działania skoordynowanej grupy dowodzonej przez szanowanego dowódcę. Tutaj było ich co najmniej tuzin, każdy uważał się za bardziej respektowanego. Nikt jednak nie ruszył na pojmanego. Gdyby nie spowijająca twarz Rili’iwa ciemność, debatujący mogliby zobaczyć drugi już tego wieczoru uśmiech na bladym obliczu. Ważne żeby wytrzymać jeszcze chwilę, działanie białego niedługo się skończy, pomyślał. Poczuł jednocześnie kroplę spływającą po sperlonym od potu czole.

 

Tak jak się spodziewał, pierwsi odesłani zostali treserzy wraz ze swoimi zdziczałymi pupilami. Serum w ich żyłach, jeżeli nie zostanie podane w ciągu kolejnej godziny, przestanie prędko działać. Na smyczach pałętać się już wtedy będą tylko nagie, przykurczone sylwetki, tylko pozornie przypominające ludzi. Na szczęście prawdziwa przemiana możliwa jest tylko o pełni. Tymczasem ponad koronami lasu, księżyc na ciemnym już niebie, uśmiechał się w swojej sierpowatej postaci. Tego Rili’iw został nauczony – nie tylko siła miecza, nie zręczność i mutacje organizmu, ale przede wszystkim zdolność dedukcji. Rozum tak rzadko odpowiednio używany przez zwykłych ludzi, umiejętność podejmowania szybkich i najtrafniejszych decyzji dawały mu przewagę. Póki co wszystko układało się po jego myśli.

 

Kolejny etap spowolnienia działań przeciwnika – udzielenie pomocy rannemu. Cel: należy jak najdalej oddzielić Cmoone’ską eskortę od treserów. Wystarczy około dziesięciu minut. Tyle też powinien spokojnie działać w organizmie narkotyk. Ramię naprędce przewiązane długim liściem z drzewa linowego i bez światła dziennego wydawało się niezwykle blade. Wrażenie to tylko pogłębiała czerniejąca posoka. Przy ciemnej strugi krwi ciągnącej się przez całe przedramię, od łokcia aż po nadgarstek, całość wyglądała niczym ręka utopca. Pojawił się jednak cień szansy, coś poruszyło się w listowiu.

 

Poprosił kolejny raz o opatrzenie rany. Ospowaty drab i dwóch jego rudych kompanów znajdujących się na przedzie czeredy (prawdopodobnie bliźniaków, budową ciała przypominających średnich rozmiarów pagórki), dziwnym pomrukiem okazało wyraźny brak aprobaty wobec prośby pojmanego. Uderzanie w emocje nie działa? Czego się tu można było spodziewać. Czas uruchomić plan awaryjny, celujemy w wyuczony konformizm i lenistwo.

 

Przeznaczony udanie zachwiał się na nogach, jednocześnie chwycił się zakrwawionego ramienia – był to wyraźny, może troszkę przeestetyzowany sygnał dużego osłabienia. Cel uświęca środki. Nawet najgłupszy Cmoone’czyk musi powiązać ewentualne omdlenie ze żmudnym wysiłkiem niesienia rannego. W końcu najniższy osobnik z pozostałego w lesie tłumu, wyszedł przed szereg, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Wyjął z przewieszonej przez ramię sakwy kawałek płótna i buteleczkę z ciemnym płynem.

 

Rili’iw przysiadł, oparł się na wiszącym nad wąwozem pniu, opuścił bezwiednie kontuzjowaną rękę i wyuczonym sposobem imitował płytki, rwany oddech. Zajęcia z trupą aktorską często sie przydają w tym fachu, przyznał w myślach. Kolejne minuty upływały na rozrywaniu kaftana, solidnego i wprawnie obszytego z najlepszej lyshej skóry. Stworzenia te pomimo niewielkich rozmiarów, posiadają twardy, chociaż nieco rogowaty naskórek, niezwykle poszukiwany na rynku rymarskim.

 

Las milczał. Słyszał teraz już jedynie zdenerwowane głosy pozostałych przy nim drabów dzierżących w rękach toporzyska, jeżowe maczugi i pochodnie. Cisza przed burzą, mawiają starsi. Pośród gniewnych pomruków zaczął wyczuwać także coś nowego – niepokój. Padło kilka razy słowo Durian. W końcu nieszczęsnemu łapiduchowi z wyboru udało się rozerwać rękaw kurtki i koszulę. Nie zwrócił uwagi na wytatuowanego na przedramieniu małego, leśnego smoka. Nic dziwnego. Tatuaże były w końcu dosyć pospolite w tej części świata.

 

Panował już całkowity mrok i coraz większy chłód doskwierał zgromadzonym. Kilku żołnierzy porąbało na opał leżący nieopodal wąwozu kawał drzewa. Tego jednak wieczora, ognisko w duriańskim lesie nie miało zapłonąć. Zaczęło się nagle – świst powietrza. Najpierw poszczególne pochodnie, potem kolejne gasły, jedna za drugą, jakby jakaś nieznana siła wessała cały tlen nagromadzony w ciemnej puszczy. Głuchy trzask pękających gałązek i wzburzony tuman liści wzbitych w powietrze, świst i krzyk rozrywanych ludzi. Rili’iw leżał płasko rozpostarty na miękkich liściach, mamrocząc w starym narzeczu słowa formuły znanej ludziom respektującym prawa przedwiecznej natury. Zawczasu schował wewnątrz pustego pniaka swój miecz. Daleko od pola widzenia czujnych oczu Durianu. Tak, w każdej legendzie jest ziarenko prawdy, trzeba też umieć te ziarenka przesiewać by wydobyć użyteczną prawdę.

 

 

‒ Mówią, że przybył on znikąd. Ot tak, szast-prast i przez gardziel tego chędożonego Sezone’a. Nikt u nas nie widział takowego wcześniej… przy bramie i kordegardzie ni widu nie słychu. Wleźć jakosik jednak musiał. Inszej rady ni ma kumotrowie! – prawił przejęty niski jegomość, trzymający w ręku oprawiony kawałek lyshowej skóry.

 

‒ Mówię wam ludzie. Ony zbój musiał to być jeden z tych… Przyźnaczenych! Oni to takie synewciury na łapskach wypisowują – odrzekł poważnym tonem brodaty drągal, wiekiem znacznie przewyższający resztę zgromadzonych pod „Pijalnią Nalewajka”.

 

‒ Ajszaa! Gówno na kiblach tyłkiem wypisowują. Wiara, badum, pijem wiara! Buahaaa! – oznajmił jeden z bardziej elokwentnych bywalców karczmy, a po brudnej sali runął gromki, gardłowy śmiech zgromadzonych mężczyzn.

 

‒ Sygnatury ojciec, sygnatury. Nie mylcie bajdurzeniem mowy. Siedźcie na rzyci i zmilczcie lepiej! Ty też Barteczka! – uciszał mentorskim tonem zezowaty wąsacz.

 

‒ To ci dopiro kołomyjo moiściewy! Żeby ten cały ciul Sezone, taki szczwaniec się okazał. Własnego wasala chciał w dutki zrobić. Szlachciurze się godności książęcych zachciało! – kontynuował z niedowierzaniem .

 

Ocalały z masakry mężczyzna, był rzeczywiście niższy od swoich pobratymców, chociaż zapewne wszędzie indziej uważżany byłby za wysokiego męża. Trzeba przyznać, że Filar, jedyny ocalały z wydarzeń, jakie rozegrały w święto Zmierzchu Lasu, stał się personą niezwykle rozpoznawalną w mieście granicznym Cmoone. Sława w tym regionie wiązała się z obowiązkiem picia "na zdrowie" stąd też od miesiąca nie wracał już do chałupy o własnych nogach. Tutejszy lud nie należał do najbardziej oświeconych. Prawdę mówiąc większość gminu stanowili prości i przygłupawi drągale. Ze wszystkich miast dalekiej Północy, było kilka bardzo zacofanych, jednak to Cmoone stanowiło jej niechlubną stolicę. Regionu już i tak traktowany był w całym cywilizowanym świecie, jako miejsce gdzie matki mają wyjątkową zdolność do wydawania na świat coraz to „doskonalszych” pokoleń ogromnych półgłówków i matołów. Mogło by się wydawać, że panuje tutaj wręcz idealna równowaga w naturze – siła i wzrost, wprost proporcjonalnie rozkładają się u tamtejszego ludu z mądrością. Jednym słowem, z pokolenia na pokolenie średnia ilorazu inteligencji leciała na łeb, na szyję w dół.

 

‒ Musi być to prawda ludzie. Miał ten chłystek płaszcz, co to mawiają obszyty jest wszelakimi dziwnościami. Klingi nie miał, gdy się oddawał w nasze ręce. Machał do nas jeno kijem. I ten malunek. Jakoby żmij zielony. Jużem wtedy się dziwował, alem nie zmiarkował.. A jaki statek w poczynaniach! Wszystko jakby wiedział, blubrał pod nosem niczym te… Myślące z południa. Zaraza, musiałyć to jakoweś klęcia być, nie inaczej. Trza się rypnąć w pierś i rzec jako duszpasterzom na odpustach – sfrajerował nas co do joty. Durian powiadali starsi, przezpieczny nie jest. Prawda ludziska, prawda! – dopowiedział załamanym głosem, mocno podchmielony już Filar.

 

‒ Ajszaa pierdolisz! Wiara, badum, pijem wiara! Buahaaa! – wyryczał Barteczka, triumfalnie uderzając przy tym pięścią w stół. Znów gardłowy śmiech rozniósł się po izbie.

 

‒ Napij się Filuś, napij! Smutki trza zalewać, nie wylewać! – pocieszał znanym tutejszym aforyzmem wąsacz.

 

Takie rozmowy i popijawy przez długi jeszcze czas można było zaobserwować w karczmach i burdelach w Cmoone, najdalszym na północ mieście znanego Oldelantczykom świata. Tamtejszy lud na swojskiej śmietanie chowany, daleki był od problemów targających krainami położonymi bliżej południa i zachodu. Ze świecą szukać na północy ludzi, którzy widzieli w swoim prostym życiu odległe morze. Większość z nich nie była w stanie sobie nawet wyobrazić, jak tyle wody w jednym miejscu może się nagromadzić, nie powodując jednocześnie chorób i zarazy wywoływanej wilgotnością i związany z nią gniciem. Tak, słone morze było dla nich całkowitą abstrakcją. Jednak i tutaj musieli docierać Przeznaczeni – wszędzie tam, gdzie pojawiali się Gournovitche.

 

Sezone nie był wyjątkiem. Szybko pnący się w górę drabiny społecznej, nieznany nikomu kupiec, zwrócił uwagę bractwa pól roku przed świętem Zmierzchu Lasu. Kilku Przeznaczonych w tym okresie bacznie przyglądało się poczynaniom Sezone’a. Gournovitche od wieków działają w niezmienny sposób – pojawiają się znikąd w odległych zakątkach Oldelantu, ukryci pod płaszczykiem kupców, prostytutek, rzemieślników, żołnierzy. Działają powoli, niepostrzeżenie, bez rozgłosu, ale skutecznie doprowadzają do ruiny ludzi i miejsca, w których sieją dywersję. W przeciwieństwie do wszystkich innych nacji Starego Świata, nie posiadają też swojej ziemi. Starsi Brenańczycy powiadają, że to właśnie „brak korzeni” powoduje w nich zawiść wobec wszystkich wolnych krajów Oldelantu. Przeznaczeni jednak wiedzieli, że to tylko część prawdy. Wiele się zmieniło od przybycia wielkich statków do brzegów odległego Bharädu.

Koniec

Komentarze

Grubo, czemu poza konkursem?

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Wczoraj się zarejestrowałem tutaj. O jakim konkursie mówisz Russ? To jest tylko fragment dosyć sporej powieści. Jest to mój pierwszy, w miarę pełny tekst. Potrzebuję kilku ocen, aby wiedzieć czy jest sens wysyłać coś na Szkarłatną Literę.

Przeznaczony, kwestia konkursu to taki obiegowy żart na tym portalu. Konkurs, o którym wspomniał to "Grafomania 2014", a implikacje tego stwierdzenia jesteś zapewne w stanie pojąć nawet bez zagłębiania się w reguły konkursu. Mówiąc krótko i obrazowo – jest źle. Nie będę już nawet wspominał o tym, że publikowanie części, prologów i innych niekompletnych tworów-potworów to zabieg dość niemile widziany. Powinienem cię upomnieć, że jeśli już coś publikujeszm powinno to być dzieło skonczone, przejrzane, poprawione i zamknięte, bo w ten sposób okazuje się jakiś tam szacunek czytelnikowi. Jednak upominałem w ten sposób już wystarczająco wielu młodych stażem twórców, żeby wiedzieć, że wy się nigdy nie nauczycie. Zasadniczym problemem twojego tekstu jest to, że twoje zdolności nie dorastają do ambicji. Chcesz stworzyć epickie dzieło, napisane pięknym, poetycko-epickim językiem, ale po prostu ci to nie wychodzi. Zdania, które mają w zamierzeniu brzmieć świetnie i pięknie, wychodzą kulawo, a poza tym w tekście roi się od oklepanych zwrotów, które u czytelnika z jakimś stażem wywołują ironiczny uśmiech. "Paroksyzm bólu" naprawdę nie jest określeniem, którego chcesz używać. No i oczywiście pojawia się najbardziej niesamowity fragment tego miesiąca, kiedy to bohater wyjmuje z ramienia żelazo, a narrator stwierdza, że inni Przeznaczeni zastanawiają się z czego jest zrobione. (Z czego jest zrobione żelazo? Czyżby z żelaza? Nie, to przecież niemożliwe) Osobiście polecałbym poćwiczyć trochę sztukę pisania na krókich formach, doprowadzić do sytuacji, kiedy nie będziesz się już musiał silić na wymyślanie niesamowitych zdań, ale same będą wychodzić spod twych palców. Potem możesz sie zabrać za epickie powieści. Nigdy odwrotnie.

Vyzart, dzięki za podpowiedzi. Człowiek uczy się na błędach.

Mnie się całkiem dobrze czytało ;)

Przynoszę radość :)

Prolog? Nie, dziękuję.

Nowa Fantastyka