- Opowiadanie: Jacek Jarocki - Muzeum osobliwości

Muzeum osobliwości

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Muzeum osobliwości

Słowo „muzeum” od zawsze kojarzyło się Smiley'owi z kurzem, patyną, a nade wszystko – z nudą. Tym razem jednak zmuszony był, wraz z resztą szkolnej wycieczki, przekroczyć syntetyczne mury szacownej instytucji i przyjąć na tyle pozytywne nastawienie, by nie zaziewać się na śmierć i nie narazić na niemiłą uwagę kustosza – starszego, zasuszonego pana, który sprawiał wrażenie kogoś, kto za chwilę sam zamieni się w eksponat. Próba zajęcia umysłu czymś ciekawym stanowiła jednak zadanie ponad siły: przechodząc od sali do sali Smiley oglądał kolejne przedmioty, które były być może dziwaczne lub czasem nawet śmieszne, ale raczej nigdy interesujące.

– A to jest – mówił kustosz – jeden z trzydziestu siedmiu zachowanych komputerów z końca XX wieku. – Tutaj wykonał odpowiedni gest, by pokazać maszynę w szklanej gablotce. Ekran komputera był czarny i martwy, a samo urządzenie – metalowa, zardzewiała skrzynka – wyglądało tak, jakby miało się rozlecieć przy najmniejszym podmuchu wiatru. – To jeden z naszych najcenniejszych eksponatów.

Kilka osób z klasy Smiley'a podeszło bliżej zabytku, ktoś chyba nawet westchnął zdziwiony, a może zawiedziony, że Era Wszechprocesora zaczęła się w tak, w gruncie rzeczy, marny sposób.

– A tutaj – zasuszona ręka kustosza wskazała eksponat przy przeciwległej ścianie – widzimy pierwsze urządzenie do teleportacji. Jako ciekawostkę mogę powiedzieć, że jego wynalazca, niejaki Wesley Gridge, zaprojektował je na wzór kabiny prysznicowej.

– Co to jest kabina prysznicowa? – szepnął jeden z uczniów. Kustosz udał jednak, że nie słyszy pytania i cała klasa pospiesznie ruszyła dalej.

Wreszcie dotarli do ostatniej sali – dużego, pustego lobby, gdzie zaczęła się ich wycieczka. Skręcające się niczym skorupa ślimaka schody prowadziły na parter, a stamtąd – do wyjścia.

– Pewnie zastanawiacie się dlaczego w muzeum nie ma właściwie żadnej współczesnej techniki? – Po godzinie mówienia głos starego pracownika przypominał agonalne rzężenie. – Cóż, to jest muzeum. Jesteśmy tradycjonalistami. Historia tu, technika tam! – Wskazał okno, za którym wznosiły się wieżowce City Bay, trzeciej pod względem wielkości kolonii w gwiazdozbiorze Centaura. – To taki nasz muzealny żart.

Nikt się nie zaśmiał.

– Cóż – chrząknął staruszek. – Pokazałem wam wszystkie nasze skarby. Mam nadzieję, że było to pasjonujące przeżycie i że jeszcze kiedyś do nas wrócicie. Panno Gardner! – zwrócił się do nauczycielki. – Dziękuję za tę wizytę i możliwość spotkania z młodymi, interesującymi ludźmi. – W jego głosie zabrzmiała nuta ironii.

– Już myślałem, że nigdy stąd nie wyjdziemy. – Smiley szturchnął łokciem Buzza, swojego najlepszego kumpla, gdy zaczęli schodzić po krętych stopniach.

– Było całkiem fajnie – odezwał się Buzz. Mimo że miał siedemnaście lat, tyle samo, co Smiley, był wysoki i dobrze zbudowany. Swoją posturą przypominał strzelistą, ciężką budowlę, którą nie zachwieje żadna skierowana prostopadle siła. Smiley, niższy o głowę i wątłej postury, wyglądał przy nim jak dzieciak.

– Nie wiem co tu się może podobać – ciągnął niezrażony Smiley. – Same starocie, trzeba się uczyć i chodzić po schodach… Jedna sesja w learnerze i wszystko jest tu. – Chłopak wyciągnął mały palec u dłoni.

– Stary, to muzeum. Nie chcesz wiedzieć jak żyli ci wszyscy ludzie przed nami?

– Przecież oni nawet nie mieszkali tu, tylko na jakiejś Ziemi. Gdybym jeszcze wiedział, gdzie to jest…

– Człowieku, spodziewałbyś się, że ludzie czytali kiedyś coś takiego, jak książki? – mówił Buzz z autentycznym przejęciem. – Widziałeś w ogóle jak one wyglądają? Jak ci się zdaje – ile czasu zajmuje przeczytanie choćby jednej?

– Nie wiem, Buzz. Nie widziałem żadnej książki. Mówię ci przecież, że myślałem tylko o tym, kiedy stąd w końcu wyjdziemy. Ech, dajmy już spokój.

Dotarcie na parter zajęło klasie trochę czasu, zwłaszcza, że uczniowie rzadko mieli okazję schodzić po prawdziwych schodach, stąd szło im trochę niesprawnie. Kiedy Smiley i Buzz znaleźli się wreszcie na dole, musieli stanąć w kolejce, czekając aż kilkadziesiąt osób przeciśnie się przez jedyne drzwi prowadzące na płaski, betonowy dziedziniec. Chłopcy, oczekując na końcu grupy, rozglądali się dookoła, przy czym Smiley omiatał ściany i ludzi wzrokiem znudzonego mopsa, natomiast Buzz obserwował otoczenie niczym marynarz na bocianim gnieździe.

– Ej! – Łokieć Buzza wbił się boleśnie między żebra Smiley'a. – Zobacz tam. – Chłopak wskazał na dziwne drzwi z mosiężną tabliczką, znajdujące się naprzeciwko wyjścia, po drugiej stronie długiego korytarza.

– Co tam jest napisane? – Smiley zmrużył oczy, by odczytać czarne, tłoczone litery.

– Muzeum o-so-bo-wo-ści… – przesylabizował Buzz. – Co to znaczy?

– Nie mam pojęcia, ale to chyba pierwsza interesująca rzecz, na jaką natknąłem się w tym budynku.

W tej samej chwili chłopcy usłyszeli dochodzący z góry odgłos kroków, a zaraz potem na szczycie schodów pojawił się kustosz. Bez pośpiechu pokonywał kolejne stopnie. Słychać było jak ciężko oddycha, a jego nogi chwiały się przy każdym ruchu.

– W rzeczy samej, w rzeczy samej… – mruczał do siebie, a kiedy znalazł się na ostatnim stopniu spojrzał na Buzza i Smiley’a, po czym zapytał:

– I jak? Podobało wam się?

– Było…. – zaczął Smiley.

– Interesująco – Buzz przerwał niezręczną ciszę.

– Tak, interesująco! – Smiley przytaknął skwapliwie.

– Tak, tak – mruczał kustosz, rozglądając się nerwowo, przez co nie wiadomo było czy mówi do nich, do kogoś innego, czy tylko do siebie. Chłopcy stali skonsternowani, spoglądając na siebie z bezradnością.

– Proszę pana, co tam jest? – Buzz wskazał na drzwi, które wcześniej przykuły jego uwagę. Zdążył zadać to pytanie zanim Smiley kopnął go w kostkę i spojrzał z aż nadto wyraźnym wyrzutem w oczach: „idioto, chcesz żeby zrobił nam kolejny wykład?”.

Staruszek mruknął kilka razy, jego usta zadrżały, a z gardła wydobył się dźwięk wyjątkowo śpiewny i jakby rozmarzony:

– Tam? Tam, moi drodzy, można oglądać naszych najwybitniejszych przodków. Wszystkich tych, dzięki którym jesteśmy dziś tym, kim jesteśmy. O większości z nich pewnie nigdy nie słyszeliście, ale – zaręczam wam! – bez nich nie byłoby ani Ery Wszechprocesora, ani Ery Osobliwości. Tak, w rzeczy samej… W rzeczy samej…

– Czy możemy tam wejść? – oczy Smiley’a błysnęły.

– Niestety – chrząknął staruszek. – Wystawa jest zamknięta. Właściwie to nie jest żadna wystawa. Powinniście już iść.

– Ale… – odezwał się Buzz. – My tak bardzo chcielibyśmy…

– Lepiej dołączcie szybko do panny Gardner. Zdenerwuje się, jeśli nie wrócicie do szkoły razem z resztą uczniów.

– My moglibyśmy się jakoś wytłumaczyć. Naprawdę nam na tym zależy – jęknął Buzz. Jego wzrok zdradzał szczerą fascynację.

– Nie, nie mogę. Rozumiecie, siła wyższa. – Wskazał palcem na pokój dyrektora znajdujący się przy pustoszejącym już wejściu i roześmiał chrapliwie.

Chłopcy zwiesili głowy i zmarkotnieli. Podobnie bez ruchu tkwił kustosz, który, nie zwracając już na nich najmniejszej uwagi, wciąż mruczał pod nosem „w rzeczy samej, w rzeczy samej” albo „tak, tak”. Kiedy Buzz i Smiley chcieli już odejść, kierując się do wyjścia, przez które wpadał ciepły, sztuczny wiatr (żadna z planet otaczających Proxima Centauri nie miała całkowicie naturalnej atmosfery) starzec zwrócił się do nich:

– Naprawdę chcecie zobaczyć, co tam jest?

Chłopcy gwałtownie przytaknęli.

– Dobrze, ale nie mówcie nikomu – westchnął. – Chodźcie za mną.

Kiedy przemierzali długi korytarz kustosz rzekł:

– Rozumiecie moją ostrożność, prawda? Chciałbym pracować tu najdłużej jak się da. Przez te wszystkie lata opiekowania się muzeum stałem się trochę… Anachroniczny. Nie nadążam, nie nadążam…

Gdy znaleźli się przy drzwiach, stary człowiek grzebał przez chwilę w kieszeni, po czym wyciągnął z niej klucz. Chłopcy zamrugali oczami, widząc po raz pierwszy w życiu ząbkowany kawałek metalu.

– Co to jest? – spytał Smiley.

– To? Klucz. Trzeba go włożyć tu… – Klucz znalazł się w zamku. – I przekręcić. O, tak. Zapraszam.

Po chwili znaleźli się w przestronnej sali o owalnym kształcie. Pomieszczenie było niemal puste – jedyny wystrój stanowiły dziwaczne figury, wielkością i kształtem przypominające ludzi. Jednak ludzie ci wyglądali tak osobliwie, że chłopcy z trudem mogli rozpoznać w nich przedstawicieli własnego gatunku. Buzz i Smiley tkwili jakiś czas bez ruchu i dopiero dźwięk zamykanych ostrożnie drzwi wyrwał ich z głębokiego zaskoczenia. W tej chwili zauważyli również, że powietrze przesycone jest dziwnym zapachem, którego nigdy wcześniej nie czuli. Smiley kilka razy pociągnął nosem.

– Chcesz wiedzieć co to za aromat? – spytał kustosz, a jego wargi, oprócz uśmiechu, wykrzywiła ledwie zauważalna nuta drwiny. – Otóż, to zapach trawy.

– Czego?

– Tak właśnie pachniała Ziemia, z której wszyscy pochodzimy. Typowo ziemski zapach.

Chłopcy stali z na wpół otwartymi ustami, nie wiedząc najwyraźniej, o czym mówi kustosz.

– Trawa była podobna do tych wszystkich wodorostów, które dziś rosną w sadzawkach wodnych. Na Ziemi zamiast sadzawek wodnych istniały tak zwane trawniki i na nich właśnie rosła trawa. Przypominała ona trochę wodorosty, ale rosła na powietrzu, jak drzewa. – Kolejne zdania staruszek wypowiadał już bardziej do siebie niż do słuchaczy. – Niestety. Ktoś orzekł, że więcej pożytku będzie z glonów niż z trawy i w całym układzie Alfa Centauri nie znajdzie się ani źdźbła. Osobiście pilnuję, żeby ten sztuczny aromat wciąż rozchodził się w tym pomieszczeniu, budząc wszystkie najpiękniejsze wspomnienia…

– Zapadło milczenie.

– Czy wiecie – ciągnął dalej kustosz – że kiedyś zapach trawy zapowiadał nadchodzącą wiosnę? Wyobraźcie sobie, iż pewnego dnia, powiedzmy w marcu, wychodzicie przed dom, na podwórze i widzicie, że spod czarnej, martwej ziemi przebija się zielone źdźbło. Po okresie stagnacji, zimna, krótkich dni wstępuje w was nadzieja, że oto nadchodzi lepszy czas. Że oto przyroda rozkwitnie na nowo i wyda nowe życie. – Głos starca coraz bardziej się podnosił. – Po wiośnie nadchodziło lato, suche i gorące. Ale wieczorami, kiedy żar zastępował wilgotny chłód, można było położyć się na trawie i oglądać różowe obłoki przesuwające się po ciemniejącym niebie. Zapach, ten, który właśnie czujecie, wypełniał płuca, coraz bardziej mieszając się z aromatem nocy. Słońce zaś zdawało się przelewać za horyzont, ustępując miejsca Księżycowi. Dobrze wiem, że nie możecie zrozumieć. Nie wiecie czym jest trawa, czym jest niebo, czym jest słońce. Nie wiecie czym jest śnieg ani pory roku. Mimo że my, ludzie, próbujmy naśladować naturę, nigdy nam się to nie uda. Umiemy rozbić własne ciało na cząsteczki i złożyć je z powrotem, ale straciliśmy na zawsze harmonię ze światem, takim, jakim był zanim się na nim pojawiliśmy.

Zarówno Buzz, jak i Smiley, mimo że niewiele rozumiejący z dziwacznego monologu kustosza i nieco zaniepokojeni jego uniesieniem, nie odważyliby mu się przerwać. W oczach starszego człowieka błysnął niezwykły, intensywny płomień. Pod brązowym skafandrem jego ciało wydawało się napięte, jak gdyby jego mięśnie boleśnie się skurczyły. O Ziemi mówił z takim przejęciem, że chłopcy, słuchając go odruchowo wstrzymali oddech. I mimo, a może właśnie dzięki temu, że nie wiedzieli wiele o opuszczonej przed ponad dwustu laty planecie, na której narodziła się ludzkość, mogli ją sobie teraz wyobrazić jako tajemniczo piękną i kuszącą swoją odmiennością.

– Dobrze, już dobrze. – Kustosz przeczesał rzadkie, siwe włosy. – Przejdźmy do pierwszej postaci. W końcu po to tu jesteśmy – by zobaczyć ich.

Chłopcy posłusznie podreptali w kierunku pierwszego posągu, ustawionego na lewo od drzwi. Stojąc tuż przed nim, zaczęli przyglądać mu się z jeszcze większą ciekawością, lustrując go wzrokiem od pozłacanego, okrągłego cokołu, przez fałdy dziwacznej, jasnej szaty, aż po twarz, której głębokie rysy emanowały mądrością i doświadczeniem.

– Kto to jest? – wyszeptał zafascynowany Buzz. – I co on ma na twarzy?

– Zacznę od drugiego pytania. – Starzec uśmiechnął się tajemniczo. – To jest, drodzy chłopcy, broda. Niegdyś całe ciało ludzi, zwłaszcza mężczyzn, było owłosione, dokładnie tak, jak teraz nasze głowy. Ktoś jednak uznał kiedyś, że odziedziczona po małpach sierść nie jest nam potrzebna i pozmieniano nam geny. Głowy pokryte włosiem nam pozostawiono, bo podobno zmiana fryzury raz na jakiś czas korzystnie wpływa na samopoczucie.

– Nie wiedziałem. – Cichy głos zapatrzonego w figurę Smiley’a wyrażał najwyższe zdumienie.

– A teraz opowiem kto to jest. A może najpierw… – Kustosz zawahał się. – Może najpierw zadam wam zagadkę. Czy słyszeliście kiedyś o czymś takim jak Dobro?

– Oczywiście – uśmiechnął się Buzz.

– A gdybyś miał powiedzieć, czym jest… Jak byś to zrobił?

– No… – Chłopak namyślał się przez moment. – Cóż… Muszę odpowiadać?

– Spróbuj – zachęcał kustosz.

– Więc… Wydaje mi się, że… Co może znaczyć, że coś jest dobre…? – Buzz strapił się. – Dobre jest to, co pozwala osiągnąć zamierzony cel. – Po chwili milczenia mówił dalej, nieco pewniej. – Dobra droga do mojego domu to taka droga, która jest najkrótsza. Albo dobry nauczyciel to taki nauczyciel, który programuje learner na to, co nam akurat potrzebne.

– A dobry człowiek? Czy dobry człowiek to taki, który pozwala nam osiągnąć zamierzony cel?

– Chyba tak. – Teraz i Smiley dał się wciągnąć w dyskusję. – Zadaje pan jakieś dziwne pytania.

– Dziwne? Cóż, po prostu zadaję takie same pytania, jakie stawiał on. Człowiek ten nazywał się Platon: krótko i dźwięcznie. Żył ponad trzy tysiące lat temu na Ziemi i pozostawił po sobie olbrzymią tradycję, która przetrwała bardzo długo.

– Czy to jeden z tych ludzi, którzy osiągnęli Osobliwość? – odezwał się Buzz.

– Chodzi ci o to, czy Platon posiadał nieskończoną wiedzę? Nie. Tak naprawdę wiedział bardzo mało, o wiele mniej niż wy. Nie wiedział, że istnieją inne planety niż Ziemia. Uważał je za boski twór, razem ze Słońcem i Księżycem.

Chłopcy milczeli.

– Ach, tak – żachnął się kustosz. – Nie macie niestety pojęcia o boskości, Księżycu i Słońcu. Tak, tak… A słyszeliście kiedyś o duszy?

Smiley i Buzz pokręcili przecząco głowami, przy czym ani na chwilę nie spuścili wzroku z podobizny Platona.

– Dusza to coś, co sprawia, że człowiek jest nie tylko ciałem, nie tylko rękoma czy nogami, ale jest czymś więcej. To „coś” jest niewidzialne i trwa nawet po śmierci. Platon był pierwszym, który mówił o duszy w tym sensie.

– Ale przecież jasnym jest, że kiedy człowiek umiera, to rozpada się na atomy i że nic po nim nie zostaje. Świadomość znika i przechodzi się w nicość – powiedział Buzz. W jego głosie słychać było wątpliwość, tak jakby wiedział, że starszy pan ma już przygotowaną odpowiedź. Kustosz jednak tylko zaśmiał się chrapliwie i rzekł:

– Tak łatwo o tym mówisz! – Po czym zamilkł i spoważniał.

– Nie rozumiem tego. Jak to możliwe, że człowiek, który właściwie nie wie nic o świecie i który jest głupszy niż większość dzieci w żłobku zasłużył na miejsce w muzeum? – wyrzucił jednym tchem Smiley. – Przecież to, co mówił ten…. Platon… To zupełnie nie ma sensu. Dusza? Niewidzialna? Istniejąca po śmierci? Gdyby coś takiego istniało, ci, którzy posiedli Osobliwość na pewno by o tym powiedzieli. Poza tym – co to za pytania: o dobro i to wszystko? Przecież każdy z nas wie co jest co i nie potrzeba do tego żadnych dziwnych pytań.

Z każdym, wypowiadanym przez Smiley'a słowem kustosz kurczył się coraz bardziej i wydawało się, że gdy chłopiec umilknie, wystrzeli niczym napięta sprężyna. Starzec westchnął jednak głęboko i podsumował krótko:

– Nic nie zrozumiecie. Przyprowadzenie was tu było błędem. – Widząc jednak rozczarowanie na twarzach chłopców dodał pospiesznie – Teraz i tak już za późno. Chodźmy dalej.

Minęli kilka postaci, zatrzymując się przy każdej na kilka sekund. Kustosz wymieniał tylko kolejne imiona: Jezus, Mahomet, Gutenberg, Kolumb, Kopernik, Szekspir, Galileusz, nie opowiadał jednak, kim są. Wreszcie stanęli przy śmiesznie wyglądającym, niewysokim człowieczku z jabłkiem w dłoni i gęstą burzą kręconych włosów na głowie.

– Oto, moi mili, człowiek, od którego zaczęła się nauka zwana fizyką. Może nie wyraziłem się w sposób nazbyt precyzyjny, ale fundamenty tego, co znacie pod nazwą fizyki położył on – Isaac Newton.

– Czyżby to był autor dowodu na wielowymiarowość mikrostruktur strunowych? – szepnął konfidencjonalnie Smiley do Buzza. Pytanie to nie uszło jednak uwadze kustosza, który najwyraźniej słuch miał jeszcze całkiem niezły:

– Nie, chłopcze, nie. Ten wielki Anglik, żyjący w XVIII wieku stwierdził, że każdy przedmiot na Ziemi jest przyciągany, gdyż działa na niego siła grawitacji.

Smiley parsknął śmiechem, ale spiorunowany spojrzeniem starszego człowieka momentalnie zamilkł i zaczerwienił się.

– Ja przepraszam – wyszeptał skruszony. – Po prostu to, co odkrył ten… Newton… To jedno ze stu dwudziestu siedmiu praw nauki, które za pomocą learnera przyjmuje każde dziecko, kończące dziesiąty miesiąc życia. I – tak, wiem, pewnie się pan zezłości – ale naprawdę nie rozumiem dlaczego ci ludzie byli tacy ważni. Przecież ja, Buzz, a tym bardziej pan – jesteśmy od nich o wiele mądrzejsi.

– Drogi chłopcze… Jak ci na imię?

– Smiley.

– Otóż, Smiley, musisz zrozumieć, że kiedyś zdobycie wiedzy było o wiele trudniejsze. Wyobraź sobie świat, w którym nie ma learnera, w którym nie istnieje ta przeklęta maszyna do projektowania ścieżek neuronalnych w mózgu. Jak sądzisz, jak zdobywałbyś wiedzę, jeśli nie byłaby ona wtłaczana do twojej głowy za pomocą odpowiedniej synchronizacji komórek mózgowych?

– Nie wiem – odrzekł chłopak. – Pewnie tak, jak teraz. Słuchając, dowiadując się…

– Czytając – dodał Buzz.

– O właśnie! – staruszek podskoczył, jakby oparzył go żar słowa „czytać”. – Zdobywać całą wiedzę poprzez czytanie! Czy to nie piękne?

Chłopcy przytaknęli z powątpiewaniem.

– Ale jakże czasochłonne! – dodał z przesadnie aktorską manierą. – Tacy ludzie jak Newton poświęcali całe życie, by zdobyć wiedzę, by przeczytać tyle, ile mogą i by pismem utrwalić swoje odkrycia dla przyszłych pokoleń. A dziś… Dziś technologia pozwala tę wiedzę, której zdobyciu ludzie poświęcili całe swe życia, przyswoić w ledwie kilka chwil. I na dodatek nikt tej wiedzy nie potrafi docenić.

Buzz i Smiley aż za dobrze wiedzieli, że ostatnia uwaga była zaadresowana do nich.

– Tak czy inaczej, Newton zapoczątkował nowożytną fizykę. Nowożytną, czyli mniej więcej tę z XVIII wieku. Potem był jeszcze Einstein. – Palec starca wskazał postać odległą od Newtona o kilka metrów, przedzieloną pięcioma czy sześcioma innymi posągami. – Aż wreszcie on… Wesley Gridge. Pierwszy człowiek, który osiągnął Osobliwość. Geniusz nieskończony.

Chłopcy ostrożnie zbliżyli się do podobizny wysokiego człowieka, który sprawiał wrażenie jeszcze potężniejszego niż Buzz. Oczy posągu, mimo że martwe i matowe, zdawały się rzucać wokół wyładowania elektryczne. Zapewne była to zasługa tego, iż oczodoły Gridge'a oddzielał jedynie niewielki nos, przez co cała jego twarz wyglądała na permanentnie zmarszczoną w gniewie.

– Coś pewnie o nim wiecie, prawda?

– Tylko tyle, że żył w XXII wieku i jako pierwszy dostąpił Osobliwości – rzekł Smiley.

– W rzeczywistości nie miał zbyt wielu zasług zanim odkrył Osobliwość. Był po prostu zwyczajnym profesorem neurokognitywistyki. Ale dzięki temu, a właściwie przez to, że odrzucił granice etyki i zdrowego rozsądku, osiągnął niewyobrażalny sukces. Czy wiecie jak dokonał swego największego osiągnięcia?

Chłopcy zaprzeczyli, a kustosz uparcie milczał, jak gdyby przyjemność sprawiała mu niecierpliwość słuchaczy.

– Otóż Gridge wierzył, że mózg ludzki funkcjonuje jak komputer. Ponieważ komputer można odpowiednio rozbudować i zamieniać jego elementy, Gridge zaczął przyłączać do swojego mózgu układy scalone. Na początku zastępował płytkami krzemowymi jedynie pojedyncze neurony. Kiedy widział jednak, że nie robi mu to żadnej różnicy, zaczął zmieniać coraz większe partie swojego mózgu. Wreszcie zamiast neuronów miał tylko krzemowe tabliczki. Nie poprzestał jednak na tym. Przez kolejne lata dołączał coraz to nowe obwody, tranzystory i procesory, aż w końcu jego mózg miał wielkość dużego salonu. Wesley po prostu siadał w fotelu i poprzez port wychodzący z potylicy podpinał się do kompleksu układów scalonych, zajmujących cały sąsiedni pokój. Pewnego dnia, po dołączeniu kolejnego procesora udało mu się potwierdzić hipotezę Goldbacha, co oznaczało, że był w stanie przeliczyć liczbę nieskończoną. Wtedy zdał sobie sprawę, że dla ludzi stał się bogiem.

Kustosz przerwał na chwilę, po czym kontynuował:

– Pierwszym jego sukcesem było zbudowanie maszyny do teleportacji. To właśnie tego rodzaju urządzenie widzieliście na piątym piętrze, wśród naszych zbiorów. Następnie Gridge zajął się opracowywaniem środka na długowieczność. Udało mu się zsyntetyzować zespół białek, które wydłużały życie. W teorii mogły one regulować metabolizmem tak, by nie degenerował się przez tysiąc lat. W praktyce Bóg jeden wiedział, co te aminokwasy naprawdę zmieniały. Faktem jest, że sześciu asystentów Gridge'a zażyło „pigułkę długowieczności”.

– Zastanawia mnie jedno. – Smiley wykorzystał chwilę ciszy, by zadać nurtujące go pytanie. – Skoro był to wielki człowiek, dlaczego tak niewiele się o nim mówi?

– Właściwie nikt nie chce pamiętać o tym, co stało się później. Sukces Gridge'a, choć niezaprzeczalny, stał się dla niego źródłem ogromnych cierpień. Nie zmienił się wprawdzie w maszynę, co sugerowali niektórzy, ale nieskończona wiedza, jaką dysponował, nie mogła nie odbić się na jego psychice. Wyobraźcie sobie, że Gridge mógł właściwie pojąć wszystko. Cóż, żaden człowiek nie jest stworzony do takich rzeczy. Ostatecznie ten wielki uczony zwariował. Ale zanim popełnił samobójstwo, w przypływie obłędu zbudował w miesiąc bombę jądrową, którą zniszczył swoje rodzinne miasto, Boston, zabijając dwa i pół miliona ludzi. Właściwie nikt nie wyjaśnił nigdy czemu to zrobił, ale czy można szukać logiki w rozumowaniu człowieka, który, gdyby tylko chciał, mógłby tę logikę postawić na głowie? Teraz już rozumiecie dlaczego nie wspomina zbyt często.

Buzz i Smiley stali oniemiali. Wszystko to, co do tej pory usłyszeli w murach dużej, pustej, owalnej sali wprawiło ich w niezaprzeczalny zachwyt. Pod tą lawiną nowych informacji krył się jednak pewnego rodzaju niepokój. Uczucie to potęgował jeszcze inny fakt, z którego nagle zdali sobie sprawę: osobliwe posągi zdawały się – wszystkie jednocześnie – patrzeć na nich surowym, pełnym pogardy wzrokiem. Mimo że wiele z tych postaci wydawało się prymitywnych, nie mogli nie odnieść wrażenia, że oto przed nimi znajdują się kamienie milowe gatunku homo sapiens i że to oni są tak naprawdę krokiem wstecz w stosunku do osobistości na cokołach.

Nie mniejsze wrażenie wywarła na nich historia profesora Gridge'a. Do tej pory Smiley i Buzz traktowali naukę jako wybawienie dla ludzkości i nie domyślali się, że może ona nieść ze sobą jakiekolwiek negatywne konsekwencje. Zrzucona na Boston bomba atomowa jasno uświadamiała, jak bardzo się mylą, zaś Mędrcy, którzy w podziemiach Rady osiągali stan Osobliwości, by zwiększyć szczęście ludzkości, przestali być w ich oczach ofiarnymi ochotnikami do walki ze złem nieożywionej materii i jasnym stało się, że to, co robią przeczy naturalnemu porządkowi.

„Człowiek nie jest stworzony do takich rzeczy”. – Słowa kustosza pobrzmiewały w głowie Smiley’a, budząc niczym nieuzasadnioną, lecz głęboką obawę. Chłopak spojrzał na Buzza; jego oczy, wbite w niewidzialny punkt na ścianie, zdawały się szklane. Następnie przeniósł wzrok na Gridge'a. Nie mógł pozbyć się wrażenia, że spojrzenie uczonego jest jeszcze bardziej surowe niż wcześniej i że jego usta wykrzywiają się w szalonym uśmiechu. Nie był jednak w stanie oderwać się od surowych rysów, epatujących bezgraniczną wiedzą… i obłąkaniem.

Z zamyślenia wyrwał go głos starca:

– Cóż, wydaje mi się, że powinniście już iść. To właściwie wszystko, co mógłbym wam pokazać.

Buzz westchnął głośno, nie mogąc ukryć rozczarowania.

– Czy możemy jeszcze chwilę…? Bo… Jeszcze… – Smiley miał mętlik w głowie. Czuł się tak, jakby ktoś wybudził go z głębokiego snu. – Jeszcze Einstein, i Kopernik, i Edison.

– Jestem pewny, że musicie już wracać. Poza tym, pamiętajcie jak bardzo ryzykuję przyprowadzając was tutaj. – Najwyraźniej kustosza nie dało się przekonać.

Chłopcy, opuszczając owalną salę, odwrócili się jeszcze na progu, a Buzz spytał:

– Czy będziemy mogli kiedyś tu wrócić?

– Prawdopodobnie nie – odrzekł sucho kustosz. Następnie zamknął drzwi, a szczęk zamka definitywnie wyrwał młodych ludzi z transu, w którym znajdowali się przez ostatnie minuty.

Starzec odprowadził Buzza i Smiley'a do wyjścia. Zanim jednak chłopcy opuścili budynek, Smiley zapytał:

– A co się stało z asystentami Gridge'a? Czy rzeczywiście żyli dłużej?

– Któż to może wiedzieć? – odpowiedział staruszek. – Prawdopodobnie zginęli w eksplozji nuklearnej. Choć oczywiście nigdy nie znaleziono ich ciał. Właściwie nie znaleziono ciała żadnego mieszkańca Bostonu.

– Sądzi pan, że Gridge'owi udało się opracowanie specyfiku, który przedłuża życie?

– Gridge był bogiem. A Bóg jest wszechmogący – rzekł tajemniczo, po czym wzruszył kościstymi ramionami.

Przy pożegnaniu chłopcy niezliczoną ilość razy dziękowali swemu przewodnikowi i ze szczerym przekonaniem zapewnili, że jeszcze nie raz odwiedzą starego kustosza. Ten natomiast, najwyraźniej również wyswabadzając się spod magii owalnego pokoju, zaczął ponownie mruczeć pod nosem swoje „tak, tak” i „w rzeczy samej, w rzeczy samej”. A kiedy chłopcy zniknęli mu z oczu, unoszeni przez automatyczny chodnik, odwrócił się i zniknął w budynku, w swoim gabinecie z plakietką „dyrektor” na drzwiach.

 

Odgłos szurania i szczęk klucza w zamku. Świszczący oddech kustosza. Pomarszczone dłonie dotykające posągu Wesleya Gridge'a.

– Tak to było, prawda? – szepcze mężczyzna. – Pan wie, profesorze, że przez pięćset lat można co nieco zapomnieć. Wiedza faktyczna pomiesza się z książkową i… Ech! Jestem już taki stary, taki stary! Nie nadaję się do tych czasów. Boję się świata, profesorze, boję się. Umrzeć by należało niedługo. Bo ileż można jeszcze ukrywać kim naprawdę się jest…

Oczy starego błyszczą, wznoszą się ku niebu. Usta ponownie poruszają się. Słowa te kustosz wypowiada jednak do siebie:

– W dwóch rzeczach w życiu miałem szczęście: że byłem asystentem profesora Wesleya Gridge'a i że są jeszcze ludzie, którzy chcą mnie słuchać.

Koniec

Komentarze

Już na wstępie mogę powiedzieć, że podobało mi się! :) W historiach lubię zazwyczaj wartką akcję, jednak w twojej nie przeszkadzało mi nieśpieszne tempo (no, może czasem). Dobry styl, przyjemnie się czytało (tylko w jednym miejscu był natłok bardzo naukowo i komputerowo brzmiących nazw, ale to drobiazg). Nie szukałam i nie zauważyłam błędów. Zmieniłabym "Na początku zastępował płytkami krzemowymi" na płytki grafenowe, a także skróciła w paru miejscach. Ogólnie odniosłam dobre wrażenie, chętnie poczytam jeszcze trochę twojej twórczości :)

Pisz tylko rtęcią, to gwarantuje płynność narracji.

Profesjonalnie napisane, więc czytało się bardzo przyjemnie. Chociaż o przyszłości to dosyć refleksyjne. Fabuła jednak taka sobie, trochę bez polotu – domyśliłem się kilka zdań wcześniej kim był kustosz, zanim zostało to wyjaśnione. Jakość Twoich opowiadań uzależniona będzie chyba tylko od tego, jak ciekawy będzie pomysł. Z techniką nie masz raczej żadnych problemów. Co prawda, nie przepadam za taką "suchą" narracją, ale to już kwestia gustu.

Ciekawe opowiadanie, przypadlo mi do gustu swoją refleksyjnościa. Coż, chyba się cieszę, że nie dożyję takich czasów.  Bardzo dobrze napisany tekst, w paru miejscach brakuje trochę przecinków, ale nie jest to zyt istotne, bo nie utrudnia czytania.  

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bardzo fajne, wciągające i też trochę inne niż inne ;) Ciekawe. I trochę przerażające. Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Podobało mi się. Ale nie aż tak, żeby niczego się nie przyczepić. ;-) Newton urodził się w XVII wieku i, jeśli dobrze pamiętam, w tym samym stuleciu napisał swoje najważniejsze prace.

Babska logika rządzi!

Kiedy kustosz wspomniał, że sześciu asystentów zażyło specyfik, jasne stało się dla mnie, że jest on jednym z nich, więc zaskoczenia na końcu nie było.

A opowiadanie, nie cóż, czytało się dobrze i możemy tylko żałować, że nigdy się nie dowiemy, jak nasza rzeczywistość będzie postrzegana przez tych, którym przyjdzie żyć w odległej przyszłości.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka