- Opowiadanie: PostrachKlawiatury - Kazus Marka Sargatha V: Karma czuwa

Kazus Marka Sargatha V: Karma czuwa

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Kazus Marka Sargatha V: Karma czuwa

*Część po­przed­nia

 

 

Karma czuwa

 

 

 

– Ak­tu­al­nie stoi w oko­li­cy sta­cji ben­zy­no­wej Głębi, tej przy alei Bo­ha­te­rów Po­pie­li­ska – oznaj­mi­ła Osa.

 

– Nie ma na co cze­kać – rzu­cił Ed, zry­wa­jąc się z fo­te­la.

 

– Chwi­lecz­kę – Ju­dith za­trzy­ma­ła go. – Mo­żesz kon­ty­nu­ować na­mie­rza­nie poza miesz­ka­niem, na przy­kład z sa­mo­cho­du? – zwró­ci­ła się do krót­kiej.

 

– Oczy­wi­ście, że tak. Mam do­brze skon­fi­gu­ro­wa­ny sprzęt, mogę to robić nawet z te­le­fo­nu… – Osa za­mar­ła. – Chyba nie chce­cie mnie wy­wle­kać z domu? Je­że­li krążą wam po łbach ja­kieś kre­tyń­skie po­my­sły, po­zwól­cie, że uprze­dzę wasze py­ta­nie: pie­prz­cie się! Dzia­łam w sieci, ewen­tu­al­nie, kiedy od­pa­lam Wo­jow­ni­ków, na Rów­ni­ne Za­gła­dy. Po­le­ro­wa­nie kra­węż­ni­ków po­zo­sta­wiam wam, czyli my­śli­wym.

 

– Mo­gła­byś za­punk­to­wać w oczach Szefa… – Ju­dith rzu­ci­ła przy­nę­tę.

 

– Słu­chaj b l o n d i: Szef ceni mnie za to co robię i nie po­trze­bu­je do­dat­ko­wo udo­wad­niać mu swo­jej war­to­ści. Pra­cu­ję dla niego bez ko­niecz­no­ści ru­sza­nia tyłka do­kąd­kol­wiek i bar­dzo mi to od­po­wia­da.

 

– Daj spo­kój – Edgar zwró­cił się do Ju­dith. – Prze­cież wi­dzisz, że jej wo­ła­mi z domu nie wy­cią­gniesz. Je­że­li cho­dzi o mnie, Osa: uwa­żam, że po pro­stu brak ci po­lo­tu i am­bi­cji. Masz za­je­bi­stą szan­sę na za­bły­śnię­cie, a wo­lisz pier­dzieć w sto­łek. Twoja spra­wa – mach­nął ręką.

 

– Chyba masz rację – wes­tchnę­ła Ju­dith. – Bę­dzie­my mu­sie­li po­ra­dzić sobie sami. Tak czy ina­czej, dzię­ki za wska­zów­ki Osa.

 

Brew krót­kiej po­wę­dro­wa­ła do góry. Głę­bo­ki fotel ob­ró­cił się z de­li­kat­nym pi­skiem ło­ży­ska.

 

– Czy wy sta­ra­cie się mnie wziąć pod włos?

 

Ju­dith po­krę­ci­ła głową z nie­do­wie­rza­niem:

 

– A nawet gdyby? Jak czę­sto oka­zja wcho­dzi ci do miesz­ka­nia i cią­gnie za rękę w kie­run­ku mia­sta? Pew­nie, że Szef po­trze­bu­je spe­cja­li­stów ta­kich jak ty, ale ilu ich ma? Pię­ciu? Dzie­się­ciu?

 

– Nie chrzań głu­pot, prze­cież wiesz, że je­stem naj­lep­sza – żach­nę­ła się krót­ka. Na jej twarz wy­pły­nął lekki ru­mie­niec. Dwój­ce dłu­ga­li udało się sku­tecz­nie po­draż­nić jej dumę.

 

– Teraz? Ow­szem. Co bę­dzie za ty­dzień, mie­siąc bądź rok? Wiesz prze­cież jaka jest po­li­ty­ka Szefa. Szuka ta­kich jak ty, Edgar, czy ja: zde­spe­ro­wa­nych, nie ma­ją­cych wy­raź­ne­go celu w życiu, wy­rzut­ków. Potem po­ka­zu­je swoje… sztucz­ki. Cięż­ko nie za­chły­snąć się moż­li­wo­ścia­mi jakie ofe­ru­je i za­po­mnieć o resz­cie świa­ta. Mija jakiś czas i przy­by­wa­ją nowi. Rów­nie uta­len­to­wa­ni, rów­nie za­gu­bie­ni i przede wszyst­kim z świe­żą ener­gią. Ich po­przed­ni­cy, je­że­li nie okażą się nie­zbęd­ni, są stop­nio­wo od­py­cha­ni, coraz dalej i dalej, aż imię Szefa staje się dla nich wspo­mnie­niem mało praw­do­po­dob­ne­go snu. W końcu są ze­pchnię­ci na tak głę­bo­ki mar­gi­nes, że za­trza­sku­ją się za nimi drzwi. Zna­cie ja­kie­goś speca, który zo­stał my­śli­wym?

 

Zgod­nie z ocze­ki­wa­nia­mi, jej mo­no­lo­go­wi od­po­wie­dzia­ło tylko zgod­ne wzru­sze­nie ra­mion.

 

– Oczy­wi­ście, że nie zna­cie, gdyż ta­kich nie ma. Ty, Oso – wska­za­ła na krót­ką, która ze­zo­wa­ła na wy­tknię­ty w jej stro­nę palec – masz szan­sę zo­stać pierw­szym spe­cem, który do­star­czył Sze­fo­wi coś wię­cej niż gi­ga­baj­ty skra­dzio­nych da­nych. Mo­żesz do­star­czyć mu Wachy. Rze­czy, któ­rej pra­gnie bar­dziej od wszyst­kie­go in­ne­go.

 

Bursz­ty­no­we oczy Osy za­lśni­ły. Edgar przy­ta­ki­wał w rytm mo­no­lo­gu Ju­dith. Gdy tylko za­mil­kła, do­rzu­cił swoje dwa gro­sze:

 

– Nie za­po­mi­naj o Bar­rym. Moż­li­wość do­ko­pa­nia temu skur­wie­lo­wi sta­no­wi na­gro­dę samą w sobie.

 

Krót­ka wciąż po­zo­sta­wa­ła nie­prze­ko­na­na:

 

– Wie­cie prze­cież, że Barry jest na­czel­nym przy­du­pa­sem Szefa. Nie znaj­dzie­cie w mie­ście lep­sze­go Szpe­ra­cza. Na­praw­dę chce­cie z nim po­gry­wać?

 

Ju­dith po­ło­ży­ła dłoń na opar­ciu skó­rza­ne­go fo­te­la i na­chy­li­ła się do Osy.

 

– Po­peł­niasz szkol­ny błąd, upar­cie po­wie­la­ny przez wiele zna­nych mi ko­biet.

 

– O co ci cho­dzi?

 

– Nie do­ce­niasz wła­snych moż­li­wo­ści mała – Ju­dith mru­gnę­ła do niej i po­cią­gnę­ła ją za drob­ną dłoń.

 

– Cze­kaj! Jesz­cze nie…

 

– Szy­kuj się – Ju­dith nie po­zwo­li­ła jej do­koń­czyć. – Za mi­nu­tę le­ci­my.

 

 

***

 

 

 

Na szczę­ście dla fi­nan­sów Marka i Gorma, osie­dle kra­śne­go znaj­do­wa­ło się w od­le­gło­ści dzie­się­ciu minut spo­koj­nej jazdy. Do­tar­li na miej­sce w ciszy, co jakiś czas zer­ka­jąc na to­tal­nie nie­przy­tom­ne­go praw­ni­ka. Wokół bia­łych, czte­ro­pię­tro­wych bu­dyn­ków było sporo zie­le­ni i ko­lo­ro­wych pla­ców zabaw – miły za­ką­tek w sercu mia­sta, z schlud­ny­mi wia­ta­mi na śmiet­ni­ki. O tej go­dzi­nie po­snę­ły nawet psy z ku­la­wy­mi no­ga­mi i tylko nie­licz­ne świa­tła pa­lą­ce się w oknach mą­ci­ły ten senny kra­jo­braz.

 

– Na­praw­dę cho­ler­nie mi głu­pio, ale nie mam przy sobie wię­cej. – Kra­śny z wy­raź­nym ocią­ga­niem wy­cią­gnął za­war­tość port­fe­la. Sim zgar­nął no­wiut­ki bank­not, czym wy­wo­łał bo­le­sny gry­mas na jego twa­rzy.

 

– Po­mo­żesz mi z dłu­ga­lem?

 

– Jasne, ale potem sko­czy­my do ban­ko­ma­tu. Jeź­dzi­łem z wami w kółko przez parę go­dzin, wcią­ga­łem go tam i z po­wro­tem, a poza tym pa­mię­tam naszą umowę.

 

Kra­sno­lud po raz wtóry na­dą­sał się i burk­nął pod nosem:

 

– Nie mu­sisz AŻ TAK try­skać al­tru­izmem.

 

Sim nie wy­trzy­mał i za­niósł się śmie­chem:

 

– Al­tru­izmem? Wiesz, nie­któ­rzy są tutaj w pracy. Po za tym, gdy­byś zo­ba­czył swoje spoj­rze­nie, kiedy da­wa­łeś mi kasę…

 

Chrząk­nię­cie bro­da­cza sta­no­wi­ło wy­raź­ny sy­gnał, iż czas na po­ga­dusz­ki minął. Ski­nie­niem głowy wska­zał na uło­żo­ne­go w po­zy­cji em­brio­nal­nej praw­ni­ka.

 

Otwo­rzy­li tylne drzwi i raz jesz­cze spró­bo­wa­li go prze­bu­dzić. Tym razem nie od­po­wie­dzia­ło im nawet chrap­nię­cie.

 

– Mark, wiem, że ak­tu­al­nie ka­na­pa szpi­ca to naj­wy­god­niej­sze miej­sce na świe­cie, ale tym razem na­praw­dę za­bie­ra­my cię do łóżka. Bądź miłym dłu­ga­lem i spró­buj cho­ciaż nie po­wy­bi­jać nam zębów, gdy bę­dzie­my cię wy­cią­ga­li.

 

Gorm ski­nął na Sima.

 

– Tak? – elf uniósł wą­skie brwi.

 

– No pomóż mi go wy­cią­gnąć.

 

– Ja? Brud­na ro­bo­ta na­le­ży do cie­bie, bro­da­ty przy­ja­cie­lu.

 

– Mię­czak… – kra­śny burk­nął pod nosem i chwy­cił Marka po­wy­żej ko­stek. Krót­ką pień­ko­wa­tą nogą za­parł się o nad­pro­że sa­mo­cho­du i zde­cy­do­wa­nie po­cią­gnął. Bez­wład­ne ciało wa­ży­ło ze sto razy tyle co nor­mal­nie, ale cho­ciaż nie sta­wia­ło oporu.

 

– Teraz mu­sisz mi pomóc.

 

Razem z elfem chwy­ci­li go wy­pró­bo­wa­nym w apar­ta­men­tow­cu stylu. Prze­nie­śli go pod klat­kę scho­do­wą i po­sa­dzi­li, opie­ra­jąc ple­ca­mi o mur. Szpic wró­cił się na mo­ment do sa­mo­cho­du i po­za­my­kał drzwi. W tym samym cza­sie kra­sno­lud otwo­rzył drzwi i od­giął stop­kę unie­moż­li­wia­ją­cą ich sa­mo­ist­ne za­mknię­cie.

 

– Idzie­my.

 

Klat­ki scho­do­we w bu­dyn­kach po­sia­da­ją­cych do­stęp do pod­ziem­nych kon­do­mi­niów nie róż­ni­ły się za­nad­to od swych tra­dy­cyj­nych od­po­wied­ni­ków. Naj­więk­sza róż­ni­ca ujaw­nia­ła się w win­dach, w któ­rych nu­me­ra­cja gu­zi­ków za­czy­na­ła się od ujem­nych war­to­ści.

 

– Le­piej tu go nie kłaść – ostrzegł Gorm. – Niby myją pod­ło­gę raz na dwa dni, ale wiesz jak to jest w win­dach.

 

Zje­cha­li na po­ziom ozna­czo­ny mi­nu­so­wą piąt­ką. Sim rzad­ko bywał pod zie­mią; jak więk­szość szpi­ców pre­fe­ro­wał otwar­te po­wierzch­nie, naj­le­piej z dużą ilo­ścią świe­że­go po­wie­trza. Nie przy­pad­ko­wo naj­gło­śniej krzy­czą­cy­mi eko­lo­ga­mi byli za­sy­mi­lo­wa­ni el­fo­wie. Eks­i­lium wśród swo­ich celów wy­so­ko sta­wia­ło walkę o za­cho­wa­nie te­re­nów zie­lo­nych w coraz bar­dziej in­du­stria­li­zu­ją­cym się świe­cie. Sim uwa­żał to za star­cie z wia­tra­ka­mi. Wi­dział wiele po­waż­niej­szych za­gro­żeń do­ty­ka­ją­cych jego kra­jan – od­py­cha­ją­ce, du­szą­ce się we wła­snym sosie getta, anal­fa­be­tyzm, kró­lu­ją­cy w spo­łe­czeń­stwie wi­ze­ru­nek el­fa-dzi­ku­sa, czy też ra­dy­ka­li­zu­ją­ce się wśród dłu­ga­li śro­do­wi­ska pra­wi­co­we. Cho­ciaż sto­wa­rzy­sze­nie do­słow­nie za­sy­py­wa­ło jego skrzyn­kę pocz­to­wą ko­re­spon­den­cją, od­ci­nał się od po­li­ty­ki grubą kre­ską. Lata temu, kiedy jesz­cze świat miał coś do za­ofe­ro­wa­nia dla przed­sta­wi­cie­li wszyst­kich ras, po­stę­po­wał ina­czej. Ga­da­nie miało wtedy sens. W dzi­siej­szych cza­sach, czuł się jak przed­sta­wi­ciel wy­mie­ra­ją­ce­go ga­tun­ku.

 

Cichy brzdęk ob­wie­ścił otwar­cie się drzwi i wy­nie­śli Marka na ze­wnątrz. Wi­ze­ru­nek pod­ziem­nych hal mia­sta mocno od­bie­gał od jego po­wierzch­ni. Klany kra­śnych, w prze­ci­wień­stwie do spo­łecz­no­ści szpi­ców, po­szły za du­chem epoki. Zmia­ny od­ci­snę­ły się wła­ści­wie na każ­dym aspek­cie życia kra­sno­lu­dów, także bu­dow­nic­twie. Rzecz jasna, tam gdzie trze­ba, za­cho­wy­wa­no wie­ko­we hale, pełne za­byt­ków schył­ko­wych kró­lestw.

 

Korpo Gorma (na całe szczę­ście) nie miało na gło­wie utrzy­ma­nia mo­nu­men­tal­nych po­są­gów, ani sy­pią­cych się ze sta­ro­ści ka­wern. Mogło przez to po­zwo­lić sobie na no­wo­cze­sne i wy­god­ne kon­do­mi­nia, z do­sko­na­łą wen­ty­la­cją i nie­na­gan­nie pra­cu­ją­cą kli­ma­ty­za­cją.

 

W ko­ry­ta­rzu, któ­rym nie­śli Marka, do­mi­no­wał lekko srebr­na­wy, wy­po­le­ro­wa­ny na błysk ka­mień. Gdzie­nie­gdzie znaj­do­wa­ły się re­kla­mo­we ba­ne­ry, zaś oświe­tle­nie (prze­zna­czo­ne głów­nie dla nie bę­dą­cych kra­śny­mi prze­chod­ni) za­pew­nia­ło przy­jem­ny dla oczu, cie­pły blask. Od głów­ne­go tu­ne­lu od­cho­dzi­ły węż­sze od­no­gi, pro­wa­dzą­ce do po­szcze­gól­nych miesz­kań. Ilość ko­ry­ta­rzy, scho­dów i za­ło­mów, mogło skon­fun­do­wać nie przy­zwy­cza­jo­ne­go do nich go­ścia.

 

– Tutaj w prawo – wy­stę­kał Gorm, dźwi­ga­jąc Marka za nogi.

 

Ciem­ne drzwi w ko­lo­rze gra­fi­tu, zdo­bi­ły trzy runy i nor­mal­ny nu­me­rek. Sim po­wiódł wzro­kiem po zna­kach:

 

– No, no, nie zgadł­bym, że pra­cu­jesz na uni­wer­ku.

 

Gorm spoj­rzał na tak­sów­ka­rza z uzna­niem:

 

– A ja nie po­sta­wił­bym zła­ma­ne­go gro­sza, na to, że znasz runy.

 

Sim uśmiech­nął się pod nosem: – Wie­dzia­łem, że nowa fry­zu­ra to dobry po­mysł – po­gła­dził się po krót­ko ścię­tych wło­sach. – Od razu wy­glą­dam na szczy­la! – mru­gnął do kra­sno­lu­da. – Kie­dyś, kiedy jesz­cze nasze dzie­cia­ki nie zaj­mo­wa­ły się głów­nie han­dlo­wa­niem pro­cha­mi na uli­cach, pra­wie każ­de­go uczo­no run. Mia­łem ten za­szczyt za­ła­pać się na edu­ka­cję sprzed cza­sów asy­mi­la­cji.

 

– Mam zna­jo­me­go, któ­re­go drę­czy Eks­i­lium. Chcą, żeby wy­kła­dał ru­nicz­ny za pięć dych na go­dzi­nę, oczy­wi­ście umo­wa-zle­ce­nie. Farsa.

 

– Po­ga­da­my może za chwil­kę? Zaraz od­pad­ną mi łapy – stęk­nął elf, ru­chem pod­bród­ka wska­zu­jąc na Marka.

 

– Po­łóż­my go; tutaj na pewno nikt nie na­si­kał.

 

Kra­sno­lud otwo­rzył drzwi ozna­czo­ne ru­na­mi i rzu­cił pół­gęb­kiem:

 

– Za­pra­szam w moje skrom­ne progi.

 

 

***

 

 

 

Do­bie­gał końca ostat­ni cykl me­dy­ta­cyj­ny Bar­re­go. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach byłby roz­luź­nio­ny jak na chwi­lę przed za­śnię­ciem. Wi­szą­ce nad nim widmo wy­pra­wy do sfery ete­rycz­nej, nie po­zwa­la­ło jed­nak od­se­pa­ro­wać się w pełni. Szpe­racz czuł, że jesz­cze parę głę­bo­kich wde­chów i do­stał­by ro­ze­dmy. Nie miał na co cze­kać, bar­dziej zre­lak­so­wa­ny i tak już nie bę­dzie.

 

– Strach cię ob­le­ciał, co? – szy­dził sam z sie­bie, jed­nak tak na­praw­dę nie było mu do śmie­chu. Za­mknął oczy i za­czął się kon­cen­tro­wać na prze­ni­ka­ją­cej wszyst­ko pu­st­ce. Jak każdy Szpe­racz czuł jej obec­ność, skry­tą przed zwy­kły­mi, nie­wy­ćwi­czo­ny­mi zmy­sła­mi. Sku­pił się na imie­niu Baku i szep­cząc je pod nosem spró­bo­wał przejść na drugą stro­nę. Przy­po­mi­na­ło to próbę usil­ne­go po­zo­sta­wa­nia we śnie, lub li­cze­nie ba­ra­nów. W każ­dym razie, było znacz­nie trud­niej­sze niż za po­przed­ni­mi trze­ma ra­za­mi.

 

W pew­nym mo­men­cie Barry za­wisł gdzieś mię­dzy sferą astral­ną a rze­czy­wi­stą. Świat blak­nął prze­cho­dząc w od­cie­nie sza­ro­ści, ale przy chwi­li de­kon­cen­tra­cji, od razu po­wra­cał do nor­mal­nych kształ­tów. Z ca­łych sił za­ci­snął po­wie­ki, aż kilka kro­pel potu po­ja­wi­ło się na jego czole. W końcu udało mu się przejść. Kon­cen­tru­jąc się na po­sia­da­nych tro­pach ru­szył na po­szu­ki­wa­nie Marka. Prze­miesz­czał się ner­wo­wo, cha­otycz­nie. Cza­sem po­ko­ny­wał zbyt wiel­kie od­le­gło­ści i mu­siał wra­cać do punk­tu wyj­ścia. Zu­peł­nie nie oba­wiał się kon­fron­ta­cji z ni­cze­go nie­świa­do­mym Ba­kiem. Z rów­no­wa­gi wy­trą­ca­ła go o wiele po­waż­niej­sza i bar­dziej po­nu­ra wizja – po­wrót do po­rzu­co­ne­go ciała.

 

 

***

 

 

 

Sa­mo­chód Ed­ga­ra był prze­zna­czo­ny dla dwóch osób. Try­wial­na rzecz, a jed­nak ma­ją­ca istot­ne zna­cze­nie dla ich pla­nów.

 

– Co teraz? – za­py­tał kie­row­ca.

 

Ju­dith aż no­si­ło, żeby jesz­cze raz wy­śmiać jego upodo­ba­nia do za­ba­wek dla pod­sta­rza­łych fa­ce­tów. Pew­nie, da­ło­by jej to sporo fraj­dy, jed­nak try­mu­fo­wa­nie nad dzie­cin­ny­mi upodo­ba­nia­mi Eda nie przy­bli­ży­ło­by ich w żaden spo­sób do Bar­re­go.

 

– O, jaka szko­da – krót­ka roz­ło­ży­ła ręce, dając wyraz swemu roz­cza­ro­wa­niu. – Wy­glą­da na to, że bę­dzie­cie mu­sie­li po­ra­dzić sobie we dwój­kę.

 

– Daj, spo­kój, nie je­stem aż taka gruba! – Blon­dyn­ka spró­bo­wa­ła ob­ró­cić całą sy­tu­ację w żart. – Ści­śnie­my się.

 

– Że niby jak? – Edgar chyba nie do końca wy­czuł jej in­ten­cję. Po­sła­ła mu od­po­wie­dzi jedno ze swo­ich mro­żą­cych spoj­rzeń.

 

– Blon­di, na mózg ci się cza­sem nie rzu­ci­ło? Ta spor­to­wa bryka ma mniej miej­sca niż wózek skle­po­wy – cią­gnę­ła Osa.

 

– Nie gadaj głu­pot! Nie takie rze­czy ro­bi­ło się na stu­diach…

 

Nie cze­ka­jąc na dal­sze pro­ste­sty, ko­bie­ta-dłu­gal po­cią­gnę­ła ją za rękę.

 

– Mam się ci­snąć pod two­imi no­ga­mi?! Jak pies? AŁA!!! – Ju­dith za­trza­snę­ła drzwi: – Suń dupę długa!

 

– Glę­dzisz go­rzej od mojej matki… Ru­szaj Ed, bo zaraz wście­kły ni­zio­łek rzuci mi się do gar­dła.

 

– Jak sobie ży­czysz.

 

Ru­szy­li z pi­skiem opon i po­to­kiem plu­ga­wych wul­ga­ry­zmów pły­ną­cych z ust Osy.

 

 

***

 

 

 

– Na ka­na­pę z nim.

 

Sim i Gorm po­ło­ży­li Marka. Kra­śny przy­krył go na­rzu­tą.

 

– Buty sam sobie zdej­mij – po­kle­pał bez­wład­ne ciało.

 

– Zo­bacz le­piej czy od­dy­cha. Przez parę ład­nych minut nie wydał z sie­bie żad­ne­go dźwię­ku.

 

– Eee, bez prze­sa­dy… – na wszel­ki wy­pa­dek Gorm wy­mie­rzył praw­ni­ko­wi szyb­kie­go kuk­sań­ca. Usły­szał upra­gnio­ne mruk­nię­cie, po­twier­dza­ją­ce ja­ko-ta­kie funk­cjo­no­wa­nie or­ga­ni­zmu.

 

– Teraz mo­że­my iść po kasę.

 

Sim przy­tak­nął, jed­nak w tym mo­men­cie jego uwagę głów­nie za­przą­ta­ło miesz­ka­nie. Nie mógł zro­zu­mieć (zresz­tą jak więk­szość miesz­kań­ców po­wierzch­ni) jak można żyć bez okien. Za­miast wi­do­ku na błę­kit­ne niebo, wszę­dzie w koło do­mi­no­wał szli­fo­wa­ny ka­mień, w wielu miej­scach po­prze­ty­ka­na me­ta­licz­ny­mi ży­ła­mi. Elf wzdry­gnął się na samą myśl o miesz­ka­niu w takim miej­scu. Poza tym – cha­łu­pa pre­zen­to­wa­ła się cał­kiem nie­źle (cho­ciaż go­spo­darz po­zo­sta­wił po sobie lekki syf).

 

Zgod­nie ze sło­wa­mi kra­sno­lu­da ban­ko­mat znaj­do­wał się ka­wa­łek drogi od jego miesz­ka­nia. W dro­dze do niego Gorm ziew­nął dwa lub trzy razy.

 

– Robię się za stary na takie im­pre­zy.

 

– Le­piej, że­by­śmy nie li­cy­to­wa­li się na wiek. Jesz­cze któ­ryś z nas wpadł­by w kom­plek­sy – stwier­dził z prze­ką­sem Sim.

 

Zgod­nie ze sta­rym, mą­drym pra­wi­dłem, je­że­li coś mogło utrud­nić życie, to z pew­no­ścią prę­dzej czy póź­niej utrud­ni. Kra­sno­lud i elf stali przed ban­ko­ma­tem, na któ­re­go wy­świe­tla­czu wid­nia­ły la­ko­nicz­ne prze­pro­si­ny oraz wska­za­nie naj­bliż­sze­go, czyn­ne­go urzą­dze­nia. Cze­kał ich pię­cio­mi­nu­to­wy spa­cer.

 

Windą udali się na po­ziom ze­ro­wy, a stam­tąd na po­wierzch­nię. Rześ­kie nocne po­wie­trze nieco ich po­bu­dzi­ło.

 

– Tak, zde­cy­do­wa­nie za stary. La­ta­nie po mie­ście to­tal­nie mnie wy­pom­po­wa­ło – na­rze­kał kra­sno­lud.

 

Do­tar­li do czyn­ne­go ban­ko­ma­tu i Gorm wy­pła­cił pie­nią­dze. Roz­li­czy­li się, cho­ciaż i tym razem roz­sta­wa­nie się pie­niędz­mi sta­no­wi­ło dla kra­śne­go do­tkli­wy cios. Za kurs z Mar­kiem tak­siarz zgar­nął cał­kiem nie­złą sumkę.

 

Obaj męż­czyź­ni wy­mie­ni­li spoj­rze­nia. Choć stwier­dze­nie, iż nocne zaj­ścia zbli­ży­ły ich do sie­bie, było nieco na wy­rost, aż tak bar­dzo nie mi­ja­ło się ono z praw­dą. Rzecz jasna nie pla­no­wa­li wspól­nych uści­sków i rzew­nych po­że­gnań, ale zwy­kłe: „do­bra­noc” albo: „no to do zo­ba­cze­nia”, po­zo­sta­wi­ło­by pe­wien nie­smak. Czuli, że po­win­no paść choć parę słów wię­cej. Gorm wy­sta­wił rękę i za­czął:

 

– Dzię­ki za pod­wóz­kę i za pomoc z dłu­ga­lem. Sa­me­mu bym sobie pew­nie nie po­ra­dził. Po­pie­przo­na hi­sto­ria z tą blon­dyn­ką, ak­tów­ką i po­ści­giem.

 

Szpic uniósł palec:

 

– A wła­śnie! Trze­ci raz wspo­mi­nasz mi o tej pa­nien­ce, a wciąż wiem tylko tyle, że nie­zła była z niej sztu­ka i że spo­tka­ła się z Mar­kiem w Sza­ka­lu. Jaki ma to zwią­zek z całą resz­tą?

 

– Dobra, do­sta­niesz tę opo­wieść w ra­mach na­piw­ku. – Tym razem to Gorm uśmiech­nął się pod nosem i mru­gnął do Szpi­ca. – Ta ba­becz­ka po­da­ła praw­ni­ko­wi coś do picia. Nie mam po­ję­cia co to było, po­dej­rze­wam, że jakiś nar­ko­tyk, a może tru­ci­zna. Tak czy ina­czej, zla­so­wa­ło to mózg na­sze­go nie­szczę­sne­go dłu­ga­la, który za­czął za­cho­wy­wać się jak ma­rio­net­ka. Myślę, że gdyby ka­za­ła mu cho­dzić za nią na czwo­ra­kach, z przy­jem­no­ścią wczuł­by się w rolę pu­del­ka.

 

– Wywar z liści Uldi­go­nu… – Sim nie po­dej­rze­wał, że w mie­ście zdo­mi­no­wa­nym przez dłu­ga­li, z le­d­wie za­ak­cen­to­wa­ną obec­no­ścią elfów (na do­da­tek za­sy­mi­lo­wa­nych), ta stara nazwa po­ja­wi się na jego ję­zy­ku.

 

Gorm zmru­żył brwi: – Uldi-gond? Jakiś ziół­ko sprzy­ja­ją­ce two­rze­niu reg­gae?

 

Sim po­krę­cił głową: – Nic z tych rze­czy. Uldi­gond w Odzie zna­czy tyle co Bluszcz Kró­lew­ski. Może na­zwa­nie go chwa­stem to prze­sa­da, jed­nak nawet w tej be­to­no­wej dżun­gli można na niego tra­fić, cho­ciaż­by w star­szych par­kach. W daw­nych cza­sach przy­go­to­wa­no z niego wywar o nie­zwy­kle dużej mocy, cho­ciaż o krót­ko­trwa­łym dzia­ła­niu.

 

– Su­ge­ru­jesz, że po ugo­to­wa­niu paru list­ków ja­kie­goś „blusz­czu na U” można z kogoś zro­bić bez­wol­ną ku­kieł­kę? Pie­prze­nie…

 

– Nie po „ugo­to­wa­niu paru list­ków”, tylko po spo­rzą­dze­niu wy­wa­ru. To wie­dza ta­jem­na, nie­do­stęp­na w książ­kach ku­char­skich, bro­da­ty przy­ja­cie­lu.

 

– U-hm. Czyli Mar­ko­wi po­da­no tru­ją­cy kom­pot, przy­go­to­wa­ną we­dług sta­ro­el­fic­kiej re­cep­tu­ry…?

 

– Kra­sno­lu­dzie, nie twier­dzę że tak było na bank, po­da­je tylko moż­li­wość. Ob­ja­wy, które mi opi­sa­łeś, a także to co dzia­ło się z Mar­kiem w cza­sie na­szej póź­niej­szej prze­jażdż­ki, po­twier­dza­ją moje teo­rię. Poza tym – wierz sobie w co chcesz. Na dobrą spra­wę to po­wi­nie­nem być w tak­sów­ce już jakiś kwa­drans temu.

 

– Dobra, dobra, nie strosz się tak. Wiesz w ja­kich zwa­rio­wa­nych cza­sach ży­je­my – Gorm za­czął się za­sta­na­wiać co tak na­praw­dę kryje się w se­kret­nej sa­szet­ce szpi­ca.

 

– Nie­ste­ty aż za do­brze.

 

– To co jedni wma­wia­ją ci za pew­nik, inni na­za­jutrz uzna­ją za ciem­no­gród i za­bo­bon. Na do­da­tek naj­cięż­sza cho­le­ra wie, kto w tym wszyst­kim ma rację.

 

 

***

 

 

 

Zdwo­ił wy­sił­ki i świat w końcu za­czął na­bie­rać ko­lo­rów. Pust­ka trzy­ma­ła go, za­bor­czo upo­mi­na­ła się o Szpe­ra­cza, który od­wa­żył się wy­dzie­rać jej se­kre­ty. Bar­re­mu osta­tecz­nie udało się wnik­nąć w ciało, cho­ciaż już samo od­na­le­zie­nie srebr­nej nici oka­za­ło się nie­po­ko­ją­ce trud­ne. Pro­blem po­le­gał na tym, iż po­mi­mo uda­ne­go po­wro­tu, cie­le­sna sko­ru­pa i jej du­cho­we wy­peł­nie­nie, nie mogły się po­łą­czyć. Szpe­racz utkwił w lo­do­wa­tej ciem­no­ści, świa­dom ry­zy­ka po­zo­sta­nia w za­wie­sze­niu na za­wsze. Nie miał naj­mniej­szej kon­tro­li nad cia­łem; bra­ko­wa­ło ogni­wa po­śred­ni­czą­ce­go mię­dzy po­wzię­ciem woli i prze­ło­że­niem jej na elek­trycz­ne im­pul­sy po­sy­ła­ne ukła­dem ner­wo­wym. Ocze­ki­wał pierw­sze­go od­de­chu, sa­mot­ne­go ude­rze­nia serca, czy na­głe­go ukłu­cia bólu – ja­kie­go­kol­wiek znaku da­ją­ce­mu mu na­dzie­ję. Nie mógł nic zro­bić, aby od­wró­cić, za­trzy­mać lub przy­spie­szyć ten pro­ces. Wszyst­ko za­le­ża­ło od czyn­ni­ków, nad któ­ry­mi żaden Szpe­racz nie miał kon­tro­li. Gdzieś w ota­cza­ją­cym go mroku, za­pło­nę­ły małe wred­ne śle­pia pa­ni­ki.

 

Za­sta­na­wiał się jakie spu­sto­sze­nie po­czy­ni w jego or­ga­ni­zmie prze­cią­ga­ją­ce się przej­ście. Chyba każdy sły­szał o ofia­rach pod­to­pień i uszko­dze­niach mózgu, które po­ja­wia­ją się wraz z jego skraj­nym nie­do­tle­nie­niem. Czy te same bez­li­to­sne za­sa­dy mają za­sto­so­wa­nie w przy­pad­ku po­rzu­ce­nie ciała? Myśl ta nie­po­ko­ją­co wio­dła go na skraj obłęd­ne­go prze­ra­że­nia – tym gor­sze­go, po­nie­waż nie­moż­li­we­go do wy­ra­że­nia cho­ciaż­by ski­nie­niem palca.

 

Po­je­dyn­cza iskier­ka roz­pa­li­ła pło­mień, który prze­szył jego ciało. Krew z ocią­ga­niem ru­szy­ła do nie­koń­czą­cej się wę­drów­ki, a każde ude­rze­nie serca z mo­zo­łem pcha­ło ją dalej. Bo­le­śnie po­czuł po­wra­ca­ją­cą czu­cie mię­śniach, skó­rze, oczach, a nawet ko­ściach. Ciem­ność ustą­pi­ła, a w jej miej­scu po­ja­wi­ło się czer­wo­ne, wi­dzia­ne przez za­mknię­te po­wie­ki, świa­tło. Barry za­czerp­nął po­wie­trza. Tym razem nie wal­czył łap­czy­wie o każdą por­cję tlenu – jego noz­drza le­d­wie się roz­chy­li­ły, a klat­ka pier­sio­wa po­ru­sza­ła się nie­mal nie­do­strze­gal­nie. Wra­cał, cho­ciaż miał wra­że­nie, że spora część niego wciąż po­zo­sta­wa­ła poza cia­łem.

 

Wy­pro­sto­wa­nie się na fo­te­lu za­ję­ło dłuż­szą chwi­lę. Parę razy, pod­czas wy­ko­ny­wa­nia tej czyn­no­ści, nie­mal nie ze­mdlał z bólu. Przed oczy­ma tań­czy­ły mu wie­lo­barw­ne plamy, któ­rych kra­wę­dzie były nie­ostre. Oparł się o za­głó­wek i głę­bo­ki­mi wde­cha­mi do­star­czał wy­głod­nia­łe­mu or­ga­ni­zmo­wi tlen. Po­mi­mo tar­ga­ją­cych nim fal bólu, wy­krzy­wił się w ka­ry­ka­tu­rze uśmie­chu.

 

Zdo­łał zdo­być to czego po­szu­ki­wał. W czar­no-bia­łych wi­zjach do­strzegł ni­cze­go nie świa­do­my Bak, który spo­czy­wał na ka­na­pie w pod­ziem­nym miesz­ka­niu. Spró­bo­wał się­gnąć w kie­run­ku klu­czy­ków spo­czy­wa­ją­cych w sta­cyj­ce, jed­nak ręka od­mó­wi­ła mu po­słu­szeń­stwa. Mu­siał dość do sie­bie, a to wy­ma­ga­ło czasu.

 

Bez­cen­ne­go czasu.

 

 

***

 

 

 

– Cały czas ster­czy na tym pie­przo­nym par­kin­gu. Zro­bił sobie prze­rwę na kawę, czy co? – mruk­nę­ła Osa, ści­śnię­ta z Ju­dith na miej­scu dla pa­sa­że­ra (jed­ne­go). Co jakiś czas przy­po­mi­na­ła szturch­nię­ciem o swo­jej obec­no­ści. Nos miała wle­pio­ny w ekran swo­je­go no­wo­cze­sne­go te­le­fo­nu, który pa­mię­cią, szyb­ko­ścią pro­ce­so­ra i pa­ro­ma in­ny­mi pa­ra­me­tra­mi, za­wsty­dził­by nie­je­den tra­dy­cyj­ny kom­pu­ter.

 

– Może od­na­lazł już Bak i teraz pró­bu­je go prze­chwy­cić? – pod­rzu­cił Ed.

 

– Moż­li­we. Gdy­by­śmy mieli Bar­re­go wraz z Mar­kiem, znacz­nie uła­twi­ło­by to resz­tę ro­bo­ty – od­par­ła blon­dyn­ka.

 

– Ru­szył – po­in­for­mo­wa­ła krót­ka.

 

– Cho­le­ra, nadal dzie­li nas od niego ja­kieś dzie­sięć minut jazdy – Ju­dith przy­gry­zła wargę. Swoim spo­strze­że­niem mu­sia­ła tra­fić na wy­jąt­ko­wą czułą, na­brzmia­łą od te­sto­ste­ro­nu, stru­nę Eda. Mię­śniak od­gar­nął opa­da­ją­ce na czoło włosy i moc­niej zła­pał kie­row­ni­cę:

 

– Po­praw­ka: trzy mi­nu­ty.

 

Wci­śnię­ty w dechę pedał gazu roz­bu­dził drze­mią­ce­go pod maską po­two­ra. Wska­zów­ka ob­ro­to­ścio­mie­rza zbli­ży­ła się do wście­kle czer­wo­nej dzie­siąt­ki, a ko­bie­ty, nie­przy­go­to­wa­ne na wgnia­ta­ją­ce w sie­dze­nie przy­spie­sze­nie, wy­ar­ty­ku­ło­wa­ły salwę pi­sków po­mie­sza­nych z prze­kleń­stwa­mi.

 

Wóz gład­ko prze­szedł na tryb spor­to­wy, in­for­mu­jąc o tym pa­ro­ma lśnią­cy­mi pik­to­gra­ma­mi na desce roz­dziel­czej. Po­że­rał ko­lej­ne metry as­fal­tu, trzy­ma­jąc się drogi jak przy­kle­jo­ny. Po­ko­na­li ko­lej­ny za­kręt i zna­leź­li się alei Bo­ha­te­rów Po­pie­li­ska. Na sze­ściu pa­sach, nawet o tak póź­nej porze, znaj­do­wa­ło się sporo sa­mo­cho­dów. Aleje sta­no­wi­ły trasę śred­ni­co­wą, łą­czą­cą cen­trum z oby­dwo­ma miej­ski­mi ob­wod­ni­ca­mi. Po­mię­dzy jezd­nia­mi znaj­do­wa­ło się to­ro­wi­sko dla szyb­kiej kolei miej­skiej.

 

Ed pro­wa­dził pew­nie, agre­syw­nie i ry­zy­kow­nie. Po wy­prze­dza­niu roz­po­czę­tym z skraj­ne­go pra­we­go, prze­ci­na­ją­cym środ­ko­wy i skoń­czo­nym na lewym, pasie, usły­sze­li ka­no­na­dę klak­so­nów. Tej nocy czer­wo­na bryka z trój­ką ludzi Szefa na po­kła­dzie nie miała god­nych sie­bie kon­ku­ren­tów. Po­zo­sta­li po­dró­żu­ją­cy mu­sie­li z po­ko­rą mil­czeć w opa­rach błę­kit­na­wych spa­lin.

 

– Zbli­ża­my się. Do celu zo­sta­ło ja­kieś dzie­więć­set me­trów – ode­zwa­ła się Osa. – Tak na mar­gi­ne­sie: je­że­li nas po­za­bi­jasz, przy­się­gam, że od­naj­dę cię po dru­giej stro­nie i rzę­si­ście sko­pie dupę.

 

– O ile: a – się­gniesz, b – nie pój­dziesz do wszyst­kich dia­błów – za­śmiał się Ed.

 

Zre­du­ko­wał bieg i ostro dodał gazu. Ju­dith ob­sta­wia­ła, że przed prze­bi­ciem się na drugą stro­nę pod­wo­zia, Ed­ga­ra dzie­lą dwa, góra trzy, po­dob­ne ma­new­ry.

 

– Zwol­nij, widzę jego sa­mo­chód – mruk­nę­ła, wbi­ja­jąc po­la­kie­ro­wa­ne pa­znok­cie w skó­rza­ny fotel. Około stu me­trów przed nimi je­chał Barry.

 

 

***

 

 

 

Czuł się jak kupa gówna. Od­dał­by wiele za szklan­kę wody, łyk piwa, czy cze­go­kol­wiek in­ne­go, co spłu­ka­ło­by z ust po­smak zgni­łe­go mięsa. Miał prze­su­szo­ną, na­pię­tą skórę, a wargi pę­ka­ły mu przy każ­dym, nawet naj­mniej­szym ruchu. Przej­ścia do sfery astral­nej za­wsze od­wad­nia­ły go, lecz nigdy przed­tem w takim stop­niu. Cho­ciaż było mu go­rą­co, skóra le­d­wie zwil­got­nia­ła – wła­ści­wie nie miał się czym pocić. Przy każ­dym wde­chu wy­da­wał chra­pli­wy, świsz­czą­cy od­głos. Po­wie­trze wdzie­ra­ją­ce się do płuc było suche i nie­przy­jem­ne. Wolał się nie od­zy­wać; nawet nie bur­czeć pod nosem. Wie­dział, że brzmie­nie wła­sne­go głosu nie po­lep­szy­ło by spra­wy.

 

Zmy­sły Bar­re­go wciąż po­zo­sta­wa­ły otu­ma­nio­ne. Pro­wa­dził, jed­nak bio­rąc pod uwagę jego obec­ny stan, bez­piecz­niej by­ło­by wsiąść za kie­row­ni­cę po bu­tel­ce wódki. Gdy bar­dzo się skon­cen­tro­wał, obraz wy­ostrzał się. Każ­do­ra­zo­wą próbę sku­pie­nia przy­pła­cał jed­nak cięż­kim dud­nie­niem w czasz­ce. Być może, gdyby nie do­ko­nał czwar­te­go przej­ścia, do­strzegł­by we wstecz­nym lu­ster­ku spor­to­wy, czer­wo­ny wóz na­le­żą­cy do Eda. Za­cho­wa­nie przy­tom­no­ści i trzy­ma­nie się wła­sne­go pasa ruchu po­chło­nę­ło go jed­nak bez resz­ty.

 

Nie­mra­wo skrę­cił w prawo, spi­ral­nym zjaz­dem opusz­cza­jąc aleję Bo­ha­te­rów Po­pie­li­ska. Od­no­to­wał po­mruk wy­prze­dza­ją­ce­go go na za­krę­cie sa­mo­cho­du, jed­nak nie po­wią­zał go Ju­dith. Wy­je­chał na ulicę z pra­wej stro­ny od­gro­dzo­ną prze­my­sło­wy­mi bu­dyn­ka­mi, zaś z lewej be­to­no­wy ogro­dze­niem i znaj­du­ją­cy­mi się za nim ma­ga­zy­na­mi.

 

– Co do?!

 

Sa­mo­chód przed nim za­trzy­mał się bez ostrze­że­nia. Ocię­ża­ły umysł wciąż nie do końca poj­mo­wał co się dzie­je, jed­nak in­stynkt go nie za­wiódł. Z ca­łych sił wci­snął ha­mu­lec, czu­jąc jak pas wżyna mu się w tors. Przed oczy­ma za­tań­czy­ły gwiazd­ki i mu­siał parę razy mru­gnąć, by wró­ci­ło mu nor­mal­ne wi­dze­nie.

 

W tym samym cza­sie Ed wy­sko­czył ze swo­jej bryki i pod­biegł do sa­mo­cho­du Bar­re­go. Do­strzegł, że brzy­dal jest za­mro­czo­ny, więc ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, szarp­nął za klam­kę, nie­mal jej przy tym nie wy­ry­wa­jąc. Szpe­racz, igno­ru­jąc atak, się­gnął do schow­ka po stro­nie pa­sa­że­ra. Nim zdą­żył go otwo­rzyć, zo­stał zła­pa­ny za fraki i so­lid­nie grzmot­nię­ty o kie­row­ni­ce. Dla pew­no­ści, Ed wal­nął nim jesz­cze dwa razy. Kiedy głowa Bar­re­go bez­wład­nie opa­dła na pier­si, uznał że wy­star­czy.

 

Roz­piął trzy­ma­ją­ce oszo­ło­mio­ne­go kie­row­cę pasy i wy­cią­gnął go na ze­wnątrz. Jedną ręką otwo­rzył drzwi i do­słow­nie wrzu­cił Szpe­ra­cza na ka­na­pę pa­sa­że­ra. Szarp­nął za środ­ko­wy pas bio­dro­wy i zwią­zał Bar­re­go za­blo­ko­wa­ną, czar­ną taśmą. Pod­biegł do wła­sne­go sa­mo­cho­du i otwo­rzył drzwi od stro­ny pa­sa­że­ra:

 

– Wska­kuj za kółko i jedź – po­le­cił lekko wstrzą­śnię­tej Ju­dith. – Za­trzy­maj się na pierw­szym więk­szym par­kin­gu.

 

– No, sły­sza­łaś go! – Osa za­czę­ła wy­py­chać blon­dyn­kę na ze­wnątrz. Wy­glą­da­ła na nie­po­ru­szo­ną całą akcją. Za pewne był to efekt wy­pra­nia mózgu zbyt dużą ilo­ścią gier typu „tnij i siecz”.

 

Edgar po­biegł z po­wro­tem do wozu Bar­re­go i zajął miej­sce kie­row­cy. Rzu­cił okiem na tylną ka­na­pę, gdzie Szpe­racz po­wo­li do­cho­dził do sie­bie. Trzy­krot­ne grzmot­nię­cie o kie­row­ni­cę gwa­ran­to­wa­ło Edowi pewną ilość czasu. Spraw­dził scho­wek, w któ­rym zgod­nie z przy­pusz­cze­nia­mi leżał pi­sto­let. Zgar­nął go i we­tknął za pasek (rzecz jasna od tyłu).

 

Ju­dith z Osą ru­szy­ły. Ed wrzu­cił bieg i po­je­chał za nimi.

Koniec

Komentarze

Tak jak wszyst­kie czę­ści – bar­dzo dobre. Tylko krót­kie ja­kieś.

Oczy­wi­ście cze­kam na ciąg dal­szy.

Jak za­mie­rzasz wy­da­wać książ­kę z hi­sto­ria­mi z tego świa­ta, to chęt­nie kupię.

In­fun­dy­bu­ła chro­no­syn­kla­stycz­na

Dzię­ki. Co do dłu­go­ści, jest po­dob­nie do po­przed­nich czę­ści, może od­nio­słeś takie wra­że­nie przez dia­lo­gi? (któ­rych jest dość sporo). Ciąg dal­szy na­stą­pi. Co do wy­da­wa­nia ksią­żek – heh, miło mi, ale tylko się bawię. Cie­szę się, że po­dob­na kon­wen­cja przy­pa­dła do gustu.

No, dzie­je się. Wszy­scy bo­ha­te­ro­wie zbie­ra­ją się w jed­nym miej­scu. Czyż­by­śmy zbli­ża­li się do kul­mi­na­cji?

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Znowu fajne :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka