- Opowiadanie: gwaihir - Księga cz. 2

Księga cz. 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Księga cz. 2

– Ukryj się – rozkazał profesor.

Patrzyłbym na tę całą sytuację z lekkim rozbawieniem, gdyby nie szorstki ton i nabita broń, sugerujące, iż mój przyjaciel był rzeczywiście zaniepokojony. Natychmiast wskoczyłem za fotel, na którym cały czas siedziałem, znikając z pola widzenia. Gdyby jednak doszło do strzelaniny, mogłem być pewien, że moja kryjówka nie zapewni należytej ochrony.

– Kto tam? – zapytał stanowczo de Vries.

– Przynoszę kawę, którą zamawiał pan przed pół godziną – odpowiedział mu nieco zaskoczony, zachrypnięty głos kelnera.

Profesor odchylił lekko drzwi, zaglądając na korytarz. Cały czas trzymał za sobą w pogotowiu broń. Po chwili otworzył drzwi na oścież i kazał kelnerowi postawić serwis na stoliku. Mam nadzieję, że mnie nie zauważył, gdyż cały czas tkwiłem na kolanach zasłonięty oparciem fotela. Z całą pewnością ktoś patrzący z boku, pomyślałby, że jestem nienormalny.

Po wyjściu kelnera Jean dokładnie zlustrował korytarz, a następnie zamknął drzwi na klucz, nie omieszkawszy założyć też łańcuszek. Ja zaś natychmiast opuściłem moją pseudokryjówkę i spojrzałem pytająco na profesora, domagając się wyjaśnień.

De Vries odchrząknął, zanim odpowiedział niepewnie.

– Mówiłem ci już Piotrze, że oprócz mojej intuicji, jeszcze pewne okoliczności skłoniły mnie do szybszego wyjazdu ze Stanów. Było to jakieś dwa dni po spotkaniu z anonimowym komandosem. Szedłem ulicami Yale, zmierzając do gmachu uniwersytetu. Chciałem spotkać się z Vincentem, by omówić dalszy plan działania. Nagle podeszło do mnie dwoje dryblasów w garniturach i okularach słonecznych.

Pójdzie pan z nami, panie de Vries – powiedział jeden, amerykanizując moje nazwisko.

Drugi zaś dyskretnie przytknął do mojego boku gazetę, w której jestem przekonany, był schowany nabity pistolet.

Cóż miałem zrobić? Znali moje nazwisko, mieli broń. Chociaż wiesz, że nie tak łatwo się poddaję i wychodziłem już z gorszych opresji, teraz dałem się porwać i czekałem, co przyniesie bieg wydarzeń. Zaprowadzili mnie w zaułek wąskiej, cuchnącej uliczki pomiędzy starymi budynkami. Na szczęście nie byli telepatami, wątpię czy byli obdarzeni jakimkolwiek talentem ESP. Chłonąłem ich myśli jak odkurzacz. Podczas przebywania w ich obecności, dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy. Należeli do jakiejś rządowej agencji o nazwie Preludium, dziwnie brzmiąca nazwa wydała mi się złowroga. Ich myśli skupiały się wokół wysoko postawionego w ich agencji człowieka, noszącego pseudonim Ojciec. Ten gość w obawie o bezpieczeństwo projektu o tajemniczej nazwie Nocny Łowca, rozkazał im wziąć mnie na spytki, a potem solidnie nastraszyć. Gdybym zaś stawiał opór, mieli mnie zlikwidować. Wiedziałem więc, że to nie przelewki. Grzecznie wysłuchałem, co mieli do powiedzenia. Rozmowę, a raczej monolog zaczął ten, który zaczepił mnie po nazwisku. Chyba w tej dwójce to on pełnił rolę języka, w przeciwieństwie do drugiego, który zapewne wykorzystywał głównie mięśnie. Dlatego też nadałem mu pseudonim Język. Pozwolisz, że nie przytoczę wszystkich słów, które padły z jego ust, większość z nich to niecenzuralne przerywniki.

Doszły do nas słuchy, że wtykasz nos w nie swoje sprawy żabojadzie. Czyżby ci życie było niemiłe? – zapytał splunąwszy mi w twarz.

To nie można się już niczym interesować – odparłem buńczucznie. – Jesteśmy w Stanach Zjednoczonych Ameryki. To wolny i demokratyczny kraj, jeśli dobrze się orientuję.

Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się. Zabiję zaraz tego starucha – pomyślał jeden, a drugi – Co za kretyn. Tymczasem w odpowiedzi usłyszałem cały potok obelżywych słów na temat Francji, mojej matki i rzecz jasna własnej osoby.

Oczywiście, że to jest Ameryka i nikt ci nie zabroni krytykować pod nosem prezydenta albo odstrzelenia tyłka sąsiadowi, gdy wejdzie na teren twojej posesji – odezwał się znów Język – Ale jeśli ktoś wścibia nos w sprawy, o których nie ma pojęcia, i które przekraczają wyobrażenia jego malutkiego mózgu, wtedy nie ma już demokracji.

A wy skąd jesteście? Z policji, że zabraniacie mi robić co mi się podoba. Macie nakaz?

Nakaz? Chcesz nakazu? – zapytał Język, zakładając na palce kastet.

Jesteśmy czymś więcej niż policją – odezwał się wreszcie drugi, trzymający cały czas w pogotowiu gazetę.

Tak, wiem że pracujecie dla Preludium – odparłem, wprawiając ich w osłupienie. – Myślicie, że nie znam Ojca? Wiem, że boicie się o bezpieczeństwo Nocnego Łowcy.

Co powiedziałeś? Skąd to wiesz? – domagał się wyjaśnienia Język, przycisnąwszy mnie do ściany. No to możemy go teraz zabić – usłyszałem w myślach drugiego.

Zdałem sobie sprawę, że powiedziałem za dużo. Ale tak to już jest, że człowiek najpierw coś powie, a dopiero potem się nad tym zastanawia. Drugi wyciągnął z gazety pistolet z nałożonym nań tłumikiem. Pomyślałem, że to głupi koniec mojego życia. Walczyłem w swym życiu z duchami i upiorami, a teraz mieli mnie zabić zwykli ludzie. Co za ironia losu. Wtem usłyszałem z daleka czyjś głos.

Stać, odłóż broń.

Odchyliłem głowę na bok i ujrzałem dwóch policjantów, trzymających w pogotowiu pistolety. Dwaj agenci nawet nie drgnęli. Padł cichy strzał. Zobaczyłem jak jeden z policjantów osunął się na ziemię. W tej samej sekundzie wystrzelił drugi policjant i agent z pistoletem już nie żył. Język rzucił się wnet do ucieczki, zabierając z ciała towarzysza broń. Policjant pobiegł w ślad za nim, nakazując mi pozostanie na miejscu. Chwilę stałem osłupiały, spoglądając na leżące zwłoki. To mogłem być ja. Nie czekając na powrót gliniarza, czym prędzej oddaliłem się z miejsca zbrodni. Nie zamierzałem spędzać długich godzin na przesłuchaniu. Gdy opowiedziałem o zdarzeniu Aldridge’owi, przestraszył się. Powiedział, że jest moim przyjacielem, lecz to, co robimy, powoli staje się zbyt niebezpieczne i rezygnuje z dalszego pomagania w poszukiwaniach. Rozumiem go, w końcu jest porządnym obywatelem, ma żonę i dzieci. Dlatego też postanowiłem natychmiast przylecieć do Polski i odłożyć na razie sprawę na później.

– To rzeczywiście, miałeś nie lada przygody.

– O tak, niejeden w całym życiu nie przeżył tyle, co ja w ciągu kilkunastu tygodni.

– Czy oni, to znaczy to całe Preludium może cię ścigać. W końcu, jakby nie patrzeć, wiesz więcej niż się domyślali.

– Oczywiście istnieje takie prawdopodobieństwo, lecz mniemam, że nie spostrzegli się, iż okradłem ich agentów z wiedzy.

– Dlaczego?

– Bo następnego dnia napisali w gazecie, że w strzelaninie zginął policjant i dwóch członków lokalnej mafii. Mimo wszystko, rozsądek nakazuje mi od tej pory bardziej uważać. Stąd wzięło się moje pytanie o to czy nikt cię nie śledził i pistolet, z którym nie rozstaje się ani na chwilę.

– Wszystko to jest ciekawe i warte przelania na papier – podsumowałem. – Zastanawiam się tylko, po co mnie w ogóle ściągnąłeś do tego hotelu. Dotychczas nasza współpraca nie opierała się na poznawaniu miejscowych legend i opowieści innych, ale na szukaniu śladów, przedmiotów, faktów.

– Właśnie do tego zmierzam – zapewnił profesor. – Z pomocą mojego nowego przyjaciela, Andrzeja Krzynowskiego, udało mi się dokładnie zlokalizować miejsce spoczynku tajemniczych ksiąg. Trzeba zaznaczyć, że Andrzej pracował w Muzeum Narodowym blisko trzydzieści lat i zna budynek jak własną kieszeń. Co prawda nie często bywał w tajnym archiwum, do którego wstęp miało się tylko dzięki specjalnej magnetycznej przepustce, obecnie zastąpionej analizą tęczówki oka, dość jednak by nie zapomnieć rozplanowania co ważniejszych pomieszczeń. To dzięki niemu zdobyliśmy projekty kondygnacji, a przede wszystkim przewodów wentylacyjnych. Andrzej oddał się sprawie całym sercem i gotów był pójść na całość.

W tym momencie zacząłem kojarzyć fakty. Zuchwały rabunek w Muzeum Narodowym w Krakowie, tę wiadomość usłyszałem przecież wczoraj wieczorem.

– A więc to wy… – chciałem powiedzieć napadliście na muzeum, lecz profesor odczytał najwidoczniej moje myśli.

– Tak, tak, jeśli słyszałeś o włamaniu w Krakowie przed dwoma dniami, to właśnie my. Sam nie mogę uwierzyć, że nam się udało. Rozumiesz? Nam starym prykom po pięćdziesiątce udało się wykraść z najtajniejszego archiwum w Polsce dwie księgi. No, ale to tylko w Polsce może się zdarzyć, gdzie nic nie działa tak jak powinno i gdzie w dobie kryzysu łatwo kogoś przekupić. Proszę spójrz. Oto one.

De Vries wyciągnął z walizki dwa opasłe tomiska: jeden oprawny w jasny materiał, przypominający kość słoniową, lecz będący zapewne rodzajem kamienia, dodatkowo inkrustowany srebrem, drugi zaś obłożony w czarnej barwy skórę, zamknięty pozłacanymi, żelaznymi okowami. Wziąłem w ręce pierwszy z nich.

Trzeba przyznać, iż nie spodziewałem się takiego ciężaru. Książka miała wymiary nieco większe od standardowego formatu A4 i na oko 8 centymetrów grubości, ale dałbym głowę uciąć, że współczesna książka podobnych rozmiarów ważyłaby o wiele mniej. Pomyślałem, że to pewnie przez nadzwyczaj grubą okładkę. Po dokładniejszych oględzinach okazała się być po prostu skrzynką, kryjącą w sobie właściwy wolumin.

Bojąc się o cenne znalezisko, ostrożnie wyjąłem je z ochronnego opakowania. Na szczęście była to całkowicie nieuzasadniona obawa, gdyż tom ukazał się mym oczom w nadzwyczaj dobrym stanie i gdybym nie znał przypuszczalnego wieku, przysiągłbym, że księga liczy nie więcej niż sto lat. Powoli zacząłem przeglądać kartkę po kartce. Na miękkich, pergaminowych stronach kryło się przepięknie pozawijane pismo, przywodzące na myśl pędy winnej latorośli. Towarzyszyły mu kolorowe rysunki, przedstawiające bitwy i pojedynki wojowników, całkiem jak w zdobionych, średniowiecznych romansach. Nawet zbroje i długie miecze bardziej podobne były do tych z okresu rozkwitu średniowiecza, a nie z czasów Wiślan. Księga musiała stanowić rodzaj kroniki. Tekst wykazywał spójny układ graficzny, a rozpoczynające każdy z wersów znaki, przypominały cyfry rzymskie. Według mnie litery, runy czy jak je zwać, nie należały do żadnego ze znanych ziemskich alfabetów. Jednak nawet gdyby udało się odkryć fonetyczne brzmienie każdego ze znaków, z pewnością okazałoby się, że tekst napisany jest w dawno zapomnianym, wymarłym już języku.

– Przepiękne znalezisko – oznajmiłem z podziwem, przewracając kolejne kartki. – Tylko czy jest ktoś w stanie odczytać zawartość księgi? – spytałem z powątpiewaniem.

– Właśnie w tym tkwił problem, jaki zrodził się zaraz po osiągnięciu pierwszego etapu, czyli zdobyciu ksiąg – natychmiast odpowiedział de Vries. – Krzynowski wspomniał, że w latach pięćdziesiątych znaleziskiem zainteresował się nawet słynny poszukiwacz Atlantydy, Anatolij Łykow. Jak jednak twierdzili świadkowie, rosyjskiemu uczonemu nie udało się rozgryźć treści księgi. Łykow odwiedzał tajne archiwum jeszcze parokrotnie na przestrzeni kilkunastu lat, ostatni w 1970 roku tuż przed swoją śmiercią. Niestety, żadna z wizyt zdaje się nie wydała spodziewanych owoców.

– Zatem księga na nic nam się nie przyda – stwierdziłem.

Łykow, mimo iż nie był autorytetem w dziedzinie egiptologii czy historii Bliskiego Wschodu, zajmował się starożytnymi, martwymi językami i nie raz udało mu się odtworzyć jakiś dawny tekst, gdy już spisywano go na straty. To oczywiście przysporzyło mu wielu sukcesów i uznania na całym świecie.

– Jeśli taki znawca swojej dziedziny jak Łykow nie rozszyfrował tekstu, nam na pewno się to nie uda – dodałem.

– Owszem, jeśli takie podejście byłoby dopuszczalne, Piotrze – założył profesor. – Lecz ja tak łatwo się nie poddaję. Tam bowiem gdzie najtęższe, najbardziej ścisłe umysły zawodzą, tam zwyczajnie przydaje się logika i trochę intuicji. Gdy wróciliśmy nad ranem z naszym łupem, postanowiłem podzielić się zdobyczą, lecz Krzynowski wzbraniał się, twierdząc, iż jako były pracownik on pierwszy jest na liście domniemanych podejrzanych. Poradził mi niezwłocznie opuścić wraz z księgami Kraków do czasu, aż sprawa nie ucichnie. Pomyślałem więc o twoim mieście i natychmiast przyjechałem do Bydgoszczy, mając nadzieję, że ukryjesz zdobycz u siebie.

– Hola, hola, wolnego – oburzyłem się. – Chcesz jeszcze i mnie uwikłać w ten niecny proceder?

– I tak już w tym siedzisz, od kiedy tu przyszedłeś – odparł ze spokojem Jean.

– Na Boga! De Vries, policja cię szuka! Ukradłeś cenne eksponaty! – podniosłem głos.

– Cii – uciszył mnie profesor. – Po pierwsze nie eksponaty, tylko zakurzone, bezużyteczne i zapomniane artefakty, których i tak nikt nie jest w stanie odczytać. Po drugie nie ukradłem, tylko pożyczyłem, bo mam zamiar zrobić sobie kopię i w swoim czasie zwrócić księgę. A po trzecie nie będziesz na nic narażony, chyba tylko na atak agentów Preludium, podczas, gdy przebywasz w moim otoczeniu. Zmieniłem zdanie, księga będzie mi potrzebna przez najbliższy czas. Udało mi się bowiem znaleźć klucz do rozszyfrowania tekstu. Jak mówiłem, czasem wystarczy trochę logicznie pomyśleć. Zastanowiłem się, co bym zrobił, gdybym pragnął, aby po wiekach ktoś przeczytał napisaną przeze mnie książkę. Pomyślałem wtedy o kluczu, rodzaju ściągi, która wyjaśniałaby prosto zasady pisowni i w oryginalny, ale przystępny sposób umożliwiała przetłumaczenie na dowolny język. Taki klucz musiałby być dołączony do książki jak ulotka do leku. Opukałem więc kamienne opakowanie księgi. Okazało się, że jedna ze ścianek wydała głuchy dźwięk. W ukrytym dnie spoczywało pięć cienkich, drewnianych tabliczek, objaśniających znaczenie ponad tysiąca podstawowych słów plus fonetyczne znaczenie poszczególnych znaków. Jakim cudem to drewno nie zmieniło się od grubo ponad tysiąca lat, nie umiem wyjaśnić. Możliwe, że dokładana analiza wykazałaby, że jest impregnowane jakąś niewidoczną gołym okiem substancją.

De Vries podał mi tabliczki. Były pokryte takimi samymi znakami, jakie wyłaniały karty księgi. Obok nich jednak wypalony lub może wyryty, widniał obrazek, przedstawiający daną rzecz lub czynność tak, aby mógł je sobie przetłumaczyć każdy na swoją mowę.

– Język księgi nie bardzo jest podobny do znanych nam języków – ciągnął profesor. – Zauważyłem jednak, że dodając przyrostki lub przedrostki, można uzyskać dziesięć razy więcej przeróżnych kombinacji wyrazów, co znacznie upraszcza naukę tego języka. Także gramatyka nie nastręcza wielkich trudności takiemu laikowi jak ja.

– Czyli udało ci się odcyfrować tekst? – niedowierzałem.

– Powiedzmy, że tak. To było jak błądzenie w ciemnej jaskini z jedną tylko zapałką. Wczoraj dokonałem wielkiej rzeczy. Zaraz po tym zadzwoniłem do ciebie. Chociaż spędziłem nad księgą całą noc i dzisiejszy dzień, śpiąc zaledwie dwie godziny, udało mi się odczytać jedynie dziesięć stron.

– To i tak dużo zważywszy, że w owym języku jesteś jak dziecko, które dopiero co poznaje mowę. Co zwiera księga?

– Rzeczy, które nie śniły się filozofom, Kruk. Już i tak gdyby wziąć pod uwagę tylko literackie znaczenie, księga stanowi wielką wartość. Ale jeśli to, co opowiada jest prawdą, nic dziwnego, że trzymana była pod kluczem. Wyobraź sobie Piotrze, że my Ludzie, jesteśmy tylko kontynuacją historii, która rozpoczęła się wiele wieków temu. W czasach o których nam nie wiadomo istniał ląd. Jego nazwa brzmiała Lin-Agrenest. Zamieszkiwały go rozmaite rasy. Olwini, Filodorinowie, Vamaranie, smoki to tylko niektóre z nich. Dopiero później pojawili się ludzie, o których napisane jest, że byli słabi. Księga opowiada głównie o losach niejakich Błękitnych Olwinów. Można więc założyć, iż została przez nich spisana. Zaczyna się od przybycia tychże Olwinów na wspomniany wcześniej Lin-Agrenest po bliżej nieokreślonym kataklizmie, podobnym do biblijnego potopu. Dalej zaczyna się opowieść o wojnie jaka wybuchła miedzy Błękitnymi Olwinami, a rasą zwaną przez nich Deogh. Książka aż ocieka od najróżniejszych nazw własnych. Angalion, Arûn-Irnal, Beler Ernan, Gorrthond to jedynie próbka tego, z czym możesz natknąć się na kartach tego tomu. Dziwne, ale coś mi podpowiada, że imię Narmion z legendy przedstawionej przez Stańkę z Nakła, ma jakiś związek z tymi Olwinami. Więcej będę mógł powiedzieć po wnikliwszym i całkowitym odcyfrowaniu woluminu. Jednakże już po tych kilkudziesięciu godzinach, spędzonych nad tekstem, mogę powiedzieć, że nareszcie mamy podstawy do mitu o Atlantydzie i jesteśmy o krok od odkrycia jego źródła.

– To naprawdę niesamowite co mówisz i nie mogę się doczekać, kiedy przedstawisz mi w całości historię zawartą w tej księdze. Ale powiedz mi, skąd będziemy mieli pewność, że nie jest to zmyślna mistyfikacją? Bo jeśli te istoty żyły, to czemu, skoro było ich takie bogactwo ras i odmian, teraz nie dają znać o swoim istnieniu.

– Książka jest bardzo stara i nie da się tego ukryć. Powiedz mi, czy mamy z tak starożytnych czasów jak wczesny Egipt czy Babilon oprócz praw i dekretów jakieś powieści? Nie. Więc sadzę, że musi to być prawda, a potwierdzeniem są materiały, które zebrałem w ciągu ostatniego roku, czyli spotkania z tajemniczymi szpiczastouszymi lub czerwonowłosymi istotami albo dziwne istoty zamieszkujące Amazonię i Antarktydę. Naszym zadaniem na najbliższe lata jest znaleźć potwierdzenie istnienia obcej rasy na ziemi. Piotrze, ogromne i niezbadane są otchłanie Kosmosu, ale Ziemia, nasz dom też kryje przed nami wiele tajemnic. Nikt nie wie jakie jeszcze dziwy czyhają w trzewiach naszej planety, na opuszczonych, mrocznych wrzosowiskach i pod zapomnianymi wzgórzami.

Zamyśliłem się. To co powiedział mi dzisiaj de Vries wydawało się takie nierealne, takie nieprawdopodobne. A jednak fakty wskazywały na to, że rzeczywiście nie żyliśmy sami na tej planecie. I do tego jeszcze ta księga, wskazująca na to, że przynajmniej kiedyś, Ziemia nie należała wyłącznie do nas. Niemal zapomniałem o następnym znalezisku.

– A co z drugą księgą?

– To już zupełnie inna historia.

– To znaczy?

– Nic o niej nie jestem w stanie powiedzieć. Zdaje się, że wzięliśmy ją przez przypadek, jeżeli takowe się zdarzają. Księga ta nie należy do znaleziska krakowskiego, pomimo iż leżała na tej samej półce co pozostałe. Ubolewam nad tym, gdyż bardzo zależało mi na wszystkich tomach z Krakowa, a było ich raptem trzy. Napad udał się tylko po części. A ten egzemplarz, no cóż, nawet nie wiem skąd pochodzi.

– A Krzynowski co o tym sądzi?

– Nie ma na jej temat żadnych informacji. Kto wie czy nie umieszczono jej już po przejściu na emeryturę. Gdy sprawa ucichnie, spróbuje dowiedzieć się czegoś więcej.

– A jej zawartość nic nie może nam powiedzieć? – zapytałem, szukając innej możliwości.

– Niestety nie mam do niej dostępu.

– Co takiego? – stwierdziłem ze zdziwieniem, widząc przecież, że obie księgi należały teraz do profesora i mógł z nich korzystać praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Księga zamknięta jest żelaznymi okowami, których nie da się otworzyć.

– Jak to? – zapytałem, jednocześnie wyjmując z kieszeni mojego Victorinoxa. Miałem w zamyśle kilka sztuczek, które nie raz przydały się, podczas dobierania się do skarbów.

– Nie radziłbym, szkoda noża – ostrzegł mnie Jean. – Próbowałem już różnego sprzętu, wytrychy, młotki, łom, piłka do metalu. To wszystko jest bezużyteczne. Wytrychy łamały się jak zapałki, piła uległa błyskawicznemu stępieniu, jak gdyby była wykonana z miedzi, a noże w zagadkowy sposób gięły się jak tyczki podczas wichury. I nawet twój szwajcarski scyzoryk na nic się tu nie zda.

– Jak to wytłumaczysz?

– Albo metal, z którego wykonano pieczęcie, to jakiś nieznany superwytrzymały stop, albo też rzucono na niego rodzaj zaklęcia, umożliwiającego otwarcie tylko za pomocą specjalnego klucza albo hasła. Zresztą spójrz sam.

Wziąłem do ręki czarną księgę. Wydała mi się miękka w dotyku, lecz znacznie cięższa niż jej poprzedniczka. Zbadałem wzrokiem zamek, spinający księgę w żelaznych kleszczach. Nie ujrzałem tam żadnego otworu, świadczącego o tym, że można go otworzyć kluczem. Dopiero teraz skupiłem uwagę na dalszej części okładki. Widniał tam wypukły, czerwony napis, ułożony w trzech kolumnach, przedzielonych liniami. Pod spodem, na wzór płaskorzeźby, umieszczono tajemniczy wizerunek. Był wykonany ze złota, lecz pokryty zbierającym się w zagłębieniach kurzem i pyłem. Gdy przypatrzeć się mu bardziej, przedstawiał jakąś potwornie zniekształconą istotę, której macki zdawały się poruszać w konwulsjach wśród otaczających je płomieni, a odrażająca głowa była właściwie samą tylko czaszką, świecącą wielkimi, pustymi oczodołami. Natychmiast ogarnęło mnie uczucie lęku i paniki. Nie wiem skąd się wzięło, gdyż nie byłem za bardzo lękliwy, tym bardziej nie mógł mnie przejąć byle jaki obrazek. A jednak jakieś brzemię wyraźnie zaciążyło mi na sercu. Atmosfera w pokoju zagęściła się, lecz nie od fajkowego dymu. Jakieś zło sączyło się z księgi od początku rozmowy o niej. Zawisło nade mną coś w rodzaju beznadziei i rezygnacji, jak gdyby zatruwano mi umysł jakimś mrocznym podszeptem. Nie byłem jednak aż tak silnym telepatą, by móc zlokalizować źródło tych myśli, domniemałem jedynie, że pochodziły z księgi.

– To jest zło – skwitowałem szybko odkładając księgę na stolik, jakby parzyła. – Trudno mi to powiedzieć, ale lękam się tej księgi. To już nie są duchy, z którymi walczyliśmy w starych zamczyskach w Hiszpanii, to nie jest nawet Upiór z Łęczycy de Vries. Ta księga kryje w sobie jakąś starą, mroczną prawdę. Dobrze, że nie da się jej otworzyć. Kto wie co tam tkwi.

Profesor pomyślał z pewnością, że wpadłem w histerię.

– Bez paniki Piotrze, jestem z tobą – powiedział z charakterystycznym spokojem. – To tylko książka.

– Nie byłbym tego taki pewien – odparłem.

Naprawdę bałem się. Przez moment, wydało mi się nawet, że słyszę w myślach jakiś daleki, nienawistny i plugawy śpiew. Słyszałem mnóstwo głosów złączonych w przeciągły dźwięk, jak gdyby zawodziły do wtóru mrocznym obrzędom. Brzmiało to mniej więcej tak:

 

Dagh arg Drolog-zor,

Dagh arg Glurtarran,

Dagh arg Shasar-va,

Hytl ngort Ithmorg-gur.

 

Skoro ja to słyszałem, w takim razie de Vries również musiał coś odbierać. Był znacznie silniejszym telepatą niż ja.

– Ta księga jest przeklęta – oznajmiłem, gdy opadł już ze mnie pierwszy strach. – Sprawdzałeś, czy nie została przypadkiem zakazana dawno temu przez Kościół? Wiesz co tutaj jest napisane? – zapytałem wskazując na znaki widniejące na okładce.

– Udało mi się odczytać te znaki – odparł z dumą profesor. – Przypominają bowiem trochę hieroglify, zwłaszcza z okresu Pierwszej Dynastii Tynickiej. Jeśli się nie mylę, napis głosi: KSIĘGA KADALIONU, DZIEDZICTWO KRÓLÓW GELIADU.

– Kadalion? Geliad? Co to za nazwy? Jakieś miasta egipskie?

– Nie słyszałem nigdy o takich. Być może mamy tu do czynienia z najstarszą księgą jaka została kiedykolwiek spisana na Ziemi. Możliwe, że autorzy byli jednocześnie praszczurami założycieli starożytnego Egiptu? Myślę, że jest szczególnie cenna, jeśli chodzi o wartość historyczną, ale żeby była od razu przeklęta.

– Naprawdę nic nie wyczuwasz? Twój talent nic ci nie podpowiada?

– Dlaczego wspominasz o moim talencie?

– Nawet teraz, gdy z tobą rozmawiam słyszę w myślach jakiś nienawistny, pomieszany bełkot, będący imitacją śpiewu.

De Vries zdziwił się, ale jednocześnie zauważyłem na jego twarzy zakłopotanie.

– Zaczynasz mnie przerażać Piotrze. Mój zmysł telepatyczny nic nie odbiera. Mimo to wierzę ci. Zbyt dobrze ciebie znam, bym mógł dopuścić pomyłkę, czy nawet oszustwo. Tym bardziej zaczynam mieć pewne obawy, jakoby księga oddziaływała tylko na niektóre osoby. Być może jesteś pewnego rodzaju medium i tylko ty odbierasz przekaz?

Czyli dopuszczasz do myśli, że ta księga nie jest tylko zwyczajnym papierem, pokrytym pismem.

– Tak, aczkolwiek nadal uważam, że to mało prawdopodobne.

– W takim razie schowaj ją czym prędzej – rozkazałem.

Chciałem wziąć Czarną Księgę, jak ją sobie w myślach nazwałem i podać ją profesorowi, by jak najszybciej znikła z mojego widoku, gdy wtem stało się coś dziwnego. Kiedy moje palce dotknęły pozłacanych pieczęci, medalion, który dostałem od ojca, nagle zaczął wibrować jak zwariowany. Natychmiast zerwałem się na równe nogi, nie przyzwyczajony do takich odczuć. Jean patrzył na mnie ze zdziwieniem, gdy ni stąd ni zowąd zacząłem rozpinać koszulę. Zdjąłem szybko ojcowski podarunek z szyi. Lecz znów był to zwykły medalion. Drgania zniknęły.

– Co się stało Piotrze? Jest ci za gorąco? – zapytał troskliwie de Vries, patrząc na pokojowy termometr.

– Pamiętasz ten medalion – spytałem, przewracając artefakt w dłoni.

– Tak, to ten który dał ci ojciec, pamiętam.

– Gdy dotknąłem zamka na księdze, medalion wpadł nagle w wibracje.

– Jesteś tego pewien?

– Jak nigdy – odparłem. – Zresztą mogę to powtórzyć, chociaż to dość dziwne uczucie.

W prawej dłoni trzymałem łańcuszek z artefaktem, a lewą położyłem na pieczęci. Znów odczułem wyraźne drgania. De Vries dotknął mojej dłoni i potwierdził ruch medalionu skinieniem głowy. Nagle spojrzał na moją lewą dłoń i krzyknął.

Pieczęcie spinające księgę otwarły się z metalicznym trzaskiem. Okładka podniosła się lekko do góry. Uzyskaliśmy dostęp do wnętrza.

– A więc ten twój medalion to rodzaj klucza – oznajmił tryumfalnie profesor.

– Tak jak to kiedyś przewidziałeś.

– Któż jednak mógłby pomyśleć, że to klucz właśnie do tej księgi. Cóż za zbieg okoliczności.

De Vries z zapałem otworzył tomisko. W powietrzu uniósł się specyficzny zapach starego pergaminu. Wstałem i podszedłem do niego, spoglądając przez ramię. Pierwsze strony wypełnione były takim samym pismem jak na okładce. W miarę jednak jak Jean przewracał kolejne kartki, dokonywaliśmy makabrycznego odkrycia. Znakom czy też hieroglifom towarzyszyły rysunki stylizowane bardzo mocno na egipskich. Jednak ich zawartość na pewno nie należała do kultury Nilu. Przedstawiały jakieś pradawne magiczne rytuały, a może raczej naukowe eksperymenty, dokonywane na ludziach. Jeden zwłaszcza rysunek przykuł uwagę de Vries, a także i moją. Widniała na nim okropna forteca gdzieś w głębinach Ziemi. Zamieszkiwały ją nieopisane wręcz hordy gigantycznych rogatych bestii i roje tasiemcowatego, ognistego szkaradztwa, nie mające odpowiedników w żadnej ze znanych mi mitologii. Towarzyszyły im kupy drgającego błota, a może raczej protoplazmatyczne bezmózgie ciała o amebowatych kształtach. W powietrzu zaś latały stada błoniastoskrzydłych ptaków albo gadów, poruszających się niby serpentyny po niewidzialnych, podniebnych szlakach. Zdawało się, że wszystkie te plugawe istoty strzegą pewnego osobnika, należącego zapewne do wyższego rzędu, bo różniącego się od nich wyglądem. To właśnie w centrum pośród butwiejącej roślinności i szczątków ludzkich, wiły się jego odrażająco tłuste macki, zbiegające się w potwornie wydętym cielsku. Wyrastała z niego okropnie zniekształcona głowa z wielkimi czarnymi ślepiami, uzbrojona w rząd igłowatych zębów.

Widok porozrywanych ludzkich ciał i straszliwych, bluźnierczych poczwar wywołał u mnie odruch wymiotny, który z trudem opanowałem. Natychmiast usiadłem w fotelu i wychyliłem szklankę whisky. Miałem dość. W co ten de Vries nas pakuje – pomyślałem.

– Mówiłem, że ta księga jest zła.

– Zła to mało powiedziane – odparł profesor. – Jest ohydna i makabryczna do szpiku, jeśli tak można powiedzieć. Zdaje się, że opisane są tutaj wszelakie rytuały dotyczące przyzywania tych poczwar.

– W takim razie niedobrze się stało, że ujrzała światło dzienne. Ktoś mógłby bawić się w to i sprowadzić na świat jakieś nieszczęście.

– Nie jesteśmy pewni czy to coś w ogóle istnieje – powątpiewał de Vries.

– Zamierzasz to sprawdzić? Ja mam na dzisiaj dosyć. Jeśli chcesz odprawić jakieś przeklęte rytuały to beze mnie. Idę do domu.

Wziąłem pod pachę kurtkę i plecak i skierowałem się do wyjścia.

– Poczekaj Piotrze – poprosił profesor. – Zostań tu. Nie zostawiaj mnie z tym sam na sam. Nie zamierzam nic odprawiać. Chcę tylko przetłumaczyć kilka stron. Może dowiemy się czegoś o pochodzeniu tej księgi. Daj mi godzinę. Ty w tym czasie uporządkujesz swoje notatki.

– No dobrze. – zgodziłem się nie bez obawy.

De Vries rozłożył swoje ściągi – notatki z translacjami egipskich hieroglifów. Ja w tym czasie przeredagowałem notatki, które spisywałem podczas naszej rozmowy, zgodnie z życzeniem profesora. Pomyślałem, że powstała z tego swego rodzaju niezła relacja albo wywiad. Gdy skończyłem, profesor pochylał się nisko nad księga, co chwilę porównywał ze swoimi zapiskami i robił notatki. Widać było, że był w swoim żywiole, a praca pochłonęła go do reszty. Nie chcąc mu przeszkadzać, podszedłem do okna, które wychodziło na ulicę Gdańską. Było już po 19.00. Sklepy pozamykane, świeciły wystawami, tylko w Empiku, otwartym do 20.00, dojrzeć można było jakiś ruch. Kilka osób stało na przystanku, czekając na tramwaj, chodniki opustoszały. Stałem przy oknie wpatrując się w mrok i czułem niepokój. Od godziny nie opuszczało mnie tajemnicze napięcie, jakby miało się za chwilę coś wydarzyć, coś strasznego. Miałem nadzieję, że uczucie to opuści mnie wraz z powrotem do domu. Całe szczęście, że profesorowi został jeszcze kwadrans tłumaczenia i wyjdziemy wreszcie stąd – pomyślałem.

Nagle zadzwonił do mnie telefon. Wyjąłem z kieszeni mojego starego Siemensa C60. Spojrzałem na numer – to był ktoś nieznajomy, bo nie miałem go w pamięci komórki. Zerknąłem na de Vries. Był tak zatopiony w tłumaczeniu, że nawet nie usłyszał, dźwięku dzwonka.

– Słucham? – oznajmiłem, odbierając rozmowę.

– Czy to Piotr Kruk? – odezwał się jakiś starszy, lekko zdyszany i przejęty głos.

– Tak – odparłem zdziwiony.

– Co się dzieje z de Vries? – zapytał natychmiast nieznajomy. – Jego komórka milczy. Nie ma zasięgu czy padła mu bateria?

– Przepraszam, a kto mówi? – zapytałem stanowczo, nie zamierzając nieznajomemu opowiadać o profesorze.

– Ojej, to ja przepraszam. Z tego wszystkiego zapomniałem się przedstawić. Nazywam się Andrzej Krzynowski i jestem przyjacielem profesora.

– Wiem, opowiadał mi o panu. Czy coś się stało?

– Czy spotkał się z nim pan w sprawie wyprawy alpinistycznej?

Dopiero po paru sekundach domyśliłem się, że mówi szyfrem. Jako jeden z podejrzanych w sprawie kradzieży z Muzeum Narodowego w Krakowie mógł znajdować się przecież na podsłuchu

– Tak – odparłem. – Opowiedział mi o obydwu wyprawach. A przed chwilą naprawiłem ten oskard, którym nie mógł się posługiwać.

– Naprawił pan? – zdziwił się Krzynowski, a jednocześnie wyczułem w jego głosie przerażenie.

– Tak udało się ślepym trafem znaleźć rozwiązanie.

– To niedobrze. Ten oskard, mimo to nie jest bezpieczny i stwarza zagrożenie dla dalszych wypraw, a nawet dla życia. Niech profesor zaprzestanie jego używania. Czy on nie wie czym to grozi? Niech przeczyta pierwszy podręcznik na jedenastej stronie, akapit trzeci. Proszę mu to przekazać.

– Oczywiście.

– Oby wam się udało zejść z tej góry – dodał. – Dobranoc i powodzenia.

– Dobranoc.

Przerwałem połączenie i stanąłem jak wryty.

– Już, zaraz kończę – zapewnił de Vries, podnosząc wreszcie głowę znad książek. – Wybierasz się w góry, Piotrze? O jakim oskardzie mówiłeś.

– Zamknij księgę – rozkazałem profesorowi.

Ten spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

– Zamknij księgę natychmiast, Jean! – krzyknąłem.

Moja mina musiała zrobić na nim wstrząsające wrażenie albo poskutkował stanowczy ton głosu. Od razu zamknął okładkę. Zamek błyskawicznie spiął księgę klamrami, jak gdyby był namagnesowany. Profesor spojrzał na mnie pytającym wzrokiem.

– To był Krzynowski – odparłem, siadając powoli w fotelu.

– Co ci mówił?

Opowiedziałem ze szczegółami niedawno odbyta rozmowę, łącznie z moimi odczuciami co do osoby Krzynowskiego.

– Psia kość, padła mi komórka – oznajmił de Vries, wyjąwszy z kieszeni swojego Sagema. – Akurat musiała teraz. A co z tym podręcznikiem?

– Nie wiem, może chodzi tu o Księgę Olwinów – powiedziałem.

– A niech to szlag – zaklął pod nosem de Vries, przegryzając wargi. – Jedenasta strona. A ja przetłumaczyłem dziesięć pierwszych. Coś się sprzysięgło przeciwko mnie.

Ale skąd Krzynowski wiedział na jakiej stronie szukać? – nurtowało mnie w myślach to pytanie.

I znów profesor odebrał mój przekaz myślowy.

– Andrzej skserował sobie parę stron. Też zamierzał w wolnej chwili tłumaczyć olwińskie znaki. Chcieliśmy potem porównać czy teksty będą zbliżone do siebie. Widocznie dotarł dalej niż ja. Daj mi chwilę, spróbuję jak najszybciej rozszyfrować ten akapit.

Profesor znów zatopił się w księdze. Tym razem była to jednak Ksiega Olwinów, z którą nie wiązało mnie żadne negatywne doznanie. Brwi mojego przyjaciela ściągnęły się w grymasie skupienia, a wargi układały się w wypowiadane po cichu starożytne słowa. Nalałem sobie już trzecią szklankę whisky. To co dzisiaj usłyszałem i zobaczyłem, nie dało się przyjąć do wiadomości na trzeźwo.

Nagle coś z impetem uderzyło w szybę. Natychmiast dopadłem do okna. Zacząłem wodzić wzrokiem po szkle, jednak nie zauważyłem najmniejszej rysy. Również na ulicy nie dojrzałem nic podejrzanego, jedynie jakiś zbłąkany, nie złożony jeszcze do snu zimowego nietoperz, zatoczył parę kółek wokół latarni i odleciał. Coś próbowało przeszkodzić w tłumaczeniu tekstu. Pytanie tylko co?

Po kwadransie profesor zamknął księgę i opadł na fotel. Miał nietęgą minę.

– I co mówi Księga Olwinów?

– To jest…to jest niemożliwe – odparł drżącym głosem de Vries.

– Co jest niemożliwe?

– W mrocznych wiekach, w czasach tak dawnych, iż pamięć ludzka nie jest w stanie ich objąć, po przybyciu Błękitnych Olwinów na Lin-Agrenest, zostało założone królestwo Geliad, ze stolicą w Kadalionie. Pewnego razu przybył do Kadalionu Ir-Garazor. Nie wiem co to za istota albo forma, upiór, demon czy jeszcze coś innego. Na pewno zła bo księga nie przedstawia go zbyt pochlebnie. Z jego pomocą zostały stworzone Medaliony Śmierci, dzięki którym Ir-Garazor chciał zmienić mieszkańców w nieśmiertelnych ludzi-szkieletów i mieć ich pod swoją kontrolą. Stworzona też została ta księga. Jak podaje tekst, stanowi ona portal do podziemnej warowni zwanej Eheb, która jest więzieniem dla niejakiego Ithmorga, Pana Zła, który jest synem Upadłego, zwanego Cardolusem. Geliadczycy spostrzegli jednak podstęp i ukryli przed Ir-Garazorem zarówno medaliony jak i księgę. Przed zemstą uratowała ich wojna Olwinów z owym Ir-Garazorem, w wyniku, której istota ta została zniszczona. Jednak ludzie w końcu ulegli Złu, wydobyli na światło dzienne medaliony i Mroczną Księgę. To przyczyniło się do ich zguby, zsyłając na nich klęski żywiołowe, mór, a w końcu wojnę, która obróciła Kadalion w ruinę, natomiast państwo Geliad starła z map. Wówczas zniknęły też medaliony i Księga. Tekst przestrzega, że wielkie nieszczęście byłoby dla świata, gdyby ktoś odnalazłszy Księgę, użył portalu i przywołał Pierwotne Zło do tego świata. Ithmorg uwolniłby się i upomniał o swoje utracone królestwo na Ziemi. Księgę należy zniszczyć, bo zło zawsze będzie rodzić zło i je przyciągać.

Nogi się pode mną ugięły.

– No to mamy poważny problem, Jean.

– To prawda. Wychodzi na to, że obydwie księgi mają ze sobą wiele wspólnego. Ciekaw jestem tylko, gdzie została znaleziona Księga Kadalionu.

– A mnie bardziej interesuje kto wie o tej księdze?

– My i Krzynowski.

– A może któryś z pracowników muzeum albo jacyś eksperci z góry. Nie mamy też pewności czy Łykowowi, nie udało się rozszyfrować tekstów.

– To raczej mało prawdopodobne. Tabliczki z kluczem do translacji były w nienaruszonym stanie.

– Ale jeśli wziąć pod uwagę dwie pozostałe? Łykow mógł użyć klucza załączonego do którejś z nich i w ten sposób odczytać nawet wszystkie trzy księgi. A jeśli to by się potwierdziło, wiele już głów może znać treść starożytnej rasy.

– Nie ma co spekulować. Jedno jest pewne, nie możemy zatrzymać Księgi.

– Zgadzam się.

– Jutro zrobię ksero dzieła Olwinów i natychmiast wyruszę do Krakowa, naradzić się z Krzynowskim. Trzeba podrzucić obydwa tomy z powrotem do muzeum. A teraz pomóż mi to wszystko spakować i pójdźmy na dół coś zjeść, bo od tych wrażeń czuję, że żołądek skurczył mi się do wielkości orzecha włoskiego.

 

 

* * *

 

 

– Zrobiło się strasznie zimno, chociaż mamy dopiero 9 października. Ogrzewanie nie działa. Gdy mówimy do siebie wydobywa się para…Szyby w oknach są oblodzone…Nie wiem co się dzieje…Nie zdążyliśmy wyjść na kolację…Zgasło światło…De Vries wybiega na korytarz…Wraca z toporem strażackim…Wręcza mi go…Czuję się pewniej z bronią w ręku…Ktoś lub coś dobija się do drzwi…Powietrze jest ciężkie od nienawiści…Nie mamy już wątpliwości, przyszli po Księgę…Zło przyciąga Zło, czy nie to chcieli nam powiedzieć Olwini?…Matko, jaki smród pod drzwiami, chyba chcą nas otruć…De Vries odbezpiecza swojego MABa…Będziemy się bronić…To na nic i tak nas dostaną…Profesor chce, żebym otworzył portal…Może się uda, myślę, że mój medalion to jeden z nekromanckich artefaktów Kadalionu, zapewne klucz do Księgi…Coś wywarza drzwi…Jean strzela…Broni niezachwianie dostępu do pokoju…Nic nie widzę…Jakiś kształt formuje się koło lustra…Nie, Jean…Już po nim…Jego ciało rozbryznęło się…Jest wszędzie: na ścianach, na suficie, na meblach, na moim strażackim toporze i na mnie…Muszę uciekać…Otwieram portal…Światło pulsuje wewnątrz błękitem…To moja ostatnia nadzieja…Jedynie sam Bóg wie dokąd mnie przemieści…A to co? O Bożeeee……

 

 

Następnego dnia ukazała się w gazetach następująca informacja.

 

MAKABRYCZNA ZBRODNIA

Nikt tak naprawdę nie wie jak do tego doszło. W jednym z pokoi hotelu Pod Orłem w Bydgoszczy doszło wczoraj wieczorem do bestialskiego morderstwa. Prawdopodobnie ofiarą jest, profesor archeologii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, Jean de Vries, który wynajmował pokój. Prawdopodobnie, gdyż ciało zostało rozczłonkowane na drobne kawałki i rozrzucone po całym pokoju. Trwa identyfikacja DNA ofiary. Na miejscu zbrodni zabezpieczono fragment dziennika niejakiego Piotra K. przyjaciela zabitego, który prawdopodobnie odwiedził wczoraj denata. Z jego treści wynika, że profesor wszedł w posiadanie cennych eksponatów, które zostały niedawno skradzione z Muzeum Narodowego w Krakowie. Jednak ani po eksponatach ani po Kruku nie ma żadnego śladu. Pozostaje tylko pytanie: jakim potworem trzeba być, żeby dokonać tak makabrycznej zbrodni?

KONIEC

Koniec

Komentarze

Witam, zaczynając czytac opowiadanie nie spodziewałam się tak dobrego i zwięzłego tekstu :) Gratuluję autorowi pomysłu i ogromnego zaangażowania w napisanie "Księgi".
Może ciąg dalszy? - tajemnicze zakończenie, które można odczytac na wiele sposobów.
Pozdrawiam :)

Daj znać jak poszedł konkurs. Ja jestem na tak!

Nowa Fantastyka