- Opowiadanie: RobertZ - Senfiliada Rozdział XV Krótka historyjka o Conanie

Senfiliada Rozdział XV Krótka historyjka o Conanie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Senfiliada Rozdział XV Krótka historyjka o Conanie

Rozdział XV Krótka historyjka o Conanie, czyli o rzekach krwi, flakach i wyprutych bebechach

Czuł, że jest Conanem pełnym barbarzyńskiej werwy, okrucieństwa i głupoty.

– Conan – wybełkotał te słowa mięsistymi, zbyt wąskimi wargami, jakby splunął.

Mówił tak jak może mówić papuga z trudnością do tej niezwykłej sztuki wyuczona. Nagle poczuł w sobie, poza chęcią walki, niezwykłe mniemanie o swoim wszechpotężnym sprycie i mocy mogącej go wyrwać z paszczy każdego potwora, który ośmieli się stanąć na jego drodze. „Dlaczego ja?” – pytał sam siebie. Gdzieś uciekła natrętna myśl, a jednocześnie jakże mętna, krzyk wszechpotęgi i próżni. Znowu był sobą, czy też może nie był, Conanem, a nie jakimś tam kotem? Myśli uciekły, rozpierzchły się na wszystkie strony świata. Czekała go walka. W dłoniach dzierżył potężny miecz odlany w magicznej formie. Błyszczał on tysiącami jasnych płomieni nadających sacrum jego stalowemu ostrzu o brylantowej rękojeści. Czuł siłę dzięki, której mógł pokonać każdą dziką bestię. Otaczały go karły. Było coś w nich z człowieka, który mocą tajemnej magii zmalał do rozmiarów parszywego szczura, ale nie pogodził się ze swoim kalectwem narzuconym mu przez bogów i choć nie potrafi przywrócić swego ciała i duszy do poprzedniego stanu to próbuje osiągnąć coś innego, coś co mu da o wiele więcej. Mogły sięgnąć do granic potęgi i siły opierając swój rozwój na wojnie. Małe, zwinne gryzonie, przebiegające pomiędzy jego nogami, wydające chrapliwe okrzyki pełne śmiechu i drwiny. Nie bał się, gdyż nie był mu dany strach. Nadepnął jeden raz, drugi. Przerażający okrzyk bólu i śmierć, która zaśpiewała mu nad uchem pogrzebową melodię. „To nie tak, to nie miało być tak!” – coś krzyknęło w jego umyśle. Przeraźliwe miauknięcie pełne strachu i bólu. Schizofreniczny duch gdzieś zniknął. Pozostał tylko on i mali wojownicy. Roześmiał się. Był to śmiech barbarzyńcy. Silny, gardłowy, przypominał ryk lwa szykującego się do ataku. Poczuł ukłucie bólu, jedno, drugie, trzecie. Strzelały do niego małe łuki, od których oddzielały się jeszcze mniejsze, dziwnie świszczące w powietrzu strzały. Coś go drapnęło, skrobnęło i przecięło grubą skórę zahartowaną walką i bliznami. On sam nie znał strachu, ale ktoś kto był w środku, w nim, bał się. Mizerna istotka, niewielki duszek, kotek zbyt mały, aby poznać smak prawdziwego boju. Żałosna karykatura żołnierza. Najważniejszy był instynkt, który mówił mu co ma robić. Walił na oślep swoim mieczem. Słyszał okrzyki bólu, miękkie obrzydliwie gładkie odgłosy jakie wydawały przecinane mieczem ciałka „Dalej!!” – coś w nim krzyczało. „Nie!!!” – inny element duszy zaprotestował. Okrzyk wydany przez niego, a może raczej… Duszek uciekł. Nie mógł znieść zapachu krwi i bólu. Pozostała odwaga i szał, oraz tysiące maleńkich istotek, które nie chciały się poddać. Wydawało mu się, że słyszy jak mówią, że nigdy nie oddadzą tego co było dla nich najcenniejsze, że będzie musiał zdobyć to zabijając je. Ujrzał miasto wydrążone we wnętrzu góry. Karzełki były tu czymś nowym. Osiedliły się w tym miejscu, opuszczonym, stopniowo popadającym w ruinę, symbol jednej z wielu zaginionych cywilizacji, po której zostały puste korytarze i stosy śmieci, przynosząc ze sobą magiczny kryształ, który był celem jego wyprawy. Zdegenerowane stworzenia nieświadome tego czym się stały, ale to go w najmniejszym stopniu nie interesowało. Równie obojętna była dla niego cywilizacja, która przyczyniła się do powstania tego miejsca. Nawet nie spojrzał na pokryte pleśnią i kurzem księgi starożytnych myślicieli walające się na podłodze jednej z komnat. W końcu był barbarzyńcą.

– Na Kroma! – chrapliwie, a jednocześnie radośnie krzyknął.

Był u celu. Klejnot, którego szukał dorównujący wielkością jego pięści leżał na podwyższeniu, na skalnym tarasie. Rozciągał się z niego widok na świat, na dalekie góry i słońce, którego promienie kryształ rozszczepiał na tysiące kolorów, a było to światło tęczy, cudowny aromat wszechpotężnej mocy. Dotknął go i poczuł wypełniające jego wnętrze ciepło. Na zewnątrz kamień był zimny, ale był to mróz, który koił, usypiał. Prowadził do sennej krainy zapomnienia. Małe stworki otoczyły go. Był osłabiony wcześniejszą walką. Podpierał się mieczem, który okazał się zbyt ciężki, z jego ust ciekła piana zmieszana z krwią. Czuł nieznośny ból, ale chciał go czuć, aby nie zasnąć.

– Król Gothu obiecał mi za górski kryształ wielkie skarby i swą córkę jako dziewkę – powiedział. Mały duszek w jego głowie zachichotał. – Rzekł, że osłabi moc kamienia, abym mógł go stąd zabrać i przekazać królowi w darzę.

Nie wiedział skąd ta wiadomość pojawiła się w jego głowie, ale skądś wiedział, że Król Gothu nie dotrzymał słowa. Postanowił, że go zabije. W tym momencie pojawiło się prymitywne marzenie. On nagi, z maczugą przygotowaną do ciosu i maleńka Lucilla czekająca na niego, aż zanurzy się w jej wnętrzu jako pierwszy w życiu tej dziewczyny mężczyzna.

Maleńki duszek ponownie zachichotał. To nie były jego uczucia, ani też marzenia. Ale czy zwid może marzyć? Jeden cios mieczem, niezdarny, łamliwy. Drugi… Chrapliwy oddech konającego niedźwiedzia.

„Po co walczyć” – ta myśl zaskoczyła go.

„Jak to po co? Czyż nie ma nic cenniejszego w życiu aniżeli dziewki i przygody?”

„Skocz w przepaść, a sam zobaczysz”. – odparł mu duszek.

„Zamilknij przeklęty duchu! Jestem Conanem, a on nigdy się nie poddaje!” – ryk pełen bólu i przerażenia.

– Precz! – krzyknął, nie zważając na to, że mówi sam do siebie. – Precz! – wycharczał.

Zrobił kilka kroków do tyłu. Pustka pod nogami. Spadł w przepaść wydając okrzyk umierającego tygrysa…

Senfil obudził się. Targał nim wściekły jazgot myśli; rozczarowania, nadziei i rozpaczy.

– Gdzie ja jestem? – wargi zlepione zaschniętą śliną nie chciały się rozewrzeć. Czuł się jak Chrystus na krzyżu, umierający, tracący samego siebie, gubiący duszę, której był częścią, wykpiony przez los i przypadek.

– Na Kroma – słowa te wydały mu się przekomiczne, nazbyt śmieszne na to, aby wymawiać je tak poważnym, basowym, zachrypłym, gardłowym głosem. To nie był jego głos. Język, miał takie uczucie, był jakiś sztuczny, zrobiony z waty, wargi zbyt wąskie, a jednocześnie przekrawające jego twarz prawie że na pół.

– Człowiek – szepnął, ale przecież nie był człowiekiem. Rozpaczliwie zawył. Negował fakt tego czym był. Te obrzydliwe futro pokrywające jego mięśnie, które gdzieś wyparowały zastąpione zwykłymi, niezdarnymi „flakami”, a przecież jeszcze przed chwilą mógł unosić w górę głazy, miażdżyć dzięki nim nieludzkie cielska potworów, a teraz zapakowany w obrzydliwe, śmierdzące starym potem, zetlałe futro był czymś czego nie mógł respektować, co wywoływało w nim obrzydzenie i torsje. Zwymiotował wodnistą śliną i zjedzonym dość dawno temu śniadaniem.

W końcu dotarło do niego, że był po prostu Senfilem. Wszystko odpłynęło, stało się nierealne, dalekie. Było tylko snem.

– Ja śniłem – szepnął do siebie pełen zdumienia.

Osłupiały przypatrywał się swoim kończynom, pazurom, sierści. Gdyby miał przed sobą lustro mógłby zobaczyć swój pysk, hełm tkwiący na jego kociej głowie i odchodzący od niego pęk drutów. W lewą, przednią łapę, na swój sposób ludzką, bo przecież miał dłoń, rachityczną, ale dłoń, ktoś, złośliwy cham, wbił mu igłę. Wąska rurka prowadziła do wiszącej na stojaku migającej światełkami maszyny. Sprawcy jego majaków.

„Gdzie jest mój miecz?” – pomyślał. Minęła dłuższa chwila, zanim uświadomił sobie, że on sam był po części sennym widziadłem, rekwizytem świata, do którego zaprowadziła go droga wiodąca przez zawiłe ścieżki jego umysłu.

„Gdzie jesteś, Conanie?”.

To było śmieszne. Nie mógł się pozbyć tego rekwizytu, tej nie należącej do niego osobowości, mimo że przecież wiedział, że jest kimś innym.

„Ile minęło czasu?”.

Spojrzał na zegar znajdujący się naprzeciw niego. Był on zawieszony na ścianie, a dokładniej rzecz biorąc na spodnio-brzusznej części czterowymiarowej giga-hulajnogi.

„Sześć godzin?! To cholerne widowisko trwało sześć godzin?!”

Czuł, że jest sobą. Ale ten dziwny wybuch wściekłości. Dlaczego nie mógł kontrolować trzęsących się w bezsilnej furii swoich własnych łap? Musiał w coś walnąć.

„Gdzie jest mój miecz?!”

Zarechotał w bezsilnym, dławiącym go śmiechu. Oprzytomniał. Chciało mu się pić. Czuł jednocześnie nieodpartą chęć oddania moczu.

– Niech ktoś odepnie te pasy!

– Jestem.

Klapaucjusz był bardzo zwinny. Wyższy i jakby smuklejszy od Trurla, chociaż mogło to być złudzeniem związanym z tym jak się zwał. Miał w sobie coś co wzbudzało w Senfilu odruchowe obrzydzenie, niechęć, której się wstydził, gdyż nie znał jej przyczyn. W końcu wstał. Musiał trochę pobiegać, aby rozruszać zdrętwiałe mięśnie. Czuł także potrzebę ablucji, oczyszczenia, dzięki któremu mógł się pozbyć, pokrywających jego wnętrze, duchowych nieczystości. Pół godziny później wrócił do swego łoża tortur i dziwnie migającej światełkami maszyny. Chciał porozmawiać o tym co się zdarzyło. Klapaucjusz przez cały czas tam na niego czekał.

Koniec

Komentarze

Chyba nie jestem fanem Conana.
Popraw nie co estetykę pisania, bo treść gubi się w całości.

Drogi współtowarzyszu z Loży, szanowny Mistrzu RobercieZ,
albo pisałeś ten tekst trawiony wysoką gorączką, albo za bardzo i za długo zaciągnąłeś się jakimś wynalazkiem.

Nadmiar lektur fantasy, niestety. Nie wiem o co biega z tą estetyką, gdyż gdzieś mi się esteta zagubił. Idę go szukać i dziękuje za lekturę i komentarze. Trochę się o ciebie boje Tomaszu, gdyż dalszy ciąg jest jeszcze bardziej psychodeliczny.
Trzymajcie się towarzysze.
Rewolucja zwycięży.

Dzięki za ostrzeżenie. Zanim sięgnę po ciąg dalszy, zapiszę się na terapię. :-)

Może się na niej spotkamy :)

Nie ma sprawy; może hurtem taniej zapłacimy :-).
A swoją drogą, co autor miał na myśli, płodząc powyższe, wiekopomne dzieło?

Jak wiesz każde wiekopomne dzieło ma tylu interpretatorów ilu jest czytelników i każdy z nich inny utwór traktuje jako ten wyjątkowy i szczególny. A co miałem na myśli? Cholera wie. Przecież to prawie główny nurt, a człowiek pisząc myślał o tym milionie z nobelka :). No i wiekopomnej sławie.

Wiesz co ci napiszę? Przeczytałem raz i swoje odczucia na bierząco wyraziłem w komentarzu. Po osiemnastej, sprawdzając twoja odpowiedź, szybciutko przeleciałem wzrokiem po opowiadaniu, i lekko mnie rozbawiło. Teraz rzuciłem na to okiem trzeci raz i czwarty i zaczyna mi się podobać ten irracjonalny humor.
Może z tym jest jak z modą: widzisz jakieś wdzianko pierwszy raz, na ulicy, i myślisz 'śmieszne, to się nie przyjmie'. Za kilkanascie dni mijasz kilka osób ubranych w taki sposób i zaczynasz się przyzwyczajać. Po kolejnych kilku dniach, łapiesz się na myśli 'właściwie to jest fajne' i sam chcesz coś takiego kupić sobie.
Albo z piosenką. Pierwszy raz- 'dziwactwo'. Drugi i trzeci-'takie sobie'. Po tygodni, sam to nucisz pod nosem.
Robert, idę na terapię. Od jutra.

Nowa Fantastyka