- Opowiadanie: Galzag - Przecięty kurs

Przecięty kurs

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przecięty kurs

Kurtyna podniosła się.

Zasłona ciemności pękła na dwoje, rozdarta odległym mignięciem wschodzącego słońca. Noc ustępowała miejsca dniu. Cisza trzaskała rozdarta krzykiem mew. Łagodne fale rosły, wybijając ponad drewniane pomosty puszyste, spienione grzebienie. Dzień wstawał, barwiąc granicę nieba i ziemi kwieciem kolorów.

Trapy trzeszczały pod ciężkimi krokami wędrujących na pokład marynarzy. Cumy trzeszczały, kiedy karawela pochylała długie maszty ku szumiącej wodzie i z powrotem, ponad szerokie molo. Koślawy biały napis błyszczał w świetle brzasku. Zatarte litery łączyły się w łacińskie słowo Tremor. Drżenie.

Niegdyś ozdobiona pomarańczową banderą Hiszpańskiego Królestwa karawela, przeszła w ręce kapitana, pospolicie uważanego za zmarłego. Sława ożyła wraz z dniem przejęcia okrętu, a ucichła dwie doby później – kiedy to kapitan Giovanni de Flinta podał swoje usługi hiszpańskiej armadzie. Choć wówczas zapomniano o sławnym piracie, nazwisko kapitańskie pozostało, a ochrzczony nowym imieniem kaper zezwolił na używanie swego tytułu tylko pośród zaufanych żeglarzy. Zaś tych, jak mówiono, dobierał wedle własnego uznania.

Ponad odległymi zabudowaniami portu Otranto trwała jeszcze noc. Pierwsi kupcy właśnie opuszczali domy, by udać się z codziennymi sprawami do siedzib cechu albo osobiście dopilnować załadunku towarów na gotowe do drogi holki. Spiętrzone w oddali szare mury mrugały cieniami poruszających się sylwetek. Straż zmieniała wachtę.

Na siedzibie portowej magistrali miejska flaga podrygiwała lekko, zbudzona ze snu poranną bryzą. Fale leniwie czesały łukowatą plażę, przechodzącą łagodnie w kupiecką część nabrzeża. Szalupy, czy płaskodenne statki spoczywały na złocistym piasku, oczekując nadejścia przypływu, który uniesie ciężkie kadłuby, pozwalając ostatecznie wypłynąć w morze.

Szczyt słonecznej tarczy wyjrzał zza horyzontu. Ludzkie sylwetki przekraczały bramę oddzielającą brzeg kontynentu od morskich fal. Zdziwione spojrzenia wędrowały ku wyładowanym towarem powozom. Muły i osły ryły piaszczyste nabrzeże, czekając aż załoganci Tremora dokończą załadunek, by odprowadzić wozy właścicielowi.

Beczki stukały na poprzecznych belkach kładek, toczone na pokład, by zaraz znaleźć się w ładowniach. Skrzynie, wyładowane drewnem przeznaczonym na opał, z trudem dźwigano po stromym podejściu. Oczy żeglarzy nieustannie wyglądały z utęsknieniem w stronę odległych dźwigów załadunkowych, w które wyposażono znacznie droższe doki. Jednakże wszyscy doskonale rozumieli pozycję kapitana, nie dysponującego wystarczającymi środkami na najem znacznie bardziej luksusowej strefy portu.

Ponad jęki zmęczonych marynarzy co chwila wybijały się okrzyki oficerów. Gdzieniegdzie smagały nahaje, choć tych używano nadzwyczaj rzadko. Służący pod rozkazami Giovanniego de Flinty, przezwanego Marcusem – ze względu na jego nieznaczną część krwi normandzkiej – nie należeli do tych załóg, które należało zmuszać do pracy. Każdy z nich, począwszy od pierwszego oficera, a skończywszy na chłopcach okrętowych, rozumiał, że bez kapitana i jego Tremora stawał się nikim. Więc pracowali bez wytchnienia, sypiąc tylko przekleństwami pod adresem nieznośnego zajęcia i losu, jaki ich spotkał.

Wreszcie zdjęto ostatnie skrzynie oraz potężne kufry, wypełnione czarnym prochem. Osły poczęły kręcić się niecierpliwie, jakby przeczuwając zbliżającą się drogę. Ogony zaczęły pracować jeszcze intensywniej, kiedy w nagrzanym słońcem powietrzu zaroiło się od owadów. Na jeden rozkaz wyznaczeni wcześniej marynarze zajęli miejsca na wozach i umiejętnie manewrując, zawrócili w stronę miejskich murów.

Praca została skończona, pozostawało przygotować karawelę do rejsu. Nim transporty zniknęły za bramą na pokładzie już zaroiło się od poszarpanych koszuli i rozwianych czupryn, które tylko migały ponad okrężnicą. Osiem ciężkich dział – po cztery z każdej burty – odbezpieczono i przyciągnięto do ziejących pustką luków. Szczęknęły kabestany, fały napięły się, trzeszcząc groźnie.

Kiedy skończono przygotowania pierwszego z pokładów, kroki zadudniły na kasztelach. Obracano ku morzu błyszczące wypolerowanym żelazem falkonety. Każdy ruch wykonywano w niezwykłym pośpiechu, jakby za rufą karaweli nie pieniło się piaszczyste nabrzeże, ale wyły wystrzelone z dział kule pościgu. W przeciągu kilku minut Tremor został przygotowany do czekającej go wyprawy. Żeglarze zajęli stanowiska, zerkając niecierpliwie w stronę pomostu. Na dłuższą chwilę zatrzymywali wzrok, lustrując nim wysoką, szczupłą sylwetkę pierwszego oficera – Serba z pochodzenia – Slobodana Svobody, przezwanego przez marynarzy Ivanem. Serb nie był wyjątkiem jeśli chodzi o różnorodności narodowości, jakich przedstawiciele przewijali się nieustannie przez pokład okrętu. Załogę tworzyli nie tylko Włosi, których przedstawicielem był sam kapitan de Flinta, ale także Hiszpanie, Grecy, Niemcy, czy Duńczycy. Do tych ostatnich należał oficer wachtowy Asger Navn – człowiek, któremu sam kapitan niezwykle ufał. Pośród załogi mówiono tu o ogromnym wpływie na ową ufność normandzkich korzeniach zwierzchnika, aczkolwiek sam kaper stanowczo temu zaprzeczał. Duńczyk – jak przezwano Navna – powszechnie uchodził za człowieka niezwykle godnego zaufania.

– Idą – rzucił ktoś, machając ręką w stronę bramy. Marynarze w mgnieniu oka znaleźli się na rufowym kasztelu, wychylając umięśnione ciała poza burtę. W oddali bez trudu dostrzegli niewielką grupę ludzi, odzianych w niezbyt strojne szaty, które kontrastowały z jaskrawymi strojami kupców.

Na czele maszerował zwalisty bosman – kolejny narodowościowy wyjątek pośród załogantów. Arab rodem z mameluckiego Egiptu. Jego pełnego imienia nie znał zupełnie nikt. Powszechnie wołano nań po prostu Bosman, gdyż zajął on to stanowisko, kiedy tylko kapitan zdobył pierwszy okręt.

Tuż za potężną sylwetką gładko ogolonego Egipcjanina szedł właśnie on – kaper Marcus de Flinta. Trójkątna czapka jak zwykle nie kryła ledwie sięgających ramion, krótkich włosów, lecz ustawicznie obracała się w dłoniach. Spod krzaczastych brwi błyszczały błękitne niczym lazur morza oczka, nieustannie wpatrując się przed siebie. Zapatrzony w dal, zamyślony, wydawał się zupełnie nieobecny. Tylko jego marynarze mieli pojęcie o niezwykłej spostrzegawczości niemłodego już kapitana, jak i czegoś, co on sam nazywał ,,szerokim kątem padania wzroku". Zwrot uważano oczywiście za niezwykle naukowy, który miał świadczyć także o wybitnym umyśle pirata.

Wysokie buty kapitana jako pierwsze zastukały na pomoście. Arab zwolnił kroku przepuszczając zwierzchnika.

– Gotowi na rozkazy – zameldował pierwszy oficer zwany Ivanem.

– Doskonale – zabrzmiał chrapliwy głos kapitana. – Jazda na pokład i zająć stanowiska.

Ivan nie odpowiedział. Skinął tylko głową. Odwróciwszy się na pięcie, wbiegł po trapie. Wymachując rękami, począł pośpiesznie wydawać rozkazy. Zadudniły kroki. Nieznacznie rozprężono olinowanie. Załoga znieruchomiała w niemym oczekiwaniu.

Kapitan skinął arabowi. Deski trapu zgrzytnęły znacznie donośniej pod ciężarem potężnej sylwetki. Marcus de Flinta splunął, zerkając na stojących przed nim marynarzy.

– Odwiązać cumy – zarządził, ruszając w ślad za Bosmanem. Trzy, przypięte do przebiegającego przez pierś pasa, noże, błysnęły wygrawerowanymi głowicami. Otwarta paszcza lwa, węża i dziób sokoła mogły niegdyś świadczyć o szlacheckim pochodzeniu jakiegoś hiszpańskiego dona… póki ów nie napotkał na swej drodze sławnego kapitana.

Kadłub karaweli zakołysał się, kiedy zrzucono ostatnie krępujące go sznury. Marynarze pospiesznie wbiegli po trapach, zamykając za sobą ostatnią drogę powrotu na ląd. Jeden z nich wskoczył na splecioną z want drabinkę, wspinając się ku bocianiemu gniazdu. Inni, chwytając bosaki, odpychali potężny kadłub od pomostu.

Padły komendy. Zgrzytnęły kabestany. Żagle powoli poczęły się rozwijać. Wiatr zadął od strony morza, wykręcając białe płótna w stronę nabrzeża. Sznury po raz wtóry naprężyły się. Tremor począł powoli dryfować w stronę otwartej przestrzeni.

Kapitan Marcus de Flinta wspiął się na rufowy kasztel. Stanął nieruchomo tuż obok stermasztu, zerkając w stronę horyzontu. Słońce niemal zupełnie wynurzyło się spod wód Morza Śródziemnego.

– Kurs? – zagadnął Ivan Svoboda, zerkając w stronę zwierzchnika.

De Flinta stał nieruchomo, kręcąc kapelusz w dłoniach. Myśli już wybiegały na południe, w stronę afrykańskiego wybrzeża, gdzie od lat toczyła się nieustanna wojna między hiszpańską armadą, a piratami służącymi pod banderami Imperium Ottomańskiego.

– Malta! – zakrzyknął kapitan, wyciągając zza pasa zniszczoną busolę.

Karawela, kołysząc się, zawróciła na południe, we wtórze gromkich głosów wyśpiewujących słowa szanty.

Wypłynęli.

Żagle napięły się, kiedy kadłub minął wysunięte w dal ramiona lądu, stanowiące zatokę portową miasta Otranto. Kontynent zanikał w dali, jakby zanurzał się pod nieskończone morskie fale. Chmury gromadziły się na horyzoncie, błyszcząc granatem wokół drżącej tarczy słonecznej.

Tremor zawrócił na południe. Białe żagle napięły się, wydęte wprzód przez wiejący z ukosa wicher. Czujne oczy przewidywały sztorm, lecz serca nie zaczynały łomotać gwałtowniej. Doświadczeni żeglarze potrafili ustalić kierunek wędrówki chmur na nieboskłonie. Tym razem mieli pewność, że nawałnica ominie ich daleko. Odczuli tylko chłodny, dmący od czarnych obłoków, wiatr, który nadawał ich okrętowi pędu.

Niewiele czasu minęło, nim zupełnie otoczyło ich morze. Drewniane cielsko karaweli kołysało się pośród spienionych fal, zniżając maszt to na prawą, to na lewą burtę. Rejs wydawał się dziewiczym, choć jego koniec przewidywano daleko na południu Bałtyku – w niezwykle bliskiej odległości nabrzeża Afrykańskiego, które niemal w całości stanowiło tereny łowieckie tamtejszych piratów. Głównie muzułmanów służących pod rozkazami osławionego korsarza – będącego wiernym sługą sułtana ottomańskiego – Draguta.

Konfrontacji z jego flotą obawiali się wszyscy. Krążyły tylko pogłoski, jakoby nieustraszeni i dotychczas niepokonani rycerze z Zakonu Świętego Jana Chrzciciela z Malty wręcz oczekiwali pierwszego starcie ze słynnym arabskim admirałem. Stąd też kapitan de Flinta zarządził kurs, prowadzący prosto na obwarowaną wyspę zakonu. W tych czasach, w dobie na szeroką skalę zakrojonego korsarstwa, samotne pirackie okręty nie miały racji bytu. Wodami zawładnęły wielkie floty. Jedną z nich posiadał właśnie Dragut, zaś drugą… Hiszpańska Korona.

Kapitan Marcus odwrócił się na pięcie, odpychając ozdobionymi pierścieniami dłońmi od okrężnicy, dzielącej pokład z morską tonią. Z poprzedniej wyprawy wrócili zaledwie draśnięci. Podczas jednego ze sztormów, gdzieś w okolicach Peloponezu, napotkali na silny oddział okrętów wojennych turków. Walka oznaczałaby śmierć, a odwrót w tych warunkach, nie stanowił łatwego zadania.

Udało się. Załoga z zaledwie dwuosobowym uszczerbkiem wyciągnęła wyszczerbiony ostrzałem kadłub z matni. Po bitwie zostało tylko kilka wyrw w okrężnicy oraz szeroka dziura w rufowej części okrętu, tworząca dodatkowe okno do kapitańskiej kwatery. W porcie naprawiono większość szkód, lecz wiele wyłamanych desek pozostawiono. Jakby nie patrzeć ostatnia wyprawa okazała się niezbyt owocna, przez co z braku funduszy na okręcie musiały pozostać pamiątki z tamtego nieszczęśliwego spotkania.

Marcus de Flinta szybkim krokiem opuścił rufowy kasztel, starając się nie utrudniać załodze pracy. Świsnęła nahajka. Kapitan spojrzał na rosło postać Bosmana. Arab wywijał splecionymi rzemieniami zmuszając podkomendnych do posłuchu. De Flinta pokiwał głową. Dziób rył taflę, kierując się ku południu. Korzystny wiatr sprzyjał rejsowi.

Kaper odwrócił się i pchnąwszy drzwi własnej kajuty, zniknął w mrocznym wnętrzu. Ciasna, skromnie umeblowana siedziba śmierdziała rybami oraz rumem. De Flinta przywykł do tego zapachu. W końcu czuł go nie tylko tu, ale także na pokładzie – bił od każdego z marynarzy, jak i również chłopców okrętowych, którym nie szczędzono morskiego trunku.

Marcus zatrzymał się przy ławie. Szczupłe ciało kołysało się w rytm przechyleń Tremora. Wzrok spoczął na mapie, lecz szybko powędrował w stronę otwartej księgi, oprawionej czerwoną skórą z napisem: Dziennik pokładowy.

Przysunął ją do krawędzi, chwycił pióro, umoczył w kałamarzu. Zerknął szybko na wcześniejsze zapiski i zaczął pisać.

 

Kurs: Malta

Pierwszy dzień odkąd opuściliśmy port w Otranto. Włosi nie pozwolili zbyt hojnie się zaopatrzyć. Ceny ustawicznie idą w górę… albo może zwyczajnie zarobki spadają. Tym razem mamy nadzieję na poprawę własnego stanu. Zaoferuję swoje usługi człowiekowi, o którym słyszałem tylko legendy. Mistrz szpitalników. Jean de la Valette. Na kontynencie mówiono, jakoby w osmańskiej niewoli się znalazł, skąd wykupiono go za niemały grosz. Sławę swoją ma, choć chyba nazbyt mityczną. Sprawdzimy to.

Dzień dzisiejszy obfituje w korzyści. W świetle słońca, wiatr dmie od północy. Pcha Tremora, gdzie należy. W nocy sztil, łatwo przewidzieć. Będziemy niemalże stali, ciągnięci wprzód falami. Tutaj, na bezpiecznych wodach, czeka nas długi spokój. Pora dać chłopcom trochę luzu. Kiedy dotrzemy do granicy [Malta], skończy się zabawa.

 

Kapitan odłożył pióro, rzucając okiem na nakreślone przed chwilą, niezwykle koślawe, litery. Uważał się za człowieka wykształconego, choć pośród szlachetnie urodzonych jego ,,wykształcenie" nie znaczyło nic. Przynajmniej między prostymi marynarzami czuł się kimś. Pokiwał głową. Wystarczyło tylko to udowodnić.

– Dragut – szepnął, myślami lecąc ponad wzburzonymi falami, aż do śródziemnomorskich wybrzeży Afryki.

 

Dzień minął. Nadeszła noc.

Burzowe chmury odleciały poza horyzont, zabierając ze sobą także i rozżarzone słońce. Wraz z ostatnim promieniem zniknęła pozorność układności. Karawela nazwana niezwykle wdzięcznie przez swego kapitana Drżeniem, zamieniła się w kocioł. Dosłownie. W oddali przypominała ogromny, rozkołysany gar, z którego biły w niebo opary, zaś wokół rozlała się łuna, niczym jęzory ognia buchające z paleniska.

Gromkie okrzyki, przekleństwa, czy słowa nieprzyzwoitych pieśni szybowały w dal ponad rozhuśtaną taflą morskich głębin. Co chwila, do nieustannego chlupotu fal liżących kadłub okrętu, dołączał głośny plusk wyrzucanych za burtę pustych butli. Niektóre jeszcze na wpół pełne wyśliznęły się z ręki marynarza, który nie ustał na chwiejnych nogach, gdy w twarz wyrżnęła mocarna pięść kamrata. Pośród drewnianych desek nie szczędzono ni ostrych słów, ni tym bardziej pięści. Po całonocnej libacji rzadko zdarzało się, by ktokolwiek, prócz kapitana Marcusa de Flinty oraz jego bosmana, wyszedł z hulaki bez obitej gęby.

– Dolać kapitanowi!- wrzasnął pierwszy oficer, przekrzykując wrzawę. – Dolać!

Gwar zamilkł na chwilę. Załoganci zebrali się wokół odwróconej dnem do góry szalupy, gdzie właśnie rozgrywał się niezwykły pojedynek. Po jednej strony drewnianego kadłuba łódki stał sam kaper, wznosząc właśnie kolejny toast za zdrowie ukochanego Tremora. Naprzeciwko niego chwiała się niewysoka, szczupła postać jednego z pokładowych majtków. Marcus de Flinta, znany niegdyś jako Giovanni, osuszył swój kielich. Sapnął. Uśmiech zagościł na twarzy.

Zebrani wokoło gapie zakrzyknęli uradowani. Jak zawsze pijackie potyczki przyciągały największą uwagę, szczególnie kiedy przychodziło w nich stawać kapitanowi. Ten zaś zdobywszy dawno temu tytuł mistrzowski, nie rozstał się z nim aż do tej pory. I wyglądało na to, że tym razem także przyjdzie mu go zatrzymać.

Serb Ivan, pierwszy oficer, chwycił butlę, przechylając ją nad kielichem pretendenta do tytuły najmocniejszej głowy pokładu. Drżąca dłoń opróżniła sporą zawartość butelki, nim napełniła kielich okrętowemu majtkowi. Coś gruchnęło donośnie, lecz nikt nie zwrócił na to uwagi. Odgłosowi zawtórowało echo, a potem nieco odleglejszy huk dołączył do poprzedniego. Burtowe falkonety grzmiały w rękach działowych, wystrzeliwując jęzory ognia. W jakim celu strzelano, trudno było odgadnąć.

Wyczyny niedoszłych strzelców nie zwróciły niczyjej uwagi, bo ta skupiła się na trwającym wciąż pojedynku. Starcie widocznie zbliżało się do końca, bo majtek z ledwością dopił resztę rumu nalanego mu przez Ivana. Zabrzmiały owacje. Kapitan Marcus dołączył do tłumu, klaskającego w dłonie. Uniósł głowę, przyglądając się widocznym na niebie gwiazdom. Okrągłą tarczę księżyca przysłaniały maszty ze zawiniętymi żaglami. De Flinta otarł pot z czoła, oglądając pełnie.

– Kapitanie! – już brzmiały okrzyki, ponaglające do dalszej walki. Marcus nie protestował. Zwrócił wzrok na przeciwnika, wystawiając przed siebie kielich. Nieudolnie go napełniono, oblewając przy okazji kadłub szalupy.

Jeden szybki ruch i zawartość zniknęła w gardzieli zdrapanej od okrzyków. Majtek stojący naprzeciwko odwinął się do tyłu. Długi jęzor wymiocin padł na spocony tłum. Ktoś wyrżnął przegranego w twarz. Okrzyki rozpoczynającego się tumulty zagłuszył grzmot falkonetu. Działowi nie zaprzestali swoich wyczynów. Z ładowni wyciągnięto pistolety, a gdzieniegdzie przestarzałe, lontowe arkebuzy. Ładunki spalonego prochu tryskały ku niebu rozświetlonego przez księżyc. A wokół szalupy, na głównym pokładzie, trwał tumult. Wielu wspinało się ku kasztelom, by stamtąd rzucić się na rozszalały tłum.

Kapitan z trudem uciekł przed zewsząd ogarniającą go wrzawą. Bijatyki mimo wszystko nie były jego żywiołem, a choć odzywał się w nim piracki duch, jako kapitanowi nie przystawało mu nadstawiać karku własnym podkomendnym.

Wyciągnął rękę opierając się o drzwi swojej kajuty. W głowie wirowało mu od nadmiaru rumu, lecz przyzwyczajony do tego, zdołał utrzymać się na nogach. Kroki zadudniły na schodkach, kiedy kolejni marynarze zbiegali, by dołączyć do rozróby. Falkonety zamilkły. Kapitan wsparł plecy o drzwi i osunął się do siadu. Odetchnął. Żołądek niebezpiecznie podchodził do góry, drżał obracany w dłoniach kapelusz. Jakieś przerażone wołanie brzmiało w głowie, drażniło uszy.

Uszy? Marcus de Flinta przetarł oczy. Nieistniejący, wyimaginowany okrzyk mógł kołatać jedynie umysł. A uszy? Kapitan z trudem stanął na nogi. Rozejrzał się. W oddali majaczyła biała niczym mleko, gęsta mgła. Okrzyk tężał. Zabrzmiał wystrzał. Wrzaski jeszcze bardziej się nasiliły. Kaper podniósł głowę, wreszcie zdając sobie sprawę skąd brzmiało owe wołanie. Wysoko na maszcie, w bocianim gnieździe, siedział Asger Navn. Duńczyk machał dziko rękami i nie przestawał wrzeszczeć, jakby chciał czymś zwrócić na siebie uwagę. Wskazał coś przed dziobem karaweli.

Kapitan ruszył bez chwili wahania. Przeskoczył kilka stopni, spadł na główny pokład. Ciężka dłoń wyrżnęła go prosto w brzuch. Stłumił ból, przezwyciężył nieustanne dudnienie w skroniach. Oddał cios i pędził dalej. Przebiwszy się przez tłum, wypadł na schody, prowadzące ku dziobowi.

– Kapitanie! – na ramieniu spoczęła dłoń Bosmana, jedynego człowieka, który nie skosztował rumu, gdyż, jak sam mówił, zabraniało mu tego religijne prawo.

– Precz z łapami! – krzyknął de Flina, docierając do celu. Z trudem utrzymał równowagę. Wyjrzał za burtę. Rozmazane spojrzenie nie mogło skupić się na celu.

Jednakże właśnie wtedy dotarło do kapitana, co próbował zauważyć. Kształty. Dwa, sterczące z morskiej otchłani, wysokie ponad kadłub karaweli, szerokie…

– Bosman! – ryknął kaper, chwytając araba za poły porwanej szaty. – Natychmiast doprowadź załogę do porządku. Na stanowiska!

Arab zniknął, lecz wrzawa nie ustała. Na głównym pokładzie kotłowały się ciała załogantów, skąpane w pocie, krwi i wymiocinach. A karawela, choć ze zwiniętymi żaglami, ciągle nabierała pędu, zbliżając kadłub do sterczących z morza skał. Samotnych skał. Tak, teraz nie było wątpliwości. Fale darły czarny kamień, a dwa wystające zębiska nic sobie z tego nie robiły. Stały tak tylko, niczym samotne posągi, oczekując nadchodzącego obiektu. Mgła ciągnęła w ich stronę. A okręt ciągle nie zmieniał kursu.

– Niech to diabli!- ryczał w bezradnej furii kapitan. – Na stanowiska, psy, na stanowiska! Ruszyć sterem…

Rozgardiasz jakby ucichły. Na pokładzie ciągle wrzało, choć okrzyki były zupełnie innego rodzaju. Marcus de Flinta odwrócił się na pięcie. Faktycznie. Bosman zdołał poskromić tłum. Marynarze uwijali się pośród olinowania. Trzeszczały fały, kręcono kabestanami.

– Nie opuszczać żagli! – zawołał kapitan, machając na pierwszego oficera.

Ten otrzeźwiał natychmiast i począł przekazywać wydane mu polecenia. Niezdolna do pracy załoga zrozumiała dopiero wtedy, gdy świsnął bat.

– Dwie skały – Kapitan odwrócił głowę słysząc szept. Obok niego stał Duńczyk Navn, prężąc ciało, wychylając je poza burtę, by lepiej widzieć czarne zębiska.

Kaper chwycił podkomendnego za ramię, obrócił go, wlepiając w jego piwne oczy twarde spojrzenie. Zrozumieli się bez słów. Nieme podziękowanie dotarło prosto do umysłu. Duńczyk skinął głową.

– Jakie rozkazy!? – upominał się Ivan Svoboda, czekając na polecenia.

– Naprzód!- ryknął de Flinta, wymachując nad głową trójkątnym kapeluszem. – Nie wykonywać żadnych manewrów, trzymać kurs.

Załoga struchlała z przerażenia, wiedząc już, co zamierza zrobić ich przywódca.

– Przepłyniemy pomiędzy nimi!

Serca zaczęły bić znacznie szybciej. Niektórzy przysiedli z trwogi, która nagle ogarnęła ich zrujnowane alkoholem umysły. Oczekiwali najgorszego. Ufali przewodnikowi, lecz po takiej ilości trunku, kapitan na pewno miał zaburzoną percepcję. Jeśli źle ocenił odległość…

Kadłub nieubłaganie zbliżał się do szczeliny. Teraz nie dało się już zawrócić, czy wykręcić na tyle, by zdążyć przed kolizją. Skały rosły tak blisko siebie, burty zaś wydawały się być niezwykle odległe. Struchleli z przerażenia marynarze oczekiwali, obserwując to szczelinę, to ratunkową szalupę, której nie przygotowano do ewentualnego użycia. W przypadku kolizji i zatopienia Tremora załogę czekała śmierć. Pewna śmierć.

Okręt kołysał się leniwie i niezwykle spokojnie, doprowadzając do szału zebranych. Kapitan czuł pod sobą liczne spojrzenia już oskarżające go za nadchodzący koniec. A jednak on widział niezwykle wyraźnie. Patrzył przed siebie jak zawsze, podczas licznych bitew. Rum szumiał w głowie, ale nie mógł powalić zdeterminowanego kapra.

– Allah… – zabrzmiał cichy pomruk Bosmana, kiedy dziób jako pierwszy zagłębił się między szczeliny. Cisza, absolutna, nieprzerwana, zapadła nad okrętem. Dalej kadłub się rozszerzał. Żadna z burt nie zaczepiła o skalne krawędzie.

Niezwykle czarne kamienie błyszczały po obu stronach. Czarne niczym węgiel.

Westchnienia ulgi przebiegły po pokładzie… zagłuszył je zgrzyt.

– Kotwica! – ryknął ktoś.

Pozostali już wiedzieli. Zaczepiona o jedną z burt, ciężka, żelazna kotwica, nie zdołał zmieścić się w przejściu. Jedno z wyciągniętych ramion chwyciło kamień. Marynarze przyskoczyli do burty, szarpnęli za żelazo. Nie zdążyli. Kotwica przesunęła się po poszyciu, żłobiąc wąskie dziury.

– Do dział! Biegiem, do dział!

Kapitan po raz wtóry oprzytomniał jako pierwszy, rycząc wniebogłosy. Nabite prochem armaty, gotowe do wystrzału, czekały tylko na komendę. Marcus de Flinta chwycił stojący przy schodach lont na długim kiju, którego wcześniej działowi używali do wypalenia z falkonetów i jednym susem zeskoczył na pokład. Przeliczył się. Rum zrobił swoje. W głowie zawirowało, kolana ugięły się pod ciężarem ciała…

Kto odpalił ciężkie armaty kaper już nie dostrzegł. Pamiętał tylko, jak rozłupane kawałki czarnej skały lądują na pokładzie. Zauważył kątek oka uwolnioną z potrzasku kotwicę i rufowy kasztel, który jako ostatni minął dziwaczną, wystającą z morskiej toni, bramę. Minęli ją. Dostali się jakby do innego świata. Wymiaru nieskończonej bieli. Tylko te czarne wrota migały gdzieś w oddali, widoczne poprzez mętną zasłonę mgły.

 

Cisza spowiła karawelę. Dzwonienie odzywało się donośniej jeszcze, niźli wystrzały falkonetów, które jeszcze przed chwilą pobrzmiewały groźnie pośród pokładowej wrzawy. Teraz umilkły. Wraz z głosami rozpitej załogi. Butelki z rumem brzękały już tylko w ładowni, pośród przepełnionych skrzyń. Załoganci spali w hamakach. Głośne chrapanie wyrywało się z niejednej gardzieli. Na pokładzie wachtowi przechadzali się po skrzypiących deskach, wchłaniając w ubrania białe mgielne opary.

– Parszywa pogoda – sapnął Duńczyk Asger Navn, wspierając się o wyszczerbioną po ostatnich zdarzeniach okrężnicę. – Biało jak pośród skandynawskich fiordów.

– Tam słońce – parsknął ktoś z tyłu. – Tutaj ani krztyny. Kiedyśmy tylko minęli te przeklęte skały… tfu!

Plwocina chlupnęła cicho w morską toń, której nie dało się dostrzec przez mleczną mgłę nawet z głównego, najniższego pokładu. Białe żagle, choć opuszczone, opadły bezwładnie nie ruszone przez choćby najlżejszy powiew wiatru. Kropelki wody osadziły się na masztach i co chwila spadały ku płaszczyźnie pokładu.

– Kapitan kazał płynąć, więc tak zrobimy – skwitował ostro Duńczyk. – Cud, żeśmy kolizji z kamieniami uniknęli. Życie Marcus de Flinta nieraz nam ratował. Powtórzył tylko wyczyn i potwierdzi to jeszcze nie raz.

Rozległy się ciche kroki. Dwaj rozmówcy odwrócili głowy w stronę odległego dudnienia. Przez białą poświatę widzieli tylko przebłyski dziobowej pochodni. Poza tym nic, żadnej postaci.

– Parszywa pogoda – przyznał rozmówca Duńczyka, wychodząc przybyszowi naprzeciw.

Nierówne kroki stawały się głośniejsze.

– Chodźże, szczurze lądowy! – warknął tamten do nadchodzącego, zerkając za plecy na Duńczyka. Navn wzruszył ramionami.

Stuk, stuk. Łup. Stuk. Łup. Łup. Nierówne człapanie brzmiało coraz wyraźniej, choć mimo tego wyraźnie nie kierowało się w stronę dwóch marynarzy.

– Kto dziś na wachcie? – zagadnął Duńczyk, podchodząc do towarzysza i również wwiercając się spojrzeniem w mgłę.

– Hans, Niemiec z Bawarii – zameldował marynarz. – Do tego widziałem Neapolitańczyka Pazziego i kogoś jeszcze, alem przez mgłę nie rozpoznał twarzy.

– A Bosman?

– Bosman też, oczywiście.

Zamilkli. Marszcząc brwi, słuchali tupotu. Głośniejszy. Z każdą chwilą. Skrzypienie pokładowych desek już docierało do zmarzniętych uszu. W mętnej dali pojawiły się blade kontury. Flanelowa koszula, a na niej dyndający na rzemieniu, żelazny krzyżyk. Spodnie szerokie, siwe, obwisły bezwładnie niczym okrętowe żagle.

– Któż to? – zagadnął Duńczyk, pocierając czoło. – Chwieje się, jakby nie pirat, a pospolity szczur. Rumu tęgo popić musiał.

– Co z tego. Na okręcie mocne głowy. Pośród fal nikogo alkoholowa choroba zmorzyć nie może… bo kto wie, kiedy następne skały wyrosną przed dziobem.

– Nawet tak nie mówcie… hejże, kamracie!

– Nie wołajcie, Duńczyk, bo Bosmana z nerwów wyprowadzicie, a on wściekły po tym, do czego niedawno doszło. Życie sobie ceni, na jakiejś głupiej kolizji tracić nie zamierza.

– Mi to mówicie? – warknął Navn przez zaciśnięte zęby. – Jam statek uchronił, w porę kamienie dostrzegł. Na tamtego za to arab zdrowo się zeźli. Ściągnijcie go z pokładu, zbudźcie kogoś. Zastępstwo zrobimy.

Marynarz bez słowa wykonał rozkaz. Ruszył ku zataczającemu się kompanowi, ostrożnie stawiając kroki i rozglądając się wokoło, jakby w obawie, że za chwilę przed nim wyrośnie masywna sylwetka muzułmańskiego wojownika.

– Trzymaj się, szczurze – warknął marynarz, chwytając targającego się po deskach żeglarza za poły. – Chodź…

Odwrócił twarz kamrata w stronę swojej. Spojrzał w oczy…

– Jezu Chryste! – ryknął, waląc się na pokład.

Chwiejący się marynarz machnął dziko ramionami, pędząc w stronę głosu, którego, jak się zdawało, w ogóle nie słyszał. I tak musiało być. Duńczyk zaraz znalazł się przy nim, lecz i on odskoczył z wyrazem zgrozy na zazwyczaj spokojnym obliczu. Popatrzyli na targanego dreszczami marynarza. Twarz zniknęła. Tam, gdzie powinna być, znajdowała się tylko gładka skóra. Usta, nos, oczy… nie było. Groteskowa maska lśniła od kropelek potu. Pozostała naga czaszka, z której nie odstawały uszy.

– Boże! – zawył po raz wtóry struchlały marynarz, przytrzymywany przez masywne ramiona żeglarza z północy. – Matko Boska!

Okrzyk odbijał się echem po pustej przestrzeni, odlatywał i wracał, kłując w uszy. Na nogi stanęła cała załoga, lecz nim wyległa na pokład, pomiędzy dwóch, strwożonych marynarzy wpadł Bosman. Bez słowa skoczył na zataczającą się sylwetkę, przygniatając ją do ziemi. Zerknął na twarz… mocarne ramiona odmówiły współpracy. Groteskowa postać dziko wywinęła rękoma z niemym okrzyku, wydzierającym się przez nieistniejące usta.

Arab odskoczył. Wokoło zaroiło się od zebranych. Człowiek znany jako Bosman nigdy nie słynął z okrucieństwa, a dla wszystkich nie dostrzegających źródła tajemniczego przerażenia, jego czyn musiał wydawać się niezwykle brutalny. Chwycił wpół zwijającą się w milczeniu postać i cisnął za burtę.

Rozległ się głośny chlupot. Zapadłą cisza… rozdarta dopiero głosem kapitana.

 

Masywna dłoń wyrżnęła w blat biurka. Po drewnianym stoliku potoczyły się niewielkie przedmioty, które w zupełnym mroku przypominały nieco stado pająków. Czarny kałamarz prysnął na starą, zniszczoną mapę, zarysowując na niej kilka nowych kontynentów.

W prywatnej kajucie kapitana Marcusa de Flinty zapadło dzwoniące w uszach milczenie. Twarde spojrzenie kapra przesuwało się kolejno po stojących przed stołem przybyszach. Poczynając od najroślejszego Bosmana, a skończywszy na Duńczyku Navnie. Stojący pośrodku marynarz drżał ustawicznie. Czy z przerażenia przed żarzącym się wzrokiem kapra, czy zgrozy, jaką przed chwilą przeżył na pokładzie – nikt nie miał pojęcia.

Pomieszczenie spowiła mętna atmosfera wyczekiwania. Zebrani trwali w bezruchu, by jeszcze bardziej nie rozzłościć przełożonego.

– Większych bzdur za życia nie słyszałem – parsknął kaper, kręcąc z politowaniem głową. Dłoń spoczęła na rękojeści rapiera. – Człowiek bez twarzy? Był marynarzem, korsarzem na moich usługach. Tak samo jak każdy z was. Chcę usłyszeć wreszcie poważne wytłumaczenie. Dlaczego zginął?

Zmęczone spojrzenie spoczęło na Bosmanie. Stojący obok Asger Navn zerknął na Araba spod rozczochranej czupryny.

– Jeśli można, kapitanie…– zaczął, lecz urwał natychmiast.

– Nie można – warknął de Flinta, celując w Duńczyka palcem, niczym lufą pistoletu. – Bosmanie, jesteście niezwykle ważną osobistością na moim okręcie, alem nie przywykł do tolerowania takiej niesubordynacji. Winienem i was w odmęty rzucić, jak i wyście zrobili z tamtym człowiekiem. Co pomyślałaby załoga, gdybym zostawił was na stanowisku. Co, Bosman?

– Że coś wyszło cholernie nie tak…

– Milczeć! – ryknął kaper, niemal przesadzając blat stołu. – Navn, jeszcze jedno słowo…

– Może mnie kapitan cisnąć za burtę – wysapał z niezwykłym spokojem Duńczyk, jakby rozmawiał z rozwścieczonym zwierzchnikiem siedząc w ciepłej gospodzie, przy solidnej porcji piwa. – Nie zaprotestuję ni jednym słowem. Jednakże niech kapitan mnie wysłucha. To co wydarzyło się na pokładzie, przekracza moje wszelkie wyobrażenia. I klnę się na Boga, żem powiedział prawdę. Czyście kiedykolwiek wątpili w moje słowo, kapitanie?

De Flinta wyraźnie złagodniał, uspokojony śmiałymi słowami podkomendnego. Odetchnął ciężko, zrzucając z blatu ostatnie walające się na nim przedmioty. Pozostała tylko mapa. Rzucił na nią okiem. Przysiadł na skradzionym w przeszłości z kupieckiej kogi fotelu.

– To wszystko nie ma żadnego sensu…

– Wiem, kapitanie, a jednak… – Navn zamilkł, widząc, jak kaper unosi zaciśniętą pieść. Uderzenie nie spadło tym razem na blat.

– Dość tego, Navn. Dosyć. Skoroś się klął na Boga, jestem skłonny ci uwierzyć… choć to przechodząc moje pojmowanie brednia. Nie wierzę w ani jedną bajdę, którą tu usłyszałem. Pozostawimy sprawę zamkniętą, rozgłosimy jakieś plotki…

Marcus uniósł głowę. W oczach ciągle lśniły ogniki nie do końca wygaszonej wściekłości.

– Najpierw chcę przeszukać wszystkie przedmioty, należące do tego… tego, któregoście za burtę cisnęli. I przysięgam wam, że jeśli odkryję choćby drobinę fałszu w waszych słowach nie ręczę za… ręczę, że poznacie mnie dokładnie. Dowiecie się w końcu, com uczynił, że zmuszono mnie do opuszczenia Skandynawskich fiordów.

 

Załoga na jeden rozkaz została wyeksmitowana ze swej kajuty. Wszyscy, czy pełnili jakieś obowiązki, czy też nie, musieli stawić się wokół szalupy i głównego masztu karaweli. Wędrowali tylko spojrzeniami w stronę trzech pochylonych sylwetek, zagłębiających się w mroczne przejście, prowadzące prosto pod skrzypiące deski pokładu. Pytania krążyły z ust do ust, gdy zabrakło w tłumie Bosmana, który zawsze sprawował pieczę nad załogantami. Tym razem rosły arab szedł krok w krok za zwierzchnikiem Tremora. On to budził największe zainteresowania po wyczynie, jakiego dopuścił się jeszcze tej samej nocy. Niektórzy nieufnie spoglądali za burtę w mętną toń, lecz mgła nie pozwalała dostrzec morskich fal chlupoczących o kadłub. Niedawno gdzieś w tych odmętach zniknął ich kamrat, a dlaczego… ciągle nie wyjaśniono.

Kapitan Marcus de Flinta pierwszy zniknął w mrocznym otworze. Ostrożnie stawiał kroki, znając już zdradliwość stromych, nachylonych ku dołowi, stopni. Kadłub kołysał się ustawicznie. Światło dobiegające z kajuty załogi drżało.

– Pokazowy cyrk – warknął kaper, odwracając głowę. Postać Bosmana przysłaniała idącego z tyłu Asgera Navna oraz marynarza, który był bezpośrednim świadkiem tragicznej śmierci towarzysza bez twarzy. – Pierwszy raz muszę popełniać taką zbrodnię przeciwko załodze. Pierwszy raz dopuszczam się manipulacji.

– Kapitanie…

– Nic już nie mów, Navn – warknął de Flinta, przerywając wiecznie mającemu coś do powiedzenia Duńczykowi. – Niczego tam nie znajdziemy, dobrze o tym wiesz.

– Pewności nigdy za wiele… – rzucił Navn, zamykając tym samym dialog.

Zeszli do kajuty. Kapitan powoli wodził wzrokiem od pochodni, do pochodni, oczekując, aż ktoś wskaże mu kierunek. Nie znał dokładnego miejsca spoczynku każdego z marynarzy.

– Tam – rzucił krótko ostatni z przybyszów, którego imienia nie znał ani Bosman, ani Duńczyk, ani nawet kapitan.

Ruszyli przed siebie. Wolne kroki dudniły głuchym echem w zupełnie opustoszałej kajucie. Gdzieś tam w oddali błyszczały niewyraźne kontury wejścia do ładowni, a dalej schodki prowadzące do pomieszczenia sterowania karawelą. Również sterników wyrzucono z dolnego pokładu, a drewniany rumpel, służący do manewrowania okrętem, przywiązano linami.

– To tutaj – rzucił ostatni z marynarzy, rozdygotanym głosem. Szok ciągle trwał i objawiał się w najróżniejsze sposoby.

To właśnie najbardziej zastanawiało Marcusa de Flintę: oni wszyscy wydawali się pełni przeświadczenia, jakoby opisane przezeń wydarzenia miały naprawdę miejsce. Co zmuszało ich do takich łgarstw? A może nie do końca łgarstw? Czyżby przysięga Duńczyka, przysięga, której zaufałby każdy, faktycznie miała sens?

Zatrzymali się przed przewieszoną między dwiema pionowymi belami koją. Sznury skrzypiały cicho, a posłanie kołysało się w rytm kolejnych przechyłów całego kadłuba.

– Cóż mamy tu szukać? – parsknął kapitan, podchodząc do legowiska.

– Każdy z nas ma coś swojego – wtrącił arab, choć akurat jego ta kwestia nie dotyczyła. Poza mieczem, który także dostał od kapitana, wszystko należało do zwierzchnika.

– Miał i on. – Asger Navn pochylił się, podnosząc z ziemi niewielki, płócienny worek, z zacerowaną na środku dziurą.

Kapitan rozchełstał lekko związany sznur i odrzucił go w głąb kajuty. Zajrzał do środka. Sięgnął ręką ku mrocznemu wnętrzu. Wyciągnął podłużny przedmiot. Stal błysnęła w blasku pochodni.

– Nóż – szepnął, wtykając prowizoryczną broń za pas.

Przyklęknął na jedno kolano, odwracając mieszek do góry dnem. Zebrany w środku przedmioty zagrzechotały głucho na deskach. Kaper odrzucił ich niedawne miejsce ukrycia i nachylił się.

– Drewniana łyżka – wycedził, odrzucając kolejną z własności zabitego. – Trzy ogniwa starego łańcucha, jedna moneta z brązu – wyraźnie inna epoka – oraz…

De Flinta znieruchomiał. Ściskał w dłoni czarny niczym noc odłamek skalnego kolosa, który przed kilkoma dniami został rozsadzony przez cztery żelazne kule. Większe łupki runęły od razu do morza, zaś pozostała upadły na pokład. Wyraźnie marynarz zachował na tyle bystrości umysłu, by zabrać jeden ze sobą.

Skałka o nieregularnej fakturze była gładka, choć o niezwykle ostrych krawędziach. Barwa… pełna, regularna na całości kamienia. Niezwykła. Na pewno niezwykła. Czegoś takiego doświadczony wzrok kapitana Marcusa de Flinty jeszcze nigdy nie widział. Nigdy?

Wargi kapra wykrzywiły się w koślawym uśmiechu. Przecież zabrał podobny łupek do swojej komnaty. Schował gdzieś pośród różnego rodzaju innych cennych szpargałów. Już podziwiał piękno skalnego ułomka, lecz tym razem to również wcale nie wydawało się zbędne.

Kapitan zacisnął palce wokół kamienia. Wcisnął znalezisko za pas, podnosząc się z klęczek.

– Mówiłem – chciał warknąć, choć głos jego był jakby nieobecny. – Niczego nie znaleźliśmy. Niczego…

Ruszył przed siebie mijając najpierw Bosmana, potem rozdygotanego marynarza, a na końcu Asgera Navna.

– A nasza wersja? – zagadnął Duńczyk. – Pańska wersja, kapitanie?

– Wersja… ach, tak, moja wersja wydarzeń. Czy to ważne? Powiedzcie, co zechcecie. Załoga i tak uwierzy w każde moje słowo.

I na tym skończywszy, wyszedł, zerkają w stronę błyszczącego w świetle pochodni czarnego kamienia.

 

Wrócił na kwaterę, nim jeszcze załoga zeszła na niższy z pokładów. Noc dłużyła się niesamowicie. Tyle rzeczy się już zdarzyło odkąd minęli dwie samotne skały, sterczące z głębi morza… a przedtem jeszcze wrzawa, bijatyka, pijackie gry. Tak zwyczajowo rozpoczynano rejsy na południe, wypływając w głąb terytorium muzułmańskich piratów. I choć kurs został powtórzony doczekali czegoś, co jeszcze nigdy ich spotkało. Śmierć wyrządzona przez czołowego członka załogi.

Kapitan de Flinta uważał araba za jednego z najbardziej zaufanych ludzi na pokładzie. Niedawno jeszcze sam sobie przysięgał, że powierzyłby temu człowiekowi życie, dałby wiarę każdemu jego słowu. Aż w końcu doszło do sytuacji, w której musiał to zrobić. Nie zdołał.

Czym jednak było zaufanie, jakim darzył Bosmana? Niczym, jeśli wziąć pod uwagę Asgera Navna, przezwanego Duńczykiem. Najwierniejszy członek załogi, który już w dalekiej przeszłości związał swój los z żywotem Marcusa. Zaufanie, jakim go darzono, przypieczętował podczas tego nieszczęsnego kursu kolizyjnego z tajemniczymi dwoma skałami. Podczas wszechobecnej zabawy, zupełnego rozluźnienia, on zachował trzeźwość umysłu. Dostrzegł zagrożenie i potrafił ustrzec pięćdziesięciu członków załogi, a również nie dość wysłużonego Tremora, od rychłej zguby. Nadszedł czas rozliczenia. Z Duńczykiem stało się to samo, co z Bosmanem. Odtrącony, a słowo odrzucone.

Klapnęły drzwi kajuty. Kapitan odciął się od ponurego szemrania, kierowanego głównie w jego stronę. Zwykł przemawiać do swych ludzi, kiedy sytuacja zaczynała wymykać się spod kontroli. Tymczasem odszedł niczym cień, zagłębiając się w mrok własnej samotni. Musiał to zrobić. Musiał jak najszybciej zobaczyć kamień.

Otworzył dłoń przyglądając się regularnym rysom. Coś nieustannie świtało mu w głowie. Dziwny nieswój głos podpowiadał, że odłam, który de Flinta sam zabrał z pokładu, wyglądał identycznie. Nie podobnie. Dosłownie identycznie.

Odłożył odebrany umarłemu odłam na blat, gdzie przez cały czas spoczywała stara, zniszczona mapa. Nie zwrócił na nią uwagi, mimo tego że ten sam głos, który zmuszał go do obejrzenia swojego kamienia, nakazywał mu również zerknięcie na plan. Nie posłuchał. Najpierw winien się upewnić, co było w tym skalnym odłamku.

Podszedł do szafy, wyciągnął rękę… zatrzymał ją tuż przy okrągłej, drewnianej klamce. Skrzypnięcie, a potem cichy chrobot. Dziwaczny dźwięk zmusił go do zupełnego odrętwienie. Stał tak nieruchomo, nasłuchując. Skrobanie powtarzało się. Coraz intensywniej, coraz głośniej. Jakby nabierało siły, tężało. A dobiegało…

Z gardła kapitana dobył się niewyraźny jęk. Głos trwogi zabrzmiał niczym echo, a de Flinta mógłby przysiąc, że ten efekt nigdy nie zdarzał się w niewielkiej kajucie. Włoski na karku stanęły dęba. Na czoło wystąpiły pojedyncze kropelki potu.

– Ki diabeł… – warknął kaper, dobywając rapiera.

Po cóż mi broń? – zadał sobie w myśli pytanie. Nie odpowiedział. Znał przyczynę. Strach. Ogarnął go strach. Tak samo gwałtownie i – wydawałoby się – bezcelowo, jak w różnego rodzaju koszmarnych snach. Czy to aby jawa?

Tym razem trzask był na tyle głośny, by dotrzeć poza drzwi kajuty. Ci, którzy przemierzali wolnym krokiem pokład, jako nocna wachta, musieli usłyszeć rumor. Odgłos walących się na posadzkę czarnych punktów. Kapitan wrzasnął rozpoznając w przedmiotach te same kamienie, jakich przedstawiciel leżał na blacie… to nie były kamienie! Podłogę niczym monstrualny dywan wysłał rój pająków. Mniejszych, większych, a częstokroć zupełnie ogromnych. Wszystko stanowiły odstępstwo od normy. Nie bały się światła, nie bały się człowieka. Parły naprzód, a cel znajdował się na wyciągnięcie odnóża…

Marcus de Flinta ryknął tak przeraźliwie, że zatrząsł się cały okręt. Wówczas nie zastanawiał się nawet, jakim prawem potężny kadłub drży od jednego krzyku. Poderwawszy oblane zimnym potem ciało, ruszył w stronę wyjścia. Czuł, jak pod nogawice wpełzają pierwsze robale, kąsając gdzie popadło. Nie miały jadu, ten błyskawicznie rozszedł by się we krwi. Ale potrafiły zadać ból potworniejszy, niż rozżarzone żelazo.

Kapitan wypadł na pokład. Potoczył się po deskach, dopadł schodów. Sturlał się po nich i zatrzymał dopiero na masywnym korpusie jednego z dział. Pająki, roje pająków, kroczyły tuż za nim. Spadały ze schodów na brzuchy, lecz momentalnie odwracały się, by dalej ruszyć w pościg. De Flinta nie ustawał. Serce wyrywało się z piersi, ale on biegł. Nie przystanął ani na krok. Biegł. Ile miał tchu.

– Załoga… – wysapał.

Gdzie była załoga? Myśli kotłowały się w głowie… i właśnie wtedy wpadł na Bosmana. Nie miał pojęcia dlaczego rosły arab kroczy po pokładzie, dziko wywijając rękoma. Spojrzał w nieugięte zazwyczaj oczy… zwymiotował, zdając sobie sprawę, co widzi.

Człowiek bez twarzy. Bez uszu, bez oczu. Ni nosa, ni ust. Obraz groteskowy do granic ludzkiego pojmowania. Kaper ryczał na ile pozwalały mu płuca i gardło. Wzywał pomocy ludzkiej i niebiańskiej. Tłukł ramionami na wszystkie strony. A kadłub kotłował się w białej mgle, która stała się gęsta jak nigdy dotąd. Czy to sen, czy to jawa? Tak mógł wyglądać tylko sen, koszmar… lecz ugryzienia ścigających go pająków były prawdziwe. Ogrom owadów właśnie wspinał się po rozdygotanym ciele.

– Dostaniemy się – syczały. – Otwórz usta, otwórz oczy…

Robactwo pięło się ku głowie. Roje zupełnie unieruchomiły stopy. Ciężkie niczym żelazne kule nie pozwalały się już zrzucić. Okręt zaczął wirować. Kręcił się z niesamowitą prędkością wokół osi przechodzącej przez całą jego długość. Dzikie wrzaski wyrywały się z gardła pożeranego żywcem kapitana.

A ten nieustannie walczył. Rany zaczęły krwawić. Nadgarstek został ogołocony do kości. Potem zaciśnięta pięść upadła na pokład. Przed oczyma umierającego kapra pojawiły się obrazy. Najróżniejsze. Te z przeszłości… lecz widział je zaledwie chwilę. Później zastąpiły je zupełnie inne.

Drzwi. Do jego własnej kajuty. Za plecami. Deski wbijające się brutalnie w kark, w tył czaszki. Przed sobą miał tumult, niesamowity gwar. Mrowie ciał walających się po pokładzie. I jeden jedyny dźwięk, który potrafił wyłapać. Ten wydzierający z głowy myśli krzyk.

– Kurs kolizyjny! Skały na dziobie! Kurs kolizyjny!

 

Marcus de Flinta przetarł oczy. Nieistniejący, wyimaginowany okrzyk, mógł kołatać jedynie umysł. A uszy?

Trudno było mu uwierzyć, w to co widział. Przeżył już tę scenę. Zdarzenie niedługo po tym, jak wygrał pijacki pojedynek z jednym marynarzem. Rozgorzała walka. O co? Nie mógł sobie przypomnieć. W każdym razie starcie faktycznie trwało. Gdzieś w oddali zabrzmiało ostatnie grzmienie falkonetu. Potem strzelcy także przyłączyli się do rozróby.

A on, Marcus de Flinta, mógł przysiąc, że już widział te obrazy. Deja-vu? Nigdy. Nie mógł się aż tak pomylić. Pająki, Bosman bez twarzy, wyrzucony za burtę marynarz. To wszystko miało dopiero nastąpić. Teraz miał usłyszeć wołanie…

Podniósł głowę. Na bocianim gnieździe stał Duńczyk – Asger Navn – dziko wymachując rękoma i wskazując coś znajdującego się przed dziobem karaweli. Czarne skały, niczym dwa zęby, sterczały z morskiego dna.

– Na stanowiska!!!

Okrzyk otrzeźwił wszystkich. Wrzawa stopniowo ustała. Ostatnich awanturników pochwycił Bosman. Zapadła cisza, którą rozrywały tylko paniczne krzyki Duńczyka.

– Cała wstecz! – zawył kaper, przypominając sobie zdarzenia, których wkrótce może ponownie zostać świadkiem. Jeśli odważy się wykonać karkołomny manewr, przepłynąć między dwiema skałami prosto w tą odległą – wydawałoby się – mleczną mgłę.

– Kapitanie! – wtrącił się Serb Ivan. – Płyńmy stałym kursem! Okręt…

Marcus de Flinta jednym susem zeskoczył na główny pokład. Ledwo mogąc utrzymać ciało na nogach podbiegł do Slobodana Svobody, by wyrżnąć mu zaciśniętą pięścią prosto w brzuch.

– Cała wstecz! – ryknął, nim jeszcze ciało pierwszego oficera opadło na pokład.

Zabrano się za wykonywanie poleceń. Brak wiatru musiał utrudnić manewr, lecz żagle i tak postawiono. Powiał lekki podmuch, napinając płótna.

– Ster lewo na burt! – rozkazał kaper, wlepiając przerażone spojrzenie w sterczące z morza skały.

Dziób począł wykręcać. Jednak pchany prądem okręt zbliżał się z każdą chwilą. Ktoś wołał, że to koniec. Inni mocniej napinali fały. Jeszcze inni oczekiwali tylko na rozwój wypadków. Tak czy inaczej… Marcus de Flinta wolał zginąć pod wodą niż ponownie przeżyć to, czego był świadkiem.

Powiał silniejszy wiatr. Żagle napięły się do granic możliwości. Gdyby nie to, kadłub właśnie runąłby na czarne kamienie. A tymczasem dziób miał przed sobą bezkresne morze.

Zapadła głucha cisza. Przerwały je okrzyki, wiwaty i owacje. Asger Navn cisnął ze szczytu masztu pustą butlę po rumie, która chlusnęła w morską toń.

Ale kapitan nie słuchał ani okrzyków, ani brzmiących już po chwili falkonetów i dział. Spokojnie wszedł pokład wyżej, a potem kolejnymi schodkami na rufowy kasztel. Spojrzał w dal. Pionowe, czarne skalne zębiska zniknęły. A białe opary rozproszyły się.

Czy widział tylko sen, czy może jawę? Nie miał pojęcia. Nie obchodziło go to. Zawrócili. Tremor płynął w stronę portu Otranto. Tam, skąd wypłynął. Bezpieczny. Uniknąwszy groźby. Do czasu kiedy coś ponownie nie przetnie mu kursu.

Koniec

Komentarze

Noc ustępowała miejsca dniu. --- nie ten przypadek.
Trapy trzeszczały (...). Cumy trzeszczały, (...).
 Zatarte litery łączyły się w łacińskie słowo Tremor. --- jeśli zatarte, to napis nie do odczytania.
Sława ożyła wraz z dniem przejęcia okrętu, a ucichła dwie doby później - kiedy to kapitan Giovanni de Flinta podał swoje usługi hiszpańskiej armadzie. --- czy ktokolwiek poza Autorem rozumie, o co tu chodzi?
Na siedzibie portowej magistrali miejska flaga podrygiwała lekko, (...) --- też zacząłem podrygiwać, chociaż nie pod wpływem bryzy. Dlatego dalej nie mam odwagi zaglądać...

Strasznie długi i w ogóle nie wciagajacy wstępny opis - bez akcji. Coś się niby dzieje,  ale tak naprawde nie dzieje się nic, co przyciągnęloby uwagę czytelnika. Przez to ten długi wstęp jest po prostu nudny. 
Ps. A jak odbezbieczano działa ( a właściwie bombardy ) w epoce karawel? Wyciągano jakąś zatyczkę? Nie te czasy, drogi Autorze ...

- Cała wstecz! - zawył kaper, (...). --- na strugowodnym czy miał nastawne śruby?

1. Długaśne i usypiające opisy. No i ta monotonnie powtarzana odmiana, na wszelkich możliwych czasownikach: "zdjęto, skończono, zrobiono, załadowano..." -ono, -ono, -ono. Popracuj nad wstępem, żeby przyciągał uwagę, a nie zniechęcał.
2. Skrócony opis życiorysu kapitana, jakiś taki zagmatwany.
3. Poplątane trzy warstwy opowieści: czas teraźniejszy akcji, wspomnienia z przeszłości i urywki szerszego, historycznego tła.
4. Generalnie, ciężko mi się to czyta. Mam wrażenie, ze dużo jest niepotrzebnych słów, silących się na poetyckość i barwność, lecz w rezultacie robiących niepotrzebny 'tłum'.
5. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić, zeby kapitan pozwolił na taką bezładną pijacką rozróbę na pokładzie płynacego okrętu. No, ale twoje, autorskie, prawo, wymyślać swoje reguły. Tak samo, nie dociera do mnie, w jaki sposób uwolnili kotwicę. Kotwica umocowana jest do boku statku, a nie gdzieś tam daleko. Musieliby strzelić z armaty do siebie samych.
Psychodeliczne opowiadanie. Jeżeli ktoś, coś w tym widzi, niech da wyższą notkę. Ja daję 2.

Eh, no i ja Ci niestety jeszcze dołożę: patos...

www.portal.herbatkauheleny.pl

Ok, dzięki za komentarze. No nic, trzeba działać dalej...

Koledzy i koleżanki powiedzieli już wszystko na temat tego tekstu...

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka