- Opowiadanie: qaz56 - Latający pies.

Latający pies.

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Latający pies.

Mój brat uwiel­biał zaj­mo­wać się wszyst­kim, co mogło przy­nieść mu kon­kret­ny zysk. Jeź­dził wiele po świe­cie wy­szu­ku­jąc wszyst­kich oka­zji i jak mi póź­niej po­wie­dział, nie stro­nił od dzia­łań z po­gra­ni­cza prawa. Mało go wi­dy­wa­łem, ale gdy już się spo­tka­li­śmy bywał bar­dzo wy­lew­ny. Bra­ko­wa­ło mu kogoś, komu mógł się wy­ga­dać. Wspól­ni­cy byli tylko od in­te­re­sów, nie znali go wielce..Zbyt mało go zna­łem, bym mógł z całą pew­no­ścią po­wie­dzieć jaki jest. Po­tra­fił za­ska­ki­wać wszyst­kich. Umy­słu prze­peł­nio­ne­go fan­ta­zja­mi nie da się utrzy­mać w ry­zach. Choć­by ten jego ostat­ni po­mysł by po­le­cieć do mek­sy­ku, pod dro­dze za­ha­cza­jąc jesz­cze o Pu­er­to Rico. Oba­wiam się, że za­mie­rza wplą­tać się w nar­ko­ty­ki. Po co in­ne­go mógł­by tam le­cieć? Na od­pra­wie bę­dzie do­kład­nie spraw­dza­ny, je­stem pe­wien. Do­igra się. Sło­wiań­skich rysów nie da się ukryć po­mię­dzy tymi ludź­mi. Z wy­glą­du bar­dziej po­dob­ny jest do matki, niż ojca. Zda­wał się przez to ła­god­niej­szy, co wielu wpro­wa­dza w błąd. Do­dat­ko­wo ten jego urok oso­bi­sty. Kie­dyś chcia­łem być jak on. Star­szy brat, wia­do­mo. My­śla­łem, że wy­ro­słem z tego szcze­nię­ce­go za­pa­trze­nia. Gdzie tam. Już po pierw­szym te­le­fo­nie zgo­dzi­łem się do niego po­le­cieć.

Lot nie był tak nie­przy­jem­ny jak się pier­wot­nie spo­dzie­wa­łem. Dało się to prze­żyć, bez wy­plu­wa­nia z sie­bie or­ga­nów we­wnętrz­nych z któ­ry­mi nie chciał­bym się roz­stać. Lot­ni­sko było ob­skur­ne, przy­po­mi­na­ło dawno za­po­mnia­ny bu­dy­nek fa­brycz­ny. Na holu han­dlar­ki pro­po­no­wa­ły swe gda­czą­ce to­wa­ry. Nie byłem za­in­te­re­so­wa­ny. Na ze­wnątrz cze­kał już au­to­kar. Spo­dzie­wa­łem się roz­pa­da­ją­ce­go się wraku, a tu takie miłe za­sko­cze­nie. Brat nie ża­ło­wał pie­nię­dzy. In­te­res który tu pro­wa­dził mu­siał być warty kro­cie. Po­ża­łu­je, że dałem się zba­je­ro­wać. Za­ga­da­łem do kie­row­cy dość ła­ma­nym ję­zy­kiem. Jak się oka­za­ło mia­łem cały au­to­kar dla sie­bie. Kie­row­ca, widać było, że chciał do­ro­bić i za­brać kilka osób. Przy­mkną­łem na to oko, za drob­ną pro­wi­zję rzecz jasna. Wrzu­ci tylko bagaż i ru­szy­li­śmy.

Je­cha­li­śmy jakąś więk­szą drogą. Aut było re­la­tyw­nie dużo i co za­dzi­wia­ją­ce, nie roz­po­zna­łem żad­nej marki. Lu­dzie, któ­rych za­bra­li­śmy roz­ma­wia­li nie­zo­bo­wią­zu­ją­co. Było to dla nich takie na­tu­ral­ne. U nas to chyba już umar­ło. Nad­sta­wia­łem uszu, jed­nak nic cie­ka­we­go się nie do­wie­dzia­łem. Szko­da. Roz­pią­łem guzik pod szyją. Du­si­ła mnie już ta ko­szu­la. Cze­ka­ło mnie kilka go­dzin jazdy, trze­ba bę­dzie to wy­trwać. Za­wsze można po­dzi­wiać wi­do­ki. Kra­jo­braz był ni­cze­go sobie. Trawa nawet jakby bar­dziej zie­lo­na niż w Pol­sce. Nu­dzi­ło mi się. Pole, las, pole. Spoj­rza­łem na mi­ja­ne auta. Od­ga­dy­wa­nie mark jakoś mnie nie ba­wi­ło. Przy­glą­da­łem się za to lu­dziom. Moja ocena za­my­ka­ła się w dwóch sło­wach. Schlud­ni i skrom­ni. Fi­lo­zof ze mnie.

Au­to­kar chark­nął i przy­spie­szył. Droga opu­sto­sza­ła. Współ­po­dróż­ni nadal roz­ma­wia­li w naj­lep­sze. Tęż­szy z fa­ce­tów wy­cią­gnął z re­kla­mów­ki na­lew­kę wła­snej ro­bo­ty i po­czę­sto­wał wszyst­kich. Kie­row­ca rów­nież nie od­mó­wił, za­ło­żę się, że ma gdzieś w drze­wie ge­ne­alo­gicz­nym Po­la­ków. At­mos­fe­ra się nam nieco za­gę­ści­ła. Otwo­rzy­li­śmy okna, by nieco prze­wie­trzyć ca­łość. Tra­fi­li­śmy jed­nak w nie­od­po­wied­nim mo­men­cie. Za­le­cia­ło roz­kła­da­ją­cym się mię­sem. Roz­je­cha­ne ko­cia­ki? Szyb­ko na­mie­rzy­łem źró­dło mdłe­go za­pa­chu. Mi­ja­ła nas jakaś fur­go­net­ka z od­sło­nię­tą paką. Za­ła­do­wa­na była mar­twy­mi ko­za­mi.-Gal­li­ne­jo– sap­nął tęgi z gry­ma­sem na twa­rzy. Moich to­wa­rzy­szy nad­zwy­czaj to po­ru­szy­ło. Za­czę­li kląć. Przy­pusz­czam, że mieli bar­dziej czułe noz­drza niż ja.

Na miej­scu brat kazał mi za­kwa­te­ro­wać się u jed­ne­go ze swych zna­jo­mych i za­po­znać z mia­stem. Był oschły, mó­wiąc to wszyst­ko. Zrzu­ci­łem to na krab trud­no­ści w in­te­re­sach. Sar­kał, że nie szło po jego myśli. Szcze­rze li­czył na od­mia­nę losu. Umó­wi­li­śmy się, że wie­czo­rem wszyst­ko mi wy­ja­śni. Zwie­dzać nie było wła­ści­wie czego, a nawet gdyby było to pew­nie i tak bym nie po­szedł obej­rzeć. Je­stem ty­po­wym tu­ry­stą ba­ro­wym. Z tym sobie za­wsze nie­źle ra­dzi­łem. Po­tra­fi­łem od­na­leźć piwo na naj­więk­szym za­du­piu. Tu rów­nież nie było to spe­cjal­nym wy­zwa­niem, miej­sco­wi po­kie­ro­wa­li mnie we wła­ści­wym kie­run­ku. Za­mó­wi­łem jeden z na­pit­ków i z miej­sca wy­ło­ży­łem na blat kilka do­la­rów. Nie ob­słu­żo­no mnie. Bar­man spoj­rzał na mnie z ukosa nie prze­ry­wa­jąc po­le­ro­wa­nia szkla­nic– pesos– i wszyst­ko jasne. Skre­wi­łem spra­wę, trze­ba było po­my­śleć o tym wcze­śniej. Nie masz na­szej wa­lu­ty, nie pi­jesz. Całe szczę­ście, że nie zda­rzy­łem za­ga­dy­wać tej pięk­nej la­ty­no­ski.(z miej­sca sta­wia­łem drin­ka). Nic, trze­ba bę­dzie grzecz­nie wró­cić do po­ko­ju. Grze­go­rzo­wi nic nie wspo­mnia­łem, nie za­mie­rzam dawać mu po­wo­dów do kpie­nia z sie­bie. Po­tra­fił uwie­sić się te­ma­tu i nie scho­dzić z niego przez kilka dni. Iry­tu­ją­ce jak wrzód na tyłku.

Brat spóź­niał się. Gotów byłem przy­jąć, że zwy­czaj­nie o mnie za­po­mniał. Po go­dzi­nie ocze­ki­wa­nia po­ja­wił się obok mo­je­go sto­li­ka młody, może dwu­na­sto­let­ni, mek­sy­ka­nin. Po­cią­gnął mnie za rękaw i za­czął wy­plu­wać z sie­bie słowa. Ro­zu­mia­łem jedno na pięć. Wpa­try­wa­łem się w jego wiel­kie oczy, nie zna­la­złem tam jed­nak ni­cze­go, co mo­gło­by mi pomóc w zro­zu­mie­niu jego pa­pla­ni­ny. Osta­tecz­nie pod­dał się i wrę­czył mi ko­per­tę. Grze­gorz tłu­ma­czył się. Nie przyj­dzie dziś i pew­nie nie bę­dzie go przez kilka ko­lej­nych dni z po­wo­du ob­ła­wy. Nie­źle się wpa­ko­wał, na do­da­tek pró­bo­wał wcią­gnąć w to mnie! Ro­dzin­ka. Jako, że nie bar­dzo mia­łem co robić wró­ci­łem do „sie­bie".

W nocy zbu­dzi­ły mnie nie­po­ko­ją­ce od­gło­sy. Coś w ro­dza­ju wście­kłe­go uja­da­nia psa, jed­nak bar­dziej prze­cią­głe. Ogar­nął mnie dzie­cię­cy lęk przed wsta­niem z łóżka, naj­chęt­niej na­krył­bym się koł­drą po sam czu­bek głowy. Przez okna wpa­da­ło księ­ży­co­we świa­tło roz­świe­tla­ją­ce za­pa­sku­dzo­ną pod­ło­gę. Plu­skwy, jakby wy­czu­wa­jąc mój wzrok ucie­kły po­mię­dzy deski. Coś po­ru­sza­ło się po dachu. Ze­bra­łem się w sobie. Jed­nym susem ze­sko­czy­łem na pod­ło­gę. Buty za­kła­da­łem pra­wie, że w locie. Wy­bie­głem na po­dwó­rze. Ciem­ny, wor­ko­wa­ty kształt stał na kra­wę­dzi dachu. Gdyby nie te świe­cą­ce się zie­lo­ne oczy, wiel­ko­ści ku­rzych jaj, uznał­bym to za zwy­kłe śmie­ci. Zwie­rze było za duże na kota. Wy­prę­ży­ło się i wy­strze­li­ło w po­wie­trze. Po­ko­na­ło w ten spo­sób z 20 me­trów, jak Boga ko­cham. Jed­nym sko­kiem! Chcia­łem po­go­nić za nim, ale jakoś od­wa­ga mnie opu­ści­ła.

Na­stęp­ne­go ranka, pró­bo­wa­łem opo­wie­dzieć ca­łość se­nior Alo­isio. My­śla­łem, że po­trak­tu­je to jako mój senny wy­my­sły. My­li­łem się. Prze­ra­ził się nie na żarty. I jeśli do­brze go zro­zu­mia­łem, mia­łem przy­jem­ność spo­tkać sa­me­go dia­bła. Spi­ja­cza ko­ziej krwi. Far­me­rzy będą mieli się teraz na bacz­no­ści. Alo­isio z miej­sca jesz­cze tylko po­dzię­ko­wał za ostrze­że­nie i ru­szył po­in­for­mo­wać są­sia­dów. Bar­dzo mi się to całe miej­sce nie po­do­ba­ło.

Ko­lej­ne dni mi­ja­ły spo­koj­nie. Nawet zbyt spo­koj­nie, wy­nu­dzi­łem się tak bar­dzo, że aż za­czą­łem grać z dzie­cia­ka­mi w piłkę. Ogra­ły mnie. Miesz­kań­cy byli bar­dzo spię­ci, pa­trze­li na mnie tro­chę tak, jak­bym to ja spro­wa­dził im na głowę tego po­two­ra. Od ni­ko­go jed­nak złego słowa nie usły­sza­łem. Brat nadal nie wra­cał, a jego dług rósł za moją skrom­ną przy­czy­ną. Gdzieś koło po­łu­dnia, przy­biegł chłop z naj­bar­dziej od­da­lo­ne­go go­spo­dar­stwa la­men­tu­jąc wnie­bo­gło­sy. Za­cie­ka­wio­ny uda­łem się zresz­tą wio­ski na pa­stwi­sko, gdzie miał w zwy­cza­ju zo­sta­wiać swoją zwie­rzy­nę. W nocy stra­cił sporo in­wen­ta­rza. Sam do­li­czy­łem się ośmiu mar­twych kóz. Wy­glą­da­ły na nie­na­ru­szo­ne. Le­ża­ły po pro­stu na ziemi. Do­pie­ro po bliż­szych oglę­dzi­nach można było zo­ba­czyć otwór bie­gną­cy w głąb ciała. Pre­cy­zyj­na chi­rur­gicz­na ro­bo­ta. Za­dzi­wia­ją­cy był brak krwi, coś po pro­stu ode­ssa­ło ją." Świat jest pełen wam­pi­rów" rzu­cił jeden z mło­dzień­ców zaj­mu­ją­cych się zbie­ra­niem mar­twej zwie­rzy­ny. To wszyst­ko wy­glą­da­ło zbyt schlud­nie jak na ro­bo­tę zwie­rzę­cia, wnętrz­no­ści po­win­ny być roz­cią­gnię­te do­oko­ła. Wi­no­waj­cy nikt nie zła­pał. Póź­niej tylko sły­sza­łem, że ktoś wi­dział na skra­ju po­la­ny dziw­ne przy­sa­dzi­ste zwie­rzę, po­kry­te łuską o pso­wa­tym pysku sto­ją­ce na tyl­nych no­gach. Dia­beł wcie­lo­ny miał ponoć wpa­try­wać się bez­myśl­nie w prze­stwo­rza i od­le­cieć. Nie da­wa­łem temu wiary. Co za dziw­ny kraj.

Wpro­si­łem się na mocną praw­dzi­wą her­ba­tę do Alo­isio. W mie­ście pili strasz­li­wą lurę, wszę­dzie. Piłem z uśmie­chem na twa­rzy. To ta jedna rzecz która przy­wo­dzi na myśl dom. Alo­isio pra­co­wał, nie prze­szka­dza­ła mu jed­nak moja obec­ność. prze­kła­dał pro­duk­ty swych rąk z jed­nej skrzy­ni ko na­stęp­nej, dwu­krot­nie więk­szej. Za­gad­ną­łem go o dia­bła.

-Jak my­śli­cie co to wła­ści­wie jest, to co za­bi­ja. Dia­beł?

-Obcy. Zna­czy się ten, ko­smi­ta par­szy­wy przez rząd USA na­sła­ny co bym naszą go­spo­dar­kę psuć! Moi ku­zy­ni za to twier­dzą, że to jaka hy­brid­mon­stra co to z za­kła­du ucie­kła. Sły­sze­li­ście, że Ci bez­boż­ni­cy ge­na­mi się za­ba­wia­ją jak Bóg? To i moż­li­we, że im taki dia­beł spod skal­pe­la wy­sko­czył. Ale ja mam na niego spo­sób– wska­zał na du­bel­tów­kę sto­ją­cą w kącie– Na­bi­ta.

-Cie­ka­we macie po­glą­dy, po­li­tycz­ne.

-Ja tam się nie wy­zna­je. Coś nam kozy i bydło uka­tru­pia to trze­ba to raz a po­rząd­nie zabić. Sły­sze­li­ście może jak kilka lat temu stwo­ra ma­cze­tą facet dwa razy ciął, a tam­ten jakby nigdy nic wy­wa­lił na niego gadzi roz­cze­pio­ny jęzor? Sły­sza­łeś to???

-Co mia­łem sły­szeć?

-Głos za­rzy­na­ne­go ja­gnię­cia. I znów!-Alo­isio chwy­cił strzel­bę. Złość aż ki­pia­ła z jego ru­chów. Scho­dzi­łem mu z drogi, by przy­pad­kiem nie ze­chciał na mnie spraw­dzić swej cel­no­ści. Kro­czy­łem dwa metry za nim. Na ze­wnątrz skrę­ci­li­śmy za szopą w po­go­ni za ucie­ka­ją­cym cie­niem. Bydle było szyb­kie, jego ruchy przy­po­mi­na­ły kan­gu­rze skoki. Ro­go­we wy­pust­ki na czole lśni­ły w słoń­cu. Alo­isio oddał strzał chy­bia­jąc o włos. Nasz dia­be­łek ob­ró­cił się w naszą stro­nę by po­ka­zać nam swą psią mordę o wiel­kich w po­ło­wie czer­wo­nych oczach. Zda­wa­ło mi się, że coś się w nich prze­le­wa­ło. Sko­czył w gę­stwi­nę i tyle go wi­dzia­łem. Alo­isio, gdyby był młod­szy, pew­nie ze­chciał­by go dalej ści­gać. Zre­zy­gno­wał jed­nak, pra­gnąc zwe­ry­fi­ko­wać ja­kich strat do­znał. W za­gro­dzie le­ża­ły trzy mar­twe kozy. Wszyst­kie po­zba­wio­ne były krwi.

Grze­gorz po­ja­wił się do­pie­ro czwar­te­go dnia po tych wy­da­rze­niach. On i jego ekipa byli bar­dzo wy­koń­cze­ni sza­leń­czym po­ści­giem. Oprócz kilku otarć i brud­ne­go odzie­nia nie do­strze­głem nic mo­gą­ce­go wska­zy­wać na gor­szy stan jego zdro­wia. Usiadł ze mną przy szklan­ce gę­ste­go bur­bo­nu. Zmierz­wił mi włosy, jak to miał w zwy­cza­ju robić. Po­pa­trzył się gdzieś za mnie, dając swym kom­pa­nom znak, że mogą odejść.

-Pew­nie chciał­byś wie­dzieć czym się tutaj zaj­mu­ję?

-Je­śli to są takie in­te­re­sy jak myślę, to nie chcę po­zna­wać szcze­gó­łów.

-Tomi, jak mo­żesz w ogóle tak my­śleć. Nie robię żad­nych ciem­nych in­te­re­sów. Je­dy­nie te bar­dzo do­cho­do­we.

-Mów. W sumie po to tu przy­le­cia­łem, praw­da? To co to była za ob­ła­wa?

-Sły­sza­łeś pew­nie o Chu­pa­ca­brze, Wsy­sa­czu kóz. Za­mie­rzam go zła­pać. Wi­dzia­no ostat­nio jed­ne­go w po­bli­żu Kor­dy­lie­ry wul­ka­nicz­nej. Szu­ka­li­śmy go w ni­skich pa­smach gór. Umknął nam w ostat­niej chwi­li.

-Toś za da­le­ko brat szu­kał, po­słu­chaj co miej­sco­wi ga­da­ją. Zo­bacz sobie ile kóz po­zba­wio­no przy­wi­le­ju życia.

-Wi­dzia­łeś to?-za­in­te­re­so­wał się Grze­gorz. Jego twarz zbli­ży­ła się do mnie ba­daw­czo.

-Wkra­czasz w moją stre­fę Facet, suń się.-pchną­łem go w czoło, a po­jed­naw­czo po­wie­dzia­łem– Wi­dzia­łem coś, co mo­gło­by być tym ich osła­wio­nym de­mo­nem wy­pi­ja­ją­cym krew. Szyb­ki jest.

-Gdzie ostat­nio się po­ja­wił. Trze­ba dzia­łać, póki jest w oko­li­cy. Mamy szan­sę go do­paść. VE­RO­NE, leć kupić kilka kóz do na­szej pięk­nej pu­łap­ki.-Ve­ro­ne był ni­skim me­ty­sem, zda­wał się za to nad­ra­biać by­stro­ścią umy­słu. Kątem oka wi­dzia­łem jak wy­cią­ga ze skryt­ki pod autem plik bank­no­tów. Za­sta­na­wia­łem się co pla­no­wał zro­bić z taką sumą. Wy­ku­pić wszyst­kie kozy w pro­mie­niu szes­na­stu ki­lo­me­trów? Od roz­my­ślań od­cią­gnął mnie brat.

-Po­mo­żesz. Można na tym do­brze za­ro­bić, to gwa­ran­tu­je. O ile Gafes nie za­in­te­re­su­je się spra­wą.

-My­śla­łem, że oni zaj­mu­ją się nar­ko­ty­ka­mi. Nie mów mi, że in­te­re­su­je ich ten pseu­do-pies o kan­gu­rzym kroku.

-Za­cho­wu­jesz się jak dzie­ciak, Dzie­cia­ku. Może jed­nak wo­lisz do­stać bilet po­wrot­ny?

-Jaki draż­li­wy.– po­stu­ka­łem pal­cem o zęby. Prze­klę­ty tik ner­wo­wy– co za­mie­rza­my z tym zro­bić?

-Na­sta­wi­my przy­nę­tę, po­de­pchnie­my klat­kę, roz­sta­wi­my ludzi z sie­cia­mi. Po­win­no dać radę. Jak wróci Ve­ro­ne, to po­ka­że Ci co bę­dziesz miał zro­bić.-Za­pa­dła ku­ją­ca po uszach cisza. Do­pie­ro po chwi­li do­tar­ły do nas od­gło­sy oto­cze­nia nieco ni­we­lu­ją­ce ten stan.– Umiesz strze­lać?

-O ile masz łuk. No co? Uczy­łem się przy brac­twie wojów.

-Splu­wy z ostrą nie do­sta­niesz, wo­lał­bym, byś mi ludzi nie po­ha­ra­tał nie­po­trzeb­nie. Znaj­dzie­my dla Cie­bie pu­kaw­kę na środ­ki na­sen­ne. W sumie każdy bę­dzie miał taką. Po ostrą się­ga­my w osta­tecz­no­ści. Ro­zu­miesz, żywy przed­sta­wia znacz­nie więk­szą war­tość. Sied­mio­cy­fro­wa licz­ba– gdy w końcu po­ja­wił się Ve­ro­ne, za­bra­li­śmy się do dzia­ła­nia.

Pu­łap­ka go­to­wa była już na na­stęp­ny dzień. Za­pę­dzi­li­śmy do spe­cjal­nie przy­go­to­wa­nej za­gro­dy naj­bar­dziej do­rod­ne kozy jakie dało się kupić u oko­licz­nych far­me­rów. Ca­łość ogro­dzo­no po­dwój­nym pło­tem z siat­ki, aby nam dia­bel­stwo nie wy­sko­czy­ło przy­pad­kiem. Ja i Ve­ro­ne wdra­pa­li­śmy się na dachy naj­bliż­szych bu­dyn­ków. Grze­gorz zresz­tą za­ję­li miej­sca do­oko­ła za­gro­dy. Broń była w po­go­to­wiu. Muszę się przy­znać, że nie czu­łem się naj­le­piej ze świa­do­mo­ścią, że ktoś może wy­pa­lić w moją stro­nę. Prze­cież nasz mi­lu­siń­ski mu­siał mieć nie­wie­le ponad metr wzro­stu, łatwo w takie coś spu­dło­wać. O wy­pa­dek łatwo. Je­stem dok­try­nal­nym wy­znaw­cą prawa Mur­phy'ego. Noc za­pa­dła szyb­ko. Ten cały wy­żyn­ny teren wy­glą­dał ma­je­sta­tycz­nie po zmro­ku. Można było się za­ko­chać w tym kra­jo­bra­zie a na pewno w tych ja­śnie­ją­cych gwiaz­dach. Było ich chyba wię­cej niż za­zwy­czaj. Cze­ka­li­śmy. Nie było pew­no­ści, że co­kol­wiek się tutaj po­ja­wi. I szcze­rze mó­wiąc, mam na­dzie­je, że nie zo­ba­czę tego stwo­ra ani dziś, ani nigdy wię­cej. Nad gło­wa­mi la­ta­ły nam nie­to­pe­rze. Grze­gorz od­no­to­wał jakiś ruch po lewo. Dawał nam znaki i gdyby nie Ve­ro­ne zu­peł­nie bym je zi­gno­ro­wał. Wy­glą­dał jak czo­chra­ją­cy się po tyłku pa­wian. Zgod­nie z wy­tycz­ny­mi cof­nę­li­śmy się nieco, by nie było nas widać. Cie­ka­wi­ło mnie, czy to coś po­le­ga na wzro­ku, wszak ma wiel­kie oczy, czy może jak inni dra­pież­ni­cy re­agu­je na za­pach. Gę­stwi­na po­ru­szy­ła się przed nami. Z traw wy­nu­rzy­ła się psia morda a za nią ciel­sko, jak naj­bar­dziej psie. Omal nie po­trak­to­wa­łem suki środ­kiem usy­pia­ją­cym. Pa­ni­karz ze mnie. Psiak prze­biegł otwar­tą prze­strzeń, by zaraz znik­nąć gdzieś w cie­niu po dru­giej stro­nie. Przy­war­łem do dachu. Cze­ka­li­śmy dalej. Za­apli­ko­wa­łem sobie do ust mię­to­wą gumę. Lu­stro­wa­łem cały czas linie gę­stwin. Nie po­ja­wia­ło się tam nic. Fre­dro, jeden z przy­bocz­nych brata pod­niósł alarm. Ni­skie stwo­rze­nie wiel­ko­ści ma­łe­go niedź­wie­dzia stało po­środ­ku na­szej za­gro­dy. Ro­go­we kolce cią­gną­ce się przez cały grzbiet były na­stro­szo­ne. Przy­po­mi­nał roz­sta­wio­ną an­te­nę sa­te­li­tar­ną. Stwo­rze­nie ro­zej­rza­ło się. W jego zie­lo­nych oczach było coś pa­ra­li­żu­ją­ce­go. Sko­czył na pierw­szą kozę. Ta zdą­ży­ła je­dy­nie wierz­gnąć, gdy ten wbił weń swój długi rur­ko­wa­ty ogon. Wy­pa­li­łem. Mój strzał tra­fił co praw­da, ale nie tam gdzie chcia­łem. Uśpi­łem przy­pad­ko­wo jedną z po­zo­sta­łych kóz. Ve­ro­ne ge­stem ręki kazał mi odło­żyć broń. Chcie­li za­cze­kać, aż be­stia się na­sy­ci. Spró­bo­wa­łem więc przyj­rzeć się jej bli­żej. Łeb stwo­rze­nie przy­po­mi­nał psi, lub coś po­dob­ne do lisa. Za­uwa­ży­łem, że im wię­cej kóz osu­szył tym jego oczy sta­wa­ły się bar­dziej czer­wo­ne. Kozy pa­da­ły jedna za drugą, jed­nak nie ucie­ka­ły. Mu­siał je jakoś zdez­o­rien­to­wać. Grze­gorz po­ro­zu­mie­wał się z Fre­dro. Wy­mie­rzy­li do­kład­nie i od­da­li strza­ły z głu­chym kle­ko­tem. Strzał­ki ze środ­kiem na­sen­nym tra­fił ide­al­nie w cel. Wbrew ocze­ki­wa­niom stwór nie padł uśpio­ny na zie­mię. Przez chwi­lę my­śla­łem, że spe­cy­fik jest do ni­cze­go, jed­nak kózkę po­ło­żył z miej­sca. Było w tym stwo­rze­niu coś nie tak. Prze­rwał swój po­si­łek i za­czął ucie­kać w kan­gu­rzych pod­sko­kach. Boże! Dla­cze­go on wy­brał aku­rat mój kie­ru­nek. Chwy­ci­łem przy­go­to­wa­ną sieć. Trzy, dwa… już. Ry­bac­ka plą­ta­ni­na linek spa­dła na zie­mię. Gal­li­ne­jo ucie­kał dalej. Wraz z Ve­ro­nem ru­szy­li­śmy za nim, li­cząc, że uda nam się go jakoś po­chwy­cić. Pie­kiel­nik po­sta­no­wił uła­twić nam spra­wę wska­ku­jąc na nasz dach. Ve­ro­ne za­sta­wił mu drogę a ja po­bie­głem bo­kiem by od­ciąć mu moż­li­wą al­ter­na­ty­wę. Zda­wał sobie chyba spra­wę, że sta­no­wię mniej­sze dla niego za­gro­że­nie i ru­szył w moją stro­nę. Skoki miał dość krót­kie, jakby ocię­ża­łe. Za oczy­ma prze­le­wa­ła mu się czer­wień. Sko­czy­łem na niego ze strzel­bą w dło­niach. Obe­rwał ode mnie przez kark. Sko­czył, lecz zdo­ła­łem uchwy­cić się jego mię­si­ste­go zada. W tym mo­men­cie wy­da­rzy­ła się naj­bar­dziej dziw­na rzecz w moim życiu. Czas jakby za­trzy­mał się w miej­scu, gra­wi­ta­cja prze­sta­ła dzia­łać. Za­mar­li­śmy w bez­ru­chu i całe szczę­ście. Chu­pa­ca­bra z wy­sy­sa­cza kóz miał wła­śnie stać się wy­sy­sa­czem ludzi. Jego rur­ko­wa­ty ogon od mo­je­go serca dzie­li­ły trzy cen­ty­me­try. Nie­zna­na mi siła wcią­gnę­ła nas w stru­mień. Od­le­cia­łem w prze­stwo­rza na la­ta­ją­cym psie. Gówno! Mo­głem po­ru­szać tylko gał­ka­mi oczny­mi, mało jed­nak po­do­ba­ło mi się to, co wi­dzia­łem. Nie wie­rzę w UFO, nie wie­rzę w UFO. Jed­nak było tam.

Z mojej wi­zy­ty TAM pa­mię­tam rze­czy dość mgli­ście. Jeśli lęk można wy­ho­do­wać, to ja wła­śnie byłem wła­ści­cie­lem ty­sią­ca fa­bryk pra­cu­ją­cych całą dobę. Naj­pierw mym oczom uka­zał się ośle­pia­ją­co biały sufit z elip­tycz­nym wy­cię­ciem. Czu­łem, że je­stem nagi. Kiedy do dia­bła zdję­li ze mnie ubra­nie? Tamci spry­ska­li mnie jakąś sub­stan­cją. Szyb­ko wy­sy­cha­ła w ze­tknię­ciu ze skórą. Mó­wi­li coś, lecz nie ro­zu­mia­łem. Brzmie­li tak, jakby ktoś ude­rzał o sie­bie drew­nia­ne sklej­ki. Do­pie­ro gdy z tego roz­cię­cia wy­je­cha­ła ma­szy­ne­ria z elek­tro­da­mi, zmie­ni­ło się to. Głosy sły­sza­łem pro­sto w mojej gło­wie. Nie otwie­ra­li nawet po­zba­wio­nych warg ust. To dziw­ne, ale nie pa­mię­tam ja­kie­go ko­lo­ru byli. Za bar­dzo się bałem.-cuch­niesz, mięta cuch­nie– mó­wi­li. Unie­ru­cho­mi­li moje nad­garst­ki cie­niut­ki­mi, świe­tli­sty­mi ban­de­ro­la­mi. Prę­ży­łem się ile mo­głem, ale nic nie wskó­ra­łem. Po­wie­dzie­li, że to cał­kiem bez­ce­lo­we. Stół na któ­rym le­ża­łem prze­chy­lił się, bym mógł zo­ba­czyć przy­go­to­wa­ne przez nich przed­sta­wie­nie. Scena znaj­do­wa­ła się za prze­szklo­ną ścia­ną. Wy­świe­tli­li tam ogrom­ną ilość in­for­ma­cji. Wszyst­ko zlało mi się w jedno. Zro­zu­mia­łem tylko, że po­ka­żą mi ogni­wa pa­li­wo­we, które umoż­li­wią im dal­szą po­dróż. Wiel­kie cy­lin­dry wy­peł­nio­ne były czer­wo­ną lepką cie­czą. Koło nich po­ru­sza­ły się zwie­rzę­ta po­dob­ne do be­stii która wpa­dła w nasze sidła. Sta­wał taki stwór tyłem do cy­lin­dra z któ­re­go wy­su­wa­ły się ra­mio­na. -ssa­ki– pod­po­wia­dał głos. Ra­mio­na chwy­ta­ły ro­go­we kolce na grzbie­cie łu­sko­wa­te­go stwo­ra. Skóra na jej czasz­ce pę­ka­ła na dwoje, od­sła­nia­jąc me­ta­lo­wy ele­ment. Po kilku chwi­lach stwór zo­sta­wał po­zba­wio­ny całej czer­wie­ni z oczu. Bie­ga­ją­ce żni­wiar­ki. Ro­bo­ty z ka­ni­strem za­miast żo­łąd­ka. Tu znów nie­wie­le pa­mię­tam, je­dy­nie ja­kieś roz­my­te prze­świad­cze­nie, że mnie „le­czy­li". Prze­bu­dzi­łem się na skra­ju za­mglo­nej po­la­ny. Moi go­ście po­rzu­ci­li mnie z krót­kim prze­sła­niem. „jesz­cze tu wró­ci­my."

Koniec

Komentarze

Bar­dzo cie­ka­wa praca. Myślę, że wło­ży­łeś w to dużo pracy, ale we­dług mnie, daje to bar­dzo dobry efekt. Po­mysł cie­ka­wy, styl dla sza­re­go czy­tel­ni­ka ta­kie­go jak ja wła­ści­wy. Nie prze­dłu­ża­jąc: po­do­ba­ło mi się .

Te, me­lo­man, a nie je­steś przy­pad­kiem klo­nem ga­za­56?
Tekst, jakby wy­strze­lo­ny z ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go, zbity w jedną masę, bez żad­ne­go sza­cun­ku dla praw in­ter­punk­cji i po­praw­no­sci ję­zy­ko­wej. Po lek­tu­rze tego cze­goś, zo­sta­je mi tylko ja­kieś "roz­my­te prze­świad­cze­nie", że akcja dzia­ła się w mek­sy­ku (małą li­te­rą!) i była o ko­smi­tach uda­ją­cych dia­bły wy­pi­ja­ją­ce krew z kóz.
Przy­kład jeden: "Kozy pa­da­ły jedna za drugą, ale nie ucie­ka­ły. Mu­siał je jakoś zdez­o­rien­to­wać." Co­kol­wiek byś nie ro­zu­miał pod po­ję­ciem zdez­o­rien­to­wać ( słow­ni­ko­wy ter­min: po­my­lić, zgu­bić kie­run­ki), jak te kozy miały ucie­kać, kiedy już padły mar­twe po wy­ssa­niu krwi? Do­my­ślam się, o co ci cho­dzi, ale wy­szło na to, że to te mar­twe kozy były zdez­o­rien­to­wa­ne i nie ucie­ka­ły, a nie te wciąż żywe. I w takim stylu jest cały opek.
Nie­chluj­nie, nie­sta­ran­nie. W takim stylu można opo­wia­dać. Nie­ste­ty język mó­wio­ny, a język pi­sa­ny tro­szecz­kę się róż­nią.
Ocena 2

Nie dałem rady prze­brnąć przez ca­łość. Za­czą­łem wy­pi­sy­wać błędy, ale jest tego tak dużo, że pod­da­łem się. Masa po­wtó­rzeń, li­te­rów­ki, brak spa­cji przy myśl­ni­kach i błędy w za­pi­sie dia­lo­gów, mie­sza­nie cza­sów. Nie­ste­ty, nie mogę po­dzie­lić za­chwy­tu przed­pi­scy. We­dług mnie tekst jest sła­biut­ki.

Po­zdra­wiam

Ma­stiff

Pi­sa­łem rów­no­cze­śnie z To­ma­szem:). Przed­pi­sca to oczy­wi­ście me­lo­ma­n1223:).

Ma­stiff

Je­że­li moje zda­nie jest inne niż Twoje To­ma­szu to zna­czy, że jest złe ? Uwa­żam, że ko­men­tu­je­my w celu wy­ra­że­nia WŁA­SNE­GO zda­nia na temat opo­wia­da­nia, a moje jest takie, że tekst był prze­cięt­ny. Nie wy­ła­pu­je błę­dów tak sku­tecz­nie jak Ty, więc wy­bacz mi to, ale sądzę że za sam po­mysł taki z innej becz­ki na­le­ży się po­chwa­ła. Po­rów­nu­jąc po­wyż­sze opo­wia­da­nie z wie­lo­ma nie­udol­ny­mi pró­ba­mi sko­pio­wa­nia cze­goś od zna­nych au­to­rów w pew­nej czę­ści tek­stów na tej stro­nie to mi przy­pa­dło do gustu. To jest moje zda­nie i je­że­li nie zga­dzasz się z nim to spra­wa od­mien­ne­go gustu oraz tego, że po­tra­fisz czy­ta­jąc wy­ła­py­wać błędy le­piej niż ja, bo pew­nie sam pi­szesz. Po­sta­ram się po­pra­wić swoje oceny je­że­li obe­znam się z kry­te­rium ja­kie­mu pod­da­je się prace ;)
                                                                                                                                                  Po­zdra­wiam

bez ko­men­ta­rza...

Dzię­ku­ję za wszyst­kie ko­men­ta­rze. Kry­ty­kę od­bie­ram z po­ko­rą z moc­nym po­sta­no­wie­nie po­pra­wy. Mam na­dzie­ję, że ko­lej­ne opo­wia­da­nie jakie za­miesz­czę bę­dzie lep­sze.

Nowa Fantastyka