
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wdowi grosz
„The times they are a changin’…” – śpiewał Bob Dylan. Dla Igora Kravicky’ego nie zmieniało się wiele. Od 5 lat siadał w tym samym miejscu i tkwił tak godzinami, niczym posąg. Czasami zdarzały się krótkie spacery albo wypady nad jezioro, by zabić czas patrząc na spławik zamiast na asfaltową drogę, którą raz na jakiś czas przejechał pick-up albo skuter z dzieciakami jadącymi na dyskotekę. Igor lubił patrzeć na innych, śpieszących się gdzieś i marzyć o tym, gdzie on mógłby się udać. Myślał o tym, gdzie pojechałby na wakacje z żoną albo na wypad z kumplami za miasto. Oczyma wyobraźni widział siebie robiącego zdjęcie swojej ukochanej Margaret na tle piramid w Gizie albo spacerujących wolno po molo w Sopocie. Nigdy nie był co prawda w Polsce, gdzie urodził się jego dziadek, lecz znał ten kraj z opowieści i kochał swoje wyobrażenie o nim.
Niestety oczy wyobraźni musiały walczyć z prawdą, którą tak brutalnie podsuwała mu rzeczywistość. Nigdy już nie ruszy się stąd, gdzie miało być tak pięknie i szczęśliwie. Z Hammerton w stanie Illinois. Jeszcze przecież tak niedawno wiązał z tym miejscem swoją przyszłość . Wiedział, gdzie do szkoły będą chodziły jego dzieci i znał ludzi, do których będzie wpadał pożyczyć cukier, kiedy akurat zabraknie do ciasta z rabarbarem.
Margaret była mistrzynią pieczenia ciast. Zresztą poznali się na jednym z dorocznych festynów organizowanych w ramach Dni Wspólnoty. Pamiętał zapach jej szarlotki z cynamonem. Był wtedy młodym policjantem, który był na dobrej drodze w kierunku zdobycia fotela szeryfa. Został członkiem jury podczas konkursu wypieków w nagrodę za najlepsze wyniki w zawodach sportowych. Nie dawał nikomu szans na długim dystansie. „Chłopcze, masz nogi ze stali!” – mówili i klepali po plecach, przypinając pozłacany krążek z kolorową wstążką. „Nasze panie natrudziły się przy tych wszystkich pysznościach. Może pomożesz nam wybrać nasz numer jeden, chłopcze?” „Pewnie, panie Nottingram” – powiedział nieśmiało – „Bardzo chętnie wrzucę coś na ruszt!” Wszyscy się śmieją, siadają do stołów. Kolejne talerzyki z kawałkami ciast wjeżdzają na stół, przykryte pudełeczkiem z numerem. Pamiętał dokładnie – było piętnaście różnych ciast, ale żadne nie było tak pyszne, jak szarlotka z cynamonem. Kruchy spód, idealnie dobrane składniki masy jabłkowej, która nawet teraz, po tylu latach wywołuje ślinotok. To było ósme ciastko.
Gdy zobaczył rudą dziewczynę w czarnej sukience w grochy z dużą kokardą we włosach, wiedział, że będzie musiał włożyć dużo wysiłku w to, by przypiąć jej medal za najlepszy wypiek. Przełknął ślinę, gdy przyszło do całusów gratulacyjnych. Czuł się jak przed swoim pierwszym razem. „Po fajerwerkach za Noodles’em. Przyjdź sam. I przynieś wino.” – szepnęła, gdy zbliżył usta do jej policzka. Potem uśmiechnęła się słodko i pobiegła do koleżanek. Wiedział dobrze, że cokolwiek się nie wydarzy tego popołudnia i tak nie będzie tego pamiętał. Myślał tylko o wieczorze.
Noodles był właścicielem najlepszego salonu fryzjerskiego w mieście, a jego magazyn znajdujący się za salonem, był nieoficjalnym miejscem schadzek napalonej młodzieży z miasteczka. Za kilka dolarów napiwku włożonego w odpowiednio spreparowaną rynnę można było być pewnym dyskrecji oraz bezpieczeństwa. Tej nocy kochali się dwa razy i każdy pamiętał do tej pory z najdrobniejszymi szczegółami. Wiedział, że nigdy nie będzie mógł być z inną kobietą. Czuł to. Wiele razy później wspomnienie tego wieczoru powodowało nagłe zmniejszenie wolnej przestrzeni w spodniach. Lecz teraz nie czuł już nic. Przyzwyczaił się.
Kilka dni później byli już razem, a Igor nigdy wcześniej nie czuł się równie cudownie. Uchodzili za idealną parę. On – policjant z ambicjami i nieposzlakowaną opinią, ona – córka właściciela cukierni oraz sklepu ze słodyczami LeRoy. Sielanka. Pobrali się dwa miesiące po jego nominacji na zastępcę szeryfa. W zamysłach skromna ceremonia, przerodziła się w wielkie wydarzenie towarzyskie. Przed małym kościółkiem pod wezwaniem Św. Macieja Apostoła zgromadziło się niemal całe miasto. Mogli się czuć niemal jak para królewska. Nie chcieli tego. Mieli siebie.
Zamieszkali w małym domku, który Igor wybudował razem z dwoma braćmi Margaret – Stanleyem i Lewisem. Ich życie początkowo było sielankowe. Wszystko jak z jebanej pocztówki – myślał Kravicky po latach. Odrazu zaczęli starać się o dziecko, co początkowo było wspaniałą zabawą. Niestety, po roku prób atmosfera nieco zmieniła się. Margaret wpadła w rodzaj paranoi, że jest bezpłodna, tak jak siostra swojej babki. Wniosek ten wziął się stąd, że wszystkie kobiety w jej rodzinie w jej wieku miały już dziecko lub były w ciąży. Kilka z jej koleżanek również. Zaczęły się kłótnie i trzaskanie drzwiami. Talerze i filiżanki częściej lądowały na podłodze, niż na stole. Po kilku miesiącach z zastawy ślubnej, którą dostali od przyjaciół z Chicago niewiele zostało.
Pamiętał doskonale, że 9 grudnia nieco po północy byli tuż po kolejnej kłótni. Zarzucała mu wtedy, że to jego wina, że nie może zajść w ciążę. Ona poszła pod prysznic, a on pił whisky. Zadzwonił telefon. Nie chciał odbierać, ale miał dość irytującego dzwonienia. To był szeryf. Niedaleko domu państwa McCabber słychać było krzyk kobiety i wołanie o pomoc. Muszą ruszać natychmiast, gdyż prawdopodobnie chodzi o gwałt. Igor czuł już na sobie ciężar wypitego alkoholu ale wiedział, że nie wytrzyma długo w domu. Zgodził się. Kiedy odkładał słuchawkę, Margaret właśnie weszła do pokoju owinięta ręcznikiem. Głowę najeżoną miała papilotami. „Wychodzę” – rzucił sucho wkładając kaburę z rewolwerem. „Gdzie idziesz? Do tej kurwy, Letterson? Myślisz, że nie wiem, co ludzie na mieście gadają?!” - krzyczała. Do głosu doszła jej kolejna paranoja. „Idziesz na szybki numerek? Mnie rżnij, jestem Twoją żoną, do kurwy nędzy!!” – szlochała zrzucając z siebie szlafrok. Miała piękne ciało, ale coraz częściej czuł do niego wstręt. Pozatym wiedział, że w łazience wzięła te swoje różne pigułki, które zapisał jej lekarz. To od nich szalała. Odsunął ją od siebie, wkładając marynarkę i bez słowa wyszedł. Jeszcze na schodach słyszał jak zanosi się płaczem. Narzucił na plecy kurtkę i wyszedł na ulicę. Niebo zasnute było chmurami i padał pierwszy porządny śnieg. Zima przyszła wyjątkowo wcześnie tego roku.
Kravicky do teraz nie mógł sobie przypomnieć jak szybko dotarł w pobliże domu McCabberów. Zatrzymał się za samochodem szeryfa Johna Levy’ego. Ten, krótko wprowadził go w sytuację – dwaj uzbrojeni mężczyźni zaciągnęli kobietę w jedną z uliczek przy starym kinie Plaza. Prawdopodobnie zabarali ją do pomieszczenia gospodarczego tuż przy budynku, w głębi ulicy. Mogą być uzbrojeni. Nie namyślając się długo, wkroczyli do akcji. Jak zwykle w takiej sytuacji wszystkie światła w okolicznych domach były pogaszone. Po co się interesować cudzymi sprawami? Igor zdziwił się, że ktokolwiek zadzwonił po pomoc. W jednej z uliczek słychać było odgłosy walki i damskie krzyki. Obaj funkcjonariusze wyjęli broń i przygotowali latarki. Nie był to może najwygodniejszy układ, w którym jedna ręka jest zajęta czymś innym niż stabilizacją broni, ale nie było innego wyjścia. Najciszej jak umieli podbiegli do wejścia w uliczkę i przylgneli do ściany. Kravicky wychylił się za róg, żeby ocenić sytuację. Nie widział właściwie nic. Co jakiś czas błysnęła biała bluzka lub kurtka. Biorąc pod uwagę, że księżyc przysłoniły chmury trzeba się było zdać na słuch. Spojrzał na szeryfa i pokręcił głową. „Musimy, chłopcze…” – powiedział niemal bezgłośnie funkcjonariusz i odciągnął kurek rewolweru. Igor westchnął odbezpieczając swoją broń.
To co wydarzyło się później Kravitzky pamietał tylko urywkami. Wbiegają do uliczki, zapalając latarki. Krzyczą, żeby napastnicy rzucili broń. Jest ich dwóch, jeden przytrzymuje kobietę opartą o kontener ze śmieciami, gwałcąc ją, a drugi jedynie przygląda się. Ten drugi ma pistolet. Oślepieni napastnicy nie wiedzą co się dzieje, ten z bronią strzela na oślep. Chybia. Pada strzał. To szeryf obezwładnił bandytę strzelając mu w dłoń. Rewolwer upada na ziemię. Gwałciciel wpada w panikę i przewraca się o plączące mu się między nogami spodnie. Ryje twarzą w brudnym, zimnym błocie. Nagle Igor czuje, jakby ktoś przyłożył mu kijem po nerkach. Siła uderzenia wyrzuca go w przód i obala na ziemię. Do tej pory jest pewien, że w ogóle nie słyszał pierwszego strzału. Drugiego również nie. Tę kulę załapał jeszcze w locie. Dostał w bok, przez co nie upadł zupełnie na twarz. Ułamki sekund, które dzieliły go od nadejścia fali niesamowitego bólu wykorzystał na oddanie dwóch strzałów w ciemność. Jak się później okazało, był tam trzeci napastnik i ten także miał broń. Nie brał udziału w gwałcie, gdyż był zbyt pijany więc towarzysze położyli go pod jedną ze ścian, obok innego kontenera na śmieci. Był nieprzytomny, dopóki nie zaczęły się strzały. Ocknął się i wypalił do pierwszego celu, który zauważył – odwróconego plecami zastępcę szeryfa miasta Hammerton w Illinois. Tuż przed utratą przytomności Kravitzky niemal pozbawił swojego oprawcę twarzy celnymi strzałami w głowę oraz pierś. Potem była tylko ciemność.
Uśmiechnął się smutno na wspomnienie tamtych wydarzeń. Miał wiele długich miesięcy na rozpamiętywanie ich i zdystansowanie się. Odetchnął głęboko, żeby poczuć w ożywczy chłód, tak charakterystyczny dla wczesnego wieczoru po ciepłym dniu. Teraz mu wcale nie było tak źle – wmawiał sobie. Nic się nie dzieje, dostaje jakieś tam pieniądze od państwa, wynajmuje dom. Nie musi nic robić. Choć tak bardzo chciał.
Kiedy obudził się w szpitalu, nie było przy nim nikogo. Odurzony różnymi proszkami i lekami przeciwbólowymi nie czuł się najlepiej. Nie był jeszcze świadomy powagi całej sytuacji. Podczas gdy on był przerzucany z jednego łóżka operacyjnego na drugie, żona za namową swojego psychiatry złożyła pozew o rozwód, po czym spakowała swoje rzeczy i przeniosła się do tegoż. Oczywiście, jako do przyjaciela. Po przyjacielsku też zaszła z nim w ciążę i pojechała do Nowego Jorku, gdzie otwierał swój gabinet.
– A niech ich jasny chuj… – Wyrwało mu się. Był zły na siebie, że daje się ponieść emocjom. Przechodząca chodnikiem kobieta zasłoniła uszy dziewczynce idącej obok niej i posłała mężczyźnie karcące spojrzenie. Było mu bardzo głupio i szybko wymamrotał „szeprszm”, ale tego już nie mogła usłyszeć. Poprawił sobie poduszkę, na której siedział i oparł o murek.
Kiedy lekarze powiedzieli mu, że jeżeli nie zacznie intensywnej rehabilitacji, to nie będzie mógł chodzić posłał ich do diabła. Nie miał już nic. Żadnej kariery, perspektyw, żony, dzieci. Rodzina była i owszem, ale daleko. Nie chciał być dla nikogo ciężarem.
Szybko załatwił sprawy rozwodowe. Przyjaciel pomógł mu zebrać pieniądze, by spłacić żonie część domu, która jej przypadła i jednocześnie poprzez wynajem zachować jakieś źródła dochodu. Przeniósł się do małego mieszkanka na parterze, niedaleko głównej ulicy miasteczka. Miał wszędzie blisko i już nic nie musiał.
Szybko zresztą okazało się, że lekarze go niedocenili. Znalazł w sobie tyle siły i determinacji, by przy pomocy ćwiczeń i dobrze dopasowanych kul móc poruszać się opierając na jednej nodze. Oczywiście w grę wchodziły jedynie krótkie dystanse. Drugiej nie potrafił zmobilizować do działania. Tak było zresztą do dzisiaj…
– Dobry wieczór, Panie Igorze! – miły, kobiecy głos wyrwał go z ponurych rozmyślań. To była Janice, pracownica lokalnego banku. Jak co wieczór przychodziła do sklepu „U Connorów” po świeże produkty na kolację dla męża Davida, który pracował w tartaku za miastem. To była piękna para. Przypominali mu siebie i Margaret z początków ich związku.
– Dobry wieczór, Janice! Wyjątkowo późno dzisiaj przychodzisz – uśmiechnął się. Bardzo lubił z nią rozmawiać. Chyba ona jedna kiedykolwiek przejęła nim się na dłużej, niż wypadają konwenanse.
– Troszkę mnie przetrzymali w pracy – odesłała mu uśmiech. – Ale Dawid też będzie później, więc zdążę z kolacją.
– Nie można dać mężowi czekać! To niemal grzech! – zaśmiał się, a kobieta weszła do sklepu.
Nie minęło kilka chwil, kiedy usłyszał eksplozję. Po chwili ryknęła syrena straży pożarnej. Ludzie zaczęli wychodzić na ulice.
– Wypadek w tartaku! Ludzie, pali się! – krzyczeli podekscytowani mężczyźni. Kobiety krzyczały i wznosiły lament biegnąc wzdłuż drogi prowadzącej za miasto. Kto mógł, niósł ze sobą wiadra z wodą. Panujący rozgardiasz utrudniał przejazd karetce oraz straży. Ryk był niesamowity. Igor usłyszał za sobą delikatny dźwięk dzwonka i otwieranie drzwi sklepowych. W progu stała Janice z papierową torbą w ramionach. Patrzyła na chaos, który ogarnął ulicę. Była w szoku.
– Czy ja dobrze usłyszałam? Coś się dzieje w tartaku? – zapytała spokojnie. Tak spokojnie jak może mówić osoba, które ledwo utrzymuje kontakt z rzeczywistością.
– Tylko się nie denerwuj, proszę Cię – Kravitzky złapał ją za rękę. – Nie wolno Ci się denerwować. To nic nie pomoże…
– Czy ja dobrze usłyszałam? To w tartaku? – powtarzała w kółko.
– Tartak płonie! To jakiś koszmar! Szybko, pomocy! – krzyczeli biegnący ludzie. Trzymając dłoń kobiety, Igor poczuł delikatny skurcz mięśni. Zareagował za późno i nie zdążył jej zatrzymać. Ruszyła biegiem, próbując włączyć się do ślepego tłumu ludzi biegnących główną drogą. Pech chciał, że w amoku zderzyła się z pierwszym napotkanym mężczyzną niosącym wodę w wielkich wiadrach. Był wysoki, łysiał i miał bardzo spocony kark. Impet posłał kobietę na ziemię. Zakupy rozsypały się pod nogami tłumu.
– Kurwa! Uważaj jak łazisz! – warknął mężczyzna i poszedł w swoją stronę. Janice nadal powodowana adrenaliną nie zamierzała rezygnować z próby włączenia się do ruchu. Chwilowo jednak nie mogła nawet wstać, gdyż uderzenie nieco ją oszołomiło.
Igor czuł, że musi ją powstrzymać, bo inaczej wydarzy się kolejna tragedia. Nie myśląc długo wstał i ruszył ku kobiecie. Nie uszedł jednak nawet kroku. O ile jedna z nóg utrzymała go dość stabilnie, o tyle druga zdawała się wiotka jak z papieru. Przewrócił się piach. Udało mu się nieco zamortyzować upadek rękoma. W ustach czuł pył i drobniutkie kamyczki. Nie poddał się jednak. Z zadziwiającą nawet jego samego zrecznością pełzł do oszołomionej kobiety. Musiał ją powstrzymać przed stratowaniem, które niechybnie nastąpi jeżeli spróbuje iść z tłumem w takim stanie.
Gdy był już blisko, dźwignął się na rękach i usiadł tuż obok niej tak, by patrzyła mu w oczy. Miała mętny wzrok.
– Muszę mu pomóc, on mnie potrzebuje. Muszę mu zrobić jajka na kolację. Mój kochany potrzebuje miłości… – powtarzała jak obłąkana. Wymierzył jej siarczysty policzek. Pomogło. Spojrzała na mężczyznę, na ludzi i wszystko dookoła. Rozpłakała się, więc wziął ją w ramiona. Dopiero teraz mógł się rozejrzeć. Z daleka widać było czarny dym, który unosił się w miejscu tartaku. Ten dzień miał się zapisać w pamięci mieszkańców Hammerton na długo.
Uroczystości pogrzebowe ofiar odbyły się szybko. Trzech mężczyzn zginęło na miejscu. Dwóch w szpitalu. David był w pierwszej grupie. Przyczyną awarii była usterka jednej z maszyn do cięcia drewna. Wybuchła podczas pracy, rozsyłając wokół masę szrapneli z części. Policja znalazła w jej pozostałościach szczątki czegoś, co musiało być niedużą bombą. Ktoś musiał umieścić ją wcześniej i potrzeba było jedynie iskry, która spowoduje eksplozję. Poszlaki wskazywały na byłego pracownika tartaku, który pełnił funkcję serwisanta wszystkich maszyn. Zwolniono go kilka dni wcześniej z powodów dyscyplinarnych. W noc po wybuchu popełnił samobójstwo a w jego domu znaleziono rzeczy użyte do produkcji materiałów wybuchowych.
Igor bardzo chciał pójść na uroczystości, lecz nie zrobił tego. Wyszedł z domu ogolony, w czarnym garniturze i pod krawatem. Bał się. Nie mógł patrzeć na Janice. Od czasu wypadku, była w strasznym stanie. Chciał jej pomóc, ale nie umiał. Siedział tam, gdzie zwykle pod sklepem „U Connorów”. Co jakiś czas ścierał łzy z oczu brudną chusteczką. Nie spodziewał się, że aż tak się rozklei. Nagle przed sklepem zatrzymał się samochód. Jednak nie ustawił się tak, jak ustawiają klienci na niewielkim parkingu. Stał wzdłuż drogi. Kravitzky spojrzał na kierowcę. To była Janice. Widział jedynie czarny żakiet i elegancki kapelusik z niewielkim, ażurowym trenem. Musiała wziąć samochód zaraz po uroczystościach. Skinęła głową, żeby podszedł. Zdawało mu się, że ma ręce i nogi z ołowiu, gdy brał kule i człapał do drzwi auta.
– Co zamierzasz, Janice? – zapytał nieśmiało. Nie patrzyła na niego. Z miejsca, w którym się zatrzymała był doskonały widok na miejsce, gdzie kiedyś był tartak.
– To miasto to trucizna, wiesz o tym Igor? Uciekam stąd. Kiedyś kochałam to miejsce, tak jak człowieka, który mnie tu ściągnął. Teraz nie mogę tutaj żyć. Wszystko mi go przypomina. Nawet Ty… – powiedziała smutno. Nigdy nie słyszał w jej ustach mocnych słów. Ani razu nie była też tak bardzo zdeterminowana. Wręczyła mu grubą kopertę owniniętą taśmą klejącą.
– Co to ma być? – zapytał zaskoczony, gdy kobieta dała mu pakunek.
– Pieniądze. David odkładał fundusze na podróż do Nowej Zelandii. Myśleliśmy, że może nawet się tam osiedlimy. To było nasze marzenie. A teraz nie mamy już wspólnych marzeń. Pieniądze są zbędne.
– A Ty? A co będzie z Tobą? Nie potrzebujesz ich? – pytał, ignorując drżenie warg. Uśmiechnęła się smutno.
– Zrobię to, czego chciałby David. Pojadę do Nowej Zelandii. Mam trochę pieniędzy, wystarczy mi. Potem pomyślę. Może już tam zostanę…
– Ale przecież…
– Nie mogę wziąć pieniedzy, które on odkładał, rozumiesz? – powiedziała przez zęby. Łzy ciekły jej po policzkach, rozmazując makijaż. – To miasto to trucizna. Wyjedź stąd jak najszybciej. Jeżeli spełnisz za te pieniądze swoje marzenia… Ach, żegnaj Igorze… – powiedziała i odjechała z piskiem opon wzbijając obłoki pyłu i obsypując spodnie mężczyzny żwirem.
Został sam. W ręku trzymał zwiniętą kopertę. Nie wiedział ile pieniędzy jest w środku, ale zważona w ręku nie była lekka. Jakby odruchowo wrócił na swoje stare miejsce pod sklepem i usiadł. Za dużo rzeczy kłębiło się w jego głowie. Było już późne popołudnie, gdy nagle się ocknął. Ruszył do swojego mieszkania. Przebrał się szybko i spakował najpotrzebniejsze rzeczy. Podpierając się kulami, zmierzał ku Chicago. Nie wiedział ile kosztuje bilet na samolot do niedużego kraju w Europie, gdzieś za oceanem. Czuł jednak, że miejsce, które ukochał z opowieści dziadka będzie ich warte…
Wyjaśnisz mi, dlaczego postanowiłeś umieścić tutaj ten tekst?
www.portal.herbatkauheleny.pl
Chyba dlatego, że bardzo późno dotarło do mnie, że nazwa serwisu bardzo sugeruje profil gatunkowy opowiadań. Mój błąd, bo niestety głupota nie boli. Ech... Jak na pierwszy tekst tutaj, to nieźle zacząłem. Mam gdzieś zgłosić usunięcie czy sam mogę to zrobić?
Chyba musisz zgłosić do dj Jajko :)
www.portal.herbatkauheleny.pl
To zgłoszę. Jako powód podam- głupota. Ale przynajmniej sam z siebie się pośmiałem, kiedy zwróciłeś mi uwagę na mój błąd:D
Lepiej podaj prawdziwy powód, bo Dj pomyśli, że chcesz go zrobić w jajo :P
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Ale to w istocie jest prawdziwy powód tylko podany w esencjonalnej formie. Absurdalność całej sytuacji i mojej durnoty mnie wzrusza:D
Ale to całkiem niezłe opowiadanie, po co je usuwać?
Może powiadanie byłoby ciekawe, gdyby nie było aż tak bardzo statyczne. " Maly realizm" w wydaniu amerykańskim- ale to nie wiąże się z brakiem dynamizmu w narracji ! Temat oklepany - wielokrotnie juz to bylo, w znacznie ciekawszym i bardziej dynamicznym wykonaniu.
Niestety, słabowite.
No i zero fantastyki.