- Opowiadanie: Oatoris - Wyprawa na demona (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Wyprawa na demona (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Wyprawa na demona (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Zima idzie. Nie ma co. Le­d­wie paź­dzier­nik się po­czął, a już pola i leśne dukty śnie­giem ob­wa­lo­ne. Jakiż to kło­pot dla wę­drow­ców, a jakaż stra­ta dla oka ludz­kie­go! Drze­wa wszak też po­go­dą – a ra­czej nie­po­go­dą – za­sko­czo­ne. Nadal barw­nym li­ściem przy­odzia­ne muszą teraz zno­sić cię­żar mo­kre­go puchu. A człe­ko­wi pro­ste­mu cóż za widok zo­sta­je? Po­chy­lo­nych ga­łę­zi, po­ła­ma­nych ko­na­rów – ot, ale­go­ria je­sie­ni życia. Nie wiem jak wy, ale ja wolę obraz tej ko­lo­ro­wej sta­ro­ści, upstrzo­nej gamą ra­do­snych barw.

Lecz ja nie o tym chcia­łem pra­wić. Toż to grzech prze­cie per­ga­min i in­kaust na czcze roz­my­śla­nia mar­no­tra­wić. Zwłasz­cza iż to wszyst­ko po­ży­czo­ne. Bez zgody opata Eu­sta­che­go do tego. Oj nie byłby on za­do­wo­lo­ny żem tak bez py­ta­nia, ale cóż po­ra­dzić skoro zgody i tak by nie dał?

No i znowu parę li­ni­jek per­ga­mi­nu prze­pa­dło. Wy­ba­czy­cie mam na­dzie­ję. W taki po­nu­ry dzień różne myśli wszak do głowy przy­cho­dzą. Bra­ku­je pracy w polu, czy przy­klasz­tor­nym ogród­ku. Pod­czas ro­bo­ty czas szyb­ciej mija – sami z pew­no­ścią przy­zna­cie. Zima więc naj­gor­sza. Bo cóż w cza­sie jej trwa­nia bra­cisz­kom zo­sta­je poza mo­dli­twą i kon­tem­pla­cją nad ży­ciem wła­śnie? Dla­te­go i mnie nie­kie­dy różne myśli na­cho­dzą.

A su­mie­nie me ro­ze­rwa­ne obec­nie. Boć trze­ba wam wie­dzieć, żem nie­daw­no z wy­pra­wy, nie­mal­że krzy­żo­wej, po­wró­cił. Oczy­wi­ście sama wy­pra­wa mego su­mie­nia nie za­tru­wa. W końcu prze­ciw­ko po­ga­nom – Pru­som, skie­ro­wa­na, któ­rzy rze­ko­mo ja­ko­we­goś de­mo­na, albo i sa­me­go dia­bo­ła – jak twier­dzą nie­któ­rzy – za­we­zwa­li, by gor­li­wych chrze­ści­jan nękał. Jak­że­by to z tak szla­chet­nej misji zre­zy­gno­wać, zwłasz­cza gdy sam opat na nią po­sy­ła?

Me roz­ter­ki nie­ste­ty innej rze­czy się tyczą. Je­stem pro­stym mni­chem, Cy­ster­sem dla ja­sno­ści. Re­gu­ły na­sze­go za­ko­nu prze­strze­gam… no, może nie­kie­dy zbłą­dzę, ale któż nie błą­dzi. Prze­cież to rzecz ludz­ka, a i ja ułom­nym czło­wie­kiem je­stem. Kła­mać jed­nak nie lubię, nawet jeśli cza­sem oko­licz­no­ści do tego zmu­szą. A po po­wro­cie z wy­pra­wy zmu­si­ły.

Opat mia­no­wi­cie spra­woz­da­nie z misji kazał zdać. No tom zdał. Żad­ne­go szcze­gó­li­ku nie po­mi­ja­jąc. Oj­ciec Eu­sta­chy – a jakże – po­chwa­lił su­mien­ność. Ale hi­sto­rię kazał zmie­nić, nieco uroz­ma­icić, de­mo­nicz­ność de­mo­na pod­kre­ślić i pod­sy­cić, by więk­sze obrzy­dze­nie wśród wie­rzą­cych wzbu­dzić. Wszyst­ko to dla dobra Ko­ścio­ła, w słusz­nej spra­wie, a więc grzech to nie wiel­ki, zni­ko­my wręcz. Sam opat mnie o tym prze­ko­ny­wał. Jakże to nie za­wie­rzyć sło­wom zwierzch­ni­ka? Na­pi­sa­łem tedy, co na­pi­sać mia­łem. Listy zo­sta­ły wy­sła­ne i do księ­cia ma­zo­wiec­kie­go Kon­ra­da i do księ­cia ślą­skie­go Hen­ry­ka. Tylko pa­trzeć jak wzmo­gą wy­sił­ki i kru­cja­tę na Pru­sów przy­pusz­czą. Być może Szpi­tal­ni­ków o pomoc pro­sząc, by jej efekt był lep­szy niźli ostat­nio. Pogan trze­ba wszak wy­ple­nić, aby na pra­wych chrze­ści­jan nie na­pa­da­li. Zdaje się więc, że spra­wy ku wła­ści­we­mu kie­run­ko­wi zmie­rza­ją. Ale su­mie­nie wciąż nie daje mi spo­ko­ju. Dla­te­go owe słowa piszę, by mą duszę uspo­ko­ić i praw­dzie honor oddać. A przy oka­zji o wspo­mnia­nym de­mo­nie wam nieco opo­wie­dzieć. Bo choć to isto­ta psot­na, magią i nie­czy­sty­mi si­ła­mi się zaj­mu­ją­ca, to na za­in­te­re­so­wa­nie za­słu­gu­je.

Hi­sto­ria, którą wam przed­sta­wię zda­rzy­ła się le­d­wie parę mie­się­cy temu, w sierp­niu roku pań­skie­go 1225. Do­kład­nej daty nie­ste­ty nie pomnę. Może gdy­bym do klasz­tor­nych kro­nik zaj­rzał… Ale nie. Brat In­no­cen­ty cie­kaw­ski jest. Zaraz py­ta­nia­mi by za­sy­pał. Nie­wy­god­ny­mi za­pew­ne. Zo­staw­my zatem tą kwe­stię.

Fakt jest fak­tem, iż pod­ów­czas do klasz­to­ru na­sze­go przy­by­ło po­sel­stwo od księ­cia ślą­skie­go Hen­ry­ka. Zaraz dało się po­znać, że o po­ga­nach bę­dzie mowa. W oczy rzu­ca­li się bo­wiem za­kon­ni­cy zwani przez wielu Krzy­ża­ka­mi – z racji świę­te­go sym­bo­lu no­szo­ne­go przez nich na płasz­czach. Krzy­żow­cy jak się pa­trzy, z wiel­ki­mi mie­cza­mi u boku, któ­rych bym pew­nie nie uniósł nad głowę. To­wa­rzy­szą­cy im szlach­ci­ce wraz ze swymi sza­bel­ka­mi pre­zen­to­wa­li się jakoś mniej groź­nie, co nie ozna­cza, że mniej do­stoj­nie. W końcu w gości przy­by­li. W byle czym po­ka­zać się nie mogli. Co praw­da ich pięk­ne odzie­nie w cza­sie po­dró­ży się nieco przy­ku­rzy­ło, ale coby nie? Sucho jest, drogi roz­jeż­dżo­ne, dziu­ra­we, pył się wzno­si od byle po­dmu­chu. Wje­cha­li więc na klasz­tor­ny dzie­dzi­niec brud­ni, ale z ani­mu­szem, choć z nie więk­szym z jakim przy­stą­pi­li do po­chła­nia­nia jadła i na­pit­ku przy­go­to­wa­ne­go dla nich pod­czas wie­cze­rzy. Po­si­lić się w spo­ko­ju nie było im jed­nak dane. Siel­ską at­mos­fe­rę prze­rwał brat Mar­cin, przy­no­sząc wie­ści z Ma­zow­sza. Przy­siadł się do suto za­sta­wio­ne­go stołu i choć oczy jego z tę­sk­no­tą wto­pi­ły się w ską­pa­ne w tłusz­czu mię­si­wo, jął opo­wia­dać.

– Oj źle się dzie­je bra­cia na wło­ściach księ­cia Kon­ra­da. Pru­so­wie spo­ko­ju nie dają tam ni­ko­mu – czy to chłop, czy szlach­cić. Nawet na du­chow­nych po­ry­wa­ją swe po­gań­skie łapy. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło a i ja nie wró­cił­bym do Łekna w jed­nym ka­wał­ku. Jed­nak­że nie to budzi tam naj­więk­szą grozę – za­wie­sił głos i gło­śno prze­łknął ślinę na widok pie­czo­nej kacz­ki zni­ka­ją­cej po­wo­li acz suk­ce­syw­nie w ustach jed­ne­go ze Szpi­tal­ni­ków.

– To co budzi? Mówże wresz­cie! – znie­cier­pli­wił się szlach­cić o su­mia­stych wą­sach.

– Wy­bacz­cie, alem z po­dró­ży. Głod­nym nieco.

– Jadła star­czy i dla bra­cisz­ka, ale nie każ prze­cie nam cze­kać. Sko­roś za­czął to skończ.

Brat Mar­cin wzdych­nął raz i drugi.

– Nuże – po­go­nił go łysy męż­czy­zna sie­dzą­cy obok mnie.

Gdyby tylko wie­dział co to za po­ku­sa się­gnąć po tak przy­rzą­dzo­ne mię­si­wo. I to w pią­tek! Zwy­kły mnich i w dzień po­wsze­dni ta­kich sma­ko­ły­ków na ta­le­rzu nie oglą­da.

– A bo po­wia­da­ją, że po­ga­ny de­mo­na z pie­kła za­we­zwa­li.

– I w bajki brat wie­rzy? – par­sk­nął łysy ob­le­wa­jąc mnie mio­dem – co zmil­cza­łem tak­tow­nie. – Po­spól­stwu różne rze­czy się w gały rzu­ca­ją. Ostat­nio na ten przy­kład chło­pi pró­bo­wa­li mi wmó­wić, że wi­dzie­li to­piel­ca, który chciał ich wcią­gnąć pod wodę. Du­chow­ne­go do ho­ło­ty mu­sia­łem wzy­wać by je­zio­ro po­kro­pił, bo się nawet zbli­żyć do niego nie chcie­li.

– Ale to nie żadne ba­ja­nie – nie ustę­po­wał Mar­cin. – I nie tylko chło­pów się tyczy. Nie jeden szlach­cić już ponoć z nim wal­czył i rady nie dał. Sam pro­boszcz pew­nej pa­ra­fii mi o tym mówił. Przez łzy zresz­tą, bo ta sama isto­ta Naj­święt­szy Sa­kra­ment zbez­cze­ści­ła. Na wła­sne oczy żem wi­dział co z ta­ber­na­ku­lum się stało. Ani opłat­ka, ani kro­pli wina mszal­ne­go się nie osta­ło.

Za­milkł i przez chwi­lę w sali pa­no­wa­ła cisza. Nawet kie­li­chy nie wę­dro­wa­ły już do ust – takie wra­że­nie zro­bi­ły na ze­bra­nych słowa brata Mar­ci­na. W końcu ode­zwał się mil­czą­cy do tej pory Mi­ko­łaj – szlach­cic, który już bywał u nas w go­ści­nie.

– Zo­sta­wić tego nie można. Skoro demon na świę­to­ści się już po­ry­wa, to trze­ba mu te łapy uciąć, by nie miał czym sa­kra­men­tów plu­ga­wić.

– Razem z ro­ga­tym łbem – do­rzu­cił za­ro­śnię­ty Krzy­żak.

– Niech się bra­ci­szek więc nie mar­twi. My tego stwo­ra ode­śle­my tam gdzie jego miej­sce. W końcu w tamte stro­ny zmie­rza­my. Nie za­szko­dzi po dro­dze ga­dziar­stwo ubić – po­wie­dział ze spo­ko­jem łysy szlach­cić. – Pro­szę się czę­sto­wać – dodał jesz­cze, się­ga­jąc po pysz­ny pla­cek z ja­go­da­mi.

I tak oto wy­kla­ro­wa­ła się wy­pra­wa prze­ciw­ko pru­sac­kie­mu de­mo­no­wi. A że opat Eu­sta­chy na­le­gał by i mnie do kom­pa­ni­ji do­łą­czo­no, takom po­je­chał z nimi.

Wy­ru­szy­li­śmy na­stęp­ne­go dnia. Miało być skoro świt, ale rzecz jasna świt się nieco prze­cią­gnął. Dość po­wie­dzieć, że jesz­cze na obiad się za­ła­pa­li­śmy. Lecz jak to mówią: co się od­wle­cze to nie ucie­cze. Summa sum­ma­rum opu­ści­li­śmy w sied­miu klasz­tor w Łek­nie – Sied­miu Jeźdź­ców Apo­ka­lip­sy chcia­ło­by się rzec.

Z po­cząt­ku po­dró­żo­wa­ło się nam do­brze. Bra­cia za­pew­ni­li wikt i opie­ru­nek, a swad było nie­wie­le. Wresz­cie i pierw­sze wie­ści o szu­ka­nej przez nas isto­cie za­czę­ły się po­ja­wiać. Czym bli­żej Ma­zow­sza i Prus tym wię­cej. Nie­ste­ty wten­czas i wa­run­ki się po­gor­szy­ły. Naj­pierw za­czę­ło sią­pić, aż w końcu lu­nę­ło do­ku­ment­nie. A że choć­by li­chej go­spo­dy zło­śli­wy los nam na dro­dze nie sta­wiał, mo­kli­śmy.

Nie trud­no się chyba do­my­śleć, iż wpływ na at­mos­fe­rę w kom­pa­ni słota miała. O słow­nych utarcz­kach wspo­mi­nać jed­nak nie będę, bo po co? Wy­star­czy przejść się do pierw­szej lep­szej karcz­my, by sa­me­mu w ta­kiej wziąć udział. Trze­ba jed­na­ko­woż za­zna­czyć, że Krzy­ża­cy na tym polu na­szym szlach­ci­com nie ustę­po­wa­li. Jeden z nich, God­fryd von Sorza był nawet dość krew­ki. Nie­raz mu­sie­li­śmy go uspo­ka­jać. Jak się póź­niej oka­za­ło te licz­ne kłót­nie w jego wy­ko­na­niu były za­le­d­wie nieco wy­ra­zist­szą formą wy­mia­ny po­glą­dów.

Praw­dzi­wy wy­buch gnie­wu God­fry­da miał miej­sce o dziwo w pięk­ny, bez­chmur­ny wie­czór, za­po­wia­da­ją­cy na­resz­cie suchą noc. Na­stro­je przy we­so­ło try­ska­ją­cym iskra­mi ogni­sku były lep­sze niż ostat­nio, ale afery to i tak nie po­wstrzy­ma­ło. Po­szło bo­wiem nie o bła­host­kę, a o pięk­ny, zdo­bio­ny cen­ny­mi klej­no­ta­mi miecz dwu­ręcz­ny, który gdzieś się za­po­dział. Nie­for­tun­ną oko­licz­no­ścią w spra­wie był fakt, iż szlach­cic Piotr Tur­kow­ski herbu Turoń swego czasu owym orę­żem się za­chwy­cał. Toteż po­dej­rze­nie o kra­dzież zaraz na niego spa­dło. Wię­cej nie trze­ba było…

– Mnie waść o kra­dzież po­są­dzasz? Mnie?! Szlach­ci­ca? Wy­pluj zaraz to słowo nim po sza­blę się­gnę – wy­rzu­cił z sie­bie zde­ner­wo­wa­ny nie na żarty szlach­cic.

– A kogóż mam po­są­dzać? Wszy­scy wi­dzie­li jak­żeś wle­piał w niego chci­we gały. Do ręki chcia­łeś brać!

– Juże, po­trzeb­ny mi taki klok! – od­krzyk­nął na to pan Piotr.

– Jak kur­du­plu mój miecz okre­ślił? – ob­ru­szył się God­fryd. – Niech ino go od­zy­skam, zaraz oba­czysz co po­tra­fi.

– Nie zdą­żysz się za­mach­nąć, a już po­czu­jesz zimną stal w swych wnętrz­no­ściach – zri­po­sto­wał Polak. – W taki ban­dzioch nie trud­no tra­fić.

– No to teraz się za­cznie – rzekł zza moich ple­ców Mi­ko­łaj. I jak zwy­kle wiele się nie po­my­lił.

Krzy­żak w mo­men­cie po­czer­wie­niał na twa­rzy, za­ci­snął zęby i pię­ści, i ru­szył na prze­ciw­ni­ka. Do rę­ko­czy­nów jed­nak nie­do­szło. Po dwóch kro­kach Szpi­tal­ni­ka za­trzy­ma­ła sza­bla wy­cią­gnię­ta przez Pio­tra w mgnie­niu oka z po­chwy. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a God­fryd sam by się na nią na­dział.

– Wi­dzisz? Tur­kow­ski nie rzuca słów na wiatr – po­wie­dział łysy szlach­cic z drwią­cym uśmiesz­kiem i wy­mow­nie ukłuł po­staw­ne­go męż­czy­znę w wy­dat­ny brzuch.

– Po­ża­łu­jesz – wy­ce­dził przez zęby Krzy­żak i rzu­cił do kom­pa­na: – Miecz, Urlych!

Zaraz dało się sły­szeć szczęk wy­cią­ga­nej broni z po­chwy. I to nie jed­nej. W mi­go­cą­cym świe­tle ogni­ska za­lśni­ły dwa mie­cze oraz sza­bla Bo­gu­mi­ła, który do­łą­czył do przy­ja­cie­la. Z prze­ra­że­niem stwier­dzi­łem, że może polać się krew. Wsko­czył­bym mię­dzy nich, by temu za­po­biec, ale sami ro­zu­mie­cie. Cóż ja mo­głem? Z krzy­żem w dłoni mię­dzy zbroj­nych wcho­dzić? Pod­bie­głem tedy do pana Za­le­skie­go, który opo­dal stał o brzo­zę opar­ty.

– Panie Mi­ko­ła­ju, zrób­że coś, bo się zaraz prze­cie po­za­bi­ja­ją.

– Spo­koj­nie bra­cie Woj­cie­chu – on mi na to.

– Jakże mam być spo­koj­ny?

– A nor­mal­nie. Wy tam w tym klasz­to­rze życia nie wi­dzi­cie. Ja zaś żem się go na­oglą­dał dość. I wie brat do ja­kiej kon­klu­zji, do­sze­dłem? Że le­piej mię­dzy sza­ble głowy nie wci­skać. Niech sami roz­strzy­gną ten spór.

– Mi­ko­ła­ju, zli­tuj się.

Za­brzmia­ło to pew­nie ża­ło­śnie, ale po­skut­ko­wa­ło. Przy­krych wi­do­ków oglą­dać nie mu­sia­łem. A do tych było bli­sko. Gdy się ob­ró­ci­łem zwa­śnio­ne stro­ny aku­rat prze­sta­ły ob­rzu­cać się obe­lga­mi i ru­szy­ły na sie­bie. Za­szczę­kał metal o metal, w niebo wzbi­ły się iskry z kop­nię­te­go przez Bo­gu­mi­ła ogni­ska, ma­ją­ce zdez­o­rien­to­wać jego ry­wa­la. God­fryd za­mach­nął się mie­czem raz i drugi, prze­wra­ca­jąc nie­mal Pio­tra, który z tru­dem pa­ro­wał po­tęż­ne ciosy. Oj mar­nie by się to skoń­czy­ło gdyby nie wkro­czył Mi­ko­łaj.

– Hola, pa­no­wie! Ko­niec roz­ró­by! – za­krzyk­nął wład­czo.

Od­gło­sy walki umil­kły na­tych­miast. Nawet las za­marł na mo­ment, by po krót­kiej ciszy roz­brzmieć pre­ten­sja­mi róż­no­ra­kich pta­ków. Także skon­flik­to­wa­ni męż­czyź­ni szyb­ko się ock­nę­li, lecz pan Za­le­ski nie dał im dojść do słowa.

– Uspo­kój­cie się z łaski swo­jej. Głowa już mi od tego ru­mo­ru pęka. Zważ­cie, że w jed­nej kom­pa­ni je­ste­ście. Prze­ciw­ko pru­sac­kie­mu de­mo­no­wi w szran­ki przyj­dzie wam sta­wać.

– Jak mam sta­wać w szran­ki, skoro ten kmio­tek miecz mi…

– Licz się ze sło­wa­mi! – prze­rwał Piotr God­fry­do­wi.

– To moją wła­sność od­da­waj!

– Spo­kój do cho­le­ry! – nie wy­trzy­mał Mi­ko­łaj. – Spra­wę kul­tu­ral­nie trza wy­ja­śnić. Gdzie waść ten miecz zo­sta­wił?

– Jak to gdzie? Pod tam­tym dębem, na ju­kach po­ło­ży­łem. Po­sze­dłem się odlać, wra­cam, i go nie ma – wy­ja­śnił za­kon­nik, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z do­mnie­ma­ne­go zło­dzie­ja. – Tylko jeden z tu obec­nych miał chęt­kę na mój oręż.

– Nie rzu­caj waść słów na wiatr – po­wie­dział z po­wa­gą pan Za­le­ski, ge­stem uci­sza­jąc wy­ry­wa­ją­ce­go się do cię­tej ri­po­sty Pio­tra. – Tur­kow­ski to nie głu­piec – kon­ty­nu­ował. – Po co miał­by okra­dać wpra­wio­ne­go w bo­jach krzy­żow­ca, skoro może być oka­zja za­brać broń tru­po­wi? Nie wiemy co jest nam pi­sa­ne w po­tycz­ce z de­mo­nem.

– Czyli co? Mam pu­ścić pła­zem tą kra­dzież?

– Tak. Kto­kol­wiek to zro­bił nie jest wśród nas. A broń dla wasz­mo­ścia na pewno się znaj­dzie.

– A choć­by ja uży­czę z do­brej chęci – rzekł z prze­ką­sem Piotr Tur­kow­ski i wy­cią­gnąw­szy zza skó­rza­ne­go pasa szty­let, rzu­cił go przed sie­bie.

Chciał za­pew­ne efek­tow­nie wbić go w drze­wo, ale ostrze omsknę­ło się tylko o korę, ro­biąc po­kaź­ną szra­mę w pniu, i szty­let wy­lą­do­wał w krza­kach. Mi­ko­łaj zaraz zgro­mił wzro­kiem za­czep­ne­go szlach­ci­ca. Na szczę­ście God­fryd von Sorza nie dał się już spro­wo­ko­wać. Rzu­cił tylko gro­bo­wym gło­sem: „Bez łaski" i od­szedł do swo­ich to­bo­łów.

At­mos­fe­ra do końca wie­czo­ra była już jed­nak gęsta i po­nu­ra. Wokół ogni­ska iskrzy­ło, ale do ko­lej­nej kon­fron­ta­cji nie do­szło. Umie­jęt­no­ści pana Za­le­skie­go w za­że­gny­wa­niu spo­rów oka­za­ły się wręcz nie­oce­nio­ne.

Ranek na­stęp­ne­go dnia był dalej ner­wo­wy. Za­rze­wiem no­we­go kon­flik­tu stał się owy szty­let, który nie wró­cił do wła­ści­cie­la. Ile zaś było krzy­ków, gróźb i wy­zwisk. Trud­no zli­czyć. Na szczę­ście swadę prze­rwał dość nie­co­dzien­ny widok. Przez las, chy­żym kro­kiem ma­sze­ro­wa­li chło­pi uzbro­je­ni w kosy, widły, cepy – co ino w za­gro­dzie zna­leź­li. Scena sama w sobie dziw­na nie była, ale za­in­try­go­wa­ło nas czemu jesz­cze nie są w polu i gdzie w tak bo­jo­wym na­stro­ju zmie­rza­ją.

– Hola, chło­py – za­gad­nął ich pan Bo­gu­mił. – Gdzie to się uda­je­cie?

Męż­czyź­ni sta­nę­li jak wryci i po­czę­li się oglą­dać po sobie.

– Nie bójta się – uspo­ko­iłem ich. – My są prawi chrze­ści­ja­nie. Chcie­li­śmy tylko za­py­tać czy aby ja­kie­go de­mo­na w oko­li­cy nie ma.

– Jużci. Toż to my na niego wła­śnie idziem. O, ten tam wy­pier­dek czor­to­wi le­d­wie z garn­ca uciekł – rzekł stary chłop z cepem, wska­zu­jąc może dzie­się­cio­let­nie­go chło­pacz­ka kur­czo­wo trzy­ma­ją­ce­go gra­bie.

– Gdzie? – za­in­te­re­so­wał się Bo­gu­mił.

– Nie­da­le­ko – od­po­wie­dział sła­bym gło­sem męż­czy­zna, za­sta­na­wia­jąc się pew­nie czy aby kło­po­tów z tego nie bę­dzie.

– Idzie­my zatem z wami – za­de­cy­do­wał Krzy­żak, któ­re­go imie­nia nie­ste­ty przy­po­mnieć sobie nie mogę. Inni już kul­ba­czy­li konie, poza jedną osobą…

– A po co czas mar­no­tra­wić? – za­py­tał Piotr, pa­trząc na garst­kę brud­nych od ziemi ludzi. – Chło­pom wasz­mo­ścio­wie za­wie­rzy­cie? Toż to ho­ło­ta. Ja­kieś bred­nie im się przy­wi­dzia­ły i od razu ru­mo­ru robią. Do ro­bo­ty dzia­dów wy­słać, niech…

– Po­ha­muj, panie Tur­kow­ski – rzekł Mi­ko­łaj, wi­dząc ku­lą­cych się męż­czyzn. – Spra­wę warto spraw­dzić. A nuż to ten czart, któ­re­go szu­ka­my.

Oczy­wi­ście Piotr Tur­kow­ski nie miał nic do do­da­nia. Za­rzu­cił swoje juki na konia i ru­szy­li­śmy do miej­sca gdzie rze­ko­mo miał czy­hać dia­beł. Jak się oka­za­ło nie­da­le­ko.

– O. Tu – rzu­cił chłop, wska­zu­jąc na za­głę­bie­nie w ziemi.

– O tym dole dzia­dzie mó­wisz? – za­py­tał nad­spo­dzie­wa­nie grzecz­nie God­fryd.

– Mó­wi­łem. Bata chwy­cić i złoić skórę nie­ro­bom. Na­uczą się tedy…

– Za­milcz waść – uci­szył go po­now­nie Mi­ko­łaj i zwró­cił się do star­ca. – Mów. Co z tą dziu­rą?

– To nie dziu­ra, a dół – rzekł wie­śniak z po­wa­gą. – Czar­ci dół. O tam, na tej ga­łę­zi czort sie­dział i nie­szczę­śni­ków do tego doła spy­choł, by ta­kich po­ła­ma­nych i wrzesz­czą­cych w garze we wrząt­ku żyw­cem ugo­to­wać. Le­d­wom mego syna od ta­kie­go losu ura­to­wał. Chodź Sta­siek – przy­wo­łał chłop­ca. – Po­wiedz panom ry­ce­rzom jak to było. Jak temu czor­to­wi ogon dyn­dał, a jak się do roz­pu­ku śmioł, gdy­żeś do doła wpadł. Żem w życiu swem ta­kie­go pa­skud­ne­go re­cho­tu nie sły­szoł. Pfu! – Splu­nął i przy­dep­nął, jakby sa­me­go dia­bła miał pod po­de­szwą.

– I co? Bred­nie, nic wię­cej. Sły­szał kto kiedy o czar­cim dole? Dzia­do­wi jak nic się we łbie…

– Za­mknij się wresz­cie! – prze­rwał Mi­ko­łaj już trze­ci raz Pio­tro­wi.

– Widzę, że coś Mi­ko­łaj dzi­siaj nie w hu­mo­rze – za­uwa­żył (słusz­nie zresz­tą) Bo­gu­mił. – Piotr tym­cza­sem do­brze prawi. Czar­ci krąg to rzecz znana, ale czar­ci dół? To już chło­pi­na sobie wy­my­ślił. Chodź­my pa­no­wie. Nie ma co tu czasu mar­no­tra­wić.

– Ale cze­kaj­ta – wtrą­cił się sta­rzec. – Jak po­trze­ba to i ten krąg się znaj­dzie. Po­wiedz­ta ino co to jest.

– Ano gdy grzyb­ki taki okrąg two­rzą.

– Na co mu to mó­wisz bra­cisz­ku? – rzekł do mnie Urlych, sia­da­jąc już na konia. – Ro­zu­mu mu tym nie do­dasz.

– Jest! Jest! – za­wo­łał ura­do­wa­ny chłop. – Spójrz­ta ino. Tu grzy­bek, i tu grzy­bek, i tu, i tam jesz­cze jeden…

– Dosyć stary. Za­miast szu­kać dia­bła w lesie, wra­caj­cie do ro­bo­ty.

– Ale…

– Żadne: ale. Chyba, że chce­cie za­chę­ty w po­sta­ci bata. Od­po­wied­ni ki­ja­szek za­wsze się znaj­dzie.

Sta­now­czość God­fry­da sie­dzą­ce­go do­stoj­nie na koniu po­skut­ko­wa­ła. Chło­pi w mig zna­leź­li się na ścież­ce, którą przy­szli. My rów­nież ru­szy­li­śmy w dal­szą drogę. Nim od­je­cha­li­śmy, rzu­ci­łem jesz­cze okiem na dół, który tak wie­śnia­ków za­in­te­re­so­wał. Fak­tycz­nie kilka grzyb­ków na jego obrze­żach rosło. Szko­da tylko, że mu­cho­mo­rów. A mnie tak ma­rzy­ła się pod­ów­czas grzy­bo­wa…

Na­stęp­ny dzień był tym, któ­re­go nie za­po­mnę aż do śmier­ci. Jak zwy­kle zwi­nę­li­śmy obóz o po­ran­ku i bez więk­szych ce­re­gie­li ru­szy­li­śmy dalej. Traf chciał, że po­dróż wy­pa­dła nam przez nie­wiel­ką wieś, któ­rej nazwy nie spo­sób za­pa­mię­tać – takoż wam jej nie prze­ka­żę. Jed­nak­że nie ona była naj­waż­niej­sza. Jak się oka­za­ło, w owej wsi wy­padł kres na­szej wy­pra­wy. Już z da­le­ka dało się zo­ba­czyć wy­bie­ga­ją­ce­go w wiel­kiej pa­ni­ce z miej­sco­we­go ko­ściół­ka księ­dza, który co nas ino uj­rzał, za­czął drzeć się w nie­bo­gło­sy.

– Lu­dzie! Po­mo­cy!

W tym mo­men­cie, bie­gnąc w na­szym kie­run­ku za­ha­czył stopą o połę su­tan­ny i efek­tow­nie się wy­pie­przył, lą­du­jąc w bło­cie. O dziwo nic sobie z tego nie zro­bił. Ze­rwał się na­tych­miast i z jesz­cze więk­szym wrza­skiem ru­szył w na­szym kie­run­ku.

– Sza­tan! Lu­dzie, po­móż­cie! Sza­tan ko­ściół pu­sto­szy!

Na te słowa od razu po­szli­śmy w galop. W końcu to nie był jakiś tam czart z dyn­da­ją­cym ogo­nem, rze­ko­mo sie­dzą­cy na ga­łę­zi, a naj­praw­dziw­szy dia­beł, i to nasz, ta­ber­na­ku­lum pu­sto­szą­cy. Do­sko­czy­li­śmy zatem do księ­dza, który padł na ko­la­na i roz­pacz­li­wie bła­gał nas o pomoc. Chcie­li­śmy się cze­goś od niego o kre­atu­rze wy­wie­dzieć, ale nie szło. Cały czas tylko o ra­tu­nek pro­sił oraz nad wi­na­mi – ponoć przed­niej ja­ko­ści – roz­pa­czał. Ze­sko­czy­li­śmy więc z koni i uda­li­śmy się na spo­tka­nie z de­mo­nem.

Próg świą­ty­ni prze­kro­czy­li­śmy ostroż­nie z wy­cią­gnię­tym orę­żem w dłoni. Ja rzecz jasna ostat­ni, gdyż moją bro­nią był tylko pro­sty, me­ta­lo­wy kru­cy­fiks. Prze­ciw­ko siłom nie­czy­stym niby sku­tecz­ny, ale nie znam osoby, która bez­gra­nicz­nie w to uwie­rzy­ła i do­ży­ła sę­dzi­wych lat.

Ko­śció­łek był mały. Na drew­nia­nych ścia­nach nie­wpraw­nie na­ma­lo­wa­no sceny bi­blij­ne, w któ­rych po­ła­pać się mogli chyba tylko sami pa­ra­fia­nie. Nad oł­ta­rzem gó­ro­wał za to mi­ster­nie wy­rzeź­bio­ny krzyż, a pod nim rów­nie do­brze wy­ko­na­ne ta­ber­na­ku­lum, przed­sta­wia­ją­ce się obec­nie nie­cie­ka­wie. Praw­dę mó­wiąc nie­wie­le z niego zo­sta­ło. Obok szcząt­ków le­ża­ły po­roz­rzu­ca­ne kie­li­chy i bu­tel­ki po za­cnym trun­ku – nie­ste­ty puste. Je­dy­nie aro­mat wska­zy­wał, że księ­żu­la na wi­nach mszal­nych się znał i byle czego Panu nie ofia­ro­wy­wał.

– A demon gdzie? – wy­rwał wszyst­kich z osłu­pie­nia God­fryd.

Rze­czy­wi­ście spraw­cy tego ba­ła­ga­nu ni­g­dzie nie było widać.

– Uciekł – rzu­cił za­wie­dzio­ny Bo­gu­mił.

– Jak uciekł, skoro tylko jedno wej­ście jest, a okna całe? – za­uwa­żył Piotr. – Wi­dzie­li­by­śmy prze­cie jak daje nogę. Chyba, że księ­żu­lek za­po­mniał wspo­mnieć, iż przy­szedł na go­to­we i żad­ne­go sza­ta­na na oczy nie wi­dział.

– A wi­dział, wi­dział – od­rzekł posąg, sto­ją­cy koło wej­ścia, który nie­spo­dzie­wa­nie ożył. Do tej pory za­sta­na­wiam się czemu nie zwró­ci­łem na niego uwagi. Prze­cież ta­kich masz­kar w świę­tym miej­scu się nie sta­wia. Nie ja jeden zo­sta­łem jed­nak za­sko­czo­ny. Wszy­scy – łącz­nie z po­staw­nym God­fry­dem – aż pod­sko­czy­li, usły­szaw­szy głos nie­na­tu­ral­nej barwy.

– Zaraz sczeź­niesz – rzekł po­tęż­ny Krzy­żak, się­ga­jąc po miecz. Pro­blem w tym, że po­chwa była pusta. Resz­ta kom­pa­ni po­dob­nie nie na­tra­fi­ła na rę­ko­je­ści swo­ich broni.

– Ki czort? – po­wie­dział ze zdu­mie­niem Piotr.

– No. Wresz­cie sły­szę swoj­skie słów­ka – za­re­cho­tał demon. – Uwiel­biam ludz­kie okre­śle­nia mojej osoby. Może spró­bu­je­cie wy­my­ślić coś no­we­go?

Szlach­ci­ce i Krzy­ża­cy so­li­dar­nie my­śle­li nad tym gdzie po­dział się ich oręż i jak bez niego mają zgła­dzić sto­ją­cą przed nimi po­czwa­rę. Czart jakby wie­dział co ich nur­tu­je i zdra­dził nam tę ta­jem­ni­cę.

– Tam – wska­zał ogo­nem za sie­bie na le­żą­ce w sto­sie sza­ble i mie­cze. To jesz­cze bar­dziej nas zdez­o­rien­to­wa­ło.

– Nie mo­głem prze­cież po­zwo­lić by­ście spla­mi­li krwią ten świę­ty przy­by­tek – wy­ja­śnił drwią­co. – Nikt nie chce od­zy­skać zguby? Tak my­śla­łem – rzekł po chwi­li z iro­nią w gło­sie.

Nikt oczy­wi­ście nie był na tyle głupi, by na drwi­nę za­re­ago­wać i po swoją wła­sność się udać. Prze­cież isto­ta pie­kiel­na na dro­dze stała. Kto o zdro­wych zmy­słach chciał­by ją wy­mi­jać?

– Coś mało roz­mow­ni je­ste­ście. A w po­dró­ży…

– Mój miecz! – wy­rwa­ło się God­fry­do­wi na widok swo­jej zguby, która nie­daw­no taką awan­tu­rę wy­wo­ła­ła, a teraz spo­czy­wa­ła na szczy­cie kupki.

– Na­resz­cie. Już my­śla­łem, że nikt nie za­uwa­ży. Ale było z nim za­ba­wy – pi­snął demon ura­do­wa­ny. – Takie spek­ta­kle lubię – dodał prze­cią­gle.

– Jak… – za­czął Krzy­żak, ale nie skoń­czył.

– Jak go za­bra­łem? Wy­bacz­cie – jął wy­ja­śniać – ale nie lubię zdra­dzać mych ta­jem­nic. Mogę się wam tylko przy­znać, że za­ba­wa była przed­nia. Do­pó­ki oczy­wi­ście on jej nie ze­psuł – po­wie­dział z wy­rzu­tem, wska­zu­jąc pana Mi­ko­ła­ja.

My­śla­łem, że szlach­cic zaraz zgi­nie. Za­pa­li się na ten przy­kład sa­mo­ist­nie. Ale nie. Nic się nie wy­da­rzy­ło. Czart za to po­ru­szył inną kwe­stię.

– A ten wczo­raj­szy dół? – rzekł ak­cen­tu­jąc ostat­nie słowo i ro­biąc przy tym dziw­ną minę – nie wiem czy miała nas roz­ba­wić czy prze­stra­szyć. – My­śla­łem, że pęknę – kon­ty­nu­ował. – Pro­ści lu­dzie są naj­lep­si. Po­śmiać się z nich można co nie­mia­ra.

– Czyli jed­nak mieli rację – szep­nął Bo­gu­mił.

– Mieli? – pod­niósł głos demon. – Nie do końca. Praw­da, chło­pak wi­dział jak wy­le­gi­wa­łem się na ko­na­rze, dyn­da­jąc przy tym ogo­nem. Lecz o garze nic mi nie wia­do­mo. Nawet dół to nie moja ro­bo­ta. A że dzie­ciak się za­pa­trzył na moją dość ory­gi­nal­ną urodę i wpadł do niego – cóż po­ra­dzę. To jed­nak w chło­pach lubię. Wszyst­ko po­tra­fią wy­ol­brzy­mić i prze­ina­czyć. Daw­niej nawet ofia­ry mi skła­da­li. Brzu­cha pu­ste­go nigdy nie mia­łem. Nie to co teraz.

– Jesz­cze darów byś chcia­ła pa­sku­do?! – od­wa­żył się Piotr. – Może w po­dzię­ce za bez­czesz­cze­nie Sa­kra­men­tów Świę­tych?

– O prze­pra­szam – prze­rwał za­ska­ku­ją­co grzecz­nie dia­beł. – Cóż po­ra­dzę, że tam gdzie ka­płan, tam naj­wię­cej żar­cia jest?

– Ty po­czwa­ro! – za­krzyk­nął jeden z Krzy­ża­ków i z pię­ścia­mi chciał się rzu­cić. Do­brze, że kom­pa­ni go przy­trzy­ma­li.

– Ale opłat­ków nie ru­szam – rzekł jakby uspra­wie­dli­wia­ją­co czart. – Tylko raz spró­bo­wa­łem. Z cie­ka­wo­ści. Ale ścier­wo to. Nie na moje pod­nie­bie­nie.

– Czego chcesz – rzu­cił, jak za­wsze rze­czo­wy, Mi­ko­łaj.

– Ja? Jadła, na­pit­ku i roz­ryw­ki. Czyli wiele się od sie­bie nie róż­ni­my.

– Pu­ścisz nas cało? – za­py­ta­łem ostroż­nie. Wstyd się przy­znać, ale skórę swą cenię i do życia wiecz­ne­go śpiesz­no mi nie jest. Od­po­wiedź na szczę­ście pod­nio­sła mnie na duchu. Nie po­wiem.

– A czemu by nie? Krew mnie nie kręci. Chyba, że ktoś inny ją prze­le­wa.

– Zaraz ją zo­ba­czysz, jak ciek­nie z twego ciel­ska – wy­ce­dził God­fryd.

– Nie­je­den już tak mówił – mach­nął ręką demon. – Moja obec­ność tu chyba wiele wy­ja­śnia co z tych gróźb zo­sta­ło. Zaraz was opusz­czę, skoro widok mój tak was sier­dzi. Nim to jed­nak zro­bię, za­baw­my się jesz­cze. Jak mnie na­zwie­cie?

– Co to, imie­nia nie masz? – za­py­tał Bo­gu­mił.

– Jesz­cze czego – ob­ru­szył się czart. – Byle komu przed­sta­wiał się nie będę.

– W zga­dy­wan­ki mamy się zatem bawić?

– A czy ja po­wie­dzia­łem, że ktoś me imię zna? Lubię zwy­czaj­nie twór­czą pracę wa­szych ludz­kich umy­słów. Dla Pru­sów je­stem na ten przy­kład Per­ku­ni­sem, a na tych te­re­nach byłem zwany Pe­ru­nem. Ech… – za­my­ślił się. – Szko­da, że to okre­śle­nie wy­cho­dzi z użyt­ku. Brzmi tak do­stoj­nie. To jak? – wró­cił do te­ma­tu. – Wy­my­śli­cie coś? Tylko pro­szę. Żaden dia­beł, czort czy ro­ki­ta. Te nazwy już mi się prze­żar­ły. Na okrą­gło je sły­szę. Bądź­cie bar­dziej ory­gi­nal­ni. Puść­cie wodze fan­ta­zji.

– Za­chcia­ło się po­czwa­rze zabaw – rzekł pół­gęb­kiem Urlych.

– Po­czwa­ra też słaba…

Na nie­szczę­ście dla spra­gnio­nej roz­ryw­ki isto­ty nie mie­li­śmy tego dnia głowy do wy­my­śla­nia fi­ku­śnych okre­śleń. Demon przy­jął to ze spo­ko­jem, co my przy­ję­li­śmy z ulgą.

– W takim razie pora się ro­zejść – zde­cy­do­wał w końcu. – Po­szu­kam ja­kichś chło­pów. Oni przy­naj­mniej nigdy mnie nie za­wo­dzą. Broń mo­że­cie sobie za­brać, ale gdy wyjdę za próg.

Czart się od­wró­cił i za­mia­ta­jąc ogo­nem ru­szył do wyj­ścia. Nikt go nie za­trzy­my­wał. Do­pie­ro gdy był przy drzwiach, Piotr rzu­cił za nim:

– A mój szty­let gdzie?

– Tam gdzieś go zo­sta­wił – od­po­wie­dział przez ramię czart.

– Ni­g­dzie go nie zo­sta­wi­łem! – za­prze­czył szlach­cic.

– W krza­kach leży.

– Gdyby leżał to bym go zna­lazł – upie­rał się Piotr.

– Gdy­byś krza­ki roz­gar­nął, to byś zna­lazł – uści­ślił demon.

Po tych sło­wach znikł za drzwia­mi.

– Cze­muś waść le­piej nie po­szu­kał tylko mnie o kra­dzież po­są­dzał? – za­py­tał God­fryd.

– Trze­ba było bez­za­sad­nej kłót­ni wcze­śniej nie wsz­czy­nać, tobym tak nie po­my­ślał – od­parł Piotr i kwe­stię szty­le­tu uciął.

A ja sobie tak myślę, że panu Pio­tro­wi zwy­czaj­nie łapy mię­dzy kolce nie chcia­ło się pchać. Bo krza­czek, o któ­rym mowa, mały nie był, a kolce też ni­cze­go sobie.

Tak czy owak, w ten spo­sób skoń­czy­ła się nasza wy­pra­wa na de­mo­na, któ­re­go imie­nia po­znać nie było nam dane. Kom­pa­ni moi po­nie­wcza­sie wy­bie­gli jesz­cze za nim, ale na­po­tka­li tylko wie­śnia­ków, któ­rzy nie wi­dzie­li, by jakaś kre­atu­ra z ko­ścio­ła wy­cho­dzi­ła. Za­pew­ne z ja­ko­wyś cza­rów lub in­nych nad­na­tu­ral­nych tech­nik ko­rzy­stał. Summa sum­ma­rum prze­padł jak ka­mień w wodę.

Na tym opo­wieść mą mógł­bym skoń­czyć, lecz jedną rzecz na­le­ża­ło­by jesz­cze wy­ja­śnić. Kon­kret­nie czemu Krzy­ża­cy i szlach­ci­ce księ­cia Hen­ry­ka sami re­la­cji z wy­pra­wy nie zdali, tylko jam mu­siał listy wy­sta­wiać. Ano nie­ste­ty – z przy­kro­ścią to piszę – nie mieli oka­zji.

Mia­no­wi­cie. Po całym zaj­ściu po­sta­no­wi­li­śmy wró­cić się po szty­let pana Pio­tra. Szko­da go bo­wiem było tak na pa­stwę losu w krza­kach zo­sta­wiać. Do­jeż­dża­li­śmy już na miej­sce gdy lać mi się za­chcia­ło. Zsze­dłem tedy z konia i po­trze­bę za­ła­twi­łem. Kom­pa­nia mnie jed­nak tro­chę od­je­cha­ła. Po­dob­nie jak koń, któ­re­go przy­wią­zać do ja­kiej ga­łąz­ki mi się nie chcia­ło. Gdy po niego zmie­rza­łem przy­da­rzy­ła mi się rzecz nie­sły­cha­na… Wpa­dłem do doła. I to nie byle ja­kie­go, bo czar­cie­go, o któ­rym już opo­wie­dzieć oka­zję mia­łem. Kiedy pró­bo­wa­łem się z niego wy­gra­mo­lić, za­czę­ło się. Krzy­ki, rże­nie koni, szczęk oręża. Zro­bi­ło mi się go­rą­co jak­bym do garn­ca z wrząt­kiem wpadł. Wrza­ski God­fry­da od razu dały mi znać, że to pru­sac­ki napad. Bałem się jak cho­le­ra. To spo­tka­nie z de­mo­nem prze­ży­łem, by od pru­sac­kich dzid po­mrzeć? – prze­szło mi przez myśl. Na szczę­ście dół od ta­kie­go losu mnie oca­lił. Komu bo­wiem do głowy przy­szedł­by po­mysł, że w dziu­rze ukry­wa się jesz­cze pe­wien mnich? Dla mych kom­pa­nów była to nie­ste­ty ostat­nia walka. Sami z tego pa­do­łu jed­nak nie ode­szli. Za­bra­li ze sobą kilku pogan, ale szans nie mieli. Szko­da mi ich szcze­rze. Mo­dli­twy w ich in­ten­cji nie ską­pię. Ale cóż po­ra­dzić. Kie­dyś umrzeć trze­ba, a dla wo­jow­ni­ka zgi­nąć w bi­twie to ponoć za­szczyt. Nie mnie to roz­są­dzać.

No. Od razu lżej na sercu. Su­mie­nie me też już chyba za­do­wo­lo­ne. Pora więc koń­czyć. Na mo­dli­twę trze­ba się udać. Ubyt­ku in­kau­stu i per­ga­mi­nu nikt nie za­uwa­ży, w prze­ci­wień­stwie do nie­obec­no­ści na po­po­łu­dnio­wym na­bo­żeń­stwie…

Koniec

Komentarze

Jakoś nie wcią­gnę­ło mnie to opowiadanie.Niestety, słabe.

Na­wi­jan­kę masz nie­złą, ale na­cią­ga­ne to strasz­nie. Po­czą­tek, ro­zu­miem, miał wpro­wa­dzić w kli­mat. Sam w sobie, faj­nie się czy­tał, ale jako ele­ment opo­wia­da­nia, to tak nie do końca mi pa­so­wał. Wy­pa­dasz też czę­sto ze sty­li­zo­wa­nej kon­wen­cji. Słowa: "lać mi się chce", "kur­du­pel", "spo­kój, do cho­le­ry", nijak mi nie pa­su­ją do resz­ty.
Naj­sła­biej wy­pa­da cała scena z dia­błem w ko­ście­le. Jak pa­ro­dia, te­atrzyk. Głów­na scena opo­wia­da­nia, kul­mi­na­cja, a Ty zro­bi­łeś z tego taką ni­ja­ką po­ga­dan­kę i ze strasz­ne­go dia­bła, takie nie wia­do­mo co.
Re­alia: za­dba­łeś o to, żeby dzia­ło się w od­po­wied­nim cza­sie- rok 1225, i żeby umie­ścić za­ko­ny, które chry­stia­ni­zo­wa­ły Prusy: cy­ster­si i świe­żo przy­by­li Krzy­ża­cy ( zwani Za­ko­nem Szpi­tal­ni­ków). To ci się chwa­li.
Szko­da, że po­tkną­łeś się na re­aliach ko­ściel­nych: w ta­ber­na­ku­lum nie prze­cho­wu­je się wina mszal­ne­go. Może nie to mia­łeś na myśli, ale pi­sząc o pu­stych bu­tel­kach i roz­bi­tym ta­ber­na­ku­lum, to wła­śnie su­ge­ru­jesz.
Suma su­ma­rum, daję ci 3

Sty­li­za­cja wy­szła Ci dosyć kiep­sko i nie­rów­no. A co do tek­stu, to, na mój gust, za duzo tu lania wody, za mało kon­kre­tu.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Tekst jest - że tak po­wiem - słabo zba­lan­so­wa­ny. Mam na myśli to, że raz skła­da się z cięż­kich, przy­dłu­gich opi­sów by po chwi­li przejść w ni­by-dy­na­micz­ny dia­log. Na­pi­sa­łam "niby" po­nie­waż dia­lo­gi też tro­chę się cią­gną. Nie są na tyle za­baw­ne i zaj­mu­ją­ce, by na dłu­żej przy­kuć uwagę. Wstęp jest cał­kiem fajny i roz­mo­wa z de­mo­nem w sumie też. Nie­ste­ty za mało tu akcji i hu­mo­ru, a za dużo zbęd­nej waty. Czy­ta­jąc, czu­łam się jak­bym oglą­da­ła ni­sko­bu­dże­to­wy film - fan­ta­sy bez "dro­gich" efe­tów spe­cjal­nych i scen akcji. Tak pew­nie wy­glą­dał­by książ­ko­wy Wiedź­min, gdyby pi­sa­no go na pod­sta­wie filmu, a nie od­wrot­nie. Jest w tym po­mysł i kilka nie­złych scen, ale więk­szość opo­wia­da­nia to zmar­no­wa­ny po­ten­cjał.

No cóż. Dzię­ki za opi­nie i przede wszyst­kim wy­tknię­cie sła­bych punk­tów. Mam na­dzie­ję, że ko­lej­ne opo­wia­da­nie bę­dzie już lep­sze :)

Nowa Fantastyka