- Opowiadanie: Akallabeth - Hajda na młyn (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Hajda na młyn (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hajda na młyn (SZABLA I KONTUSZ 2011)

Ogarki świec leniwie dogasające w pospolitych, glinianych kagankach coraz niklej oświetlały izdebkę, tylko twarze siedzących przy stole mężczyzn, niekiedy nalane i pucołowate, innym razem surowe i ogorzałe, wciąż był wyraźnie widoczne.

Ów mrok, którego wątłe płomyki nie były w stanie rozjaśnić, owe oblicza straceńczo zawieszone w powietrzu, sprawiały wrażenie balu widm, głów ściętych sączących w skupieniu rzadką polewkę alibo zajadających się kaszą, tudzież inną prostą a smaczną strawą, nieomal z chłopskiego stołu.

Wszystkiego było kilkunastu chłopa. Choć różnili się bogactwem stroju i urodą, wszyscy, jak jeden mąż, dźwigali u boków starożytne wręcz, czasem nawet rdzewiejące, ciężkie, nieporęczne szabliska. Dla jednych były one jeno znakiem rodowym, pamiątką dawnej dumy, dawnego dobrobytu, drudzy zaś pewnikiem nosili je nie od parady, szpetne, pokryte bliznami fizjognomie dawały świadectwo, iż tarcze honoru tych zawadiaków nie lśniły czystością.

Nim półmiski, wazy oraz dzbany opustoszały zupełnie, siedzący u szczytu stołu szpakowaty i zgrzybiały, choć niestary jeszcze, szlachcic chrząknął doniośle. Silny głos był ostatnią z niegdysiejszych przewag, którymi się chlubił. Ostatnie, nieliczne zresztą rozmowy umilkły. Niczym nie zmącona cisza, pełna nie bojaźliwego szacunku, strachu nawet, lecz ta z gatunku skupienia gdy nadchodzi potrzeba radzenia nad własnym losem, nadała przemowie wzniosłej powagi.

– Bracia! Trud nasz, cierpliwość i praca nasza, niedługo nagrodzonymi będą. Nadszedł kres czasu oczekiwania, pora działać, nim nędza wykreśli z naszych myśli te, świadczące kim jesteśmy!

Dodatkowego dramatyzmu dodało chwili żałośnie stłumione beknięcie jednego z biesiadników. Gdyby określenie piorunujące spojrzenie nie było jedynie czczą metaforą, to pod siłą wzroku gospodarza powietrze wypełniłby swąd palonego mięsa, a liczba obecnych zostałaby w niewyjaśniony sposób zredukowana o jeden.

– Dzisiejszego ranka posłałem synów i pachołków po materiały – kontynuował perorę pan domu. – Wały ziemne i doły przeciwko szarży konnych są prawie gotowe. Obiecane przez oficera Małosławskiego dwie dziesiątki kuszników przybyły godzinę temu, przed jutrznią powinny pojawić się trzy pozostałe halabardników. Jutro stawimy fundamenty pod dzieło zaczynające nową epokę…

Długo jeszcze przemawiał ten jegomość podobnym tonem. Jedna po drugiej gasły zarówno świeczki jak i ogniki uwagi błyszczących oczu słuchaczy. Nowych nie wniesiono, bo to i nastrój odpowiedni po temu, i oszczędność pewna. Coraz chłodniejsze powietrze zapowiadało nadchodzący świt rychlej anieżeli krwawe rozbłyski pierwszych promieni słońca na horyzoncie.

* * *

 

Ciężkie, pełne kłosy roniły łzy ziarna ze swoich pochylonych żółto-złocistych głów, gdy potrącane końskimi bokami chwiały się niczym wahadło zegara. Nauczone batami stajennych wierzchowce dobrze wiedziały, czym grozi przebieżka pańskimi polami, zatem, jak łacno się domyśleć, to nie własna wola, lecz ludzka ręka, tędy właśnie kierowała jego krokami.

Dosiadał go nie byle kto, sam dziedzic, człek rosły, barczysty, z charakteru porywczy, odziany w bury kontusz i obszerne hajdawery tego samego koloru, raczył się przejażdżką na końskim grzbiecie. Na zatkniętym za pas drewnianym trzonku rytmicznie podskakiwał krótki, gruby łańcuch, a na nim z kolei kolczasta kula.

Nasz dziedzic, albo raczej Dziedzic, bo choć sędziwa babka, głowa rodu i właścicielka majątku, wciąż jeszcze dychała, już nie pierwszy rok on właśnie sprawował faktyczne rządy nad gospodarstwem, toteż Dziedzicem obwołali go przez wzgląd na szlachetność owego miana oraz respekt, jakim go powszechnie darzono; nadużywszy ostatnio, ku swojemu utrapieniu, rozkoszy bezczynności wybrał się pewnego dnia na objazd swojej dziedziny.

Bartłomiej zwany Kiścieniem z pewną dozą okrucieństwa smagnął zwierzaka ostrogami, a okrążywszy pokryty kobiercem kwiatów pagórek stanął twarzą w twarz z dumą swojej roztropności, źródłem dostatku, miejscem wyzysku całej okolicy– jednym słowem z młynem, ceglanym klejnotem rozległego folwarku. Receptą na sukces gospodarczy okazało się zburzenie wszystkich budowli tego przeznaczenia w powiecie i nałożenie wręcz lichwiarskich cen.

Nie dane mu jednak było długo raczyć zmysłów owym widokiem. Tętent kopyt machinalnie przywołał marsowy wyraz na jego twarz, groźnie poorał mu czoło i zmusił do obrócenia się ku ciągnącemu jego śladem jeźdźcowi. Jeszcze silniej zmarszczył brwi, gdy poznał w nim swojego siostrzeńca, w chwilach rozczulenia nazywanego osłem.

– Czego chcesz, psi synu?

– Wuj przykazał, aby…

– Rzekłem ci już raz, a powtarzać się nie lubię – przerwał poirytowany Bartłomiej. – abyś mnie wujem przy ludziach nie tytułował.

– Toć tutaj tylko my dwaj… – bronił się skonfundowany krewniak.

– A może jam nie człowiek? Możem zwierz jaki? Hę?! – nie dając rozmówcy szansy odpowiedzenia zapytał. – Co tak gonisz za mną, jak wilk tropem owcy?

– Drużyńskiemu podle Majdanka mieszkającemu przypomniałem dług względem naszej familii i gardło uroczej córki. Zaraz się potem oblał i przez łzy prosząc, by jedynaczki nie tykać, jak z rękawa sypnął patrykiewiczowymi konceptami

– Do rzeczy – zgryźliwie upomniał go Kiścień. – Na licho mu budulec i pozostałe żelastwo?

– Stary umyślił sobie z całą tą zaściankową hołotą młyn budować.

Dziedzic, wyrzucając z siebie na przemian masę przekleństw i śliny, wyciągnął broń, od której wywodził się jego przydomek, zakręcił nią młyńca nad głową, nie tylko swoją, ale i siostrzeńca, który w ostatniej chwili przylegając do grzbietu wierzchowca, cudem uniknął jej rozbicia.

Tymczasem poderwał się silny wiatr, pociemniało, zaś jaskółki brzuchami muskały czubki coraz niższych jabłoni odległego sadu, Wicher ochłodził trochę zapał Bartłomieja. Tylko trochę.

– Psubraty, chudo pachołcy, pankowie pod dwóch siadający na jednego konia! Zboże mielić wam się zachciało? Dobrze! Ale najsamprzód ja kulasy wam poprzetrącam, z lepianek waszych jeno niebo a spaloną ziemię pozostawię. Wam rzepę na ojcowiźnie sadzić, karku nad nią nachylać. Moresu dla lepszych nahajką nauczę!

– Wszyscyśmy bracia w stanie, a że jedni grosza mają więcej… – niespodziewaną głębią przemyśleń popisał się syn siostry, tylko słabnącemu słuchowi brata matki zawdzięczając życie.

– Janko! – zawołał Kiścień zapominając, że ten stoi tuż obok.

Janko dawno nie słyszał z ust wuja swojego imienia, dopiero po dłuższej chwili domyślił się, iż mówi on do niego.

– Natychmiast zwołaj rodzinę, każ zbroić służbę, pewniejszych z nich poślij do moich kumów z Kompanii. Niech mnie kule biją, jeśli przed wschodem słońca nie zbiorę dwóch setek jazdy! Trzeba nam odpłacić za afront – osądził błądząc myślami wokół mile brzęczących monet, które utraciłby nie mszcząc się na rzucających mu w twarz rękawicę.

– Wzgórze poryli dołami, palików i żerdzi nasadzili, a i pięćdziesięciu pieszych pod Małosławskim ściągnęli – chmurniejące szybciej od nieba oblicze Bartłomieja przykazało mu dodać. – Idę o zakład: raz, dwa ich to samo licho dalej poniesie.

– Znam tych całych żołnierzyków. Pokaż takim pełną beczułkę i rąbek chłopskiej spódnicy to i wiatru w polu pilnować gotowi – charknął i splunął Dziedzic.

– Zima ciągnie, chłód ich przegoni.

Bartłomiej, jakby węsząc podstęp, czy nawet spisek, uniósł brwi w sposób wyrażający nie zdumienie, lecz szok wywołany głupotą autora tej wypowiedzi.

– W koszarach dziury większe od ścian, jaka im różnica, gdzie kuper na mróz wystawiają? Tu przynajmniej stodółki ciepłej im ta tłuszcza, co ich zawezwała, nie poskąpi.

Zamyśliwszy się ciągnął dalej.

– Książęcych ludzi roznieść na kopytach nie wypada, już po ostatniej rejzie chciał posłać na mnie kilka wybornych chorągwi, gdyby mu spowiednik odstąpienia kary intencją ozdrowienia córki nie nakazał, ciasno mogłoby mi być w tym kraju. A że pierworodnej się zmarło, to i dobroci na kolejne ułaskawienie mu nie stanie i uciechy mu tylko dostarczym. Niepolitycznie bić jego wojsko. Niepolitycznie.

Zapowiadająca burzę cisza oraz pierwsze, ciężkie krople zwróciły uwagę rumaków. Zarżały niepewnie, skarżąc się na los i oznajmując światu chęć powrotu do domu. Świat nie przejął się ich prośbą, a jeszcze mniej przejęli się nią dosiadający koni mężczyźni, których lica z wolna przyozdabiały cieniutkie strużki wody.

Z wolna, jakby do samego siebie, Kiścień mruknął:

– Babka…

Niknąca gdzieś za dachem młyna błyskawica podzieliła nieboskłon na dwie części. Ponury huk obudził ogół okolicznych śpiochów w liczbie trzech. Jeden z nich był na tyle pijany, by ledwie otworzyć jedno oko. Kolejnym okazał się przystojny parobek, odnajdujący przyjemność leżenia na stercie siana o każdej porze dnia i nocy. Ostatnim jest aktualnie dobrej, a konkretnie świętej, pamięci, zubożałym szlachcicem, a od wczoraj także: wiernym towarzyszem, przyjacielem wielkiego serca, życzliwym sąsiadem etc. etc. choć wcześniej zwano go zakałą stanu szlacheckiego i prymitywnym opojem. Wstał, zaspanym wzrokiem zlustrował pokój, następnie spostrzegłszy swoje martwe ciało poklepał je po ramieniu i jak gdyby nigdy nic wszedł do kuchni. Niejasne podejrzenia wzbudziły dopiero: płacz żony i brak złośliwego zrzędzenia z jej strony. Nie do końca wiedział, co bardziej.

Janko wzdrygnął się. Właśnie teraz, jakby wychodząc z przytulnej sieni, przejął go chłód, kolce lodu wbijając się aż do kości rozniosły wraz z krwią strach. Czuł każdy, najmniejszy odprysk kropel deszczu na skroni, cały drżał ociekając przeraźliwie zimną cieczą.

Bartłomiej zwany Kiścieniem obojętnie spoglądał na trzymany w dłoni kiścień.

– Babka… – powtórzył bezgłośnie poruszając ustami.

 

* * *

 

– Demona, demona – zaskrzeczała jadowicie wysoka, chuda staruszka, która pod tym względem śmiało mogła się pojedynkować z najgroźniejszymi wężami kontynentu europejskiego. – Wprzódy to się druhów zbierało i jechało naprzód. Co się dało to się rabowało, co nie – paliło, a i dziewojom rozrywkę nielichą czyniło. A teraz to niepolitycznie. Niedługo przyjdzie wiadro pod spódnicą nosić, bo to i do wychodka pomykać niepolitycznie. Byś parę czerepów rozpłatał, zrazu by ci durne mrzonki z łba wywietrzały, kochany Bartusiu.

Kochany Bartuś rozpaczliwie rozejrzał się po piwnicy przerobionej na jednoizbowe mieszkanko, jakby szukając wyjścia okręcił się, lecz zaraz powrócił do poprzedniej pozycji.

Jedynymi meblami w pomieszczeniu były: niskie, twarde łóżko, ciężki, dębowy kredens i… tyle. Centralny punkt, leżący na wprost schodów, z których, na wypadek gdyby leciwa kobieta zachciała opuścić swoją pustelnię, co drugi obluzowano, zajmował misternie wyrzeźbiony fotel bujany, zza niego zaś nieśmiało wyglądały pojedyncze smugi światła cisnącego się przez jedyne okienko. Owe połączenie jasności i cienia, przeważnie tego drugiego, tworzyło atmosferę siedziby przywódcy tajemnego kultu. Istotną różnicą był jedynie fotel, na którym, nawet gdyby chciał, takowemu kapłanowi kołysać się zabraniała duma z piastowanego stanowiska. Babka nie miała w tej kwestii żadnych oporów.

Miała za to długie, srebrzystoszare włosy upięte w ciasny kok, zieloną, wyblakłą suknię oraz pomarszczoną jak wysuszona śliwka twarz, pokrytą grubą warstwą krzykliwego makijażu. Efekt był taki, jakby ktoś ze starego, kilkuletniego kartofla próbował zrobić wielkanocną pisankę.

– Zresztą jak ja bym ci mogła pomóc? Ja, biedna, schorowana starowinka? Ty mnie jeden, Bartusiu, pozostałeś…

Kiścień poczekał, aż „biedna starowinka" wybełkocze swoje i odpowiedział półsłówkiem.

– Pamiętnik dziadka Hieronima.

– Ten jeden dzienniczek mi z całego dobytku pozostał…

Dziedzic jej majątku westchnął przeciągle i oparł się o pokrytą gobelinami ścianę, Niechybnie tak właśnie by uczynił, gdyby ręka mu nie ugrzęzła w połowie drogi poprzez mur przykrego zapachu. Dopiero teraz spostrzegł wilgoć, zacieki widoczne nawet przez grubą tkaninę. Wcześniej uważał, że to ciało staruszki wydziela tak okropny fetor, a o ile zwyczajny smród można nazwać duchem brutalnie muskającym nozdrza, to woń tej kobiety zdecydowanie dorobiła się ciała, zdolnego szybkim ciosem roztrzaskać nosy nieszczęśnikom znajdującym się w pobliżu.

Nie mylił się, owe mokre ślady jedynie doprawiały główne danie odoru babki.

– Ponoć swego czasu dziad mój nad odmładzaniem pracował. Może by i babcię o jakie pięćdziesiąt lat cofnąć by się udało… – zauważył głosem słodkim jak konfitura. Z cytryny. Surowej i świeżej. – No, ale trudno…

– Pięćdziesiąt temu, to ja… he,he… inne wtedy stawiali stodółki… młodam była, głupia… he,he. To znaczy, że mogłabym znowu… hu, hu, hu? – pytająco zarechotała staruszka.

– Hu, hu – zimnym głosem potwierdził wnuczek.

– Tedym winna ci ofiarować ów zeszycik. Dla dobra rodu – dodała.

Płomień zwycięstwa rozjaśnił twarz Bartłomieja.

– Najpierw jednak ucałuj mamusię twojej mamusi.

Pochodnia triumfu z głośnym sykiem wpadła do ciemnej toni stawu zaskakującego obrotu sprawy. Zdecydowanie nie tego oczekiwał Kiścień.

Tymczasem kobieta pochyliła się do przodu, wyczekująco przymykając oczy. Wnuk nie namyślał się długo. Przejechał z odrazą dłonią po najbliższej ścianie i delikatnie pacnął kleistą mazią w jej policzek. Mile połechtana dowodem oddania wstała i podała mu coś, na czym siedziała, a co wcześniej uznał za poduszkę.

Ohydnie ciepła książeczka zwędrowała za pas szlachcica. Bez słowa, przeskakując po trzy stopnie, pognał oznajmić światu dobrą nowinę. Już po pierwszym susie natrafił na fałszywy stopień i runął jak długi. Nie przejął się tym, nieznużenie pnąc się ku górze masował tylko bolący łokieć.

 

* * *

 

Godzinę później, po gruntownym, jak na tak skromne zasoby czasu, przestudiowaniu pamiętnika, Kiścień zasiadł w jadalni przed wszystkimi domownikami. Poleciwszy uprzednio Jankowi poinformować pozostałych czego dotyczyć będzie spotkanie, przywódca familii zaczął bez ogródek. Mówił niskim, chrapliwym głosem, wywołanym kontaktem z literaturą. Nie jest do końca jasne, jakim sposobem czytanie wywołało u niego chrypę, ale zwykł on miewać biegunkę w zetknięciu ze słowem pisanym, toteż w zestawieniu z tak wyjątkowymi umiejętnościami nie było się czemu dziwić.

Kiścień, smakując każde słowo, oznajmił nabożnym tonem.

– Zamierzam przywołać i zaprosić w te progi istotę ludziom cierpienie i rogi przypinającą.

– Gaszka? – zdziwił się nikomu nieznany krewniak, egzystujący „na garnuszku" Bartłomieja od paru długich miesięcy. Wprawdzie wszyscy widzieli go pierwszy raz na oczy gdy pojawił się jesienią prosząc o schronienie, ale rodzina to rodzina – z domu wyrzucić nie wypadało.

Piętno papieru, atramentu i słów wypaliło w umyśle Dziedzica trwały ślad, bowiem wyjaśnił z politowaniem.

– Diabła.

Zapadła cisza jak makiem zasiał. Wprawdzie widok kogoś siejącego mak wzbudza ciszę wyłącznie, gdy uzna się go za osobę psychicznie chorą, chowającą pod pazuchą zakrwawioną siekierkę, ale porównanie te jest, ogólnie rzecz ujmując, prawidłowe.

W normalniej rodzinie wybuchłoby nie lada poruszenie, może nawet zgorszenie na myśl o przywołaniu siły nieczystej. Ale to nie była normalna rodzina.

– Czyli czarta poślem na ufortyfikowany młyn, a sami uderzymy na niebronioną wieś? – ucieszył się dziobaty wujek.

– Sprytnie, bardzo sprytnie. Pozwoli to nam odwrócić uwagę od pozornie najważniejszego punktu… – zawyrokował jakiś strateg-samozwaniec, ale głos jego zaginął w ogólnej wrzawie.

– Palić, gwałcić, rabować!

– Gwałcić, gwałcić, gwałcić! – zawył z drugiego końca stołu jeden z młodszych kuzynów, z którego pokoju dochodziły nocą przeróżne dźwięki, przy czym walenie w ścianę, beczenie kóz, ujadanie psów, lub nawet muczenie krowy (nie pytajcie) nie było niczym niezwykłym.

Kiścień coraz mniej przychylnym wzrokiem spoglądał na harmider, rwetes jaki czyniła podniecona rodzinna trzódka. Generalnie nie miał nic przeciwko hałasowi, lecz nie skończył jeszcze przemawiać. Uznawszy, że taka sytuacją graniczy z obrazą podniósł się groźnie, szeroki w barach niczym niedźwiedź, równie groźny i silny, zwinął dłoń w trąbkę, po czym przyłożywszy ją do ust, jakby chcąc przerwać tumult jednym, potężnym rykiem reprymendy…

Namyśliwszy się zwinął ją jeszcze mocniej i trzasnął nią najbliższego szczęśliwca w osobie teścia Tadeusza. Nieoczekiwany zwycięzca loterii „Traf we mnie!" poleciał wraz ze stołkiem do tyłu i czule powitał podłogę potylicą.

Tadeusz należał do gatunku najdumniejszych przedstawicieli rodu ludzkiego. W normalnych warunkach całą ciętością języka zażądałby satysfakcji, jednak podczas dysputy z Bartłomiejem należy mieć na uwadze dobro wszystkich, zdatnych do odcięcia, części ciała, a te, jego zdaniem, ceniły siebie jako wspólną, integralną całość. Udawszy, że się przewrócił, w skupieniu eksploatował palcem złoża w kopalni nosa.

Sala stopniowo wyludniała się. Dziedzic wysyłał kolejnych: tego po zioła, tamtego uprzątnąć piwnicę, innemu jeszcze chleba świeżego przynieść nakazawszy.

– A ty, kozi ogonie – oznajmił wskazując palcem siostrzeńca. – czarnego maga masz mi zaraz przyprowadzić.

Wprawdzie sam nie miał pojęcia, kim jest ów mag, co było barierą wręcz nie do pokonania, jednak nie mogąc dać tego po sobie poznać uznał, że zda się na innych. Przecież zamęczyłby się robiąc wszystko własnoręcznie!

– Kogo? – dopytywał się młodzieniec.

– Ogłuchłeś? – warknął Bartłomiej. Mając kły mniejsze od przeciętnego wilczura potrafił roztoczyć taką grozę, że głaskanie pieniącego się bydlaka wydawało się bezpiecznym zajęciem na długie, zimowe wieczory.

– Jak to „kogo"? Czarnego… – nieporadnie przyszedł Jankowi w sukurs teść Tadeusz, ale pohamował się zdawszy sobie sprawę, iż sam nie ma pojęcia o czym mówi.

– Nie dalej jak wczoraj w karczmie proboszcza czarnym nazywali! – popisał się wiedzą ostatni obecny krzykacz.

– Po cóż niby ciągle w tej czarnej szacie paraduje? – podchwycił ochoczo Janko.

– Na pierwszy rzut oka widać, że czarny. A to połowa tego, co nam potrzeba – nieugięcie wspierał go Tadeusz. – A jak kij poczuje na plecach, to zaraz sobie arkana czarnoksięskie przypomni.

Utwierdzając się wzajemnie w tym przekonaniu wyruszyli razem, by go przyprowadzić.

Dziedzic był zachwycony. Ostatni raz podziwiał wiejski kościółek goniąc pod same jego wrota jednego z adwersarzy, prawie więc zapomniał o magicznych zdolnościach duchowieństwa.

„Czasem się na coś przyda, ta rozwrzeszczana hałastra" – pomyślał Bartłomiej. Kłody przeszkód znikały z drogi.

 

 

* * *

 

Nim słońce ukryło swe mieniące się czerwienią oko przygotowania do rytuału zostały ukończone. Przyniesiono też (stawiał opór) nowo mianowanego czarodzieja. Niewiele baczono na jego sprzeciwy, a i wykrętów słuchano niechętnie, bo choć jest to mąż w sile wieku, poważny, uczony, szanowany ulubieniec biskupa… No dobra, nie posiada on żadnego z wyżej wymienionych przymiotów. Był taki jak zwykle, mianowicie niski, o ziemistej cerze, wiecznie poddenerwowany.

-Diabła przywołać? To nie moje rzemiosło, ja, jako rzecze święty… jak mu tam… Święty pracę mam na opak – odpędzać pomioty piekielne. A i to po prawdzie – kontynuował żałośnie. – nie najlepiej mi wychodzi. Raz tylko zdołałem przegnać poczwarę, co to w kuśkę Zbrasławica wszedłszy chędożyć mu dziewki w folwarku nakazywała.

– Jakżeście tego dokonali? – zainteresował się ktoś.

– A no żem czarcie siedlisko od reszty zdrowego organizmu odrąbał.

Przeciągły świst kilkunastu męskich piersi wstrząsnął szybą w oknie, tylko babka rechotała okrutnie.

– Słyszałam, ze stary ładnie wam za ratunek próbował odpłacić.

Bliżej nieznaną sztuką babka, podobnie jak inne emerytki, mogła służyć za plotkarskie kompendium wiedzy o połowie województwa. Naukowcy do dziś próbują ustalić, jak zamknięte w pokojach staruszki zdobywają tak rozległe dane wywiadowcze.

– Próbował – potwierdził klecha. – Szczęściem jak ogień pod plebanię podkładał książęcy oficer zajechał, a zapytawszy pierwej czy mu licho tym razem do łba nalazło, rapierem pogroził i rzekł, ze takowych metod w pułku od dawna się imają, tedy i na głowę kuracyję odpowiednią tym ostrzem zalecić mu może.

– Dosyć – przerwał Bartłomiej. – Tu masz instrukcję, rób swoje.

Kapłan jęknął.

– Gdzie ofiara z dziewic? To nie po bożemu tak czarta wzywać – oburzył się kuzyn hodujący w pokoju zwierzęta.

– Nie mogę, nie powinienem – łkał duszpasterz.

Kiścień łagodnie, jak ojciec upominający syna, poświecił mu w oczy ostrzem sztyletu.

– Skoro taka wola nieba… Z nią się zawsze zgadzać trzeba.

Piwnicę uprzątnięto. Fotel oraz siedzącą na nim kobietę odstawiono do kąta, a ich miejsce zajęło krzesło oraz dębowy stolik, na nim zaś kubek, dzban z gorącą wodą, przeróżne zioła i rośliny.

Duchowny śpiewnym, acz przerywanym, głosem począł czytać książkę. Jego dłonie pracowały oddzielnie, niezgodnie z rytmem nuconej pieśni, niebezpiecznie przypominającej kościelną łacinę. Nalał wody do kubka. Mocząc w nim poszczególne składniki parzył napar o słodkim, acz orzeźwiającym, zapachu. Na koniec donioślejszym głosem wykrzyknął parę fraz, odsunął się i już na stołku siedziało coś, nonszalancko siorbiąc parującą ciecz.

Bardziej twórcze byłoby opisanie smugi bieli tryskającej z sufitu, przy okazji zrzucając chmury kurzu, lecz tak jak wcześniej nikogo nie było, tak w ułamku sekundy pojawił się ten osobnik. Osobnik, sądząc z twarzy – mężczyzna, miał twarz ludzką, posturę równie ludzką. Nie cuchnął siarką, nie miał rogów, jedynie nienaturalnie jasna szata i para skrzydeł o złocistych piórach zadawały kłam opinii, iż jest to człowiek. Nie tak wyobrażali sobie diabła.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – niezbyt rozsądnie powitał go proboszcz, zasłaniając się wyszukanym w kieszeni różańcem.

Istota jakby dopiero teraz zauważyła zebranych.

– Na wieki wieków – odparła.

– Potężny skurczybyk, że się boskiego imienia nie przeląkł– z pewną dozą podziwu szepnął Tadeusz.

Babka miała większe wątpliwości. Podejrzliwie wertując wspomnienia osądziła:

– Hieronim jakiś religijny się zrobił na starość, modlił się ciągle…

– To z obawy przed zemstą demonów, z którymi się bratał – oznajmił niepewnie Bartłomiej.

– Kim jesteś? – głupio zapytał Janko.

– Sługą Pana – odparła istota.

– Job twoju mać… – zaklął z europejska Dziedzic.

– Od razum wiedział – bez dziewic szlag trafi ceremonię!

– Nie przybyłbym, gdyby zło tu łba plugawego nie podniosło.

– Tu żyją ludzie poczciwi i wiary ogromnej – zaczął niewinnie Bartłomiej. – Nawet własnego Sługę Bożego mamy, coby na co dzień oczyszczenia poprzez spowiedź i pokutę móc zażyć – i wypchnął klechę na przód, drapiąc go po plecach sztyletem. Jednak nie na darmo zwykł o sobie myśleć, jako o francie kutym na cztery nogi.

– Lecz całkiem blisko mieszka niejaki Patrykiewicz, człek bez czci i rozumu, bezbożnik znany. Właśnie umyślił on sobie świątynię stawić, gdzie by mógł lud ku nieprawości popychać i szatańskie imię sławić.

Postać wstała. Dopiero teraz mogli docenić ogrom jej postury, rozpiętość skrzydeł oraz ciężki koncerz przewieszony przez plecy, którego, rzekłby kto, przed chwilą nie było.

– Zatem, chrześcijanie, wypełnijmy swój obowiązek!

 

* * *

 

Pewnej słotnej nocy… Chociaż nie, nie było nocy… Płomienie gniewu i kary rozpaliły nieboskłon, w świetle błyskawic dwie setki jeźdźców omijały rozjarzone wzgórze, kierując się do widocznych na południu zabudowań. Po wzniesieniu dumnie kroczyła nieludzka sylwetka, raz po raz wznosząc i opuszczając miecz.

Tymczasem jazda ruszyła do szarży. Okrzyki „Hajda!" i „Bij! Zabij!" budziły chłopów i ich rodziny. Za późno. Nie upłynęła godzina, a co się dało to zrabowano, co nie – spaliło, a i dziewojom rozrywkę zapewniło. Niektóre, z czystej przekory, udawały że nie chcą, ale kto by się babskim gadaniem przejmował…

 

***

 

Posłowie

 

Jest to pierwszy tekst mojego autorstwa, który gdziekolwiek zamieszczam. Podczas kopiowania z edytora tekstu poszły do diabła akapity, niektóre myślniki itp. Starałem się to poprawić przed zamieszczeniem tekstu, ale uprzedzam – mogłem nie wszystko wychwycić. Samo "dzieło" wydaje mi się być dość specyficzne. Nie znam poziomu, jaki na ogół tutaj panuje (jestem nowym użytkownikiem), ale wydaje mi się, że mój zwichrowany umysł raczej nie przelał na papier najrozsądniejszych i najbardziej typowych treści, zresztą poniekąd to właśnie mi odpowiada. ;) Czy jest to zaleta czy wada oraz czy jest to strawne czy odwrotnie – przyprawia o mdłości, to pozostawiam do oceny. Na koniec pragnę dodać, iż nie było moim celem obrażanie jakichkolwiek poglądów czy uczuć religijnych, etycznych itd. itp., raczej coś w rodzaju… Sam do końca nie wiem co to ma być. I nie chodzi mi o zwykłą niewiedzę, raczej o powstrzymanie się od dostrzegania czegoś, czego w rzeczywistości może wcale tutaj nie być. Ale nie do końca tylko to… ;)

Koniec

Komentarze

Tylko przejrzałam. Dopisz w tytule "(Szabla i Kontusz 2011)". Najlepiej przed północą. Więcej osób przeczyta, a treść chyba pasuje do tematu konkursu ;) Jutro przeczytam, bo zapowiada się nieźle.

To jest opowiadanie na konkurs " Szabla i kontusz 2011"? W takim przypadku brakuje uzupełnienia tytułu. 

No na razie nie jest. Ale IMO mogłoby być.

Zacżęlo się ciekawie. 
" Ów mrok, którego wątłe płomyki nie były w stanie rozjaśnić, owe oblicza straceńczo zawieszone w powietrzu, sprawiały wrażenie balu widm, głów ściętych sączących w skupieniu rzadką polewkę alibo zajadających się kaszą, tudzież inną prostą a smaczną strawą, nieomal z chłopskiego stołu." Robierając zdanie logicznie, wyszło mi na to, że mrok. wątłe płomyki i oblcza  staceńczo zawiesone w powietrzu wzięte razem do kupy były balem widm albo  ( dla odmiany) głowami ściętymi,  sączącymi coś tam ( polewkę się sączy ?) ... No tak, ąle oblicze jest cżęścią głowy, a w yum zdaniu oblicza były już wcześniej.  
Skroman rada - podzielić tę patetyczną frazę na co najmniej cztery zdania, spójne logicnie. 
Zobaczymy, co będzie dalej.

Sorry za literówki w poście powyżej. Rozbawiło mnie to zdanie, a sam nie zróciłem uwagi na wlasne błędy popełnione podczas pukania w klawiaturę ... Pardon.

Jak już pisałem jestem tutaj nowy, widziałem już tytuły z owym dopiskiem, ale nie miałem pojęcia o jakimkolwiek konkursie, czysty przypadek, iż (być może) tematycznie do niego pasuje. Teraz już jest chyba po czasie. A co do wymienionego powyżej zdania: powiedzmy, ze to był przebłysk niekontrolowanego (tak niekontrolowanego, że aż balansującego na granicy bezsensu) geniuszu. :P Dalej już raczej podobnych zdań nie doświadczysz, powiedzmy, że im dalej tym... inaczej.

Pomysł mi się podoba, całkiem sympatyczny, gorzej z wykonaniem. Po pierwsze: miałam wrażenie, jakby test pisały dwie różne osoby, bo po poważnym początku nagle całkiem zmieniasz styl narracji. Jak dla mnie to minus, jak już zaczynasz jakimś stylem, to kontynuuj go konsekwentnie. Po drugie: jak dla mnie wrzucanie do tekstu z epoki "naukowców" i "makijażu" odbiera mu bardzo dużo uroku. Wydaje mi się, że jak już łapiesz się za tematykę historyczną, to też wypadałoby siejej konsekwentnie trzymać.

Ale tak ogólnie to całkiem niezły tekst :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

"Pochodnia triumfu z głośnym sykiem wpadła do ciemnej toni stawu zaskakującego obrotu sprawy."- kolejne bardzo ciekawe zdanie.
Niestety, opowiadanie bardzo przeciętne. Fabuła  - nieciekawa. Intryga - wątła. Coś się dzieje, ale nie wiadomo za bardzo dlaczego i po co. Język opisu nie jest dopracowany. 
Ale jest to debiut, a jak na debiut - znośnie.  Spory tekst ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem. To jest jakiś plus. 
I pozostaje jedno tylko pytanie - szlachcic posluguje sie kiścieniem? Bardzo mało prawdopodobne ...

Całkiem, całkiem, ale były momenty, że tekst autentycznie mnie męczył. Stylizacja niezła, choć - jak wspomniała Suzuki - dość nierówna.

Nowa Fantastyka