
Tego ranka znowu śniłem o Patrycji, ale przynajmniej nie był to jeden z tych krępujących "mokrych snów". Koleżanka z równoległej klasy już od trzech miesięcy zaprzątała większość moich myśli. Byłem w niezłym mentalnym klinczu. Miałem na tyle obiektywizmu, by zdawać sobie sprawę, że to podręcznikowy przykład beznadziejnego uczucia nieśmiałego pryszczatego licealisty do szkolnej piękności, choć jednocześnie niepoprawny optymizm kazał mi ciągle liczyć na cud.
Wyświetlacz budzika pokazywał siódmą za pięć. Musiałem się sprężać, jeśli chciałem zdążyć na lekcje. Tak właściwie, to nie chciałem. Pierwszy był WF, na którym nikt punktualności nie pilnował. Nawet lista obecności była sprawdzana od święta. W dziewięciu przypadkach na dziesięć dostawaliśmy po prostu piłkę do kosza lub siatki, a potem wuefista zamykał się z papierosem w swojej kanciapie.
Zwlokłem się z łóżka i poczłapałem do łazienki. Mijając pokój młodszego brata, słyszałem fragment porannego rytuału wybudzania niepoprawnego śpiocha przez zniecierpliwioną matkę. Wziąłem prysznic, po czym zatrzymałem się na dłuższą chwilę przed lustrem, krytycznie przyglądając się fizjonomii porośniętej meszkiem pseudo-zarostu. Tego poranka jej kondycję można było określić jako górną strefę stanów średnich. Pryszczy było mało i, co najważniejsze, nie było ani jednego pryszcza-giganta. Przetarłem skórę tonikiem, wyrzuciłem wacik do muszli klozetowej i spuściłem wodę.
Obróciłem się do drzwi, nacisnąłem na klamkę i nagle zamarłem. Czekałem przez sekundę, dwie, trzy na ten charakterystyczny dźwięk "łup-bum-plusk!" Od paru miesięcy, gdy rezerwuar toalety kończył się napełniać, wydawał właśnie taki odgłos, po czym trochę wody uciekało do muszli. Nie była to poważna usterka, ot jakaś tam drobna nieszczelność. Zaintrygowany, wróciłem do toalety i nacisnąłem przycisk spłuczki. Charakterystyczny odgłos napełniania "szzzzzzszz" i… cisza. Niesamowite.
– Kibel się sam naprawił – oznajmiłem, wkraczając do kuchni.
– Nie zauważyłam – odparła matka, zdejmując z gazu rondel z mlekiem.
– Ja chcę parówki! – jęczał młodszy brat.
– Nie możesz codziennie jeść parówek – westchnęła.
Nie zwracając uwagi na rodzinne negocjacje, których efekt nie mógł być przecież inny od talerza zupy mlecznej, spokojnie smarowałem bułkę nutellą. Chwilę później byłem już w swoim pokoju, założyłem sweter, jak zwykle tył-naprzód za pierwszym razem i wrzuciłem podręczniki do plecaka. Zbiegłem szybko po schodach a zaraz po wyjściu z klatki schodowej przywitał mnie nieprzyjemny mrozik. Kwiecień w tym roku był wyjątkowo chłodny.
Od stacji metra Natolin dzieliło mnie parę minut marszu. Przeszedłem na drugą stronę ulicy Braci Wagów i zauważyłem przy osiedlowym parkingu znaną dobrze z widzenia starszą panią, wyprowadzającą patykowatego kundelka. Trzymając foliowy woreczek z resztą starej bułki, stała w miejscu, gdzie prawie zawsze można spotkać chmarę gołębi. Wyglądała na lekko skonsternowaną. Od razu dostrzegłem, w czym rzecz – na wydziobanej trawie nie było ani jednego ptaka. Nie tylko gołębi, ale nawet wron, które też czasem zaglądały tam w poszukiwaniu smacznych kąsków. Cóż, zdarza się – pomyślałem i przyspieszyłem kroku.
Bez żadnych niespodzianek dojechałem metrem do Racławickiej. Na WF spóźniłem się ledwie pięć minut, będąc jednym z pierwszych, którzy w ogóle przyszli. Ponieważ akurat na sali gimnastycznej była rozwieszona siatka, wuefista dal nam piłkę do siatkówki i zniknął w kanciapie, zostawiając tylko nieco uchylone drzwi. Rozegraliśmy trzy sety w okrojonych pięcioosobowych składach. Siatka miała tę przewagę nad koszem, że człowiek zbytnio się nie spocił, co stanowiło niewątpliwą zaletą w sytuacji, gdy WF był pierwszą z siedmiu lekcji.
O dziewiątej poczłapaliśmy na najnudniejszy przedmiot wszechczasów, czyli "wiedzę o kulturze". Lekcje prowadziła Joanna Sawczuk, relatywnie młoda nauczycielka, która miała lekką obsesję na punkcie zdrowego stylu życia, co objawiało się choćby tym, że często nie korzystała z komunikacji miejskiej, tylko przybiegała do szkoły w sportowym stroju. Pamiętam, że na początku roku szkolnego widok jej obfitych piersi podskakujących pod obcisłym dresem mocno podziałał na moją nastoletnią wyobraźnię. W zgodnej opinii mojej i kolegów, biust Joanny to był jedyny miły akcent w morzu nudów o teatralnej obrzędowości, homofonii czy innych, równie pasjonujących bzdetach.
Słowa o relacji między kulturą regionalną a narodową wpadały jednym uchem, by wypaść drugim, a ja spokojnie mazałem w zeszycie jakieś bezsensowne esy-floresy. Gdy w końcu na chwilę oderwałem wzrok od zamazanych kartek, nagle postać nauczycielki przykuła całą moją uwagę. Było w niej coś dziwnego, choć na początku nie mogłem powiedzieć co. Wydawała się jakaś… wyższa. Niezbyt dyskretnie wyjrzałem w ławki, by mieć lepszy widok na nauczycielskie biurko. Joanna Sawczuk była w szpilkach.
Bynajmniej, nie analizowałem nigdy wcześniej szczegółów ubioru pani od "wiedzy o kulturze", moje spojrzenia rzadko błądziły poza obszarem jej dekoltu. Nie zawsze ubierała się na sportowo, tego byłem pewny, ale szpilki… Nie, chyba nigdy dotąd, stąd wrażenie, że nagle zrobiła się dużo wyższa. Wtedy oczy wyobraźni spontanicznie oderwały się od sali lekcyjnej powędrowały do domowej łazienki i samonaprawiającej się spłuczki. Potem do pustego natolińskiego trawnika, na którym powinny kłębić się gołębie. Poczułem dziwny dreszcz.
Dzwonek na przerwę wyrwał mnie z zamyślenia. Na kolejnych lekcjach: polskim, matematyce i chemii, miałem poważne problemy ze skupieniem uwagi, matematyczka musiała mnie nawet dwukrotnie wywołać do tablicy, bo za pierwszym razem jej nie usłyszałem. Może dlatego, że byłem rozkojarzony, czas do przerwy obiadowej upłynął mi zaskakująco szybko. Podczas przerwy obiadowej w stołówce nadarzyła się okazja do dłuższej pogaduchy z kolegami.
– Widzieliście, że Sawczuk była dziś w szpilkach? – zagaiłem.
– I co z tego. Jakby była bez stanika… – rozmarzył się Karol, zwany przez nas Wieśmakiem z racji kulinarnych upodobań i, będącej ich rezultatem, dwudziestokilogramowej nadwagi.
– Ja tam całą "wiedzę" przespałem – dodał Grzesiek, drobny nadpobudliwy piegus. – Do trzeciej nad ranem łoiłem w Diablo Trójkę na Battlenecie. W końcu rozjebałem Baala na trudności Hell i mam już sześćdziesiąty siódmy poziom.
– Mnie Diablo Trójka nie kręci – westchnąłem. – Grałem kiedyś w…
Zamarłem, wpatrzony w pusty talerz Karola.
– Co jest? – spytał Wieśmak.
– Co jest? – powtórzył Grzesiek.
Zmarszczyłem brwi.
– Zjadłeś całą zupę – powiedziałem. – Dziś jest pomidorowa. Jak jest pomidorowa, to zawsze zostawiasz marchewkę.
Grzesiek parsknął głośno.
– Kuźwa, ty notujesz, co kto je na stołówce? – zapytał.
– Nie, ale… – mruknąłem, przenosząc pytający wzrok na Karola. Ten milczał przez chwilę, jakby lekko skonfundowany, ale potem odparł:
– Zjadłem. No i co?
– Ale wcześniej nie jadłeś? – dopytałem.
– Nie – przyznał. – Chyba nie. Ale teraz mi się zjadło, może jakaś inna była.
Milczeliśmy przez chwilę, pałaszując drugie.
– Dzisiaj jest dziwny dzień – zacząłem niepewnie. – Nie macie takiego wrażenia? U mnie w domu spłuczka do kibla się sama naprawiła. Albo ta Sawczuk w szpilkach.
– No i… – wymamrotał Karol z ustami pełnymi ziemniaków.
– Sam nie wiem – odparłem i zacząłem szukać właściwych słów. – To są takie jakby zakłócenia, anomalie. Takie małe cuda…
– Porypało cię – stwierdził spokojnie Wieśmak.
– Cud to byś miał, jakby cię nagle Patrycja zaciągnęła do damskiego kibla i zaproponowała obciąganie druta – powiedział Grzesiek, złośliwie szczerząc zęby.
– Odpieprz się od niej, dobra! – warknąłem.
Skoczyliśmy obiad w milczeniu. Byłem wściekły. Grzesiek uderzył w moją czułą strunę. Jest wiele prawdy w twierdzeniu, że szesnastolatkowi marzy się zawsze, wszędzie i o wszystkim, co na drzewo nie ucieka. Niemniej, to co czułem do Patrycji dalece wykraczało poza cielesne pożądanie. I cholernie bolało mnie, że koledzy w swoich komentarzach traktowali ją jedynie jako obiekt seksualnych fascynacji.
Po obiedzie czekał nas jeszcze angielski i niemiecki w podgrupach. Okazało się jednak, że nauczycielka niemieckiego zachorowała i nie ma nikogo na zastępstwo. Perspektywa wyjścia ze szkoły godzinę wcześniej poprawiła mi humor. Ruszyliśmy całą grupą do szatni. Przebrałem się i powoli zmierzałem do wyjścia. Wnet zostałem sam, z tyłu za kolegami, gdyż bujając myślami w obłokach nie mogłem dotrzymać im kroku.
Gdy mijałem pracownię fizyczną kątem oka dostrzegłem, jak sędziwy pan Zaleśkiewicz mocuje się jedną ręką z opornym zamkiem, w drugiej trzymając pod pachą stosik tekturowych teczek. W końcu zamek gwałtownie ustąpił, a teczki wyślizgnęły się z ręki nauczyciela i rozsypały na podłodze. Pospieszyłem z pomocą i po krótkiej chwili wniosłem wszystkie papiery do pracowni i położyłem na biurko.
– Dziękuję… Arturze – wyłuskał z pamięci moje imię. – Od dwóch tygodni nie mogę się doprosić, by coś zrobili z tym zamkiem – zamilkł na chwilę, lustrując mnie uważnie. – Wiesz, może po wakacjach uda się uruchomić to kółko fizyczne, o którym wam wspominałem.
– Fajnie – odparłem.
Powoli ruszyłem do wyjścia, ale zatrzymałem się po dwóch krokach i obróciłem w jego stronę.
– Panie psorze… – zacząłem nieśmiało.
– Tak? – spojrzał na mnie z ciekawością.
– Czy to możliwe, żeby jednego dnia działo się bardzo dużo mało prawdopodobnych zdarzeń. W tym sensie, że jedno po drugim…
– Dobre pytanie – zapaliła się w nim belferska iskierka. – Tak… oczywiście może tak być. A czemu pytasz?
Zrobiłem nieco zakłopotaną minę.
– Tak sobie… – kluczyłem. – Z ciekawości.
– Wiesz, to jest wielce interesujące zagadnienie. W sumie nawet nie z fizyki, a bardziej z psychologii. – Widać było, że temat dotknął jakiegoś jego naukowego konika. – Ludzie często bardzo się mylą, szacując prawdopodobieństwo tak zwanej koniunkcji zdarzeń. Podam ci ciekawy przykład. W twojej klasie jest bodajże dwudziestu sześciu uczniów. Wiesz jakie jest prawdopodobieństwo, że przynajmniej dwójka obchodzi urodziny tego samego dnia?
Zmarszczyłem brwi.
– Jeden do dziesięciu? – strzeliłem.
– I tu cię mam! – zaśmiał się życzliwe. – Sześćdziesiąt procent. Zaskakujące, nieprawdaż?
Kiwnąłem głową.
– Nasze wyobrażenia o świecie często mają się nijako do tego, co wykazuje prosta matematyka – podsumował.
– No tak… – westchnąłem.
Pożegnałem się i opuściłem pracownię. Lubiłem pana Zaleśkiewicza. Jak u rzadko którego belfra, widać było u niego prawdziwą naukową pasję. I potrafił wyłożyć uczone mądrości w bardzo klarowny sposób. Poczułem się prawie przekonany…
– Fajne sznurówki!
Gdyby wtedy uderzył mnie w potylicę pięciokilogramowy młot, nie wywarłoby to na mnie większego wrażenia jak te słowa, wyartykułowane przez tę osobę.
"Fajne sznurówki!"
Wypowiedziane naturalnie, bez drwiny, z nutką sympatii. Zanim się obejrzałem, mogłem już tylko dostrzec długie blond włosy Patrycji falujące na plecach kusej skórzanej kurtki, wysmukłe nogi w obcisłych dżinsach… Przeszła koło mnie jak zjawa, przychylnie komentując z wysokości swego majestatu czerwone fosforyzujące sznurówki, gadżet nabyty w internetowym sklepie i założony przedwczoraj do adidasów.
Nagle wszystko stało się oczywiste. Poczciwy Pan Zaleśkiewicz jednak nie miał racji. Zrozumiałem, że przeznaczenie serią tajemniczych sygnałów chciało mi od rana zasygnalizować, że to jest szczególny dzień. Szczodry los postawił na mej drodze zaskakująco przychylnie nastawiony obiekt moich westchnień. Takiej szansy nie można było zmarnować.
Zanim otrząsnąłem się z oszołomienia, Patrycja zniknęła mi z oczu. Ruszyłem za nią, w stronę głównego wyjścia. Uspokajałem skołatane serce, powtarzając sobie co moment, że muszę być opanowany, aby nie popełnić żadnej głupiej gafy. Zatrzymałem się tuż przed przedsionkiem, słysząc jej głos. Stała przy zewnętrznych drzwiach i rozmawiała z kimś przez komórkę.
– Tak, urwałam się z religii… Nie, nie… Dobrze… Może być w Galmoku…
Rozłączyła się i wyszła na dwór. Wiedziałem już, że idzie do Galerii Mokotów, miejsca często odwiedzanego w trakcie wagarów i po lekcjach przez uczniów naszego liceum. Błyskawicznie ułożyłem w myślach plan działania. Podążę za nią, ale w pewnej bezpiecznej odległości, aby nie uznała mnie za natręta czy jakiegoś zboka. Dopiero w Galerii znów się spotkamy, "całkiem przypadkowo". Pewnie będzie z koleżankami, stąd ten telefon, ale to przecież w niczym nie przeszkadza. Wymyślę do tego czasu sposób, by ją zaprosić na kawę albo do KFC.
Od liceum do Galerii Mokotów można było dotrzeć na dwa sposoby – podjechać metrem i przesiąść się na autobus, albo bezpośrednio tramwajem z Wołoskiej. Patrycja wybrała tę drugą opcję. Dostrzegłem z daleka dwie "siedemnastki" w niedalekiej odległości od siebie, zapewne uboczny efekt korków gdzieś w centrum miasta. Mogłem zatem jechać tuż za Patrycją, ale w innym tramwaju.
Czułem lekkie zażenowanie szczeniackim charakterem takich podchodów, ale z drugiej strony wrodzona nieśmiałość i fakt, że nie byłem specjalnie mocny w te klocki, nie pozwalało mi zbliżyć się do szkolnej piękności bez wcześniejszego skrupulatnego zaplanowania, jak ją zagadać. Niemniej, poczucie, że los mi sprzyja, podziałało pozytywnie na młodzieńczą wenę i szybko ułożyłem w myślach kilka romantycznych, ale nieobciachowych gadek na nasze rendez-vous w galerii handlowej.
Galeria Mokotów była bardzo zapełniona, jak na wczesne czwartkowe popołudnie. Takie tłumy widywało się tam raczej tylko w weekendy. Patrycja weszła głównym wejściem od strony skrzyżowania z Wilanowską, minęła EMPIK i Pizzę Hut i udała się pasażem w stronę fontanny. Wyłuskałem z dna plecaka opakowanie tic-taców na odświeżenie oddechu, po czym przyspieszyłem kroku, by zrównać się z dziewczyną w centrum Galerii. Gdy już byłem dwadzieścia metrów od Patrycji, nagle stanąłem jak wryty. Nie czekały na nią żadne koleżanki, ale jakiś facet i to dość stary, około czterdziestki. Wysoki i lekko tęgawy, krótko ostrzyżony. Ubrany w elegancką czarną kurtkę, garniturowe spodnie i błękitną koszulę.
Dziewczyna musnęła policzek mężczyzny i zaczęli o czymś rozmawiać. To na pewno nie był ojciec Patrycji, którego znałem z widzenia, gdy odwoził ją kiedyś do szkoły starym volvo. Pewnie jakiś wujek – pomyślałem – tak, na pewno wujek. Tak, to dość oczywiste – dodałem sobie w myślach dla poprawienia animuszu. Gdzieś tam w zakamarkach podświadomości pojawiła się co prawda inna, dużo bardziej pesymistyczna interpretacja, ale szybko odesłałem ją w niebyt jako niedorzeczną.
Znowu przyłapałem się na tym, że stoję jak cielę z otwartymi ustami, a Patrycja znika mi z oczu. Ruszyłem w stronę fontanny i po chwili wypatrzyłem ich we wnętrzu pobliskiej perfumerii. Stali przy zapachach damskich, ona trzymała jakąś fiolkę, coś do niego mówiła, on kiwał potakująco głową. Po chwili udali się do kasy i niedługo opuścili sklep. Dziewczyna miała w dłoni torebkę z błyszczącego różowego papieru.
Teraz albo nigdy! – pomyślałem, gdy znajdowali się dosłownie parę kroków ode mnie. Już miałem ruszyć, wypowiedzieć głośne „O, cześć!", gdy poczułem, że moje nogi grzęzną w niewidzialnej smole. Facet bezceremonialnie wsunął rękę w tylną kieszeń jeansów Patrycji. Poczułem okropny ucisk w gardle.
Zaraz! O co chodzi? Jak on śmie!? – jęknąłem żałośnie w myślach. Tymczasem, para zeszła po schodach do przejścia na parking podziemny. Uspokoiłem wzburzone myśli i na miękkich nogach poczłapałem na dół. Tak wolno, że dystans między nami systematycznie się powiększał. Gdy wchodziłem na teren parkingu, widziałem już tylko jak wsiadają do wypasionej limuzyny. Fachowe oko samochodziarza-teoretyka z miejsca rozpoznało nowego mercedesa S-klasę w nietypowym jak na ten model białym kolorze. Zdołałem nawet dostrzec, że auto ma śródmiejską rejestrację "WI"– coś tam. Dziewczyna, gdy wsiadała, obróciła się lekko w stronę wyjścia i chyba mnie dostrzegła. Otworzyłem usta, by coś powiedzieć, ale nie mogłem wydobyć głosu. Patrycja zmarszczyła brwi, jakby zdzwiona i zdegustowana, po czym wsiadła do samochodu i zatrzasnęła drzwi. Parę sekund później majestatyczna limuzyna zniknęła mi z oczu.
Biała S-klasa wygląda jednak trochę od czapy – pomyślałem w tym momencie, zupełnie jakbym nie miał innych egzystencjalnych zmartwień na głowie.
Mój świat się zawalił – co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. Poczułem straszny metafizyczny ból, jakby ktoś wypalił papierosem wielką dziurę w mojej duszy. Wiedziałem, że mogę zrobić już tylko jedną sensowną rzecz…
Wrócić na górę i kupić chipsy.
Pokonanie tych kilku schodków od parkingu podziemnego na poziom zerowy Galerii szło mi niczym wspinaczka zimą na Mont Blanc. W końcu jednak wgramoliłem się na górę i niczym zombie pomaszerowałem, kołysząc się z boku na bok, w stronę hipermarketu. Starałam się nie myśleć. Tak w ogóle. Nie było to proste, aczkolwiek atakujące mnie zewsząd odgłosy zatłoczonego centrum handlowego nieco ułatwiały sprawę.
Niczym najlepszy pies tropiciel, bezbłędnie trafiłem na alejkę ze słonymi przekąskami. Krzykliwy napis na żółtym tle informował o promocji na największe, "familijne" paczki chipsów, z czego skwapliwie skorzystałem. Żadnej "familii" co prawda nigdy nie założę, umrę samotnie ze złamanym sercem – pomyślałem wtedy – ale przynajmniej taką nagrodę pocieszenia zgotował mi tutaj cyniczny los.
Zatrzymałem się na moment przy stoisku z napojami. Przełknąłem ślinę i mechanicznie, jakby poruszony zewnętrzną siłą, wrzuciłem do koszyka dwie puszki mocnego piwa. Potem, przerażony własnym występkiem, sięgnąłem by je odstawić z powrotem na półkę. Coś mnie jednak powstrzymało, jakiś rodzaj buntu i wściekłości na wszystko i wszystkich. Ruszyłem do kasy.
Pomimo wzbierającego uczucia buntu, stojąc w kolejce, zacząłem powoli dostawać cykora. Nigdy sam nie kupowałem piwa. Nie miałem dowodu osobistego i nie bardzo wyglądałem na osiemnaście lat. Szczerze mówiąc, to nie wyglądałem nawet na swoje szesnaście. Gdzie jak gdzie, ale w hipermarketach sprzedawcy zwracali na to uwagę i nie raz widziałem, jak legitymowali kupujących. Rozsądek podpowiadał zatem, że zakup alkoholu musiał zakończyć się dla mnie bolesną kompromitacją. Zacisnąłem zęby i uznałem, że będę twardy, cokolwiek mnie czeka, nie mogę się wycofać. Kasę, do której stałem w kolejce, obsługiwała młoda dziewczyna z tatuażem na przedramieniu i kolczykiem w skroni, w czym upatrywałem jakąś szansę. Niemniej, podskórnie czułem, że nie będzie łatwo. Zbyt wiele pułapek na mnie czekało. Miałem tylko całe pięćdziesiąt złotych, co oznaczało potencjalny problem z wydaniem reszty i nawet jeśli przejdę wstępną weryfikację, wokół moich zakupów zrobi się pewnie niepotrzebne zamieszanie.
W końcu nadeszła chwila prawdy. Czekałem z banknotem w spoconej dłoni, a dziewczyna mechanicznie sczytała kody z chipsów i piwa. Jednak gdy palec kasjerki powędrował w stronę zielonego przycisku na dotykowym panelu, kasa odmówiła posłuszeństwa i nie otworzyła się. Dziewczyna stuknęła raz, drugi i trzeci, bez rezultatu. Wymruczała coś pod nosem i sięgnęła po telefon, by wezwać kogoś z obsługi.
Poczułem, jak mój żołądek skręca się z rozpaczy w supełek – być tak blisko i polec przez tak głupią awarię! Wtedy jednak kasa otworzyła się sama, dokładnie w chwili, gdy kasjerka odłożyła słuchawkę. Moim oczom ukazały się przegródki wypełnione po brzegi bilonem. Spiętrzone monety niemal wysypały się na podłogę. Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco i wydała mi resztę za pomocą piątek, złotówek i groszaków. Wsypałem bilon do kieszeni spodni, upchnąłem puszki z piwem w plecaku, chwyciłem paczkę chipsów i błyskawicznie oddaliłem się od kasy.
Gdy opuściłem Galerię Mokotów, chłodny wietrzyk podziałał na mnie otrzeźwiająco. Buzujące emocje uspokoiły się nieco, zostawiając trochę miejsca na myślenie. Oczywiście, nie było to myślenie specjalnie racjonale, ani nawet składne, raczej coś w stylu rozważań skazańca w celi śmierci. Uznałem, że skoro los mnie tak straszliwie doświadczył, to mam dziś prawo się upić. Na miejsce tego występku natychmiast wytypowałem Las Kabacki, gdzie w zwykły dzień powinienem łatwo znaleźć ustronny kąt.
Zawędrowałem na przystanek i wsiadłem w autobus w stronę Puławskiej. Byłem dumny dumą pryszczatego licealisty, że zdecydowałem się na tak odważny krok. Gdzieś tam w umyśle pojawiały się wizje możliwych konsekwencji, zwłaszcza karczemnej awantury w domu, ale starałem się je szybko odganiać. Patrycja odrzuciła moją miłość, życie nie ma sensu, idę do lasu zalać smutki mocnym piwem – ta powtarzana w myślach mantra rozpraszała wszelkie wątpliwości.
Na przystanku Służew przesiadłem się w metro. Pociąg w stronę Kabat był prawie pusty, za to na peronie w stronę Centrum stało bardzo dużo ludzi, całkiem odwrotnie niż można się było spodziewać w dzień roboczy. Usiadłem na ławeczce i wbiłem wzrok w podłogę. Wtedy moją uwagę zwróciło coś dziwnego na kolanach pasażerki naprzeciwko. Powoli uniosłem głowę. Starsza kobieta z dystyngowaną miną dziergała szalik na drutach. Choć od lat jeżdżę metrem, nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Ludzie, owszem, czytają, jedzą, rozwiązują sudoku czy grają na PSP, ale żeby robić na drutach? Że też ktoś jeszcze w ogóle robi na drutach – myślałem – a do tego w metrze!
Bujna wyobraźnia natychmiast podsunęła mi scenę rodem z taniego horroru, gdy pociąg ostro hamuje, a druty przebijają krtań siedzącego obok starszej pani młodego biznesmana. Wpatrywałem się jak zahipnotyzowany we wprawne ruchy kościstych palców. Szalik miał już jakieś pół metra długości, wcześniej dziergany był z jasnoniebieskiej włóczki, dopiero w ostatnich kilku ściegach jego barwa przeszła w jednolitą czerń.
W każdym wagonie jest przycisk alarmowy, na stacji metra znajduje się żółty telefon alarmowy… – rozległo się z głośników w wagonie znane wszystkim nagranie. Od czasów Euro 2012 puszczali je bardzo często – …dla bezpieczeństwa własnego i innych pasażerów powiadom o nietypowej sytuacji w metrze.
No właśnie, ta babcia robiąca szalik na drutach, to jest nietypowa sytuacja – pomyślałem – czy powinienem powiadomić maszynistę? Skrzywiłem usta w głupawym uśmiechu, czując absurd własnego pytania. Ten dzień obfitował w dziwaczne zdarzenia, które nawet przez moment intepretowałem jako sygnały od przychylnego losu. W tym momencie jednak… w tym momencie po prostu chciałem się upić.
Kabaty, stacja końcowa – oznajmił komunikat.
Oderwałem wzrok od starszej pani i wyskoczyłem z pociągu. Wydawało mi się, że kobieta wciąż siedzi w wagonie, ignorując komunikat o opuszczeniu składu. Miałem nawet pokusę, by się zatrzymać i obejrzeć za siebie, ale ostatecznie szybko wybiegłem ze stacji w stronę przebudowywanego hipermarketu Tesco. Znowu owiał mnie zimny wiatr, zdawało mi się, że nawet zimniejszy niż jeszcze dwadzieścia minut wcześniej, na Mokotowie. Od Lasu Kabackiego dzieliło mnie ledwie kilka minut marszu.
Choć bardzo się starałem, nie mogłem dłużej nie myśleć o Patrycji. Próbowałem jeszcze ugryźć cały problem od strony racjonalnej, mówiłem sobie, że przecież jej wcale nie znałem, że moje uczucie do niej było kompletnie oderwane od realiów, że to nawet lepiej, iż zostałem tak brutalnie sprowadzony na ziemię. Na próżno. Wciąż bolało jak cholera. Żałość ściskała moje gardło, gdy przed oczyma stawały sceny z Galerii Mokotów, których byłem świadkiem. Paradoksalnie, to nie obraz starszego faceta obmacującego dziewczynę wywoływał największy ucisk w żołądku. Choć nie potrafiłem sobie wytłumaczyć dlaczego, najbardziej bolało mnie wspomnienie odjeżdżającego białego mercedesa na śródmiejskich numerach.
Las był pusty jak chyba nigdy. W pierwszych alejkach widziałem jeszcze paru spacerowiczów, jakąś matkę z wózkiem, ale dalej nie było prawie nikogo. Przeszedłem dwieście metrów, rozejrzałem się wokół i przysiadłem na ziemi pod drzewem, obok zdezelowanej ławki. Łapczywie rozerwałem paczkę i zacząłem podjadać chipsy. Zaraz potem otworzyłem pierwszą puszkę. Słodkawe, mocne piwo, mogłoby być tylko odrobinę chłodniejsze.
Chipsy nie były zbyt smaczne, a słono-piwna mieszanka zaczęła mi się szybko odbijać. Musiałem wyglądać naprawdę żałośnie z puszką piwa w jednej dłoni, otwartym plecakiem w drugiej i paczką chipsów między rozkraczonymi nogami.
Monotonny szum lasu został nagle przerwany przez ludzkie głosy. Dostrzegłem dwoje strażników miejskich, wysokiego mężczyznę i drobną kobietę, zmierzających w moim kierunku alejką spacerową. Już miałem przekląć w duszy prześladujący mnie pech, gdy zdałem sobie sprawę, że wcale na mnie nie patrzą. Dyskutowali o czymś intensywnie, kobieta podnosiła głos, gestykulowała, mężczyzna kręcił głową i wzruszał ramionami. Piwo już szumiało w moim niezahartowanym umyśle i nie mogłem wyłapać ani jednego słowa z ich nerwowej konwersacji. W końcu kobieta złapała mężczyznę za ramię i niemal siłą zaciągnęła w gęste krzewy. Zniknęli mi z oczu.
Otworzyłem drugą puszkę i opróżniłem szybko do połowy, omal się nie krztusząc. Poczułem, że zaraz rozkleję się całkowicie i podsunąłem się bliżej drzewa, by mieć lepszy punkt podparcia. Zaczerpnąłem znowu garść chipsów. Zjadłem już ponad połowę familijnej paczki. Kątem oka spojrzałem na wydrukowaną na opakowaniu datę ważności i zmarszczyłem brwi.
– To dzisiaj – wybełkotałem na głos, lekko skonsternowany. – No tak, dlatego były na promocji. Tak… wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć.
Pociągnąłem kolejny łyk piwa. Trochę rozlało się po brodzie, mocząc kołnierz kurtki. Wtedy je zobaczyłem. Gołębie. Kilka, nie, kilkanaście gołębi, drepczących wokół mnie, w Kabackim Lasku. Coś takiego…
– Co tu robicie? – wydukałem, czując coraz większy szum w głowie. – Przyleciałyście tu z parkingu na Natolinie?
Ptaki nie reagowały, spacerując sobie w najlepsze. Jednak po chwili dwa z nich podeszły bardzo blisko, jakby przyglądając się moim butom.
– Fajne sznurówki, co? Patrycji też się podobały – westchnąłem płaczliwie. – Ona… Ona nie powinna jechać z nim do Śródmieścia…
Zagruchotały, co odebrałem jako sygnał, że się ze mną zgadzają. Przez chwilę przypatrywaliśmy się sobie w milczeniu.
– Dałbym wam bułki, ale nie mam – stwierdziłem. – Ale może chcecie chipsy paprykowe? Trzeba je dzisiaj zjeść…
Odwróciłem paczkę do góry dnem i wysypałem zawartość na trawę. Gołębie podeszły powoli, przez moment podejrzliwie lustrowały czerwone okruszki, w końcu jednak dziobnęły, raz, drugi. Chyba im posmakowało.
*
Przerywam opowieść i patrzę na skupione twarze rekrutów. Są tacy młodzi, prawie jak ja wtedy, pół wieku temu.
– Wiem, że spodziewaliście się innej historii – mówię. – Bardziej spektakularnej, pełnej bohaterskich czynów. Historii, w której przyszły przywódca ruchu oporu w ostatniej chwili ratuje swoich przyjaciół, rodzinę, ukochaną kobietę. Ale to… nie mogło się udać.
Zastanawiam się, czy wyczuli nutę zazdrości w moim głosie. Połowa z nich nie przeżyje najbliższych trzech lat, ale przynajmniej dostaną ode mnie uczciwą szansę ocalenia tych, których kochają.
– Trudno wam w to uwierzyć, ale ja wtedy nie rozumiałem, że to szósty zmysł zaprowadził mnie do leśnego schronienia – kończę. – Żyliśmy w świecie, który obawiał się tylko trzeciej fali kryzysu, terrorystów i globalnego ocieplenia. Świecie, który zamykał w domach dla obłąkanych ludzi słyszących psychostruny i mogących nas ostrzec o wstępnym dymorfizmie wymiarów. Dlatego pierwsze uderzenie zebrało tak straszne żniwo. Dlatego w ten czwartkowy wieczór mogłem jedynie cicho szlochać, z policzkiem na szorstkim pniu dębu i opakowaniem po chipsach w przemarzniętej dłoni… Wiem, że spodziewaliście się innej historii – uśmiecham się gorzko – ale właśnie tak, do godziny dziewiętnastej czterdzieści, wyglądał mój dwudziesty piąty kwietnia dwa tysiące trzynastego roku. Dzień, w którym pękły międzyświatowe bramy a Ziemię zalały armie demonów.
Kolejny nieco eksperymentalny gatunkowo tekst, tym razem dłuższy.
Ilustracja to zdjęcie z natolińskiego parkingu, o którym wspominam w opowiadaniu, tylko że jeszcze z gołębiami :)
trochę mnie te demony zawiodły. myślałam, że to będzie coś innego niż apokalipsa. ok, nie jest to straszne, ale nie powaliło mnie na kolana
świetnie się czyta, ale końcówka kompletnie od czapy. Te demony na koniec to wzbudzają raczej uśmiech politowania i psują dobre wrażenie.
Przeczytałem ten tekst z przyjemnością, odczuwając umiejętnie budowane napięcie (wiadomo, że "coś" musi się wydarzyć), ale niestety finał nieco mnie rozczarował. Nie przekonał. Dlaczego akurat Las Kabacki miałby być schronieniem przed "armiami demonów"? Co to są "psychostruny"? I w końcu, a raczej - przede wszystkim, dlaczego ta opowieść miałaby być interesująca dla rekrutów (i to w dodatku z takimi, pryszczato-licealnymi szczegółami)? Chyba prędzej dla dzieci bohatera, czy w każdym razie jakichś jego bliskich.
potwierdzam świetnie się czyta, demony troche zepsuły klimat mogłeś wymyśleć coś ciekawszego. Na pozór innego.
Z pokorą przyjmuję krytykę, bo trochę się jej spodziewałem. Tekst przed wrzuceniem na NF czytało troje znajomych i widziałem, że oni również mają problem z końcówką. Generalnie, jeśli już, to raczej spodziewali się czarnego kryminału (zamordowana dziewczyna itp.).
Jak zaznaczyłem, to był eksperyment. Nie jest trudno napisać tekst poważny, który w końcówce obraca się w żart, tutaj chciałem zrobić coś odwrotnego, ale to nie jest proste. Cóż, z jajka można szybko zrobić jajecznicę, ale już nie odwrotnie.
To jest tekst o percepcji. O tym, że zakompleksiony introwertyczny licealista nie widział, że jego wyidealizowana miłość jest luksusową galerianką, ale za to dostrzegał zmiany w konfiguracji wszechświata. Pierwotne zakończenie brzmiało odrobinę inaczej, narrator wyjaśniał rekrutom jak zdolność dostrzegania mikroskopijnych anomalii rzeczywistość będzie dla nich ważna w walce z nieziemskim przeciwnikiem. Uznałem, że to trochę za techniczne, ale może tak byłoby lepiej.
No cóż, wyszło jak wyszło. Kto nie ryzykuje, ten w komentarzach nie dostaje. Cieszę się, że przynajmniej się Wam dobrze czytało :)
dziko: owszem, byłoby zapewne lepiej, bo wtedy spiąłbyś logicznie to, że bohater dostrzegał "dziwne" szczegóły z tym, że przeżył i po co przeżył (i CO przeżył;)). A "armie demonów" są po prostu nie z tej bajki i nie pasują. Już lepiej, gdybyś to zdanie wywalił i zakończył na "pękły międzyświatowe bramy".
Fajnie napisane, fabularne opowiadanko, z zepsutym zakończeniem.
Za wielki PLUS liczę ci, że masz lekkie pióro i dobrze piszesz. Czyta się z ciekawością. Teraz tylko brakuje odpowiedniego pomysłu.
Mogłbyś rozpisać tą scenę- jak rozstępują się te bramy i wkracza armia demonów.
Przez większą część kojarzyło mi się z dziennikami Adriana Mole'a i choć czytało się dobrze, to trochę za mało było w tym konkretów, ale akurat końcówka mi się całkiem podobała :) Tylko jeden zgrzyt straszny: gdyby ktoś w ten sposób prowadził opowieść mówioną, pewnie bym zasnęła po kilku minutach, a co najmniej całkiem straciła zainteresowanie :)
www.portal.herbatkauheleny.pl
Skojarzenia z Adrianem Mole'm celne, to był kultowy serial z czasów mojej podstawówki :)
Swoją drogą to ciekawe, że jak coś się prawie wszystkim podoba, to się Suzuki M. nie podoba i odwrotnie ;-))
Ja się dowiedziałam, że to był serial jakoś niedawno dopiero. Do tej pory raczej kojarzyłam go tylko z książkami :)
Dziko, ja też coraz częściej zaczynam uświadamiać sobię tą dziwną regułę :| Głównie, jak każę Buremu wrzucić coś, co mi się strasznie podoba, a Wy to zjeżdżacie, albo w drugą stronę - jak wrzuca coś, co ja uważam za denne, a to zbiera dobre recenzje :) Ja chyba po prostu mam swój własny świat ;)
www.portal.herbatkauheleny.pl
Jeszcze tak trochę z innej beczki: Gniew Gai był twój?
www.portal.herbatkauheleny.pl
Tak, mój.
Ciekawa historia z tym tekstem, bo nie dawałem mu większych szans na finał HW ze względu na gatunek (hardkorowe political fiction), za to drugie moje opowiadanie, z którym wiązałem dużo większe nadzieje wylądowało dopiero w siódmej dziesiątce :-)
Mi się Gniew Gai bardzo podobał :) Autentycznie czytałam z wypiekami i po lekturze jeszcze jakis czas miałam wkurwa ;) A które było drugie?
www.portal.herbatkauheleny.pl
No ale sama przyznasz, że tekst trochę z gatunku "love it or hate it" i ryzyko na konkursie duże, bo spore prawdopodobieństwo negatywnej oceny wkurzonego recenzenta :)
Z pewnych względów technicznych tytuł drugiego tekstu wysłałem Ci mailem.