
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Warszawa. I ta szara rzeczywistość. Ja pierdole, nienawidzę tego uczucia…samotności, pustki i wypalenia zawodowego jakie mnie w owym czasie spotkało. Ludzie, te wkurwiające małpy, które na każdym kroku udowadniają sobie, że mogą coś w życiu znaczyć i zmienić. Przez moje ciało przeszedł łagodny dreszcz podniecenia i chłodu, który mimowolnie mnie opuścił kiedy wstawałam z parkowej ławki. Na drodze porośniętą kostką brukową pozostał skrawek śniegu, który chcąc pozostawić po sobie ślad istnienia ani śnił się roztopić pod naporem promieni słońca mozolnie wychodzące zza chmur. Wpatrywałam się bezpłodnie w obejmującą się parę na skwerze przy wejściu do parku. Powoli w moje ręce poczęła wplatać się przeszłość, a po chwili byłam już obejmowana przez jej zdradzieckie szpony, które tylko czyhały abym pod wpływem wspomnień zaczęła płakać ku jej uciesze. Powoli zaczęłam iść przez park, a gdy minęłam całującą się parę pobiegłam co sił w nogach w stronę remontującego się od przeszło dwóch lat metra, które miało być ukończone na początku 2015 roku. Polska, i ta biało czerwona rzeczywistość. Obietnice kandydujących posłów i ministrów, a na koniec oświadczenie premiera, że jest coraz lepiej, a zdaje się być coraz gorzej. Kraj reprezentujący moją ojczyznę nie był już taki sam jak kiedyś. Pan "ukochany premier" pragnący coraz to więcej władzy uchwalił ustawę w której obala każdy urząd sprzeciwiający się jego praktykom rządowym i poglądom, a Pan "wspaniały prezydent" na to wszystko się godząc pogrążył mój ukochany kraj w doszczętnej ruinie. I gdzie tu ta cholerna Unia Europejska, gdzie…kiedy na ulicach coraz bardziej piętrzy się bezrobocie, a ludzie głodują i giną w obronie własnym czy też za lepszy byt swych pociech. Nienawidzę tego, nienawidzę świata, nienawidzę rządu…nienawidzę Polski, a mimo to gdy z przerażeniem słyszę jej cienkiego głosiku przeplatającego się z wyciem syren na ulicach to pragnę jej pomóc, bo choć żyję w iluzji nie dam się tej iluzji pokonać, bo pragnę pomóc mojej ojczyźnie, którą jest Polska, tak to biało czerwone państwo, które owładnięte przymusem własnej egzystencji za wszelką cenę pragnie przetrwać jeden z najgorszych czasów ze swojego istnienia.
XXI wiek, japońska technologia zawładnęła każdym krajem, która jej pożądała, a Chiny obarczone kosztami wciąż to zadłużających się państw nie miały już ochoty brnąć w dalsze bagno pociągających je za sobą bankrutujących krajów. Świat był gotów by upaść. Deszczowe chmury znów zasłoniły orzeźwiające promienie słońca nie dając im szans na odparcie ataku z ich strony, z chmur powoli wyciekały pierwsze krople mokrego deszczu by po chwili rozpadało się na dobre.
Stałam na środku opustoszałej ulicy z uniesioną do góry głową, krople deszczu powoli spływały po moich policzkach muskając delikatnie szorstką skórę przedzierając się przez głębokie zmarszczki. Czułam w ustach słony posmak łez, po chwili poczułam je również na swojej skórze, bo nie wierze już w nic. Bo nie żyje w przeszłości ani w przyszłości, dla mnie liczy się teraźniejszość i chwila obecnego kryzysu jaki zawitał do mojego prywatnego życia. W końcu przestało padać, po chwili bycia w lekkim transie powędrowałam na pobliski przystanek tramwajowy, czekałam tylko chwile. Szybko wskoczyłam do pojazdu i kupiłam bilet. Motorniczy z lekką nadwagą zdawał się być mocno zmęczony swoją pracą, która z każdym dniem stawała się coraz bardziej monotonna. Na jego niebieskiej koszuli widniała plakietka z wygrawerowanym napisem (MOTORNICZY TRAMWAJU NR. 18 KAROL KRAWCZYK LAT 45) przez dłuższy czas spoglądałam na jego pogniecioną koszulę i usiłowałam sobie przypomnieć skąd znam jego nazwisko, jednak z transu wybiło mnie jego dziwne spojrzenie, które mówiło ("Jak nie przestaniesz się na mnie gapić to zatrzymam mojego wierzchowca i osobiście wyproszę cię na zewnątrz") po chwili namysłu jednak wrócił do kierowania maszyną, a ja mogłam bez przeszkód wbić się pomalowanymi paznokciami we wspomnienia. Skasowałam bilet i usiadłam na najbliższym krześle. Przez szybę jadącego po torach pojazdu przeplatały się rzędy stojących przedwojennych kamienic, których cegły mocno skruszone i zaniedbane zdawały się być coraz słabsze. Na drugim pasie drogi przelatywały głośno i rytmicznie kolorowe auta, które zdawały się jechać na koniec świata. Za każdym razem kiedy jechałam tą trasą po kolei liczyłam każdy napotkany przystanek (jeden, drugi, trzeci, czwarty…i jest) piąty przystanek, szybko zsiadłam z krzesła obitego ciemno granatową wykładziną i wcisnęłam guzik na którym widniał napis (PRZYSTANEK NA ŻĄDANIE), pojazd lekko zahamował a ja mogłam spokojnie wysiąść i udać do upragnionego od kilku dni łóżka. Nie spałam czterdzieści osiem godzin i to było widoczne gołym okiem, przechodząc chodnikiem w głąb stojących na przeciwko dziesięciopiętrowych bloków mijałam coraz to bardziej wpatrujące się we mnie postacie jakby wyrwane z kreskówki o misiu koralgolu. Moje gałki oczne wyglądające jak piłeczki pingpongowe zdawały się być napuchnięte, a twarz jakby zaropiała zamykała się w gąszczu własnych pryszczy. Mieszkańcy pobliskich domów spoglądali na mnie ukradkiem jak na żywego trupa, który łamiąc prawa natury wyzbył się wszelakiego człowieczeństwa i powędrował na poszukiwanie duszy.
Udałam się w stronę najbliższej klatki schodowej będącej przedłużeniem tunelu jaki istniał między rzeczywistością a światem wspólnoty mieszkaniowej wieżowca. Bez wahania otworzyłam wrota i przekroczyłam granicę świeżego powietrza. Czuć było zapach wódki i zdechłego kota, pośpiesznie wsiadłam do windy i wcisnęłam czwórkę na panelu przycisków wyglądających jak ze statku kosmicznego z filmu science-fiction. Obok mnie stała mizernie wyglądająca staruszka z psem przypominającym zmutowanego szczura trzymanego na krótkiej smyczy chwilami przyduszanego przez obroże, na której było napisane dużymi literami imię psiaka (KILER), przeczytałam uważnie a potem spojrzałam na cieniutką posturę zwierzęcia. Po kilku chwilach mały szczurek uniósł główkę spoglądając na moją złowrogo wyglądającą twarz i zaczął głośno szczekać podchodząc do mnie chcąc prawdopodobnie ugryźć.
– Pani weźmie tego psa! – krzyknęłam z powątpiewaniem na staruszkę, która od dłuższej chwili była w stanie upojenia sennego. Otworzyła szeroko wybałuszone oczy i wyraźnie wypowiedziała trudne dla niej słowa.
– Niech pani tak nie krzyczy, bo on się stresuje!
(On się stresuje? Jakbym mu kopa zasadziła, to by się dopiero stresował piesek zasrany!) myślałam mając nadzieję, że starsza pani nie okaże się czytającym w myślach mutantem. Dźwięk rozlegający się w windzie oświadczył że dojechałam do właściwego celu, czym prędzej wysiadłam z "wagonu" i przystanęłam przy szklanych drzwiach odgradzających mieszkania od przedsionka pomalowanego blado-białą farbą wyglądającą jak wymiociny. Przekręciłam głośno klucz szybko wchodząc do środka i zamknęłam za sobą by potencjalny złodziej nie miał szans na wejście i okradzenie któregokolwiek z pseudo-sąsiadów. Cicho stukałam nowo zakupionymi adidasami o posadzkę, wreszcie odnalazłam właściwie pasujący klucz do zamka zręcznie przekładając palcami breloczki doczepione do haczyka. Otworzyłam drzwi i wpadłam do domu jak oparzona by nie oglądać zaspanej twarzy wiecznie naburmuszonej sąsiadki. Ściągnęłam z siebie gdzieniegdzie mokry jeszcze kożuch, powiesiłam na wieszaku i powędrowałam do kolejnego pomieszczenia kładąc się na łóżku. Kiedy leżałam tak na pierzynie, którą niedawno dostałam od mamy nagle zadzwonił niespłacony jeszcze telefon. Odbierałam tylko w nagłych przypadkach kiedy wyświetlała się mama lub szpital psychiatryczny, w którym był mój ojciec. Choć często u niego przesiadywałam nigdy nie wiedziałam co dolega jego psychice, ale miałam nadzieję, że wkrótce wyjdzie i będę mogła opowiadać mu o tym co go ominęło kiedy był nieobecny w naszym życiu. Po czterech sygnałach rozległ się głośny pisk oznajmiający załączenie się sekretarki po czym usłyszałam kobiecy głos, to mama, nie miałam pojęcia dlaczego dzwoni, ale wiedziałam tylko tyle, że nie dam rady się z czołgać z łóżka aby odebrać czarną słuchawkę połyskującą w jaśniejącym za oknem słońcu.
– Natalia! Wiem, że tam jesteś odbierz proszę… – w jej głosie było słychać podenerwowanie i smutek jakim jeszcze dotąd nie emanowała. Po krótkiej ciszy znów rozległ się jej przenikliwy głos oznajmiający, że…
– Ojciec nie żyje…jestem w szpitalu, przyjedź proszę, chciałabym abyś zobaczyła go jeszcze przed pogrzebem – cicho szlochała, a z moich szeroko otwartych oczu poczęły wyłaniać się rzędy słonych łez, które po chwili zalały całą moją twarz. Rozległ się cichy pisk telefonu, który zakończył zapisywać nagraną przed momentem wiadomość. Nie miałam okazji się wyspać i mimo mojego ogromnego zmęczenia natychmiast wstałam z łóżka wzięłam orzeźwiający prysznic założyłam czyste ubranie i kożuch, po czym wybiegłam z mieszkania automatycznie zamykając za sobą drzwi. Pobiegłam co sił w nogach na przystanek by sprawdzić o której jest następny autobus jadący do Józefowa (11:54) pomyślałam spoglądając to na rozkład jazdy to na zegarek, widniejący na nadgarstku. Jeszcze piętnaście minut, a ja nie mogłam ustać na miejscu wciąż to tupiąc adidasami o beton. Spoglądałam nerwowo wciąż w kierunku drogi gdzie właśnie jechał upragniony transport. Pośpiesznie wsiadłam do środka kupiłam bilet, skasowałam i usiadłam na najbliższym krześle. Byłam zdenerwowana i niepewnie spoglądałam na mokrą od deszczu szybę, czterdzieści minut później byłam już na miejscu.
Kiedy stałam naprzeciwko budynku, w którym był psychiatryk ciężko oddychając miałam mętlik w głowie, nie chciałam tam wchodzić, z drugiej jednak strony pragnęłam ostatni raz ujrzeć ojca. Spoglądając na tablicę na której umieszczony był napis (SZPITAL PSYCHIATRYCZNY W JÓZEFOWIE UL. DASZYŃSKIEGO 52A), czułam jak do mojej psychiki wdziera się depresja. Po wejściu na schody niepewnie wyciągając ręce otworzyłam masywne drzwi, w środku czuć było jałowe powietrze jakim oddychali pacjenci. Ściany budynku były otynkowane i pomalowane białą farbą, której wyraźnie czułam zapach. Po chwili podszedł do mnie wysoki blond włosy mężczyzna, który skierował mnie do pobliskiego pomieszczenia, w środku siedziała mama, kiedy mnie ujrzała podeszła i przytuliła mocno.
– Chcę go zobaczyć – wyszeptałam jej do ucha.
Podeszła do łóżka, na którym leżało zakryte ciało. Mężczyzna stojący tuż obok chwycił za śnieżnobiałe prześcieradło i ściągnął z twarzy nieboszczyka. Moim oczom ukazał się dawno nie widziany ojciec, jego twarz wyrażała taki spokój jakiego jeszcze u niego nie widziałam, usiadłam tuż obok i pocałowałam w sztywne policzki. Choć pragnęłam się całkowicie odciąć od przeszłości to zamykając oczy miałam przed sobą czas jaki z nim spędziłam kiedy byłam małym podlotkiem. Największym fartem w moim życiu było przeżycie z nim dzieciństwa, które dzięki niemu było najcudowniejsze ze wspomnień jakie chowałam w tylnej półce mózgu. Zawsze był troskliwym i kochanym tatusiem pozwalającym swoim pociechom na wszystko a mimo to największą jego zaletą była wyrozumiałość, cierpliwość i dystans do samego siebie oraz bliskich, których tak mocno kochał. Wpatrywałam się w jego brunatną czuprynę głaszcząc ją delikatnie na brzegach graniczących ze skórą porośniętą miłym w dotyku mieszkiem łaskoczącym kościsty nadgarstek.
– Kocham Cię Tato…– wyszeptałam mu cichutko nachylając się nad jego sztywnym uchem.
– Musimy już iść słonko
Niechętnie wstałam z łóżka, na którym leżał mężczyzna mojego życia z twarzy jakby nie podobny do samego siebie. Spojrzałam na jego zimną twarz i powędrowałam wraz z mamą na korytarz gdzie czekał na nas lekarz, prowadzący kartę ojca. Miałam mętlik w głowie, nie wiedziałam co się ze mną dzieje, przed oczami widziałam ciemne plamy, które po chwili wirowały mi w głowie. Czułam się okropnie, miałam ochotę zwymiotować i czym prędzej położyć się na wygodnym cztero-materacowym łóżku. Nogi miałam jak z waty, mimo mojej wytrwałości oczy same mi się zamykały, po chwili leżałam już na ziemi.
Mój Boże...
www.portal.herbatkauheleny.pl
Ło matko i córko! Co to jest?
Deszczowe chmury znów zasłoniły orzeźwiające promienie słońca nie dając im szans na odparcie ataku z ich strony - to jakaś stylistyczna maskara!
z chmur powoli wyciekały pierwsze krople mokrego deszczu... - a widziałaś kiedyś "suchy" deszcz?
Przyjrzyj się podobnym zdaniom, bo masz pełno takich kwiatków. Pzdr
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
hmm. szczerze powiedziawszy to zdania pięciokrotnie złożone nie są czymś co zachwyca czytelnika. czasami kropka mężniejsza jest od przecinka. poza tym to już czwarte opowiadanie, jakie dzisiaj czytam i już czwarty raz zwracam uwagę autorowi na zbyt wielką liczbę powtórzeń. to jakaś konspiracja, czy coś? słownik synonimów naprawdę nie gryzie.
w przeciwieństwie do mojego przedmówcy nie uważam, żeby tekst był stylistyczną masakrą. jest trochę błędów, to prawda, ale wierz mi - czytywałem już dużo gorsze prace.
główny problem polega jednak na tym że w tych gorszych pracach czaił się najczęściej ukryty potencjał - zwiastun dobrej fabuły, zaczątki epickiej narracji, pomysł którego autor nie jest w stanie udźwignąć. tu tego nie ma. rozumiem, że jest to zapewne tylko wstęp i akcja rozwinie się później i w ogóle. niemniej jednak czytanie setek ekspresywno depresyjnych znaków nie jest w moim mniemaniu idealnym sposobem na spędzanie wolnego czasu.
innymi słowy: pisz, ćwicz i zobaczymy co z ciebie wyrośnie
pozdrawiam
Kilka przykładów. To, co nie pasuje zaznaczyłem na grubo. Bez komentarza:
"Na drodze porośniętą kostką brukową pozostał skrawek śniegu,"
"Wpatrywałam się bezpłodnie w obejmującą się parę na skwerze przy wejściu do parku."
"W końcu przestało padać, po chwili bycia w lekkim transie powędrowałam na pobliski przystanek tramwajowy, czekałam tylko chwile."
"krzyknęłam z powątpiewaniem na staruszkę, która od dłuższej chwili była w stanie upojenia sennego"
"cicho szlochała, a z moich szeroko otwartych oczu poczęły wyłaniać się rzędy słonych łez, które po chwili zalały całą moją twarz"
Dosyć. Tyle tych kwiatków jest, że nawet nie musiałem ich szukać. Prawie że nie ma zdania ze źle użytym słowem.
Podziwiam zacięcie pisarskie, życzę wytrwałości w nauce języka polskiego, oraz rozsądku i cierpliwości, zanim znowu najdzie Cię chęć opublikować następne arcydzieło.
Co do treści- duża dawka emocji, ale dla postronnego czytelnika (dla mnie) nudne.