
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Pod koniec swojego życia wyglądał jak chodzący trup. Kiedy pewnego jesiennego dnia Kall znalazła go w łóżku – skulonego, z kolanami pod brodą, z otwartymi (a raczej rozdziawionymi) ustami, okutanego w fałdy luźnej skóry – nie przypominał nawet człowieka; prędzej demona z podziemnych jaskiń.
Pogrzebaliśmy go tego samego dnia, w którym umarł, u podnóża gór – wszystko bowiem wskazywało na to, że najbliższej nocy zacznie padać deszcz, a zmarłego nie wypadało zakopywać w błoto. Nie sililiśmy się, aby ubrać ojca w odświętny strój: po prostu włożyliśmy ubranie do grobu. Do ręki zmarłego Kall wcisnęła niewielki pieniążek.
Nie płakaliśmy. Dogasał powoli od bardzo długiego czasu. Żył, ale w miarę upływu kolejnych miesięcy nad tym jakoś tam pojętym życiem brał górę element pustki i chaosu – a to przyzwyczajało nas, jego bliskich, do tego, że kiedyś po prostu nadejdzie dzień, w którym Asmar wezwie go do Zaświata. Nawiasem mówiąc, przyzwyczajanie się do Śmierci to największy dar, jaki otrzymaliśmy od naszego stwórcy.
Z drugiej strony – jak odczuwać żal, mówić piękne słowa, płakać nad tym, co mieliśmy przed sobą – nad worem rozciągniętej skóry, nad sępimi szczękami, nad członkami wykręconymi od starości? Miałem niecały rok, aby się przygotować do swojego zadania. Z zapisków mojego dziada wynikało jasno, że będzie to rok długi i bardzo, bardzo ciężki.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy z mgły na horyzoncie wyłoniło się wielkie wzgórze – jedno jedyne na całej równinie; pierwsza zmiana w jednostajności krajobrazu od trzech dni. Tak jak i niegdyś, nadal biło tu jego serce.
Zanim miejsce wiązów na równinie zajęły błotne cypryśniki, na wzgórzu wznosiła się wspaniała świątynia Aglatl, wielkiej bogini wróżb i czarów, której budowę rozpoczęto niecałe sześćset lat temu. Tutaj, daleko na południu, mieszkało jej sarruk, czyli Wcielenie: bogini wybierała z rzeszy kapłanek jedną – zazwyczaj najbardziej pobożną i cnotliwą – w którą jej duch wstępował na całe ziemskie życie kobiety. Sarruk, zawsze pogrążona w ekstatycznym transie, łajała, chwaliła bądź podnosiła na duchu wszystkich, którzy mieli dość pieniędzy, aby wykupić sobie miejsce w kolejce do niej (biednym udzielała rad za darmo tylko trzeciego, dziewiątego i osiemnastego dnia miesiąca). Aglatl była jednak przede wszystkim boginią wróżb: dzięki przepowiedniom swoich kapłanek świątynia zyskała olbrzymią sławę i wielki szacunek zarówno u największych osobistości swoich czasów, jak i u nieokrzesanych dzikusów zza gór. Bogate dary sprawiły, że sanktuarium rozrosło się do wielkich rozmiarów.
Niestety Aglatl musiała być mimo wszystko niezadowolona z pracy swoich służek, skoro pozwoliła, by w przeciągu trzech lat miejsce to nawiedziły dwa trzęsienia ziemi: pierwsze, słabsze, choć poważnie nadwyrężyło wszystkie mury, nie doprowadziło do ich zawalenia – wybuchł jednak pożar, który strawił Najświętszy Przybytek. Dwa lata później, w czasie odbudowy, ziemia zatrzęsła się tak straszliwie, że z miejsca nie został kamień na kamieniu: z ziemi sterczały tylko ściany najpotężniejszych zabudowań. Gdy Asul i Sag zmieniły równinę w bagno, wszystkie ruiny, jakie pozostawały poza wzgórzem, zapadły się w błoto pod własnym ciężarem. W parę lat sanktuarium zostało opuszczone całkowicie, a skarby i kapłanki wywieziono na północ, do Estarel. W ten sposób zakończyła się sześćsetletnia historia świątyni Aglatl w Kasz. Wydarzenie to łączono w świecie z wersetami z „Opłakiwań Nieśmiertelnych": O, Aglatl, gdy zburzą ci świątynie i rozpędzą ich dziewki jak czeladź po śmierci pana, kto będzie słuchać twoich przepowiedni? Na nic poznanie przyszłości, gdy nie da się jej zmienić: misteria bogini będą zabawą dla znudzonych dzieci, a z szat jej kapłanek możni poszyją dla siebie sakiewki.
W czasach przed kataklizmem, gdy bogini mieszkała jeszcze w swoim sanktuarium, wejście do podziemi było ukryte w Wielkim Przybytku, czyli tam, gdzie w amazirskich świątyniach zachodniego rytu odbywają się najważniejsze obrzędy i ceremonie. Aby dostać się do tego pomieszczenia, musiałem przejść przez ruiny różnych bram, wspinać się po niezliczonych ilościach schodów, minąć aleje procesyjne i błądzić w istnych lasach pogruchotanych kolumn. Widziałem resztki wielu wspaniałości, które uczyniły prowincjonalną świątynię najbardziej znaną ze wszystkich wyroczni.
Dotarłszy do największego z pomieszczeń – jedynego, które mogło być tym poszukiwanym przeze mnie – stanąłem przez gruzowiskiem z marmurowych płyt, które niegdyś przykrywały zejście prowadzące do podziemi; w wyniku kataklizmu wszystkie one zwaliły się z legarów i spadły na dół, na schody, całkowicie blokując przejście. Szybko jednak okazało się, że wystarczy tylko trochę pomóc kamieniom, aby zrobiło się między nimi dość miejsca dla przeciśnięcia się jednego człowieka. W twarz buchnął mi strumień chłodnego, stęchłego powietrza. To nie było jedyne wyjście z podziemi.
Starzec nigdy jakoś specjalnie nie taił, że nie jest moim ojcem; nie ukrywał też przede mną, w jakiż to sposób zostałem jego przybranym dzieckiem.
Pewnego razu, a był on już wówczas człowiekiem mocno posuniętym w latach, zaszedł do górskiej jaskini, i – chcąc ją spenetrować – zapuścił się głęboko w jej korytarze. Było to wielkim błędem z jego strony, gdyż pieczara okazała się wejściem do istnego labiryntu podgórskich grot i tuneli. Oczywiście zgubił się. Po całej dobie błądzenia, wypaliwszy wszystkie swoje pochodnie, zaczął krążyć po tunelach w całkowitej ciemności.
Jedynymi towarzyszami starca był stukot jego własnych, ciężkich butów i uporczywe przeświadczenie, że ktoś go śledzi – to ostatnie wzmogło się po tym, jak otoczył go całkowity mrok. Co było gorsze – lęk przed nieznanym czy strach przed głodową śmiercią w labiryncie? Coraz mniej panował nad swoją wyobraźnią: szaleństwo snuło się za nim, przybliżając się z każdym krokiem, i rosło w siłę tym bardziej, im dłużej wpatrywał się w wiecznie jednostajny mrok przed sobą.
I kiedy zaczął godzić się z myślą, że albo oszaleje, albo umrze z głodu, usłyszał mój płacz – płacz maleńkiego dziecka. Zaczął podążać za tym dźwiękiem, aż w końcu, słaniając się na nogach, dotarł do kamienia, na którym leżałem. Wcale nie myślał o tym, że to dziwne, znaleźć dziecko w jaskini. Jego umysł zaprzątała ważniejsza kwestia – skoro się tam znalazłem, to musiało istnieć stąd inne wyjście: nie słyszał przecież mojego płaczu ani razu do tej pory. Ot, mędrzec. Wziął mnie na ręce, a błądząc po omacku ręką znalazł pieniądz, który przy mnie położono. Potem, gdy dorosłem, pokazał mi go: był wykuty z brązu, pokryty zielonym mchem patyny, ze skaczącym koniem na obu stronach. Nie wiem, kto z nas – ja, czy moneta – wyprowadził go ku wyjściu. Może los chciał, aby tego dnia nikt nie zginął w jaskiniach, a może po prostu jego i moja droga miały się skrzyżować? Kto to wie…
Tak to stałem się przybranym synem starca z gór, i zamieszkałem z nim i jego córką, Kall.
Nie zapomniałem jednak o jaskiniach. Odwiedziałem je samotnie, wiele razy, szukając odpowiedzi na różnorakie pytania. Kim byli moi rodzice? Skąd pochodzili? Dlaczego miałem zginąć – albo dlaczego miałem zostać odnaleziony? Jedyną wskazówką był pieniądz, który położono przy mnie, abym po śmierci miał czym zapłacić przewoźnikowi umarłych za przeprawę na drugą stronę Rzeki Czasu. Zwyczaj ten, jak napisano w „Rocznikach Artatamy XIII" kultywowano w Kasz i wszędzie tam, gdzie Kaszyci dotarli, już w jego czasach – a więc tysiąc sto lat temu. Jakie więc były moje prawdziwe korzenie?
Pytań było wiele, zbyt wiele.
Ściany jaskiń nie odpowiedziały mi na żadne z nich: wciąż jednostajnie gładkie i zimne, zamiast udzielać odpowiedzi, prowokowały do zastanawiania się nad kolejnymi sprawami. Nie zrażając się, a może nawet pragnąc tego wiecznego, kamiennego zamyślenia przeszedłem je po omacku po wielekroć. Zagłębiałem się w mrok, ale gdy mogłem już poruszać się po jaskiniach nawet nie dotykając ich ścian, przestał mi on wystarczać: nie był w stanie przynieść zapomnienia od świata, który mimo wszystko gdzieś tam, na górze, istniał.
Dzięki swym wędrówkom oswoiłem się z ciemnością. Poznałem każdy zakamarek labiryntu i posiadłem umiejętność pewnego poruszania się w całkowitej ciemności – jak prawdziwy Sarru-Az, ktoś, kto nie boi się mroku.
Ale tak jak istnieje nieskończenie wiele barw, tak też jest wiele rodzajów ciemności.
W górskich jaskniach panował mrok dostojny, zimny i wyniosły. Czuło się tam przestrzeń: gdzieś w oddali spadały krople, w twarz uderzał ruch powietrza, najmniejszy odgłos odbijał się od odległych ścian niewspółmiernie potężnym echem. Panowała w nich zimna, wręcz lodowata aura.
Z kolei tutaj, w kryptach świątyni na bagnach, powietrze było gęste i duszne. Musiała unosić się w nim mgła, gdyż wszelkie dźwięki niosły się po kryptach wyśmienicie; z drugiej jednak strony wszystkie one były głuche, zdławione, jakby nie miały odwagi wybrzmieć do końca. Zresztą – może i lepiej? Odgłosy, jakie dolatywały do moich uszu byly tak dziwaczne, że przyprawiały mnie o dreszcz popuszczający lejce wyobraźni. Chciałem opuścić to miejsce jak najszybciej: w aurze wisiało coś, co czyniło ją zupełnie obcą, nienaturalną, schorzałą.
A może…
Przysunąłem się do ściany i przejechałem po niej dłonią; w delikatną skórę pod paznokciami wbiły mi się ziarenka tynku, drobnego żwiru i cegieł. Trafił się jeden korzeń. Wszystko wskazywało na to, że tunele podupadły przez ostatnie lata, a i kataklizm, który zniszczył wszystko, co znajdowało się nad nimi, nie pozostawił ich bez szwanku: musiałem iść powoli, aby nie potknąć się o cegły, które wypadły ze ścian i leżały na posadzce całymi stosami.
Nagle moja dłoń wpadła w niszę w nienaruszonym murze. Wymacałem kawałki gnijących desek; gmerające w nich palce ześlizgnęły się w oczodoły jakiejś czaszki. Nie bałem się śmierci nigdy: zawsze jest tak, że skoro istniał kiedyś człowiek, muszą zostać po nim jakieś szczątki. Sądząc po ocenionych na wyczucie rozmiarach krypt, szkieletów musiały być tu dziesiątki tysięcy. Może to obecność tak wielkiej liczby niezadowolonych ze swojego stanu zmarłych czyniła aurę tak nieprzyjazną? Postanowiłem ich do siebie nie dopuścić tak samo, jak nie dopuszczałem do siebie zjaw na bagnach.
Zapaliłem swoją jedyną pochodnię zabraną na tę drogę, uchowaną przed wilgocią pod stertą szmat. Światło rozjaśniło mrok mętnym blaskiem, a ja ruszyłem przed siebie.
Ścisnąłem mocniej monetę z brązu.
Szybko okazało się, że krypty mogą być o wiele większe, niż to mogło się wydawać. Poza tym, był to prawdziwy labirynt, a wiele z jego na pozór nic nie znaczących elementów wskazywało jasno, że musi w nim istnieć jakiś system wskazówek – niestety, nie znałem go. Zauważyłem tylko fakt, że ściany czasem zakręcały pod kątem prostym, a czasami nie; w jednych drzwiach były progi, w innych ich brakowało. Często do pewnych korytarzy prowadziły wejścia łukowate, a na niektórych ścianach znajdowały się płaskorzeźby kobiet w kapłańskich peplosach, wskazujące palcem lewo lub prawo. Wszystko to sprawiało, że z każdym krokiem czułem się coraz bardziej przytłoczony i zacząłem wątpić we wszystko – począwszy od poczucia czasu.
Minuty i godziny zlewały się ze sobą w gęstą, trudną do odmierzenia maź. Ile ich straciłem w labiryntach krypt? Ile minęło… dni? Miecz zaczął mi ciążyć bardziej, niż kiedykolwiek od czasu rozpoczęcia wędrówki, a czerń mroku i czerwień ognia zaczęła tańczyć i wirować w oczach, mieszając się w obrzydliwą, siną szarość. Aby utrzymać kontakt z rzeczywistością, znów zacząłem przesuwać palcami po ścianie. Była chropowata i raczej jednolita, tylko co jakiś czas moje palce trafiały na próżnię niszy. W trakcie tej czynności spod moich dłoni wydobywał się cichy chrobot.
W pewnej chwili jednak coś się zmieniło – dźwięk z nagła stał się głębszy, jakby dołączył do niego inny, ledwo, ledwiusieńko słyszalny… zatrzymałem się, a moje zmysły, dotychczas uśpione, zerwały się do gotowości. Usłyszałem szmer wody, ale nie głuchy i stłumiony: to bowiem, co dochodziło do moich uszu, było echem.
Powolutku posuwałem się naprzód, bojąc się zgubić ten odgłos: dzięki mojej ostrożności stawał się coraz wyraźniejszy, aż w końcu, wędrując za nim, natrafiłem na rozwidlenie dróg. W żaden sposób nie mogłem wychwycić, z którego korytarza płynie odgłos kapiącej wody. Wyliczanka? Znałem jedną, ale śmiać mi się chciało na myśl o użyciu jej w takiej sytuacji i w takim miejscu. Pogmerałem w kieszeni i wyciągnąłem monetę, która raz już towarzyszyła mi w mroku, a na której wybito wizerunek konia skaczącego w prawo.
W prawo.
Moneta raz jeszcze powiodła mnie ku przeznaczeniu. Za zakrętem korytarza widać było światło. Światło…
Z dziury w ścianie, która była jedynym wejściem do tego dziwnego i z pewnością poszukiwanego przeze mnie pomieszczenia, wystawały resztki krat wpuszczonych w kamienny mur. Znajdowałem się na dużej wysokości – byłoto chyba jakieś okno. Do tych krat była przywiązana lina tak zgniła i śliska, że nie odważyłem się zejść po niej na dół. Na szczęście miałem kawałek własnej: przywiązałem jeden jej koniec do wystającego z muru żelaznego pręta. Nie sięgała co prawda samego dołu, ale przecież wychowałem się w górach i skok z kilku metrów nie był dla mnie czymś niebezpiecznym. Gdy już znalazłem się na dole z zadowoleniem stwierdziłem, że poszło lepiej, niż się sam spodziewałem.
Ogromne pomieszczenie miało kształt kopuły, której sklepienie znajdowało się wysoko, wysoko nade mną. W zasadzie nie widziałem jej ścian: widoczny był tylko otwór w szczycie, przez który zaglądał do środka księżyc w pełni. Jego delikatne, srebrne światło docierało aż tutaj, do samego dna tego lochu, i odbijało się od wody zalegającej na jego dnie – która, nawiasem mówiąc, sięgała mi do połowy łydek i była potwornie zimna. W powietrzu unosiły się dźwięki kapania i przelewania, wzmocnione przez potężne echo. To one mnie tu doprowadziły.
Moja pochodnia w międzyczasie zagasła, ale nie była mi już potrzebna. Księżycowa poświata, odbita od lustra wody oświetlała dostatecznie dużą część pomieszczenia. Blask odbijał się od pokrytych śliską warstwą glonów ścian, od obnażonego Asurru, od czających się w ciemnym kącie oczu…
Rachunki wyrównywać trzeba. Potwór zabił mojego pradziada i dziada, mój ojciec próbował przed nim uciec, ale z chwilą, gdy podjął tę decyzję, po prostu zaczął umierać za życia. Przyszła kolej na mnie, a ja nie uląkłem się wyzwania. Przeszedłem przez mokradła, na których odpierałem kolejne ataki własnych słabości: naciskały na mnie myślą, głosem i spojrzeniem, przybierały najróżniejsze postacie, materialne bądź nie. Były mną, były Kall, były wreszcie moim ojcem bądź mną samym: było ich… osiem, tak: osiem, a wszystkie odparłem ostrzem swojego miecza – ale nie tym stalowym, który nosiłem po to, aby odcinać potworowi kolejne głowy. Ostrzem jest tylko umysł. W każdym starciu wygrywa nie silniejszy, sprytniejszy bądź bardziej zwinny, ale ten, kto posiada silniejszą wolę.
A bestia była olbrzymia jak góra: potworne uczty wzmogły widać jej moc i żarłoczność. Jarzące się zielenią oczy znalazłem na wysokości, do której nie sięgnąłbym, stanąwszy na ramionach trojga rosłych mężczyzn ustawionych jeden na drugim. Miękkie światło prześlizgnęło się po cielsku hydry: płaski, wydłużony, krokodyli tułów ciągnął za sobą gruby ogon, jej kark zaś dźwigał wężowisko smoczych głów. Od końca ogona do czubka każdej z nich biegł rząd niewielkich kolców, a może rogowych płytek. Przednie łapy, dłuższe niż tylne, uzbrojone były w pazury wielkości mojej dłoni, a gdy potwór podniósł się na nich na całą ich długość, pokazał pokryty błyszczącą łuską brzuch. Łatwiej niż hydrę było zabić czarnego smoka: na kostnych guzkach, skrzących się w blasku księżyca jak drobne klejnoty, tępiły się ostrza o wiele potężniejsze niż stary Asurru. Jedynym sposobem, aby ją uśmiercić, było uciąć jej wszystkie głowy zanim zdążą odrosnąć.
Potwór, podniósłszy się na łapach, zamarł na chwilę, a ja podziwiałem jego potęgę, jakbym patrzył na posąg z najszlachetniejszego malachitu. Wężowe języki co i rusz wysuwały się z zamkniętych paszcz, trzepocząc w powietrzu przez parę sekund. Z początku hydra zdawała się mnie nie zauważać: zamykała i otwierała oczy poszczególnych głów, patrząc gdzieś w przestrzeń, inne mrużyła, jak gdyby dopiero co przyzwyczajając się do słabego światła. W końcu jednak wszystkie oczy potwora utkwiły we mnie – zobaczyła mnie i zauważyła. Mierzyliśmy się wzrokiem, ona i ja: wygrywała to starcie, miała w końcu aż dziewięć par ślepi…
Dziewięć.
Co jest liczbą dziewięć? – zdołałem tylko pomyśleć w przerażeniu. Potwór tymczasem opadł na grube jak pnie drzew łapska i błyskawicznie przesunął się w moim kierunku gadzim, zamaszystym ruchem: nie podejrzewałbym o taką szybkość nawet atakującego węża. Cielsko hydry okazało się być w rzeczywistości nie płaskie i toporne, lecz gibkie i umięśnione, stworzone do poruszania się w wodzie i na bagnach.
Bestia, wybiwszy się z tylnych nóg krótkim, silnym skokiem, rzuciła się w moim kierunku i wyciągnęła ku mnie wszystkie swoje głowy, szczerząc ociekające śluzem kły. Ostatnim widokiem, jaki zapamiętałem, były strużki śliny zsuwające się po zębiskach potwora i spadające w wodę pode mną. W momencie, gdy odskoczyłem w bok, unikając ciosu, księżyc, przesunąwszy się po niebie, zaszedł za krawędź otworu kopuły i w zalanym lochu znów zaległa ciemność.
Przypomniałem sobie wszystko: chwile, gdy odnalazł mnie mój ojciec, górskie jaskinie, które przemierzyłem wzdłuż i wszerz, i wreszcie mrok labiryntów, którymi wędrowałem przed kilkoma chwilami. Zamknąłem niepotrzebne oczy. Czułem tylko miecz w ręku, obecność potwora i osiem głosów, które w przerażającej kakofonii obdarzały nową siłą wszystko to, z czym walczyłem w sobie przez ostatnie trzy dni – i przez całe życie.
Pod powiekami widziałem wszystkie mary w ich prawdziwych postaciach.
Dziewięć…
Widzę beztroskie dziecko, które skacze z kępki na kępkę po grzęzawisku. Widzę Kall, która płacze z miłości, stojąc na wysokim klifie z rozwianymi włosami. Widzę mrok i owinięty w niego strach pod postacią przegniłego szkieletu z krypt.
Widzę całą resztę.
Unik – cios – zasłona. Unikam, uderzam, zasłaniam się. I tak w kółko: tańczę z dziewięciogłowym potworem jak sztukmistrz, artysta, pustynny derwisz; akompaniuje mi tylko świst Asurru i plusk wody, gdy wpadają do niej odcięte łby.
Ze smoczego karku spadło ich osiem.
Dziewięć…
I właśnie dlatego tak bardzo razi mnie ostatnia plama czerni w tym rozświetlonym, przejrzystym świecie. Hydra.
Mam przed sobą okaleczonego potwora: z uciętych ośmiu łbów wylewa się czarna jucha, której sam zapach przyprawia o mdłości. Hydry nie czują bólu, ale widać, że potwór nie ma już sił i czuje zbliżającą się przegraną.
Podchodzę do niej, nie reaguje.
Podnoszę miecz.
Oczy ocalałej głowy zachodzą mgłą. Zwątpienie?
Ogromna jak góra bestia przewala się na plecy: walka mogła trwać nawet i kilka dni, i kilka minut, i całą wieczność, mnie upajało każde zwycięstwo, ją osłabiała każda rana. Teraz ja wygrywam starcie. Potwór boi się: łapy kulą się, a ogon bije o ziemię.
Nagle wbija we mnie oczy – a w tych oczach odbija się mój miecz… ale co to? Podnoszę go i widzę na nim nie ciemną krew hydry, ale jasnoczerwoną, ludzką… rozglądam się po pomieszczeniu: widzę ducha mojego pradziada stojącego przy miejscu, w którym dopadł go olbrzymi gad, ale nie ma z nim jego syna – którego ciało znajduje się pod kamienną płytą w górach, skrzyżowanymi na piersiach dłońmi zasłaniając wielką ranę na piersi. Po mieczu dalej spływa krew, jakby brała swe źródło z jego wnętrza.
I nagle widzę swojego ojca, jak – trzymając na kolanach ten sam miecz – przesuwa po jego ostrzu rękawem kaftana, tak, jak to miał w zwyczaju robić ze swoją laską. Krew wcale nie ustępuje.
Martwieję.
Zaczynam wątpić.
Miecz wypada mi z ręki.
Wszystko nagle ciemnieje, cały blask, jaki widziałem, gaśnie. Siły ze mnie odpływają; czuję, jak upadam. W ostatniej chwili, na ułamek sekundy przed tym, jak znów otoczyła mnie ciemność, zdążyłem zobaczyć, jak hydra okręca się wokół własnej osi, zupełnie jak rozszarpujący zdobycz krokodyl, wstaje, i jak jedna po drugiej odrastają jej kolejne głowy, a każda z nich otwiera zasklepione śluzem świeżo wykształcone oczy. Wszystko dzieje się błyskawicznie. Nie zobaczyłem już, jak potwór wysuwa ku mnie dziewięć głów, nie czułem, jak łamie mi kości dziewięcioma paszczami, i nie usłyszałem jak miecz z głośnym pluskiem wpada do wody.
Mieszkała tutaj chyba od kilkuset lat. Nie liczyła ich upływu – zresztą, jak miała to robić?
Jej matka pamiętała czasy, gdy ziemią rządziła linastirska dynastia Atammardów, potwór o wiele straszliwy od wszystkich, które wydała na świat natura.
Ona sama zaś była naocznym świadkiem wznoszenia świątyni Aglatl w Kasz; jako maleńki gad, niemal jaszczurka, została zabrana ze swoich bagien i przewieziona olbrzymi kawał drogi na zachód, do dziwnej, dość chłodnej krainy.
Zamieszkała w świątyni.
Przez pierwszy rok dostawała do jedzenia owady i małe ptaki. Potem przyszła kolej na myszy i koty: gdy zaczęła pożerać jagnięta i bezpańskie psy uznano, że czas, aby zamieszkała w podziemiach. Dostała nieduży loch, do którego raz na jakiś czas zrzucano poćwiartowane kawałki mięsa: jak słodko było wgryźć się swymi dwiema główkami w ten różowy, martwy kawał truchła i zupełnie nie przejmować się innymi drapieżnikami, które mogłyby go jej odebrać!
Nic jednak nie było za darmo. Czasami kapłanki przychodziły z niewielkimi flakonikami i zbierały do nich jej jad. Jedna przyszła od razu z pucharem wina i spuściła żółtą kroplę od razu do napoju.
Kiedy wyrósł jej trzeci łeb, została przeniesiona do kopuły.
W kopule było ciemniej, ale hydry doskonale widzą w mroku. Miała też wodę, w której mogła nurkować. Nazywano ją Strażniczką, gdyż gdzieś w ścianie kopuły tkwiły zasłonięte srebrnymi blachami nisze z trumnami kapłanek – założycielek; zupełnie się nimi nie interesowała, zresztą, i tak nie mogła do nich dosięgnąć. A w ogóle po co martwić się o coś, co jest zamknięte i niedobre i martwe, podczas gdy z góry jest spuszczane jadło żywe i smaczne?
Z utęsknieniem czekała na chwile, gdy otwór na górze otworzy się i do jej mieszkania zsuną się zapach kadzideł, światło świec i lina z wrzeszczącą, związaną ludzką samiczką. Ci na górze śpiewali, ofiara zaś płakała i darła się naprzemian; hydrze jednak nie robiło to różnicy – i tak wolała najpierw uśmiercać ofiary jadem, no chyba, że trafił jej się kąsek tak suchy, że rzeczywiście lepiej było go rozerwać na kawałki. Czasem dostawała tyle jedzenia, że musiała sobie odkładać – wiadomo, że gady nie potrzebują dużo pokarmu – a czasami musiała zaspypiać na długie miesiące, aby uspokoić głód. To ostatnie również nie przychodziło jej z trudnością: mogła spać całe lata, wchodząc w hibernację i utrzymując się na granicy życia i śmierci.
Czwarta głowa wyrosła jej po osiągnięciu wieku pięćdziesięciu lat. Każda kolejna – po dwudziestu pięciu,
Była coraz większa i coraz silniejsza. Mówiono o niej ze strachem. Nie czuła się Strażniczką ale Panią swojego domu. Rosła i rosła, a każda uczta wzmagała jej apetyt: była wiecznie głoda, wiecznie zła i wiecznie zapatrzona w swoje smukłe, opływowe cielsko, tak bardzo przez nią hołubione. Była dla siebie samej jak bożek, któremu oddaje się cześć, i do którego zanosi się modły – ot, pokryta łuską malachitowa bogini.
Gdy osiągnęła wiek trzystu lat, stała się dorosła.
Wtedy to właśnie wyrosła jej dziewiąta, nieśmiertelna głowa. Odtąd nie musiała martwić się ani o czas, ani o głód, ani o pragnienie. Zniknął ból, zniknął strach i zimno. Każde zadraśnięcie natychmiast się goiło, a z kłów mogłą spuszczać całe strumienie jadu. Stała się niewrażliwa na wszystko, jak kamień. Jak prawdziwe bóstwo. Posąg z mięsa.
Teraz mogła już istnieć, choćby i do końca świata.
A ten nastąpił wraz z trzęsieniem ziemi.
Gdy opuszczono świątynię, zaczęła odczuwać nudę i złość. Co tam na górze mogło się stać? Była coraz bardziej wściekła i zajadła w miarę upływu czasu: brakowało jej daniny, którą składali jej mieszkający ponad nią ludzie. A czymże jest bóstwo, któremu nikt nie składa ofiar?
I tak mijały dni, miesiące, lata. Nieśmiertelność stała się przekleństwem.
Aż pewnego dnia znalazł się w jej kryjówce człowiek.
Zjadła go. Nie odczuwała głodu, ale co mogła z nim zrobić? Po kilku minutach nie było po nim śladu: tylko jego miecz leżał w wodzie i błyszczał, odbijając światło słońca wpadającego przez otwór w suficie. Patrzyła jak urzeczona na refleksy, które rzucał na ścianę: nie widziała słońca od kilkuset lat.
I wtedy, po jakimś czasie znowu przyszedł do niej człowiek. Ten jednak nie wrzeszczał i nie uciekał: rzucił jej wyzwanie i nie uznawał odmowy. Zdziwiła się, ale je przyjęła. Patrzyła wężowymi oczami, jak bierze miecz i wdrapuje się po linie do otworu, którym wlazł. Przyjęła propozycję starcia na dobrych warunkach. Dość miała tego lochu: gdyby przyszedł i ją zgładził, nie musiałaby przynajmniej pytać o sens własnego istnienia. Przyrzekła sobie walczyć honorowo – czyli nie używać jadu.
Czekała całe ludzkie pokolenie, tracąc nadzieję wraz z upływem lat.
Przyszedł wreszcie trzeci. Poznała go po mieczu.
W walce odrąbał jej osiem głów. Jej gadzia jaźń zaczęła przygotowywać się na odejście z tego świata i być może powtórne narodziny – lecz on zawahał się, złamawszy tym samym reguły pojedynku. Poczuła nienawiść do niego i do tych wszystkich, którzy siedzieli tam, na górze. Okazywać łaskę… bogini. Rzuciła się na niego, połamała kości i wpuściła mu do żył tylko odrobinę jadu – tak, aby umierał jak najdłużej i jak najwolniej.
Sama zaś przysiadła, czekając, aż słońce odbite od miecza zacznie rzucać złote kółka na ścianę.
Co mogę więcej o sobie powiedzieć? Chyba nic.
Nadal trzymam w pięści spiżowy pieniądz, choć nie wiem, czy robię to świadomie, czy też moja dłoń zaciska się sama w toksycznym spaźmie. Wiele lat musiał czekać przewoźnik umarłych na swoją zapłatę: teraz jednak nie będzie nikogo, kto by mnie uratował przed nieuchronnym końcem.
Mówi się, że niektóre sprawy są dla człowieka ukryte przez całe życie aż do ułamka sekundy przed tym, jak wyda ostatnie tchnienie – mnie zostały najwyżej trzy oddechy, więc… w każdym razie, z tym również się zgadzam. Czym była moja wędrówka? Czy szedłem na spotkanie z potworem, czy z samym sobą? A może z jednym i drugim naraz?
Ojciec zamordował mojego dziada z egoizu, Kall skoczy w przepaść z miłości, a ja zabiłem dla zemsty. Pojąłem to w chwili, gdy od Światła dzielił mnie tylko krok – niestety, był on dla mnie ostatni. Teraz jestem mądrzejszy tylko o odrobinę: wyprawiłem się nie na walkę z jadowitą bestią, ale z sobą samym – ja, który podległem ludzkim przywarom w takim samym, jeżeli nie większym stopniu niż Kall i ojciec.
I nie przegrałem. Po prostu marność jest wpisana w każdego człowieka, a w ludzkiej naturze nie leży wygrywanie pojedynków z nią staczanych. Walcząc z nią, walczymy sami ze sobą – i to my mamy silniejszą wolę wygranej.
Kochany Święty Mikołaju, proszę cię w tym roku, żeby edytor tekstu na tej stronie a) zapisywał zmiany b) nie zmieniał wszystkiego na drobnomieszczańską kursywę i c) żeby nie znikały mi wcięcia w akapitach -.-
Kochany Święty Mikołaju, proszę cię (...).
Szybciej i skuteczniej sprawę załatwiłoby dziesięciu z bejsbolami plus jedenasty z apteczką pierwszej pomocy.
----------------
Wygląda na to, że pierwszy przeczytałem drugą część "Hydry".
Generalnie to bajka nie z mojej parafii, ale potraktuj to stwierdzenie jako komplement i wyrazy uznania. Skoro czytam z zainteresowaniem coś, co tegoż zainteresowania nie wzbudza "z automatu", fakt ten mówi wszystko.
Ciekaw jestem, czy sam tak piszesz, czy korzystasz ze wsparcia. Jeśli sam, kłaniam się w pas.
naprawdę wciągający tekst. trochę smutny i wymagający pomyślunku, ale fabuła tworzy bardzo ciekawy krąg. bardzo ciekawie wykorzystałeś i odświeżyłeś wytarty już schemat wojownika ubijającego potwory.
opowiadanie zdecydowanie warte przeczytania. jeszcze raz gratuluję i życzę dalszych świetnych pomysłów.
OK, to moneta była z brązu, czy ze spiżu?
Zakończenie mnie rozczarowało, za bardzo filizoficzne; ale to kwestia gustu.
Ogólnie- dobre, chociaż przegadane. Nie chodzi nawet o przemyślenia moralno- filozoficzne. Mam wrażenie, że używasz dużo słów, na wyrażenie tego, co można opisać krócej, prościej.
Ocena 5- dla całości.
...Dobrze, teraz czas na moją apologię.
Krótkie teksty pisze mi się łatwo, nieco dłuższe - niestety nie. Mogę się żalić, ile tygodni ślęczałem nad tą nieszczęsną Hydrą, ile razy ją odkładałem, żeby na zimno do niej podejść - tylko kogo to będzie obchodziło? Ano właśnie. Toteż powiem tylko, że jest to pierwszy długi tekst który jako tako mnie zadowolił i wrzuciłem go tutaj przede wszystkim po to, żeby dostać ocenę swojego warsztatu. Jak na razie mówicie, że jest dobrze: pewnie zaraz ktoś powie, że jest dokładnie odwrotnie, ale z ocenami się nie dyskutuje.
Przegadane... mogę się zgodzić, mam też argumenty, żeby się usprawiedliwić, ale po co? Każdy ma swoje zdanie i trzeba je szanować. Taka sama sytuacja jest w przypadku przemyśleń.
Co do reszty, nie mogę wyjaśniać, co chciałem powiedzieć: to tak jakby się tłumaczyć z tego, co się stało i się nie odstanie. A spiż/brąz... to taki ślad po pocięciu tekstu i powrocie do niego po dłuższym czasie ;]
A na koniec: dzięki wam wszystkim, że poświęciliście dla Hydry swój czas.
Dałem Ci 5, przypominam. To znaczy, że opowiadanie, pomimo usterek, jest dobre.
Gratuluję.
Hm, chyba trochę dwuznacznie się wypowiedziałem. Żeby mi ktoś czasem nie pomyślał, że gardzę piątkami albo mam jakieś fochy... po prostu mam do tego tekstu pewien dystans [co nie przeszkadza mi być z niego mimo wszystko zadowolonym].
Hmmm... Zgodnie z moimi przeczuciami, większość faktów opisanych w poprzedniej części jest zupełnie zbędna i tylko niepotrzebnie rozciąga tekst. Dalej mam też uparte skojarzenie z "Miejscem początku". Chociaż nie całkiem połapałam się w tych ojcach, dziadkach itd., to chyba mniej więcej wiem, co chciałeś powiedzieć. Tekst nie jest w moim guście, ale nie mówię, że jest zły. Sprawny warsztat dodaje mu dużo uroku i zachęca do przebrnięcia.
www.portal.herbatkauheleny.pl