- Opowiadanie: Galzag - Pod maską (cz. 1)

Pod maską (cz. 1)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pod maską (cz. 1)

Malta, La Valetta

7 Luty A. D. 1601

Sztywne kroki stukały cicho na kamiennym bruku. Osiem okrytych płaszczami sylwetek wmaszerowało na rynek, unosząc głowy ku piętrzącym się ponad nimi skrzydłom pałacu. Minęli wysoką loggię, przemaszerowali przez dziedziniec.

Asysta nie ustępowała im na krok. Każdego traktowano z niezwykłym szacunkiem. Gospodarze jako pierwsi wykonywali ukłony, pierwsi wychodzili na spotkanie przybyłym. Rozumiano ich chwilową wyższość. Tymczasową dostojnicy Zakonu Świętego Jana Chrzciciela potrafili zaakceptować i uszanować.

Bez zbędnych ceremonii pospieszyli w stronę szeroko otwartych wrót pałacu. Obrzucając pełnymi podziwu spojrzeniami otaczającą ich kolumnadę, jak i piętrzące się ponad nią piętra, dziękowali Wszechmogącemu za możność oglądania wspaniałości swej niezdobytej stolicy. Duma przepełniała serce, lecz stanowcze rozkazy dostojnych bajlifów nakazywały pośpiech.

– A z pośpiechu przeto nigdy nie wynikło nic dobrego – oznajmił posępnie kanclerz, oglądając pochód. Zerknął przez ramię na stojącego krok za nim namiestnika, wybranego jeszcze tego samego dnia na piastowanie niezbędnej w tym ciężkim okresie godności. – Czcigodny bracie, wszak nie rozumiecie mego sposobu myślenia.

Namiestnik szarpnął rękawy habitu. Pokręcił głową.

– Nie mnie oceniać swą własną rozumność, dostojny kanclerzu – odparł, przechylając głowę. Przybysze zniknęli we wnętrzu pałacu wielkiego mistrza. Na dziedzińcu powoli poczęła zapadać cisza. Rycerze kolejno odchodzili, opuszczając posiadłość zwierzchnictwa. Pozostawały samotne cienie, rozciągnięte na ozłoconym słońcem kamieniu. – Mniemam jeno, żeście nie dość czasu poświecili na rozważenie tej kwestii, szlachetny bracie.

– Nasz czas należy do mistrza – skwitował twardo kanclerz. – Zupełnie jak i wszystko inne.

– A mistrza nie ma…

Słowa zabrzmiały niezwykle groźnie, szczególnie dlatego, że doskonale podkreślały prawdę wszechobecną w każdym sercu, dźwigającego ośmioramienny krzyż rycerza. Mistrz odszedł. Pozostawił po sobie spuściznę, której nie dane było długo oczekiwać na godnego zarządcę.

– Winniśmy szerzej rozpatrzyć tę kwestię przed kapitułą, namiestniku – przemówił wreszcie z typowym dla siebie zdecydowaniem kanclerz. Przeczesał długimi palcami siwą brodę. – Ilekroć Pan nasz powołuje do siebie wiernego sługę, najwyższego notabla Szpitala proroka Jana, tylekroć La Valetta przestaje spać. Samiście doświadczyli w swym życiu wielu wyborów…

– Dwakroć, czcigodny bracie… – wtrącił namiestnik, lecz niezrażony kanclerz ciągnął dalej.

– … i w myśli waszej nie zrodziła się jeszcze ma idea? Błądzicie, bracie, błądzicie. A Pan Bóg od każdego oczekuje nawrócenia.

Przez splot łacińskich wyrażeń przebił się niezwykle wyraźny, aragoński akcent. Bajlif1 Juan de la Pena, przez wiele lat piastujący urząd kasztelana Amposty, od kilku zaledwie roków wezwany na urząd filara2 języka Aragońskiego, nie znosił sprzeciwów. Takoż i tym razem oczekiwał potwierdzenia. Iskierki zalśniły w czarnych, jak nocne niebo źrenicach, kiedy napotkały zdecydowaną odmowę.

– Tradycja jest tradycją, a zakonne prawo – instancją najwyższą. – Namiestnik wydął wargi. Włosy naznaczone siwizną poruszył chłodny podmuch zapowiadający zmierzch.

– Najwyższym? – Kanclerz prychnął. – Dekalog i Boże zarządzenia jako jedyne nie potrzebują odnowy, ni zmian. A ludzkimi sprawami winni zarządzać ludzie… nie tradycja.

Zapadło głuche milczenie. Dwaj zakonnicy odwrócili głowy w stronę zamkniętych drzwi pałacu. Próg posiadłości, ustępującej wspaniałością wyłącznie katedrze świętego Jana Chrzciciela, niedawno przekroczyło ośmiu elektorów, każdy z innej prowincji. Wybrani, by dokonać wyboru.

Grand campeón3 winien być wyniesiony na swój urząd przez kapitułę – nie ustępował de la Pena. – Nam, piliers4, wraz z Wielkimi Krzyżami5, należy zwyczajnie dobrze wybrać. Nie tamtym.

Namiestnik pokiwał głową. Wygładził fałdy wydętego przez wiatr habitu. Postąpił krok w tył. Potem następny, jeszcze jeden i wreszcie zwróciwszy się plecami do kanclerza, odszedł.

– Odstępujecie od odpowiedzialności, bracie de Santeno! – zawołał za nim bajlif. Echo jego głosu zadudniło pośród kolumnady, zatańczyło na dziedzińcu i wypadło przez loggię.

Namiestnik zawrócił. Wycelował palec w pierś kanclerza. Drugą pięść uniósł, jakby chciał zadać cios nie bacząc na dzielącą go od celu odległość.

– Uważajcie, czcigodny bajlifie – wycedził przez zaciśnięte zęby. – Bo występujecie przeciwko regule obrażając moją osobę.

De Santeno wskazał wyciągniętą ręką zatrzaśnięte skrzydła drzwi. Ostatnie promienie słońca zaiskrzyły na żelaznych zdobieniach i ostatecznie zniknęły.

– Zapominacie, że to nie przybyłym braciom przyjdzie wyznaczyć następcę naszego wspaniałomyślnego rodaka, ekscelencji Garzesa6. Grand campeón zostanie wybrany po trzech dniach… jak i zmartwychwstał nasz Zbawiciel. Jednakoż nie przez tamtych…

 

Dzień dobiegł końca. Słońce zniknęło za linią horyzontu, barwna łuna zlała się z nieboskłonem. Zapadła czarna noc.

Człap. Człap.

Śpiące mewy otwierały błyszczące oczka. Obracały łebkami, wyciągały dzioby skryte pod skrzydłami. Szukały źródła odległego dźwięku. Przywykły do ciszy, jaka zapadała zaraz po zmroku. A tymczasem ze snu budziły je niepokojące mlaśnięcia. Tak kroczyli wyłącznie ludzie.

Człap. Człap.

Mleczna mgła wypłynęła z zatoki. Ogarnęła port, przykryła kiwające się kadłuby okrętów. Wypełzła na nabrzeże. Niesiona przez chłodny wiatr, dopadła murów La Valetty. Minęła je, zasnuła ulice. Nieruchome powietrze rozdarł okrzyk mewy. Załopotały skrzydła, śnieżnobiałe ptaki poderwały się do lotu.

Człap. Człap.

Z lodowatej, szumiącej otchłani wynurzyła się postać. Zgarbiona, przygnieciona ciężarem wiszącego na ramionach płaszcza, szła przed siebie, uporczywie walcząc z wracającą falą. Szczupłymi, kościstymi nogami żłobiła w dnie głębokie szramy. Upadła. Podniosła ociekające wodą ciało.

Człap…

Głuche plaśnięcie, jakie towarzyszyło krokowi postawionemu na piaszczystej powierzchni spłoszyło ostatnie mewy. Przybysz powstał. Z ust chlusnęły strumienie stęchłej cieszy, wraz z donośnym bulgotem. Prawe, wyłupiaste oko zwróciło się na blade dłonie. Drugie, wlepione w odległe mury maltańskiej stolicy, lśniło nieustępliwością.

Przybysz przestał bulgotać. Gwałtownie wciągnęła powietrze przez ociekające wilgocią usta. Podniósł koślawą pięść ku rosnącemu przed nią miastu. Zdołał machnąć nią kilkakrotnie, nim opadła bezsilnie. Istota znieruchomiała.

Stała tak długo. Swą nieludzką bladością mogła przypominać blady słup soli. Drgnęła. Niepewnie wyciągnęła przed siebie nogę. Ruszyła w stronę miasta, które miało nie zaznać snu tej nocy. Tak samo, jak i następnej. I jeszcze następnej. Gdy wybierano zwierzchnika La Valetta czuwała.

Przybysz zniknął w bladej mgle. Pozostawił po sobie głęboki ślad, który już za kilka chwil ostatecznie miała zamazać jego matka. Woda. Morska otchłań. Trzykrotnie lizała falą nabrzeże, aż zatarła ślad po swoim osamotnionym dziecku.

 

Rosły wojownik bezszelestnie przekroczył próg. Powoli zamknął drzwi. Zawiasy skrzypnęły, futryna zadygotała pod uderzeniem ciężkiej krawędzi. Okryta rękawicą prawa dłoń przesunęła żelazny rygiel. Przybysz oparł się plecami o ścianę. Westchnął głośno. Gęsta para umknęła poza szary materiał przesłaniający twarz. Powieki na chwilę przysłoniły czarne oczy.

Namiestnik Mateo de Santeno powoli odkrył pokrytą zmarszczkami twarz. Po naznaczonej siwizną brodzie spływały przeźroczyste krople – pozostałość nocnej mgły. Aragończyk uniósł prawicę, wykonując znak krzyża. Spojrzał w okno.

– Miasto nie zaśnie – szepnął, kręcąc głową.

Zsunął rękawicę, odsłaniając pozbawioną palca dłoń. Znak szczególny, którym obdarzono go jeszcze w dzieciństwie. Wypadek. Jeden z wielu w jego życiu. Wszechmogący Bóg na szczęście zechciał obdarzyć go większą sprawnością w lewym ramieniu. Nie chwalono tego pośród cnotliwych rycerzy, lecz dziś nikt nie śmiał rzucił dostojnemu namiestnikowi kąśliwej uwagi. Te czasy dawno przeminęły.

Mateo przycupnął przy kominku. Dźgnął pogrzebaczem dymiące szczapy drewna i nabierając powietrza, dmuchnął, wzbijając wokoło rozgrzane iskry. Wiele wylądowało na pomarszczonej dłoni, skwiercząc głośno. De Santeno ani drgnął.

Zamknął oczy, rozluźnił zmęczone ciało. Pozwolił działać dręczącemu go od kilku dni bólowi. Z trudem zebrał myśli, kierując je w stronę ósemki, której przybycie oglądał wraz z bajlifem. Nazajutrz to oni mieli pozbawić Aragończyka urzędu, wybierając przewodniczącego wyborów. Jego zadanie zostanie zapomniane.

Zmęczenie zmuszało go do spoczynku. Opadł na niski, drewniany zydel, przesuwając złożone na stole pisma. Każde zaopatrzone pieczęcią i nie dającym się rozszyfrować podpisem. De Santeno zmarszczył brwi. Jedna koperta pozostała zaklejona. Mateo bez namysłu chwycił szorstki pergamin, przełamał lak, wyciągając starannie złożone pismo. Sapnął głośno, dostrzegając ustawione kolejno, arabskie numerki, miast zamaszystych liter.

Chwycił kopertę, składając przełamany symbol nadawcy.

– Wignacourt! – syknął, kiwając głową. Wspomnienia ożyły.

Od wielu lat nie czytał tego zagadkowego szyfru. Od wielu lat nie wspominał nazwiska szlachetnego brata Francuza. Zapomniał o nim wówczas, gdy zakończyli współpracę.

Poderwawszy się z miejsca, ruszył w stronę samotnego regału, zastawionego księgami. Ów mebel był – poza stołem – jedynym w całym mieszkaniu namiestnika. De Santeno uchodził pośród braci za ascetę, choć w dalekiej przeszłości, kiedy Zakon Świętego Jana swój konwent umiejscowi w potężnym palestyńskim Margat, uważano by go za niezwykły wzór pobożności.

Mateo wrócił do stołu. Ostrożnie położył zakurzony wolumin obok zaszyfrowanej wiadomości. Wyrecytował nagłos dwa pierwsze symbole, oznaczające rzymską liczbę.

– Psalm dziewięćdziesiąty pierwszy – szepnął, zamaszystym gestem otwierając przyniesioną księgę.

Biegał wzrokiem od symbolu do symbolu, odnawiając w pamięci dawną wiedzę. Ułożone w przeszłości aksjomaty powróciły. Czteropalczasta dłoń przestała pospiesznie przerzucać strony. Oczy powędrowały w stronę księgi.

Qui habitat in abscondito Excelsi in umbraculo…

Łaciński tekst urwał się wpół wersu, lecz poruszające się usta Aragończyka dalej niemo wypowiadały kolejne słowa psalmu. De Santeno zrzucił zalegające blat, dawno przewertowane wiadomości. Długim susem skrócił odległość dzielącą go od zastawionego księgami regału. Sięgnął głęboko za ustawione równo woluminy. Wyciągnął z mroku czarny kałamarz z zatkniętym doń piórem i zwinięty pergamin. Zasiadł do pracy.

Ożywiony wspomnieniami umysł nie bacząc na zmęczenie, błyskawicznie odszyfrowywał kolejne linijki szyfru. Dłoń kreśliła kolejne słowa, łącząc je w obszerne zdania.

De Santeno gwałtownie przerwał pracę, kiedy dotarły doń myśli zawarte w piśmie. Zmarszczył brwi. Zamarł z ręką ściskającą pióro, wyciągniętą w stronę pojemnika z atramentem.

– Szlachetny bracie – przeczytał szeptem. Rozejrzał się, jakby dla pewności, czy faktycznie w jego prywatnym pomieszczeniu nie ma nikogo niepożądanego. Bez wątpienia był sam. – Przed oczyma nieustannie mam ów obraz. Widziałem Jakuba de Molaya…

Zapomniane przed latami imię powróciło do myśli współczesnych. Wizerunek brodatego rycerza, odzianego w biały habit, przecięty na piersi czerwonym krzyżem, zamajaczył przed oczyma namiestnika Zakonu Świętego Jana.

De Santeno zadrżał. Przez całą długość kręgosłupa przebiegł dreszcz. Niemłode lico zakonnika – obraz przeszłości – przykryła barwna łuna. Trzaskające ognie u stóp wychudzonej sylwetki, dotarły także do twarzy. Przez szeroko otwarte usta wypadały złowieszcze słowa klątwy, która już za miesiąc miała zostać dokonana.

Jakub de Molay – ostatni wielki mistrz Templariuszy. Zginął w męczarniach, spalony na stosie, osądzony przez króla Filipa IV pod zarzutem oddawania czci demonowi.

Mateo de Santeno wsparł głowę na dłoniach, przyglądając się odszyfrowanej treści.

– Trzykrotnie objawił mi się we śnie – Przez myśli namiestnika przepływały kolejne wyrazy. – Każdym razem tak samo. Krzyż w dłoni trzymał, błogosławił mnie i spopielonymi wargami przestrogę wypowiadał…

 

 

 

 

 

1 Bajlifowie – w rzeczywistości wielcy bajlifowie – byli najwyższymi dostojnikami (po wielkim mistrzu) w zakonie. Było ich ośmiu – każdy z jednego języka (prowincji) zakonnej w Europie. Każdy też sprawował zupełnie inną funkcje w zakonnym konwencie [konwent – główna siedziba zakonna, tutaj Malta].

2 Bajlifowie posiadali tytuł filara (łac. Pilier), jako symbol zwierzchnictwa nad daną prowincją. Jednakże owych tytułów z reguły nie używano, na rzecz właśnie tytułu bajlifwa.

3 z hiszpańskiego Wielki Mistrz.

4 patrz przyp. 2

5 Wielki Krzyż – dostojnik zakonu obdarzony tytułem miał prawo brać udział w zgromadzeniach zakonnych. W przeszłości Wielkimi Krzyżami zwano jedynie bajlifów zakonu, jednakże później uzyskiwali ów tytuł ludzie najbardziej zasłużeni dla zakonu.

6 Martin Garzes – wielki mistrz Zakonu św. Jana w latach 1595 – 1601.

Koniec

Komentarze

Choroba, coś się z przypisami popierniczyło trochę. Indeksy się nie robią...

Przeczytałem. Coś mi kuleje z opisami. Jak, na przykład z tym:
1 "Przybysz przestał bulgotać. Gwałtownie wciągnęła powietrze przez ociekające wilgocią usta. Podniósł koślawą pięść ku rosnącemu przed nią miastu. Zdołał machnąć nią kilkakrotnie, nim opadła bezsilnie. Istota znieruchomiała.
Stała tak długo. Swą nieludzką bladością mogła przypominać blady słup soli."
w pewnym momencie trzeba się zdecydować- czy to jest on, ona, czy ono.
Jeszcze to:
2 "De Santeno zadrżał. Przez całą długość kręgosłupa przebiegł dreszcz. Niemłode lico zakonnika - obraz przeszłości - przykryła barwna łuna. Trzaskające ognie u stóp wychudzonej sylwetki, dotarły także do twarzy"
Czy lico zakonnika jest obrazem przeszłości? Układ zdania o ogniu, dla mnie jest powykręcany, ciężko mi załapać sens. Wolałbym tak: "Ognie, trzaskajace u stóp wychudzonej sylwetki, dotarły także do twarzy"- tylko, że wtedy sugeruje to, iż facet się palił. Może blask ognia? W ogóle dużo masz takich nie do końca po polsku złożonych zdań.
Coś z początku:
3 "Minęli wysoką loggię, przemaszerowali przez dziedziniec.
Asysta nie ustępowała im na krok. Każdego traktowano z niezwykłym szacunkiem. Gospodarze jako pierwsi wykonywali ukłony,(i) pierwsi wychodzili na spotkanie przybyłym. Rozumiano ich chwilową wyższość. Tymczasową (co tymczasowe?) dostojnicy Zakonu Świętego Jana Chrzciciela potrafili zaakceptować i uszanować."
Jeżeli w zdaniu jest jeden przecinek, ładniej wyglada, gdy dasz "i". Przecinki daje się, gdy jest dłuższa wyliczanka.
Rozumiem, że chodzi o tymczasową wyższość, ale dokonałeś skrótu myślowego i określenie "tymczasową" zawisło w próżni.


Co do treści- zapowiada się interesująco. Zobaczymy, co będzie dalej.

Przyznaję się, że w ogóle nie wiem, co się w tej pierwszej części wydarzyło. Ogólnie ten teks to dla mnie prawdziwa łamigłówka i to nie w pozytywnym sensie.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Dzięki za ocenę, wytknięcie błędów.

I pytanie do Ciebie, Suzuki: co tu jest niejasnego? Rozumiem, że całość faktycznie może być trochę zagmatwana, którzy totalnie nic na temat historii zakonu nie wiedzą, ale żeby nic nie rozumieć, to już mi ciężko pojąć. Szczególnie z tego powodu, że Twój przedmówca raczej mniej więcej coś rozumie.

Także byłbym rad, gdybyś napisała, co tak właściwie jest niejasne, bo nie pojmuję. Dwóch dostojników zakonnych rozmawia o nadchodzących wyborach na wielkiego mistrza.  Przyglądają się do tego ósemce wybranych w prowincjach elektorów, którzy właśnie przybyli na wyspę. Co tu aż tak niejasnego? Bo rozumiem, sporo tu historii, sporo kwestii, które trzeba wiedzieć, żeby cokolwiek zrozumieć, ale wydawało mi się, że nie do przesady.

Krótko rzecz ujmując: co tak właściwie jest niejasne? Bo nie wiem, czy to wina braku umiejętności pisarskich, czy zawartej w tekście zbyt dużej ilości nieznanych danych.  

Niejasny jest sposób opisania :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Aha, to wszystko jasne (paradoksalnie). Jakieś konkrety?

Sztywne kroki stukały cicho na kamiennym bruku. Osiem okrytych płaszczami sylwetek wmaszerowało na rynek, unosząc głowy ku piętrzącym się ponad nimi skrzydłom pałacu. Minęli wysoką loggię, przemaszerowali przez dziedziniec.
Asysta nie ustępowała im na krok. Każdego traktowano z niezwykłym szacunkiem.kto kogo traktował? Gospodarze jako pierwsi wykonywali ukłony, pierwsi wychodzili na spotkanie przybyłym. Rozumiano ich chwilową wyższość. Tymczasową dostojnicy Zakonu Świętego Jana Chrzciciela potrafili zaakceptować i uszanować. Ci dostojnicy to goście czy gospodarze?
Bez zbędnych ceremonii pospieszyli w stronę szeroko otwartych wrót pałacu. Obrzucając pełnymi podziwu spojrzeniami otaczającą ich kolumnadę, jak i piętrzące się ponad nią piętra, dziękowali Wszechmogącemu za możność oglądania wspaniałości swej niezdobytej stolicy.ale o kim teraz piszesz? Duma przepełniała serce, lecz stanowcze rozkazy dostojnych bajlifów nakazywały pośpiech.

Potem pojawiaja siejakieś postaci, które też nei wiek do której grupy należą, odchodza jacyś rycerze o których wcześniej nic nie było wspominane, a tamta dwójka zaczyna się kłócić z zupełnie niewiadomego dla mnie powodu. Galzag: czytelnik nie siedzi w Twojej głowie!!!

www.portal.herbatkauheleny.pl

Aha, w ten sposób. Czyli jednak nie chodzi tu o sam sposób pisania, ale bardziej o sposób przekazania wiedzy, jak sądzę. Wszystko wynika z tego (jak słusznie zauważyłaś, czytelnik w mojej głowie nie siedzi), że zbyt wiele rzeczy biorę za oczywiste, choć dla przeciętnego człowieka wcale takie nie są. Tak mi się wydaje, a przynajmniej na to wskazują wypunktowane przez Ciebie błędy.

Jeszcze raz dzięki wielkie za komentarze i wszelkiego rodzaju uwagi. 

Pozdrawiam. 

a ja tam uważam, że tekst jest bardzo fajny. momentarna nieczytelność może wynikać conajwyżej z nieznajomości pewnych realiów historycznych - a tych jest tu sporo i są moim zdaniem ciekawie przedstawione (no i autor odnosi się do nieczęsto czytanych przeze mnie wątków historycznych, co w zasadzie jest plusem)

z tą "nieczytelnością" i "rzeczami oczywistymi dla autora, a dla czytelnika nie" to trochę na dwoje babka wróżyła. z jednej strony nie powinno się wywoływać niezrozumienia zbyt wielkimi skrótami myślowymi, a z drugiej czytelnik nie lubi, kiedy traktuję się go jako idiotę. trudno jest mi zatem poradzić ci, które z wyjść jest lepszym. najrozsądniej byłoby chyba znaleźć jakiś złoty środek

podsumowując: tekst jest całkiem dobrze zapisany i zapowiada się ciekawie. z chęcią przeczytam jego dalsze części

Dzięki za komentarz. Druga część właśnie za chwilę się pojawi ;)

Galzaq- ja też napisałem Ci, że momentami ciężko załapać sens i kolejność wyrazów w zadaniach czasami nie do końca poprawny. Zrozumiałem sens, ale musiałem się przy tym wysilić.
Zakręcone te twoje opisy.

Nowa Fantastyka