- Opowiadanie: sitek - Jak gdyby nigdy nic

Jak gdyby nigdy nic

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jak gdyby nigdy nic

Ze snu wyrwało go zderzenie z bliżej nieokreślonym przedmiotem i podniesiony głos karczmarza. Jednak Borys albo nie zrozumiał, albo nie chciał zrozumieć sensu wypowiadanych w uniesieniu słów. Jedno było pewne, zdecydowanie za dużo wypił wczorajszego dnia, czego skutkiem była nieprzyjemna pobudka w miejskim rynsztoku. Porozmyślał jeszcze chwilę nad wszystkimi karczmarzami, których miał sposobność poznać ostatnimi czasy od tej gorszej strony, po czym zaklął siarczyście, wstał, otrzepał kurtkę i ruszył przed siebie.

Chwiejnym krokiem skierował się w stronę Róży Wiatrów, czyli bardzo popularnego domu rozpusty. Nie mogąc się doczekać rozkoszy, które, jak mniemał, czekały tylko na niego, przeciął Aleję Rzemiosła i już po chwili znalazł się przed wielkimi, dębowymi drzwiami. Już zabierał się by przestąpić próg raju, gdy nagle wyrósł przed nim wysoki, potężnie zbudowany, łysy drab, żywcem wyciągnięty z kryminału. Matka Natura obdarzyła go wprawdzie fizycznymi atrybutami, ale traf chciał, że zapomniała zupełnie o tak przydatnej człowiekowi rzeczy jaką jest mózg.

Tak więc stojący przed Borysem przygłup, wyciągnął jedynie rękę, a właściwie łapę i wymamrotał coś o dziesięciu talarach zapłaty. Do skacowanego mężczyzny słowa docierały z lekkim opóźnieniem, co i tak można uznać za dobry wynik, biorąc pod uwagę ilości wódki jakie pochłonął. Gdy już domyślił się co chciał mu przekazać ów olbrzym, zaczął gorączkowo szperać po kieszeniach w poszukiwaniu sakwy z pieniędzmi. Niestety po pięciu minutach nie znalazł przy sobie nawet jednego feniga, co było równoznaczne z tym, że do zamtuza tym razem nie wejdzie. Nie chcąc dłużej narażać się na nieprzyjemności ze strony łysego dupka, bo tak zdążył w myślach nazwać faceta, który zamknął przed nim bramy Nieba, odwrócił się na pięcie i czym prędzej zaczął się oddalać w nieokreślonym kierunku.

Jako, że umysł Borysa w obecnej chwili pracował z wielkim wysiłkiem, dopiero po dłuższej chwili podjął decyzję, że najlepiej zrobi jeśli pójdzie do domu i będzie leczył tą jakże ciężką i jednocześnie popularną chorobę, w miękkim łóżku.

Jak postanowił tak zrobił i ruszył w stronę Północnej Bramy. Gdy tylko ujrzał szyld zakładu stolarskiego Mistrza Rufusa, bardzo sprawnie wykonał manewr, który z pewnością zmyliłby nie jednego uważnego obserwatora, a mianowicie skręcił w wąziutką uliczkę, która praktycznie zawsze była w cieniu otaczających ją kamienic. Takie zachowanie mogłoby się wydawać dziwne, zważając na stan w jakim się znajdował, ale po kilku latach stosowania tych samych środków ostrożności, stają się one naturalne niczym oddychanie.

Borys przez pięć minut upewniał się, czy nikt nie podąża jego śladem, po czym ruszył przez labirynt korytarzy, który nie raz uratował mu skórę, a w chwili obecnej był czystą rutyną. Po dotarciu do końca znalazł się naprzeciw pękającego w szwach rynku.

Jedno wielkie skupisko ludzi, elfów, krasnoludów, gnomów, niziołków i innych istot, które były w stanie odnaleźć się w tym huczącym burdelu i jeszcze na tym zarobić. Wśród kilkuset straganów za odpowiednią cenę można było kupić prawdopodobnie wszystko. Owoce, afrodyzjaki, wspaniałe drewniane figurki rzeźbione przez wprawne ręce elfów, wszelkiego rodzaju broń przywożoną przez krasnoludzkich kupców z oddalonych o setki mil hut, rozpływające się w ustach wypieki miejscowych piekarzy, biżuterię, czarodziejskie amulety, które między innymi miały uniemożliwiać odczytywanie myśli właściciela, chociaż było w tym tyle prawdy co miłości prostytutek do swoich klientów. I tak o towarach dostępnych na rynku można by zapisać jeszcze kilkadziesiąt stron, ale zamiast tego warto wspomnieć, że dla osób z odpowiednią ilością złota w sakiewce atrakcje na kupowaniu się nie kończyły. Obstawianie walk jaszczurek, granie na loterii, strzelanie do celu, podziwianie pięknych kobiet, które odkrywały swe wdzięki w wielkich, jedwabnych namiotach, oglądanie popisów akrobatów i wiele innych sposobów na trwonienie czasu i pieniędzy każdego dnia oferował Wielki Rynek w mieście Paentre.

Jednak Borys nie miał pieniędzy i czasu, za to cholernie bolała go głowa, zaczął więc przedzierać się przez stłoczone na rynku tłumy, nie szczędząc obelg w kierunku tych, którzy blokowali mu przejście. Wędrówka przez ten chaotyczny plac zajęła mu kilkanaście minut i został przy tym wielokrotnie podeptany, a raz cudem uniknął nadziania się na miecz jakiegoś żołdaka.

W końcu udało mu się wydostać z placu rynkowego. Odwrócił się i krytycznym spojrzeniem objął to piekielne miejsce, przez które dane mu było przejść bez szwanku. Jednak dalsze rozwodzenie nad tą przeprawą nie miało najmniejszego sensu, toteż Borys rozejrzał się wokół, starając się zorientować w terenie. Był w północnej części rynku, naprzeciw którego w odległości około 100 stóp wznosiła się Świątynia Smoka.

Budynek przypominał swoją budową wielki stożek, pokryty czarnymi, granitowymi płytami. Otoczony był równo przystrzyżonym żywopłotem, z którego wyrastały magiczne, złote róże, układające się w niesamowite wzory. Na szczycie świątyni, w świetle porannego słońca połyskiwał, wykonany całkowicie ze złota smok. Promienie słoneczne odbijające się od jego ogromnych, rozpostartych skrzydeł sprawiały wrażenie, że całe ciało płonęło złocistym ogniem, niczym feniks powstający z popiołów.

Niewątpliwie było to wspaniałe arcydzieło, nad którym pracowało wielu architektów, magów oraz zwykłych robotników.

Borys uśmiechnął się do siebie, zawsze gdy patrzył na to miejsce modłów podbudowywał się na duchu, mimo iż nigdy nie wchodził tam z potrzeb religijnych. Szedł więc dalej. Umiejętnie wmieszał się w tłum ludzi ciągnących do Wschodniej Bramy, by po chwili odbić od nich i skierować się w stronę starych kamienic, pamiętających jeszcze czas tyranii Beowulfa.

Budynki dawniej pełniące funkcję więzień dla jeńców, obecnie oferowały schronienie za niewielką opłatą. Ich przeszłość nie sprawiała, że bezdomni walili drzwiami i oknami, ale właściciel nie mógł narzekać na brak zainteresowania.

Wszystkie kamienice, a było ich pięć, otaczały mały placyk, w centrum którego znajdowała się studnia, zaopatrująca w wodę lokatorów. Największy z budynków mieszkalnych został, prawdopodobnie ze względu na swoje rozmiary, obdarzony największym zainteresowaniem ze strony wandali, którzy na wszystkich ścianach zewnętrznych powypisywali świństwa oraz hasła szydzące z nieludzi, ale także z kapłanów i królów, jak na przykład to:

„Cała prawda… Tylko prawda… Gówno prawda…”

Wpis ten był zapewne komentarzem co do osoby króla Gregora, który głosił, że jest człowiekiem o złotych ustach, przez które nie przedostają się żadne kłamstwa. Rzeczywistość jednak miała tyle wspólnego z jego prawdomównością co Estrelijski likier z rozcieńczonym winem z Canalon. Powszechnie wiadomo było, że jest to człowiek bez zasad, nie zobowiązujący się do swoich obietnic i mający głęboko w poważaniu składane przysięgi. Mimo, że każdy zdrowo myślący mieszkaniec jego królestwa wiedział jaka jest prawda, Gregor dalej robił dobrą minę do złej gry.

Przed wejściem do kamienicy, na okazałym kamieniu, siedział uliczny bard, młody chłopak na oko 25 letni, zajęty bez reszty liczeniem na palcach sylab, wyszukiwaniem atrakcyjnych rymów i odśpiewywaniem nowopowstałych wersów swojej ballady. Śpiewak przede wszystkim był bardzo chudy – ubrania wisiały na nim jak na starym wieszaku. Ciemne włosy, spięte w kucyk skrywał pod starym, czerwonym beretem, ze sterczącym piórkiem nad prawym uchem. Pod gęstymi brwiami znajdowała się para bystrych i inteligentnych oczu, które nie pozwalały oddalić się żadnej pannie, nie poddając jej przedtem krytycznej ocenie.

Poza tym długi szpakowaty nos, uwydatnione kości policzkowe, kilkudniowy zarost i szeroki uśmiech sprawiały, że chłopak robił bardzo pozytywne wrażenie.

– Dzieńdoberek panie Borysie!

– Czyja wiem, czy taki dobry… Ale do rzeczy, bo jak się domyślam czegoś potrzebujesz.

– Nic z tych rzeczy. Po prostu był tu niedawno pewien jegomość z taką paskudną blizną na pół twarzy.

– I co z nim nie tak?

– A to, że wypytywał o pana. Nawet mi bardzo dokładny rysopis podał. Tak sobie pomyślałem, że warto by ostrzec starego sąsiada, bo przyznam, że źle z mordy mu patrzyło. – Tu chłopak zrobił minę jakby właśnie zobaczył najbrzydszą dziewczynę w swoim życiu.

– Nie pierwszy i prawdopodobnie nie ostatni. – Skwitował Borys i dodał: – Jakiś akwizytor job twoju mać!

Nie czekając na odpowiedź ze strony młodego trubadura, wszedł do kamienicy i skierował się na drewniane schody. W drodze na drugie piętro, gdzie znajdowało się jego trzypokojowe mieszkanie, rozmyślał jeszcze nad tajemniczym facetem. Przez chwilę rozważał opcję, czy nie jest to przypadkiem wysłannik Vincenta – miejscowego szefa Gildii Złodziei, u którego Borys swego czasu zapożyczył się na niemałe pieniądze. Jednak wydało mu się mało prawdopodobne, by tamten zaczął się narzucać dopiero po dwóch latach.

– Ten stary skurczybyk na pewno już zapomniał, że w ogóle istnieję. – Szepnął sam do siebie.

Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni swojej kurtki klucz, obrócił nim dwa razy w zardzewiałym zamku i przekroczył próg mieszkania.

Pierwszy cios był wymierzony z niewiarygodną precyzją prosto w splot słoneczny. Borys momentalnie skurczył się próbując złapać oddech. Rozpaczliwie próbował utrzymać się na nogach i być może udałoby mu się to, gdyby nie potężne uderzenie kastetem w szczękę. Poleciał do tyłu, a gdy napotkał opór twardej ściany, odbił się od niej i upadł na podłogę. Czuł w ustach krew. Pełno krwi i brak kilku zębów. Próbował się podnieść. Przykucnął, a następnie podpierając się o ścianę zaczął się powoli podnosić. Gdy tylko mu się to udało, dostał metalową pałką w kolano. Na początku słychać było tylko trzask łamanych kości, a od razu po tym przeraźliwy wrzask Borysa. Nie mógł on wiedzieć, że było to potworne złamanie otwarte.

Znowu leżał na ziemi, jednak już nie próbował się podnieść. Kolejny cios zdruzgotał mu dłoń. Najpierw jedną, potem drugą. Przeciwnik okaleczał go powoli. Tak, aby Borys dogłębnie poznał smak bólu. Gdy czuł, że jest już u kresu sił, w półmroku zobaczył jak nachyla się nad nim człowiek, który za chwilę miał go pozbawić życia.

Mimo ciemności Borys zauważył, że oprawca ma twarz zniekształconą przez wielką bliznę. Dostrzegł też jego oczy. Dwa czerwone, roziskrzone i nieludzkie punkciki wpatrywały się w niego i sprawiły, że przez Borys zamarł. Obcy nachylił się jeszcze bliżej i szepnął mu do ucha:

– Pozdrowienia od Vincenta.

Po tych słowach bardzo powoli zaczął wbijać Borysowi sztylet w pierś, aż w końcu przebił on serce biedaka. Przestał oddychać. Oczy stały się zimne i obojętne.

Zabójca wstał i ciężkim, powolnym krokiem opuścił mieszkanie zostawiając trupa ze sterczącym sztyletem. Gdy wyszedł z kamienicy tylnymi drzwiami, zaczął pogwizdywać w rytm starej, zbereźnej melodii.

Jak gdyby nigdy nic.

Życie również toczyło się dalej. Kurtyzany dalej zabawiały swoich klientów, karczmarz rozlewał piwo do kufli, dzieci bawiły się w berka, młody śpiewak układał balladę, a na Wielkim Rynku dalej panował niewyobrażalny chaos i harmider.

Jak gdyby nigdy nic.

 

Koniec

Komentarze

Weźmy początek: "Ze snu wyrwało go zderzenie z bliżej nieokreślonym przedmiotem i podniesiony wrzask karczmarza. Jednak Borys albo nie zrozumiał, albo nie chciał zrozumieć sensu wypowiadanych w uniesieniu słów." Nie chcę wyjść na czepialskiego, ale "podniesiony" to może być "głos". a skoro jest "wrzask", to chyba nie chodzi o słowa wypowiadane "w uniesieniu". To są związki frazeologiczne i sformułowania, z których każde znaczy coś odrobinę innego i nie można tego tak bezkarnie mieszać. To znaczy: można, wszystko można, jak się człowiek uprze, ale tekstowi nie robi to dobrze. Pozdrawiam.

Konstruktywna opinia buduje, tak więc następnym razem będę bardziej wrażliwy na takie zwroty. Dopiero zaczynam pisać i cały czas uczę się na błędach. Dzięki, pozdrawiam.

Sitek, otóż to. Trzeba się uczyć na własnych błędach.
W następnym tekście daj więcej akcji, może ożyw treść dialogami, bo tu początek jest wielkim opisem tego, jak bohater idzie. I się pytam, po co on spaceruje? I na co te szczegółowe opisy, z których tak naprawdę nic nie wynika? Przecież na koniec i tak go zaciukali. 
Pisz, ćwicz, a wraz z każdym kolejnym tekstem powinno być lepiej. Aha, i poczytaj jak to jest z tą interpunkcją, bo przecinki u Ciebie szaleją. :-)

Pzdr. 

"Odwrócił się i krytycznym spojrzeniem objął to piekielne miejsce, przez które dane mu było przejść bez szwanku. Jednak dalsze rozwodzenie nad tą przeprawą nie miało najmniejszego sensu,"

Zgadzam się z bohaterem, stąd powyższy cytat, i z przedmówcą. Opisowi dla opisu mówię nie. Na tak długie opisy można sobie może pozwolić pisząc powieść, ale nie w opowiadaniu. Jak powiedział dawno temu pewien młody adept sztuki pisarskiej: „użycie dwóch przymiotników przy jednym rzeczowniku jest zuchwalstwem, na które może sobie pozwolić tylko geniusz”. Ta zasada zwykle się sprawdza.

Plus za grosz oryginalności i silny posmak Sapkowskiego w ustach.

Plus brak zwrotu akcji, pointy, sekwencji zdarzeń. To opis pojedynczego zdarzenia.

Ale uważam, że nikt się nie rodzi twórcą. Może Mozart. Na początku mało kto jest oryginalny. Ci których rzemiosło i błyskotliwość podziwiamy, stali się tym kim są, przez lata nauki, pracy i treningu. Wszystko przed nami. ;)

Nowa Fantastyka