- Opowiadanie: welern - Opowieść o Welernie - Rozdział 1

Opowieść o Welernie - Rozdział 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Opowieść o Welernie - Rozdział 1

Rozdział 1

 

Czarnoksiężnik

 

 

 

Obudził się w jasno oświetlonej komnacie.

 

Komnata była niewielka. Wpadało do niej dużo światła przez wielkie okno, które było umieszczone nad jego łóżkiem. Ściany były pomalowane na ciemny odcień zieleni, pewnie dla ukojenia oczu chorych. Obok niego stała mała komoda z trzema, niewielkimi szufladkami. Z drugiej strony stało krzesło, na którym leżały: jego torba, spodnie, miecz w czarnej pochwie i krótki sztylet. A on sam leżał na szpitalnym łóżku, które było przykryte białym prześcieradłem, kołdrą i poduszkami w tym samym kolorze, czyli zielonym.

 

Jego rana na plecach była teraz owinięta perfekcyjnym bandażem, z pewnością założyła go, aptekarka lub uzdrowicielka. Bo tylko przedstawicielki tych profesji to potrafiły.

 

Nagle usłyszał czyjeś kroki na marmurowych płytkach podłogi za drzwiami. Poruszyła się srebrna klamka i drzwi wolno otworzyły się do środka jasnej komnaty. Do pomieszczenia weszła młoda, niewysoka dziewczyna, miała około dwadzieścia trzy lata, jasną cerę i długie ciemne włosy, sięgające jej do połowy pleców. Gdy się zbliżyła zauważył jej piękne niebieskie oczy, jasne jak wiosenne niebo. Jej uroda nie miała granic.

 

– W końcu się obudziłeś. Już baliśmy się wszyscy, że pozostaniesz w śpiączce kilka miesięcy. – Oznajmiła.

 

Jej głos brzmiał, jakby wypływał z ust królowej leśnych elfów. Bo ona miała najpiękniejszy głos na całym świecie.

 

– Jak długo spałem? – Spytał.

 

Zauważył, że odkąd weszła, unikała jego wzroku. W końcu spojrzała mu prosto w oczy swym niebieskim, przypominającym teraz magiczne zwierciadło wieszczki krasnoludów, wzrokiem. W tym spojrzeniu odnalazł promień inteligencji.

 

– Trzy tygodnie i cztery dni, odkąd straciłeś przytomność w lochu bestii. – Odparła po chwili milczenia.

 

– A mógłbym wiedzieć, co zrobiono z cielskiem tego paskudnego potwora? – Zapytał by zbić tą ciszę, jaka zapadła po tym, co powiedziała dziewczyna.

 

– Szpony, pazury, kły, kosmyk sierści i fiolkę krwi wziął od niej nasz alchemik. Resztę spalono na wielkim stosie za miastem. – Odpowiedziała na pytanie.

 

Welern chwilę się zastanowił.

 

– Ciekawe, co ten alchemik chce zrobić z krwią tej paskudy. – Zastanowił się na głos.

 

– Mówił, że będzie prowadził jakieś, dziwaczne eksperymenty z przywołaniami istot żywych. – Powiedziała.

 

Zapadło milczenie.

 

Welern rozmyślał o zamiarach alchemika, dziewczyna zaś o pacjentach, którzy zostali jej dziś do opatrzenia i obsłużenia w wielkim szpitalu miasta Trandin.

 

– Najwyraźniej muszę niedługo zawitać do progów tego waszego, specjalisty od alchemii. – Postanowił.

 

– I o czym zamierzasz z nim rozmawiać? Że praktykowanie przywołań to sprawa niebezpieczna? Nigdy cię nie posłucha, bo to wielki tępak i przechwalacz! Chwali się przy każdej okazji, gdy z kimś rozmawia, o swoich talentach alchemicznych i niektórych magicznych! Z nim nie ma sensu się zadawać! – Podniosła swój piękny i dźwięczny głos. A na jago ustach pojawił się przebłysk śmiechu.

 

– Widzę, że go dobrze znasz. A ty, jeśli można spytać, jesteś uzdrowicielką czy aptekarką?. – Zapytał.

 

– Mam na imię Lentia i jestem aptekarką. – Odparła z uśmiechem na twarzy.

 

A jednak aptekarka, pomyślał. Takie opatrunki, jakie miał teraz na plecach, potrafiły wykonać i zakładać tylko aptekarki i uzdrowicielki.

 

Podała mu gliniany kubek, w którym jak sądził była mikstura, pomagająca kościom zrosnąć się szybciej i równiej. Po wypiciu odstawił naczynie. Lentia je wzięła i wyszła z komnaty.

 

Welern szybko zapadł w sen…

 

***

 

Śniły mu się dziwne rzeczy. Jak przez mgłę widział płomienie. Wszędzie było dużo dymu. Ludzie biegali w panicznej ucieczce, gdzie nie spojrzał, wokół niego na ziemi dużo było śladów po pazurzastych łapach. On stał w samym centrum miasta Trandin, pod ratuszem. Trzymał w ręku swój miecz o białej rękojeści, na klindze widać było plamy krwi, ale ta posoka miała zbyt ciemny kolor, jak na ludzką. Teraz sobie przypomniał, taki kolor krwi miała bestia, którą zabił w wielkim, podziemnym lochu. Zaczął iść w stronę, gdzie znajdowała się wschodnia brama. Po chwili już biegł, było to zabójcze tępo.

 

Wybiegł za bramę i skręcił w prawo. Gdy przyjeżdżał do tego miasta, widział w miejscu, do którego zmierzał, wielkie wzgórze. Biegł dalej, jeszcze kilkadziesiąt kroków i będzie widział to wzniesienie terenu. Mur miasta się skończył. On od razu spojrzał prosto w miejsce, z którego dobiegały dźwięki grzmotów i wielkie huki. Wszystkie te głosy dobiegały z punktu gdzie stała tajemnicza osoba. Welern jej nie widział, bo zasłaniało ją jaskrawe światło i płomienie. U podnóża wzgórza szykowano kolejny atak. Zaczęło się. Szyk zbrojnych zaatakował tego, kto stał samotny na płaskim czubku wzniesienia. Zaczęły się nowe huki, widać było teraz fale uderzeniowe. Żołnierze odlatywali na kilka metrów i padali trupem. Zaczął biec, w niedługim czasie znalazł się w samym środku bitwy. Elektryczne pociski, ciskane przez tajemniczego, przelatywały blisko niego. Blask, który zasłaniał tą osobę, przygasł. Welern zobaczył kaftan, przypominający ubranie alchemików. Nieznajomy spojrzał na niego. W następnej chwili leciał w niego ognisty pocisk.

 

Sen urwał się…

 

***

 

Do jego komnaty weszła Lentia. Szła tak cicho, że nie usłyszał jej kroków i nadal spał. Usiadła na krześle, stojącym obok łóżka. Zaczęła ściągać z jego pleców opatrunek, który założyła kilka godzin wcześniej. Rana zagoiła się już a w jej miejscu zostało pięć blizn po ostrych pazurach. Zauważyła, że taka rana powinna zagoić się dopiero za kilkanaście dni. A u niego, trwało to tylko trzy tygodnie, odkąd trafił do szpitala. Żebra także się zrosły w bardzo szybkim tempie. Słyszała kiedyś o podobnym przypadku. Obudził się. Spojrzał w jej niebieskie oczy.

 

– Dzień dobry – powiedział z uśmiechem.

 

– Dzień dobry – odparła.

 

Oboje milczeli przez chwilę. Welern zastanowił się nad tym, czy powiedzieć jej o swoim dziwnym śnie.

 

– Coś cię gnębi, jak widzę. Mogę wiedzieć, co? – Spytała.

 

– No dobrze. Dziś, gdy spałem, miałem bardzo dziwny sen. Trandin płonęło, wszędzie był dym i ślady jakichś bestii. Wydaje mi się, że to były takie same stwory jak ten, którego zabiłem w podziemiach. I był jeszcze jakiś czarownik na wzgórzu, po prawej stronie miasta, za murami. Zdawało mi się, że miał na sobie strój alchemików. Ciskał w całe szeregi

 

zbrojnych pociskami magicznymi. We śnie mnie zobaczył, cisnął ognisty pocisk i w tym momencie wszystko się urwało. – Opowiedział o swym śnie.

 

– Jeśli Trandin zagraża coś tak niebezpiecznego, jak w twoim śnie, to wszyscy jesteśmy zgubieni. – Rzekła z poważną miną.

 

– Już wiem!!! – Krzyknął Welern.

 

– Co wiesz? – Spytała z ciekawością.

 

– Wiem, po co waszemu alchemikowi krew bestii. We śnie trzymałem miecz poplamiony ciemną krwią, wszędzie było pełno śladów po łapach, podobnych do łap tego potwora. Na wzgórzu stał człowiek w stroju alchemika. – Powiedział.

 

– Czy ty myślisz o tym samym, co ja w tej chwili?

 

– Tak, myślę, że ten wasz alchemik to silny czarnoksiężnik, który chce zniszczyć całe miasto. Gdy stworzy kilka takich potworów, to mamy gwarantowaną zgubę. Chyba, że ktoś powstrzyma go, zanim zdąży zrobić sobie armię z krwiożerczych bestii.

 

– Jak myślisz? Kto da radę takiemu zadaniu? – Zapytała.

 

– Myślę, że najpierw trzeba udać się do rady miasta. Potem wyznaczymy osobę, która będzie musiała powstrzymać tego szaleńca. – Odpowiedział na zadane pytanie.

 

– Słusznie. W takim razie chodźmy do rady miasta.

 

– Więc w drogę – powiedział…

 

***

 

Spotkanie z radą umówione było na godzinę jedenastą.

 

Lentia i Welern stali teraz przed wielkim ratuszem, a zostało im około piętnaście minut. Weszli do środka. Po prawej stronie od wejścia, była nieduża poczekalnia. Mogło się tam zmieścić dwanaście osób na ustawionych pod ścianą małych krzesłach. Tego dnia siedziały tam tylko trzy osoby, jeden mężczyzna i dwie kobiety. Widocznie byli znajomymi albo przyjaciółmi, bo rozmawiali ze sobą głośno i bez skrępowania. Byli zwykłymi mieszczanami.

 

Oboje usiedli na dwóch wolnych krzesłach, obok dużego okna, przez które wpadało do pomieszczenia wiele światła. Za oknem można było zobaczyć brukowaną drogę, po której chodziło wielu gapiów. Wozu z towarami nie było ani jednego, bo była wtedy sobota.

 

– Welernie, co zrobimy, gdy rada nie zgodzi się na podjęcie jakichkolwiek kroków? – Zaniepokoiła się Lentia.

 

On siedział nieruchomo, wyprostowany i milczał.

 

– Będziemy musieli wtedy jakoś potajemnie i w ukryciu zniweczyć plany alch… Czarnoksiężnika. A jeśli tak się nie uda, trzeba będzie wziąć udział w bitwie, która rozpęta się za jakiś czas. – Odpowiedział po chwili.

 

– A gdybyśmy znaleźli, albo sprowadzili jakiegoś maga, albo czarodziejkę? Czy szala przechyliłaby się na naszą stronę? – Spytała.

 

– To by już zależało od nich, czy by byli naprawdę potężni i czy by w ogóle chcieli nam pomóc. Te dwa warunki muszą takie osoby spełniać, jeśli nie daliby rady tego zapewnić, to na nic by nam byli potrzebni. – Odparł bez namyślania się.

 

– Jeden z twoich wymogów spełnia, tylko jeden mag w tych okolicach… Czyli nasz przeciwnik. – Powiedziała z uśmiechem na twarzy.

 

Welern chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. Zegar wybił godzinę spotkania i drzwi niemal w tym samym momencie otworzyły się. Sekretarz burmistrza wystawił tylko przez nie głowę i wywołał ich imiona. Oboje wstali, ona weszła pierwsza, on zaraz za nią. Podeszli do wielkiego, rzeźbionego i dębowego stołu przeznaczonego dla dwudziestu trzech radnych, którzy byli największą władzą miasta Trandin i to zaraz po grododzierżcy. Odpowiadali oni za

 

obmyślanie praw, nakładanie podatków i obmyślanie ustaw. Wszyscy mieli obowiązek stawiania się na sobotnich radach.

 

Cała komnata była dobrze oświetlona przez okna i świece, na ścianach było wiele

 

obrazów, na regałach stała cenna waza. Po rogach, rozstawione były marmurowe posągi mające z pewnością więcej niż pięćset lat. Za fotelem włodarza był wielki murowany piec, nad którym wisiały dwie skrzyżowane na wielkiej tarczy szable. W środku tlił się niewielki płomień. Podłoga była zbita z sosnowych desek.

 

– Witam na naszej naradzie panie Welernie i panno Lentio. – Przywitał ich burmistrz, wstając z fotela.

 

– Dzień dobry – odpowiedzieli razem.

 

– Doszły nas słuchy, że mamy w mieście jakiegoś, potężnego intruza. – Powiedział dowódca rady, niejaki Krelan. – Proszę, siadajcie tutaj. – Wskazał dłonią miejsca obok fotela grododzierżcy.

 

Usiedli. Zaraz po tym, włodarz miasta zadał pytanie, do którego przymierzał się już od kilku chwil, a w zasadzie odkąd weszli do sali.

 

– Więc chcieliście nam opowiedzieć o jakimś wielkim niebezpieczeństwie, zagrażającym całemu, wielkiemu i silnemu miastu Trandin?

 

– Tak, przyszliśmy was przed tym ostrzec, przekonać, że ono na prawdę istnieje i przede wszystkim ochronić wszystkich. – Odpowiedział ze stanowczością Welern.

 

– W takim razie proszę mówić bez zwłoki – pospieszył burmistrz.

 

– Sprawa stoi tak. – Zaczął – Niecały miesiąc temu dostałem zlecenie by unicestwić potwora, który z niewiadomych powodów, znalazł się w podziemnych lochach. Zadanie powiodło się, bestia została zabita przeze mnie. Gdy byłem nieprzytomny po starciu, pewien alchemik zabrał od tego dziwacznego stwora, różne trofea, również krew. Posoka służy tylko i wyłącznie do przywoływania istot do życia. Osiem dni temu miałem dziwny sen. Trandin płonęło, wszędzie była krew i ślady bestii. Był też czarnoksiężnik, zabijający zastępy zbrojnych

 

na wzgórzu. Z tym właśnie przyszedłem do was. Wiem też, kto jest tym magiem z mojego snu. – Opowiedział o wszystkich zdarzeniach mających miejsce odkąd przybył do tego miasta.

 

– Hmm… Bardzo ciekawa historia, ale trochę zbyt mało realna i prawdopodobna. A poza tym nie możemy wszczynać jakichkolwiek działań tylko w oparciu na dziwacznym śnie, który ukazuje jak upada miasto chronione przez zastępy żołnierzy. Tego grodu nikt nie zdobył już od kilku wieków. – Oznajmił jeden z radnych, siedzący po drugiej stronie stołu.

 

– On ma rację. Nie mogą nic w taki sposób zrobić, musimy znaleźć i wykorzystać jakieś dowody. – Powiedziała Lentia.

 

– Więc jakie dowody wystarczą, by was przekonać o tym, że miasto może upaść?

 

Zapadło milczenie, w którym brzękot skrzydeł muchy był, jak najgłośniejsze basy. Ciszę przerwał burmistrz.

 

– Przynieś nam jakiś zapisek lub recepturę. Ten czarnoksiężnik musi się przecież takowymi posługiwać, by wykonywać jakiekolwiek czary. Czy to prawda panie Welernie? – Powiedział burmistrz.

 

– Tak panie burmistrzu. Do takiego rodzaju czarów potrzebne są trzy rzeczy. – Zastanowił się nad dalszą częścią odpowiedzi, po chwili już wiedział, co powiedzieć. – Są to: receptura, krew bestii i inteligencja, taka, która jest silniejsza od wszystkich nas tutaj zebranych. Bez tego ani rusz.

 

Teraz wszyscy, rozzłoszczeni patrzyli prosto na niego. Wiedział, że w tym miejscu, w tym kraju, i w tej sali takie słowa nie powinny paść. Każdemu, kto się dopuścił ich tutaj, groziło większe niebezpieczeństwo, niż w lochu z tuzinem krwiożerczych bestii. Jemu teraz na tym

 

nie zależało, chodziło mu o to, by ci radni chcieli zabić każdą istotę, która będzie się chciała wywyższyć nad nimi inteligencją, siłą lub czymkolwiek w tym rodzaju. Teraz właśnie osiągnął to, co zamierzał, oni byli rozzłoszczeni. W końcu Krelan powiedział.

 

– Dobrze, za dowód wystarczy nam tylko ten twój dziwaczny sen.

 

Welern mógł być z siebie dumny. Sprawił, że teraz każdy radny mógłby nawet gołymi rękoma dopaść tego, kto zagraża miastu Trandin i kto jest od nich mądrzejszy po dziesięciokroć.

 

– Więc teraz musimy ustanowić datę, kiedy zrobimy akcję powstrzymania szaleńca, o którym rozprawialiśmy na naszej sobotniej naradzie. Ja proponuję za pięć dni, w czwartek następnego tygodnia. – Poinformował każdego, grododzierżca.

 

Zaczęli się rozchodzić. Gdy oboje wyszli z ratusza, udali się na przechadzkę, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Po drodze zaszli do przyjaciółki Lentii. Wieczorem byli już w domu aptekarki. Był on nieduży, otoczony niskim płotkiem. Wszędzie rosły kwiaty o różnych kolorach. Gdy weszli do środka, uwagę Welerna zwróciła jasność barw i odcieni wnętrz, mebli i wszystkiego, co było w zasięgu jego wzroku.

 

– Jak ci się podoba? – Spytała Lentia zauważając jego zaciekawienie.

 

– Wszystko wygląda bardzo pięknie – odpowiedział, podziwiając idealną harmonię w kolorach ścian i każdego obiektu stojącego obok nich. – Nie ma nic zbędnego. – Dokończył.

 

– Nie spodziewałam się, że mój mały domek zachwyci takiego wielkiego łowcę potworów, jak ty. – Nie ukrywała zdziwienia.

 

– Więc bardzo mało o mnie wiesz. – Oznajmił.

 

– Nic dziwnego. Znam cię tylko trzy tygodnie.

 

Milczeli chwilę dłużej niż zazwyczaj. To milczenie, było dla Welerna, chwilą odreagowania od świata. Pozbył się wszystkich zbędnych myśli. Tą przerwę w rozmowie przerwało stukanie do drzwi. Ktoś uderzał w nie, całymi pięściami…

 

***

 

Lentia stała obok drzwi. Welern z drugiej strony gotował się do skoku. Dał znak, że jest gotów. Ona powoli dotknęła klamki, osoba stojąca za drzwiami ciągle biła. Nagle aptekarka przekręciła i szarpnęła. Ten ktoś wpadł do środka zdezorientowany. Welern chwycił go za ręce i wygiął je do tyłu w prosty i prymitywny sposób, używany przez wszystkich ludzi od wielu, wielu lat. Docisnął delegata do ściany.

 

– Kim jesteś? – Zadał pytanie nieznajomemu.

 

– A czy ja, mogę ci ufać? Nawet nie wiem jak wyglądasz. – Odpowiedział tamten.

 

– No dobrze, puszczę cię, ale dopiero po tym jak mi podasz swoje imię. – Powiedział Welern.

 

– Chcę, przedstawić się jak należy, z podaniem ręki, a nie, przyparty do ściany. Nie mam też broni. – Oznajmił intruz.

 

– On ma rację, puść go, i tak nam nie ucieknie i nie da nam rady zrobić krzywdy. Jest sam, a nas jest dwoje. – Powiedziała Lentia.

 

Welern poluźnił uchwyt. Po chwili tamten poprawiał ubranie, by lepiej na nim leżało. Wystawił rękę w stronę łowcy potworów.

 

– Jestem Ilirian, sprzedaję magiczne zwoje i uczę się. – Przedstawił się.

 

– A ja mam na imię Welern, jestem zabójcą przeróżnych bestii, stworów, potworów i tym podobnych terroryzujących nasze krainy. – Uścisnął podaną rękę.

 

– Po co przyszedłeś do mojego domu? – Spytała Lentia.

 

– Słyszałem, że szukacie pomocy w walce z jakimś czarnoksiężnikiem. – Oznajmił Ilirian.

 

– I co w związku z tym? – Zadał pytanie Welern.

 

– Chcę wam pomóc. Znam się dużo na magii, bo sam wytwarzam zwoje. Uczę się też profesji maga. – Odparł.

 

– Skąd możemy wiedzieć, czy nie jesteś intruzem tego kogo ścigamy i szukamy? – Zadała

 

następne pytanie aptekarka.

 

– Gdyby mnie on wysłał, to by znaczyło, że on mnie też uczy magii. A ja mam na piśmie, że jestem uczony przez nauczyciela umiejętności magicznych w Rotenworcie. – Odpowiedział ze stanowczością w głosie.

 

– Pokaż ten papier. – Powiedział Welern.

 

Ilirian podał mu nieduży, zapisany kawałek papieru. Było na nim napisane, że ten, kto nosi ten dokument, jest uczniem mistrza magii z Rotenwortu. Na dole była pieczęć owego nauczyciela oraz jego podpis.

 

– On bez wątpienia jest uczniem. Tu jest napisane, że jest bardzo dobrym, prawie wzorowym podopiecznym. Że jest dużo wyżej ponad przeciętnością. – Oznajmił po przeczytaniu rozpiski.

 

– Co myślisz o tym? Przyjmiemy go? – Zapytała Lentia.

 

– Czy wiesz, że to jest bardzo… Bardziej niż bardzo niebezpieczne? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że możesz już z akcji nie wrócić? – Zapytał Welern, chociaż wiedział, jaka będzie odpowiedź.

 

– Tak, zdaję sobie sprawę, jakie to niebezpieczne, ale chcę być pomocny. Chcę znaleźć przyjaciół, gotowych iść nawet na śmierć by mnie uratować i chcę iść na śmierć ratując przyjaciół. – Odpowiedział po chwili Ilirian.

 

– Lentia, zgadzasz się by on nam towarzyszył? – Spytał łowca potworów.

 

– Ja się zgadzam. – Odparła.

 

– W takim razie witam w drużynie. – Powiedział do ucznia maga, Welern.

 

– Dziękuję wam za zrozumienie. Więc jak stoją sprawy? – Zapytał ich, młodzieniec…

 

***

 

Wolnym krokiem nastał czwartek, dzień, w którym miało wydarzyć się wiele ważnych rzeczy dla miasta Trandin i jego mieszkańców. Był to dzień dla prawdziwych wojowników i ludzi odważnych.

 

Welern poprawiał wiązadła butów i pochwy, w której umieszczony był jego miecz. Ilirian siedział w skupieniu, zbierając wszystkie myśli, bo były mu one potrzebne do rzucania czarów. Lentia poprawiała swój, srebrny pasek, na którym zawieszone były zabójcze mikstury, zdolne w ułamkach sekund wypalać stal.

 

Zastępy zbrojnych szykowały się do otoczenia wielkiego domu. Burmistrz stał w pewnej odległości. Dowódca żołnierzy dał znak, by obeszli posiadłość ze wszystkich stron. Ten obszar, od ratusza dzieliło jakieś sto metrów, a po drodze były dwie chatki mieszkalne.

 

Welern, Lentia i Ilirian szli już w stronę domu czarnoksiężnika, zostało im tylko dwadzieścia metrów. Nie rozmawiali, bo wiedzieli, że dla każdego przyda się teraz, chwila skupienia. Podeszli do drzwi. W środku działo się coś złego. Słyszeli jak tłuką się wazony i jak są przewracane różne meble…

 

Nagle wejście otworzyło się. Przez chwilę była cisza, ale zaraz potem rozpętało się istne piekło. Ze środka zaczęły wyskakiwać bestie. Były ich dziesiątki. Welern szybko wyszarpnął miecz o białej rękojeści. W ręku Iliriana w ułamku sekundy, pojawił się ognisty pocisk. Lentia wyciągnęła ze swego srebrnego paska, jakąś niewielką fiolkę. Wszyscy troje zaatakowali. Na każdego stwora starczało uderzyć tylko raz. Dwie kreatury zaatakowały jednego zbrojnego, nie miał szans na przeżycie.

 

– Skąd to paskudztwo się bierze. Wiedziałem, że będzie ich dużo, ale nie pomyślałbym o aż tylu! – Krzyknął łowca bestii, zabijając następną.

 

– Ale przynajmniej łatwo je zabić! – Odkrzyknął Ilirian, rzucając magicznym pociskiem.

 

Trzy potwory wyrwały się ze zgiełku bitwy. Welern rzucił się w pogoń za nimi. Rozdzieliły

 

się. Jedna wpadła do ratusza, druga przebiła się przez drzwi jednego z domków stojących nieopodal, a trzecia zaatakowała. Ciął krótko, jego przeciwnik padł na bruk bez głowy. Z zabudowań gdzie wpadły pozostałe, zaczynały teraz buchać płomienie. Wszystkie posiadłości dookoła niego zaczęły płonąć. Stał pod ratuszem, spojrzał na swój miecz o białej rękojeści. Cały był ciemny od posoki.

 

– Jasna cholera, to wszystko miało się wydarzyć. Nic nie zmieniliśmy ostrzegając władze miasta! – Krzyknął na cały głos.

 

Wszędzie zaczęli biegać wystraszeni mieszczanie. Usłyszał głośne grzmoty, wiedział skąd dobiegają te dźwięki. Zaczął biec w stronę bramy miasta. Po drodze, w biegu, uśmiercił jeszcze dwie kreatury. Zaraz za zwodzonym mostem wiszącym nad fosą, skręcił w prawo. Mury się skończyły, zauważył teraz to samo wzgórze, co w śnie. Wszystko działo się dosłownie identycznie. Wspinał się na wzniesienie, doszedł do tego momentu, kiedy sen się urwał. Aura blasku na chwilę przygasła i osłabła. Czarnoksiężnik go zauważył, w jednej chwili cisnął magicznym pociskiem. Stało się coś, czego Welern się nie spodziewał. Lecący w niego pocisk w ostatniej chwili, został odbity przez kwasową strzałę. Spojrzał w stronę, z której nadleciała ta zielona, paląca strzała. W tym miejscu stał Ilirian.

 

– Mówiłem, że będę przydatny! – Wrzasnął i po chwili rzucał już zaklęciami w szaleńca stojącego na szczycie.

 

Łowca potworów zaczął biec, był już blisko, bardzo blisko, ale nie dał się ponieść emocjom i nie popełnił tego błędu, co pierwszy okaz bestii w podziemiach. W ostatniej chwili odskoczył w bok. Czarnoksiężnik przewidział to i uderzył w niego pięścią wichru. Welernowi, od zderzenia z magią aż zaparło dech. Napiął wszystkie mięśnie z całych sił, bo wiedział, że taki atak można odeprzeć tylko w taki sposób. Zaraz po tym upadł kilka metrów dalej, na miękką trawę, którą było porośnięte wzgórze. Pozbierał się w ułamku sekundy i spojrzał na przeciwnika stojącego w tym samym miejscu, co przedtem. Wymierzył w tamtego mieczem, odchylił się do tyłu. Czarnoksiężnik domyślił się co Welern zamierza i zaczął wymawiać zaklęcie obrony. Łowca potworów zamachnął się i cisnął mieczem…

 

Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie: miecz leciał z prędkością strzały, wielokrotnie koziołkując się w powietrzu. Mag wykrzykiwał obronne zaklęcie, wiedział, że nie zdąży i w chwilę potem zamilkł z klingą wbitą między oczy.

 

Welern podbiegł do truchła martwego już od chwili czarnoksiężnika. Wyciągnął miecz z jego czoła. Kilka chwil później podbiegł do Łowcy potworów Ilirian, na jego płaszczu widniały ślady po szponach bestii. A niedługo po magiku przybiegła Lentia.

 

– Wiedziałam, że ci się uda! – Krzyknęła z zadowolenia.

 

– Pokonałem go dzięki szybkiej interwencji Iliriana. – Oznajmił. – I dziękuję ci za ocalenie mi życia, Ilirianie. – Podziękował Welern magikowi.

 

– Nie ma sprawy. – Powiedział uczeń mistrza magii – Mieliśmy sobie w walce pomagać i współpracować, tak jak to robią przyjaciele.

 

– Więc od dziś wszyscy razem jesteśmy przyjaciółmi? – Spytała niepewnie Lentia.

 

– Ilirian, czy ja nadaję się na twojego przyjaciela? – Zapytał z lekkim uśmieszkiem łowca potworów.

 

– Oczywiście, że tak. – Odpowiedział bardzo szybko młodzieniec.

 

– Wychodzi na to, że muszę ci odpowiedzieć… Tak. – Oznajmił aptekarce, Welern…

 

Myślę, że tę część ocenicie nieco lepiej niż prolog.

 

Koniec

Komentarze

Przepraszam, przypadkiem wrzuciłem drógi raz.

Hmm... powiem tak... nie chcę gasić twojego zapału, ale jest niedobrze. Mnóstwo powtórzeń (chciałem wypisać je wszystkie, ale to zwyczajnie za dużo roboty) i innych tego typu błędów, których opis sobie odpuszczę, ponieważ sam nie jestem w tej kwestii ekspertem.
Przejdę do samego opowiadania.
1.Kalka z Wiedźmina. Nie mówię, że to dobrze albo źle. Po prostu tak jest.
2. Dziwne postacie. Żadna z nich nie jest na tyle charakterystyczna, bym rozpoznał ją po wypowiedzianych kwestiach. Poza tym, zachowują się nielogicznie. Bohaterowi coś się przyśniło, i od razu poleciał z tym do rady miejskiej? Mi kiedyś śniła się Zombie-Apokalipsa, a przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Dalej, sama rada miejska. Co to w ogóle za ludzie? Z czystym sumieniem mogę napisać, że są najbardziej podatną na manipulację grupą na świecie, skoro wystarczy argument "a on powiedział, że jesteś głupi!", aby wysłali wojsko. I tak dalej...
3. Niekonsekwencja fabularna. Z tego co pamiętam, w prologu bohater trudził się, by zabić jednego takiego stwora. Tutaj okazuje się nagle, że zarżyna ich mnóstwo, mając do pomocy jakichś poborowych. Jak dla mnie - bez sensu. Nie wspominając już o tym, że Czarownik osobiście angażuje się w walkę - po co? Przecież ma przewagę w każdym względzie. I, właściwie, czemu chce nasłać na miasto hordę potworów? Żeby je zniszczyć?


Na razie tyle ode mnie. Popracuj nad warsztatem (rany, co za sztampowa rada!), a kiedyś coś z tego będzie.



Pozdrawiam.


 

 

Przeczytałem kilka pierwszych akapitów i podstawowa uwaga - nie skupiaj się na tak drobiazgowych opisach. Po co czytelnikowi wiedzieć, że prześcieradło było białe, poduszki zielone, ściany ciemnozielone, pochwa czarna, szuflady trzy (jakby były cztery, czy miałoby to jakikolwiek wpływ na fabułę?) To prawie jak sprawozdanie z wizytacji. Opisy można wpleść niejako w akcję: bohater otwiera szufladę i szuka czegoś, podziwia wystrój pokoju i zachwyca bądź krytukuje jakiś szczegół itp. Klepanie nudnych opisów niczemu nie służy.

Zgadzam się z przedmówcami, ze twoje opisy wyglądają jak spis z remamentu. Niepotrzebne liczby i szczegóły. Do tego, uporczywie używasz szkolnego stwierdzenia "które było". Mała próbka twoich błędów:
"Obudził się w jasno oświetlonej komnacie.
Komnata była niewielka (2x komnata). Wpadało do niej dużo światła przez wielkie okno, które było umieszczone nad jego łóżkiem. Ściany były pomalowane na ciemny odcień zieleni, pewnie dla ukojenia oczu chorych. Obok niego stała mała komoda z trzema, niewielkimi szufladkami. Z drugiej strony stało krzesło, na którym leżały: jego torba, spodnie, miecz w czarnej pochwie i krótki sztylet. A on sam leżał na szpitalnym łóżku, które było przykryte białym prześcieradłem, kołdrą i poduszkami w tym samym kolorze, czyli zielonym." (nielogiczne- jeżeli piszesz "w tym samym kolorze" zaraz po prześcieradle, no to w kolorze przescieradła, a nie ścian)
Idźmy dalej:
"- Widzę, że go dobrze znasz. A ty, jeśli można spytać, jesteś uzdrowicielką czy aptekarką?. - Zapytał.

- Mam na imię Lentia i jestem aptekarką. - Odparła z uśmiechem na twarzy.

A jednak aptekarka, pomyślał. Takie opatrunki, jakie miał teraz na plecach, potrafiły wykonać i zakładać tylko aptekarki i uzdrowicielki." - cztery zdania i w każdym słowo "aptekarka"

Nieco wyżej:

"Zauważył, że odkąd weszła, unikała jego wzroku. W końcu spojrzała mu prosto w oczy swym niebieskim, przypominającym teraz magiczne zwierciadło wieszczki krasnoludów, wzrokiem. W tym spojrzeniu odnalazł promień inteligencji." - po pierwsze przeginasz z opisami jej wzroku, brzmi to śmiesznie, po drugie słowa "znalazł promień inteligencji" sugeruje, że wyglądała na totalnego debila, ale facet jednak znalazł w jej oczach promień inteligencji.

Co do treści- takie sobie. Średnie. Na poziomie gimnazjum.

Kończąc, polecam przeczytanie tego. Przyda się każdemu nowicjuszowi.

"TomaszMaj" dzięki za podrzucenie tego poradnika, na pewno się przyda. :-)

Nie zależnie czy wasza ocena będzie pozytywna, czy negatywna - pamiętajcie, że nie zrażę się z tego powodu. Każda ocena jest dla mnie ważna, bo wtedy wiem co muszę jeszcze dopracować. :-)

Nowa Fantastyka