- Opowiadanie: baranek - Uroczy zakątek

Uroczy zakątek

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

regulatorzy, Suzuki M.

Oceny

Uroczy zakątek

URO­CZY­SKO

 

Osie­dle na pe­ry­fe­riach wiel­kie­go mia­sta. Kil­ka­na­ście, po­usta­wia­nych dość przy­pad­ko­wo, je­de­na­sto­pię­tro­wych blo­ków. Pra­wie cała po­wierzch­nia mię­dzy blo­ka­mi za­la­na be­to­nem. Tu i ów­dzie ja­kieś ra­chi­tycz­ne drzew­ko w be­to­no­wej (jak­że­by ina­czej) do­ni­cy. Ca­łość oto­czo­na pół­to­ra­me­tro­wym ogro­dze­niem. Be­to­no­wym. W sumie nic ory­gi­nal­ne­go. Z wy­jąt­kiem nazwy. Ob­da­rzo­ny spe­cy­ficz­nym po­czu­ciem hu­mo­ru urba­ni­sta na­zwał to wszyst­ko ”Uro­czym Za­kąt­kiem”. Nie­źle.

Nikt od lat nie uży­wał ofi­cjal­nej nazwy. Mó­wi­ło się krót­ko: ”Uro­czy­sko”. Może dla­te­go, że mało kto poza tu­byl­ca­mi od­wa­żał się za­pusz­czać tu po zmro­ku. A może z po­wo­du wszech­obec­nej at­mos­fe­ry ta­jem­ni­czo­ści. I grozy. Albo ze wzglę­du na dziw­ne, czę­sto wręcz nie­wy­tłu­ma­czal­ne zda­rze­nia, które na osie­dlu były na po­rząd­ku dzien­nym. Oraz noc­nym. Wła­ści­wie nie wia­do­mo czemu. Nie­mniej jed­nak nazwa przy­ję­ła się. I to do tego stop­nia, że umiesz­cza­no ją nawet na pla­nach mia­sta.

 

BELLA

Rudy miał pra­wie trzy lata. Był mą­drym i do­świad­czo­nym szczu­rem. Ostroż­nie ob­wą­chi­wał uchy­lo­ne drzwi zsypu. Niby wie­dział, że miej­sce jest spraw­dzo­ne, za­wsze pełne sma­ko­wi­tych ką­sków i cał­ko­wi­cie bez­piecz­ne, ale ostroż­no­ści nigdy za wiele. Oglę­dzi­ny wy­pa­dły po­myśl­nie. Żad­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa. Rudy, po­pi­sku­jąc ra­do­śnie, wbiegł do środ­ka, coś chrup­nę­ło nie­przy­jem­nie i za­pa­dła cisza. Po chwi­li zaś roz­le­gło się ciche splu­nię­cie i mięk­ki, ko­bie­cy głos oznaj­mił:

– Nie no, to jed­nak nie to!

 

STA­NI­SŁAW

Sta­ni­sław od kilku ty­go­dni ob­ser­wo­wał tę dziew­czy­nę. I spra­wia­ło mu to nie­kła­ma­ną przy­jem­ność. Może i był mar­twy od ponad trzy­dzie­stu lat, ale wciąż po­tra­fił do­ce­nić pięk­ną ko­bie­tę. Wszyst­ko mu się w niej po­do­ba­ło. Miała nie wię­cej niż dzie­więt­na­ście lat. Dłu­gie, za­wsze roz­pusz­czo­ne włosy kru­czo­czar­ną ka­ska­dą spły­wa­ły jej na ra­mio­na. Ślicz­na, cu­dow­nie pie­go­wa­ta buzia. Ogrom­ne, piwne oczy. Mały, zgrab­ny nosek. Kar­mi­no­we usta, pełne i za­wsze lekko roz­chy­lo­ne, jakby za­pra­sza­ją­ce do po­ca­łun­ku. Wspa­nia­le wy­mo­de­lo­wa­na przez na­tu­rę syl­wet­ka. Na­praw­dę było co po­dzi­wiać.

Ale naj­bar­dziej fa­scy­no­wa­ła go prze­dziw­na, ota­cza­ją­ca dziew­czy­nę aura. Nigdy jesz­cze ta­kiej nie wi­dział. Mie­ni­ła się wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi tęczy i pul­so­wa­ła ła­god­nie. Od lat cze­kał na kogoś po­sia­da­ją­ce­go taką aurę. Pew­nie była wiedź­mą. Albo me­dium. I to bar­dzo sil­nym me­dium. Cho­ciaż naj­wy­raź­niej nie zda­wa­ła sobie z tego spra­wy.

Po­sta­no­wił się ujaw­nić. Oboje na tym sko­rzy­sta­ją. Ona dowie się cze­goś o sobie. On, jeśli wszyst­ko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, na­resz­cie, po tylu la­tach… Tfu, na psa urok, żeby tylko nie za­pe­szyć.

W pią­tek, trzy­na­ste­go sierp­nia, kiedy jak co dzień wsia­dła do jego windy i wci­snę­ła guzik je­de­na­ste­go pię­tra, wy­chy­nął ze ścia­ny i naj­de­li­kat­niej jak tylko po­tra­fił, wy­szep­tał do kształt­ne­go uszka:

– Dzień dobry.

A kiedy już prze­sta­ła wrzesz­czeć i bez­sen­sow­nie walić pię­ścia­mi w drzwi ka­bi­ny, rów­nie de­li­kat­nie za­py­tał:

– Jak masz na imię, moje dziec­ko?

– Ja? Majka – wy­szep­ta­ła prze­ra­żo­na.

– Sta­ni­sław, bar­dzo mi przy­jem­nie. No, Ja­maj­ka, to pierw­sze lody mamy prze­ła­ma­ne. Prze­stań się trząść, dziew­czy­no. Od­dy­chaj spo­koj­nie. Wy­glą­dasz, jak­byś zo­ba­czy­ła ducha.

Sła­bym uśmie­chem skwi­to­wa­ła jego nie­zbyt wy­so­kie­go lotu żart. Ale jed­nak – uśmie­chem. Pierw­sze lody fak­tycz­nie zo­sta­ły prze­ła­ma­ne. Sta­ni­sław za­trzy­mał windę mię­dzy pię­tra­mi.

– Po­roz­ma­wiaj­my…

Prze­rwa­ły mu do­bie­ga­ją­ce z par­te­ru gło­śne zło­rze­cze­nia:

– Ten cho­ler­ny ru­pieć znowu się ze­psuł. Znów utknął mię­dzy pię­tra­mi. Szlag by tra­fił to pie­przo­ne pudło…

Okrzy­kom to­wa­rzy­szy­ło ko­pa­nie w drzwi windy.

– To No­wa­czek, ten spod sto je­de­na­ście – wy­ja­śni­ła Ja­maj­ka.

– Wiem. – Sta­ni­sław rze­czy­wi­ście wie­dział. Znał do­sko­na­le wszyst­kich lo­ka­to­rów. Przy­naj­mniej z wi­dze­nia.

– Może przej­dzie­my do mnie – za­pro­po­no­wa­ła dziew­czy­na. – Usią­dzie­my. Her­ba­ty za­pa­rzę. – Spoj­rza­ła na swo­je­go roz­mów­cę i do­da­ła nie­pew­nie – Albo coś?

– Nie­ste­ty, nie mogę opu­ścić szybu windy. Ale skoro już mowa o na­po­jach…

– Dla­cze­go? – za­py­ta­ła Ja­maj­ka.

– Co: dla­cze­go? – nie zro­zu­miał Sta­ni­sław.

– Dla­cze­go nie mo­żesz opu­ścić szybu windy?

– To długa hi­sto­ria.

– Chęt­nie po­słu­cham.

– I nie­cie­ka­wa.

– Mimo wszyst­ko… – Dziew­czy­na była upar­ta.

Sta­ni­sław wy­raź­nie się spe­szył. Gdyby nie pewne oczy­wi­ste ogra­ni­cze­nia, pew­nie by się za­ru­mie­nił. Przez chwi­lę oglą­dał swoje wid­mo­we pa­znok­cie. Potem po­pa­trzył na rów­nie wid­mo­we la­kier­ki. Po­mię­to­sił połę ma­ry­nar­ki. Wid­mo­wej, oczy­wi­ście. Ja­maj­ka cze­ka­ła. Wy­glą­da­ło na to, że nie ustą­pi. Nie miał wyj­ścia. Co praw­da, jego plan tego nie prze­wi­dy­wał, ale jeśli chciał osią­gnąć cel, mu­siał opo­wie­dzieć swoją idio­tycz­ną hi­sto­rię.

– Wiesz – za­czął. – Ja zgi­ną­łem w szy­bie tej windy. Dla­te­go muszę na­wie­dzać to miej­sce. Do­pó­ki ten cho­ler­ny wie­żo­wiec nie ob­ró­ci się w perzy­nę.

– Jak to się stało? – spy­ta­ła ze współ­czu­ciem. Niby wie­dzia­ła, że facet nie żyje. W końcu był du­chem. Ale teraz, kiedy po­wie­dział o tym gło­śno, zro­bi­ło się jej przy­kro. I smut­no. Co wcale nie zmniej­szy­ło jej cie­ka­wo­ści.

– Byłem jed­nym z bu­dow­ni­czych tego bloku. Fa­chow­cem od wind. Koń­czy­li­śmy wła­śnie ro­bo­tę. Sta­łem na ósmym pię­trze. Przy­krę­ci­łem ostat­nią ta­blicz­kę, wiesz, taką z na­pi­sem: ”Przed wej­ściem do windy upew­nij się, że za drzwia­mi znaj­du­je się ka­bi­na dźwi­gu”. A potem otwo­rzy­łem drzwi i wsze­dłem. Tylko, że winda była pię­tro wyżej.

– Spa­dłeś, bie­da­ku?

– Nie. Udało mi się przy­trzy­mać kra­wę­dzi pod­ło­gi. Sa­my­mi czub­ka­mi pal­ców. Myślę sobie: ”Długo nie wy­trzy­mam”. Za­czą­łem krzy­czeć. Ra­tun­ku i takie tam. Tro­chę klą­łem, tro­chę pła­ka­łem. Wresz­cie sły­szę z par­te­ru: ”Już lecę, panie maj­ster”. To Waluś, mój po­moc­nik.

– Nie zdą­żył?

– Może by i zdą­żył… Po­cząt­ko­wo mia­łem mu to za złe. Ale przez te wszyst­kie lata prze­my­śla­łem to i owo. I wy­ba­czy­łem mu. Ba, do­sze­dłem do wnio­sku, że na jego miej­scu zro­bił­bym to samo.

– Ale co? Co zro­bił ten cały Waluś?

– Ścią­gnął windę.

– O rany! – jęk­nę­ła Ja­maj­ka.

– No, żebyś chcia­ła wie­dzieć. Wszę­dzie było mnie pełno. I tak już zo­sta­łem. Tkwię w tym szy­bie od sie­dem­dzie­sią­te­go trze­cie­go.

– Bie­da­ku.

– No wiesz, w sumie nie jest tak źle. Uwierz mi, są gor­sze miej­sca. Tyle, że…

Za­milkł wy­raź­nie za­kło­po­ta­ny. Mówić, czy nie? W końcu po to się prze­cież po­ka­zał.

– Odkąd umar­łem, strasz­nie mi się chce pić. Gdy­byś mogła…?

– Oczy­wi­ście – dziew­czy­na się­gnę­ła do ple­ca­ka – mam wodę mi­ne­ral­ną.

– Mi­ne­ral­ną! – Sta­ni­sław prych­nął. Nie wy­szło mu to naj­le­piej. Pew­nie dla­te­go, że prak­tycz­nie, jak by to po­wie­dzieć, nie miał warg. To znacz­nie osła­bi­ło moc prych­nię­cia. Ale i tak za­brzmia­ło ono nad wyraz po­gar­dli­wie.

– No co? – ob­ru­szy­ła się Ja­maj­ka. – Nie­ga­zo­wa­ną.

Nie wy­trzy­mał.

– Wódki – jęk­nął. Ję­cze­nie wy­cho­dzi­ło mu dużo le­piej niż pry­cha­nie. – Od trzy­dzie­stu sze­ściu lat kro­pli wódki w ustach nie mia­łem.

Co nie po­win­no dzi­wić, skoro, jako się rze­kło, nie miał w za­sa­dzie ust. Ale czy można wy­ma­gać lo­gi­ki od zroz­pa­czo­ne­go i na do­da­tek spra­gnio­ne­go ducha?

– Li­to­ści… – ję­czał dalej. Jak po­tę­pie­niec. – Pro­szę… Cho­ciaż sto gram… – roz­kle­ił się zu­peł­nie. Aż przy­kro było pa­trzeć. I słu­chać.

– No do­brze już, do­brze… – Ja­maj­ka chcia­ła po­kle­pać go krze­pią­co po ple­cach, ale w sumie tak sobie tylko mach­nę­ła ręką. – Trze­ba było tak od razu. Zaraz przy­nio­sę. Po­win­nam mieć jesz­cze tro­chę w lo­dów­ce. Od syl­we­stra zo­sta­ło.

Sta­ni­sław zmar­twiał. Jesz­cze bar­dziej.

– Od syl­we­stra? Sier­pień prze­cież jest.

– Go­ście zo­sta­wi­li. A potem jakoś nie było oka­zji – bąk­nę­ła dziew­czy­na. – Zresz­tą, ja wódki nie piję!

– Nie pi­jesz? – zmar­twił się duch. – Oj, to nie­do­brze.

– No wła­śnie. Po­wą­cham tylko i zaraz mi nie­do­brze.

– Nie o to cho­dzi… Bo wi­dzisz, ja prze­cież sam nie wy­pi­ję. Kie­lisz­ka nawet nie dam rady pod­nieść. My­śla­łem, że może ty…

– Pod­nio­sę?

– Nie. Wy­pi­jesz. A potem wej­dziesz do windy i na­chu­chasz. Wtedy mógł­bym to wchło­nąć. Tak jak­bym sam wypił.

Po­pa­trzył na nią bła­gal­nie. Oczy miał jak kot ze ”Shre­ka”. Tylko trosz­kę prze­zro­czy­ste. Ja­maj­ka czuła, że mięk­nie. W końcu co jej szko­dzi. Naj­wy­żej ją ze­mdli. Lu­dziom trze­ba po­ma­gać. A Sta­ni­sław był prze­cież czło­wie­kiem. Przy­naj­mniej kie­dyś był.

– No do­brze. Spró­bu­ję.

Winda ru­szy­ła ze zgrzy­tem i prze­raź­li­wie trzesz­cząc do­je­cha­ła na je­de­na­ste pię­tro. Ja­maj­ka ode­tchnę­ła głę­bo­ko.

– To ja idę.

– To ja cze­kam. – Głos Sta­ni­sła­wa ocie­kał wprost na­dzie­ją. Z małą do­miesz­ką znie­cier­pli­wie­nia.

We­szła do miesz­ka­nia.

– Nie wą­chaj! – do­le­cia­ło ją jesz­cze od windy. – Za­tkaj nos. I na wszel­ki wy­pa­dek za­mknij oczy!

No cóż, to mogło się udać. Naj­pierw zaj­rza­ła do ła­zien­ki. Wzię­ła kla­mer­kę do bie­li­zny i po­szła do kuch­ni. Otwo­rzy­ła lo­dów­kę i wy­ję­ła bu­tel­kę. Duża. Le­d­wie na­po­czę­ta. Prze­czy­ta­ła ety­kie­tę. „Fin­lan­dia Vodka, Red­ber­ry, 0,75 l, 40%”. Kie­li­szek jakiś? Nie, po cho­le­rę. Le­piej ciach! i po bólu. Się­gnę­ła po szklan­kę i na­peł­ni­ła ją pra­wie po sam brzeg. Za­ło­ży­ła na nos kla­mer­kę i upiła pierw­szy łyk. To nawet nie było takie złe. Tro­szecz­kę szczy­pa­ło w gar­dło, ale za to przy­jem­nie roz­grze­wa­ło żo­łą­dek. Po­cią­gnę­ła jesz­cze ły­czek. I jesz­cze. Czuła roz­kosz­ne cie­peł­ko i de­li­kat­ne mro­wie­nie w całym ciele. Zdję­ła kla­mer­kę i ostroż­nie po­wą­cha­ła za­war­tość szklan­ki. Pach­nia­ło też w sumie nie naj­go­rzej. No, może nie tak ład­nie jak kon­wa­lie, ale dało się wy­trzy­mać. Jed­nym hau­stem opróż­ni­ła szklan­kę. Po­wtó­rzy­ła. Po­wtó­rzy­ła jesz­cze raz. Wy­rzu­ci­ła pustą bu­tel­kę do kubła i dziar­skim kro­kiem po­ma­sze­ro­wa­ła do windy.

Sta­ni­sław był wnie­bo­wzię­ty. Nie do­słow­nie, ma się ro­zu­mieć.

”Speł­ni­łam dobry uczy­nek” – my­śla­ła Ja­maj­ka, peł­znąc na czwo­ra­kach do miesz­ka­nia. Kiedy za­sy­pia­ła na pod­ło­dze w przed­po­ko­ju, sły­sza­ła jesz­cze do­bie­ga­ją­ce z ko­ry­ta­rza, grom­kie: ”…do zie­lo­oooone­go!”.

Jakże miło jest uszczę­śli­wiać in­nych.

 

ZNOWU BELLA

Pan­ter skra­dał się ostroż­nie. Za­wsze był ostroż­ny. ”Masz może sie­dem żyć, lecz tylko jedną rzyć” – ma­wia­ła jego matka, kiedy był jesz­cze małym ko­cia­kiem. Wziął sobie te słowa głę­bo­ko do serca i nigdy nie ry­zy­ko­wał bez po­trze­by. Ale dzi­siaj był głod­ny. Bar­dzo głod­ny. A w głę­bo­kim cie­niu mię­dzy ga­ra­ża­mi coś się przed chwi­lą po­ru­szy­ło. Coś, co wy­glą­da­ło jak wy­jąt­ko­wo duży nie­to­perz. Pan­ter nie prze­pa­dał za nie­to­pe­rza­mi, ale w końcu po­si­łek to po­si­łek. Nie za­wsze można gry­ma­sić. Na chwi­lę przy­warł do ziemi. A potem jeden długi skok i znik­nął w mroku. Naj­pierw dało się sły­szeć głu­che ude­rze­nie, póź­niej dźwięk dar­te­go fu­ter­ka i za­pa­dła cisza. A jesz­cze póź­niej wy­raź­nie znie­sma­czo­ny, ale nad­zwy­czaj atrak­cyj­ny dam­ski głos oświad­czył:

– Fuj! Łe! Koty to dra­nie.

 

ERO­TO­MAN ROMAN

Ja­maj­ka za­krę­ci­ła wodę i od­wie­si­ła słu­chaw­kę prysz­ni­ca. Wciąż jed­nak sły­sza­ła ka­pa­nie. Nie­zbyt gło­śne i takie jakie… jakby mlasz­czą­ce. Od­wró­ci­ła się po­wo­li. Na środ­ku ła­zien­ki stał nie znany jej duch (to zna­czy, nie Sta­ni­sław), wy­trzesz­czał gały i ek­to­pla­zmił pro­sto na jej uko­cha­ny dy­wa­nik w nie­za­po­mi­naj­ki. Gdyby był żywy, pew­nie by się śli­nił. I pew­nie ro­bił­by to rów­nie ob­le­śnie.

Nawet się nie prze­stra­szy­ła. Z du­cha­mi jest tak, jak z fil­ma­mi ze Ste­ve­nem Se­aga­lem. Jeśli wi­dzia­łeś jeden, to jak­byś wi­dział wszyst­kie. Się­gnę­ła po ręcz­nik, żeby za­sło­nić co bar­dziej new­ral­gicz­ne czę­ści swo­je­go ba­jecz­ne­go ciała. Nie zdą­ży­ła. Duch zawył upior­nie, roz­cza­pie­rzył ręce i rzu­cił się w jej kie­run­ku. A potem prze­nik­nął przez nią i znik­nął w ścia­nie.

– O ra­jut­ku – po­my­śla­ła zszo­ko­wa­na. – Prze­le­ciał mnie!

Ja­maj­ka była nieco sta­ro­świec­ka i po­mi­mo swo­ich dzie­więt­na­stu (pra­wie) lat, wciąż po­zo­sta­wa­ła dzie­wi­cą. Ow­szem, za­sta­na­wia­ła się cza­sem, jak bę­dzie wy­glą­dał ten pierw­szy raz. My­śla­ła o ro­man­tycz­nej ko­la­cji. Ko­niecz­nie przy świe­cach. O na­stro­jo­wej mu­zy­ce, w miarę moż­li­wo­ści roc­ko­wej. Nie miała spre­cy­zo­wa­ne­go wy­obra­że­nia przy­szłe­go part­ne­ra. Ale aż do tej pory za­kła­da­ła, że bę­dzie żywy. Do głowy jej nawet nie przy­szło, że może być ina­czej. No i była prze­ko­na­na, że ca­łość po­trwa jed­nak nieco dłu­żej niż uła­mek se­kun­dy. Cu­dow­nie miało być!

A tu co? Nie­przy­jem­ny, me­ta­licz­ny po­smak w ustach i de­li­kat­ne swę­dze­nie mię­dzy ło­pat­ka­mi. Jak po ukłu­ciu ko­ma­ra. Czuła się zbru­ka­na. I mocno roz­cza­ro­wa­na. W fa­tal­nym na­stro­ju po­ma­sze­ro­wa­ła spać.

Obu­dzi­ła się krót­ko przed świ­tem. Z nie­ja­snym uczu­ciem, że coś nie gra. Otwo­rzy­ła oczy i zo­ba­czy­ła uno­szą­ce­go się pod su­fi­tem wy­łu­pia­sto­okie­go gwał­ci­cie­la. Zanim zdą­ży­ła za­re­ago­wać, krzyk­nął coś beł­ko­tli­wie i runął w dół. Bły­ska­wicz­nie prze­mknął przez nią, przez łóżko i wsiąk­nął w pod­ło­gę.

Ko­lej­ne dni były dla Ja­maj­ki praw­dzi­wą mor­dę­gą. Duch ata­ko­wał bez­u­stan­nie. Wy­ła­niał się nagle z szafy, spod stołu, wy­ska­ki­wał ze ścian, z su­fi­tu, a by­wa­ło, że i z pod­ło­gi. Nawet otwie­ra­jąc lo­dów­kę, nie mogła czuć się bez­piecz­nie. Py­ta­ła o niego Sta­ni­sła­wa, ale ten po­ki­wał tylko współ­czu­ją­co głową i stwier­dził: ”Nie znam czło­wie­ka”.

Wresz­cie miała dosyć.

– Mam dość – wrza­snę­ła wi­dząc wy­ła­nia­ją­cą się z musz­li klo­ze­to­wej głowę. – Wy­star­czy. Stop.

O dziwo, po­słu­chał. Za­trzy­mał się i pa­trzył na nią.

– Kim ty wła­ści­wie je­steś? – za­py­ta­ła pod­cią­ga­jąc maj­tecz­ki i po­pra­wia­jąc spód­nicz­kę.

– Je­stem we­so­ły Romek.

– To dla­cze­go plą­czesz się po moim miesz­ka­niu, za­miast sie­dzieć w domku na przed­mie­ściu?

Nie zro­zu­miał. Wi­docz­nie nie oglą­dał ”Misia”.

– Może byśmy po­roz­ma­wia­li chwi­lę – za­pro­po­no­wa­ła Ja­maj­ka.

– Po co?

– No cóż, ostat­nio wiele nas łączy – za­ru­mie­ni­ła się dziew­czy­na. – Chyba po­win­ni­śmy się po­znać tro­chę…

– Po co?

Wku­rzy­ła się.

– Po­słu­chaj, łap­ser­da­ku! Po­ja­wiasz się, kiedy chcesz, skąd chcesz, ro­bisz, co chcesz, i zni­kasz. Chyba na­le­żą mi się ja­kieś wy­ja­śnie­nia. I ja­kieś prze­pro­si­ny.

– No, może jesz­cze kwia­ty przy­nio­sę…

Prze­sa­dził.

– Prze­sa­dzi­łeś. Wy­star­czy tego do­bre­go. Dzwo­nię po eg­zor­cy­stę.

– Nie, tylko nie eg­zor­cy­sta! Prze­pra­szam! Już nie będę!

I roz­be­czał się. Ja­maj­ka, jak to już było wspo­mnia­ne, miała mięk­kie serce. Po­pa­trzy­ła na wciąż wy­sta­ją­cą z ki­bel­ka głowę Ro­ma­na. Wy­glą­dał ża­ło­śnie.

– Dobra – wes­tchnę­ła. – Wyłaź. Po­ga­da­my.

Po­ga­da­li. Oka­za­ło się, że Roman, za życia, wcale nie był złym czło­wie­kiem. Wprost prze­ciw­nie. Był de­li­kat­nym i bar­dzo wraż­li­wym chłop­cem. Nieco nawet, jak to się w jego cza­sach mó­wi­ło, za­hu­ka­nym. Do­pie­ro po śmier­ci się roz­zu­chwa­lił. Jego ulot­ność za­pew­nia­ła mu bez­kar­ność. A że wcze­śniej nie miał śmia­ło­ści do ko­biet, po śmier­ci uży­wał sobie w naj­lep­sze. Cho­ciaż, po praw­dzie, nie­wie­le się zmie­ni­ło. Ko­bie­ty dalej go nie za­uwa­ża­ły. Cza­sem tylko wzdry­ga­ły się, gdy przez nie prze­ni­kał. Aż tra­fił na Ja­maj­kę.

– Ty, a po­wiedz, ko­cha­siu, jak tyś wła­ści­wie zgi­nął?

– Miesz­ka­łem tutaj w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych. Co wie­czór pod­glą­da­łem są­siad­kę z dzie­sią­te­go. I któ­re­goś dnia za bar­dzo wy­chy­li­łem się z bal­ko­nu.

Zro­bi­ło się jej żal tego nie­wy­ży­te­go ofer­my. Ale nie na tyle, żeby po­zwo­lić, by wy­ży­wał się wła­śnie na niej. Mu­siał być jakiś inny spo­sób. I rze­czy­wi­ście – był. Wspól­nie zna­leź­li roz­wią­za­nie. Ja­maj­ka zo­sta­wia­ła na noc włą­czo­ny te­le­wi­zor i pusz­cza­ła ja­kie­goś nie­miec­kie­go por­nu­sa na DVD, a Roman dał jej spo­kój. Po­ja­wiał się tylko, gdy go za­wo­ła­ła. Czy­ta­ła mu na głos Prat­chet­ta, a on opo­wia­dał jej stare dow­ci­py. I oboje byli za­do­wo­le­ni.

To miłe, kiedy lu­dzie są za­do­wo­le­ni. Nawet jeśli, przy­pad­kiem, nie żyją od wielu lat.

 

DA­NIEL

To był jeden z tych dni, kiedy nic się nie ukła­da. Rano za­spał. Do pracy się wpraw­dzie nie spóź­nił, ale nie zdą­żył zjeść śnia­da­nia i pół dnia cho­dził głod­ny. I jesz­cze szef go ochrza­nił bez po­wo­du. A w au­to­bu­sie jakiś {tu było: „cier­pią­cy na cho­ro­bę lo­ko­mo­cyj­ną”, ale to chyba nie jest ko­niecz­ne} dzie­ciak zwy­mio­to­wał mu na no­wiut­kie adi­da­sy. Bo ustą­pił miej­sca sta­rusz­ce. Gdyby był cha­mem, gów­niarz obrzy­gał­by star­szą panią. Potem też było fa­tal­nie. Szko­da nawet gadać. I jesz­cze na ko­niec – pies go po­gryzł. Ol­brzy­mie bydlę. Wil­czur chyba. Pod samym domem. Le­wi­sy do wy­rzu­ce­nia.

Prze­mył ranę wodą utle­nio­ną i za­kle­ił pla­strem. Za­go­iło się po dwóch dniach. Nawet się zdzi­wił, że tak szyb­ko. A potem za­po­mniał. Aż do pierw­szej pełni.

 

CIEŃ WIEL­KIEJ GÓRY

Młody In­dia­nin mo­dlił się żar­li­wie. Przy­zy­wał swo­je­go ducha opie­kuń­cze­go. Już od trzech dni. A ten nie przy­by­wał. Dla­cze­go? Prze­cież tak do­kład­nie się przy­go­to­wał.

Wiel­ka Góra był In­dia­ni­nem już pra­wie pół roku. Wszyst­kie pro­ce­du­ry znał na pa­mięć. Wszyst­kie mo­dli­twy rów­nież. Ca­ły­mi ty­go­dnia­mi grze­bał w In­ter­ne­cie, aż wresz­cie skom­ple­to­wał pełen ze­staw po­trzeb­nych ga­dże­tów. Zdo­był strój in­diań­ski. Ory­gi­nal­ny, są­dząc po met­kach. Spe­cjal­ne ko­ścia­ne no­ży­ki do na­kłu­wa­nia ciała. Prze­ra­ża­ła go ko­niecz­ność oka­le­cza­nia się, ale wy­czy­tał u Szklar­skie­go, że to ważny ele­ment ob­rzę­du ini­cja­cji. Na za­mó­wio­ne zioła cze­kał pra­wie trzy ty­go­dnie. Pa­lo­ne w ory­gi­nal­nej fajce, którą nabył przy­pad­kiem na pchlim targu, wy­dzie­la­ły cu­dow­ny aro­mat i wpro­wa­dza­ły w stan ra­do­sne­go unie­sie­nia.

Wszyst­ko było więc jak trze­ba, tylko duch opie­kuń­czy nie chciał się po­ja­wić.

– Może to dla­te­go – my­ślał Wiel­ka Góra – że je­stem biały? Ale prze­cież serce mam czer­wo­ne!

Cho­ciaż mo­men­ta­mi ogar­nia­ło go silne zwąt­pie­nie, po­sta­no­wił nie pod­da­wać się i pró­bo­wać do skut­ku.

I wresz­cie, nad ranem czwar­te­go dnia, jego wy­sił­ki zo­sta­ły na­gro­dzo­ne. Kłęby wy­dmu­chi­wa­ne­go z fajki dymu prze­sta­ły się roz­wie­wać. Zgro­ma­dzi­ły się na środ­ku po­ko­ju i po­wo­li przy­bra­ły kształt… No wła­śnie. Coś jakby wiel­ki cho­mik – nie cho­mik, zając – nie zając, sie­dzia­ło na środ­ku po­ko­ju i śmiesz­nie po­ru­sza­jąc no­skiem, pa­trzy­ło na Wiel­ką Górę. Wy­zy­wa­ją­co.

– Prze­pra­szam, ale co ty wła­ści­wie je­steś? – za­py­tał za­sko­czo­ny biały In­dia­nin.

– Tylko nie ”co”! Tylko nie ”co”! – wrza­snę­ło zwie­rząt­ko. – Du­chem je­stem. Opie­kuń­czym. Twoim. Wzy­wa­łeś mnie prze­cież.

– Ale ty wy­glą­dasz jak zając. Tylko nie masz ta­kich uszu!

– Zając? Ty wi­dzia­łeś kie­dyś za­ją­ca? Je­stem świ­sta­kiem.

– Świ­sta­kiem? – Wiel­ka Góra nie krył roz­cza­ro­wa­nia.

– Świ­stak ci się nie po­do­ba? A cze­goś się spo­dzie­wał? Niedź­wie­dzia?

– No, szcze­rze mó­wiąc… Gdyby po­ja­wił się niedź­wiedź, mógł­by mnie ob­da­ro­wać swoją siłą. Orzeł dałby mi od­wa­gę. Sowa – mą­drość. Ale świ­stak? Co mi może ofia­ro­wać świ­stak?

Duch opie­kuń­czy mil­czał. Pa­trzył na mło­de­go In­dia­ni­na i coraz szyb­ciej po­ru­szał no­skiem.

– Wła­ści­wie – ode­zwał się po chwi­li – po­wi­nie­nem się ob­ra­zić i odejść. Nie zro­bię tego, bo znam swoje obo­wiąz­ki. Może nie je­stem zbyt silny. Ani od­waż­ny. Ale głupi też nie je­stem. Mogę cię na­uczyć wielu po­ży­tecz­nych rze­czy.

– Na przy­kład? – spy­tał Wiel­ka Góra uśmie­cha­jąc się drwią­co. Jed­nak­że w jego gło­sie za­czy­na­ła po­brzmie­wać na­dzie­ja.

– No nie wiem… – Świ­stak się za­sta­na­wiał. – Latać na przy­kład! Chciał­byś?

– Le­wi­to­wać? Uno­sić się nad zie­mią?

– Jakie tam le­wi­to­wać. Nor­mal­nie latać. Jak jakiś cho­ler­ny ja­strząb. Czy inna si­kor­ka.

– Na­praw­dę? – Wiel­ka Góra aż pod­sko­czył z pod­eks­cy­to­wa­nia. – Na­praw­dę mógł­byś?

– A coś ty my­ślał? W końcu je­stem du­chem opie­kuń­czym, nie? Może wy­glą­dam nie­po­zor­nie, ale mam swoje doj­ścia. Nie takie rze­czy się za­ła­twia­ło.

Na­stęp­ną go­dzi­nę spę­dzi­li w kuch­ni. Przy­go­to­wu­jąc ma­gicz­ną maść. Skła­da­ła się głów­nie z masła i róż­nych przy­praw, któ­rych Wiel­ka Góra jako wy­traw­ny sma­kosz (choć nie­któ­rzy na­zy­wa­li go po pro­stu żar­ło­kiem) po­sia­dał prze­my­sło­we wręcz ilo­ści. Po go­dzi­nie mło­dzie­niec ro­ze­brał się do naga, na­tarł całe ciało pach­ną­cą ape­tycz­nie mazią i po­wtó­rzyw­szy za świ­sta­kiem słowa za­klę­cia, wy­sko­czył przez okno. Przy­znać trze­ba, że le­ciał. I to nawet dość długo. W końcu, z je­de­na­ste­go pię­tra do ziemi jest jed­nak kawał drogi.

Duch opie­kuń­czy po­ru­szył jesz­cze kilka razy no­skiem, ro­zej­rzał się po miesz­ka­niu i stwier­dziw­szy, że nic tu po nim, za­czął się roz­wie­wać. Z tra­cą­cych po­wo­li kształt kłę­bów dymu do­bie­gło jesz­cze po­gar­dli­we:

– Świ­stak mu się, kurwa, nie po­do­ba. Idio­ta.

 

– I tak wła­śnie, w tym oknie – Wiel­ka Góra wska­zał pal­cem – a wła­ści­wie tuż za nim, koń­czy się moja smut­na hi­sto­ria.

Ja­maj­ka ukry­ła twarz w dło­niach. Jej kształt­ne ra­mio­na drża­ły przez chwi­lę. Ale udało jej się opa­no­wać.

– Na­praw­dę… Smut­ne… – wy­du­si­ła z tru­dem. – Ale nadal nie wiem, czego ocze­ku­jesz ode mnie… Eee…

– Mo­żesz mi mówić Prze­mek. Teraz to już i tak nie ma zna­cze­nia.

– Tak więc, Prze­mku, co wła­ści­wie mogę dla cie­bie zro­bić?

Ja­maj­ka bo­wiem, jak to już było wspo­mnia­ne, czuła się w obo­wiąz­ku po­ma­gać wszyst­kim po­krzyw­dzo­nym przez los isto­tom. A bied­ny Prze­mek ewi­dent­nie mie­ścił się w tej ka­te­go­rii.

– Wiesz, tak sobie po­my­śla­łem… Gdyby ten świ­stak kie­dyś tu wró­cił… Gdy­byś go przy­pad­kiem spo­tka­ła… Czy mo­gła­byś prze­ka­zać mu ode mnie kilka słów?

– Oczy­wi­ście! Co tylko ze­chcesz.

Wiel­ka Góra po­chy­lił się do ucha Ja­maj­ki i szep­tał przez chwi­lę.

– O ra­jut­ku! – szep­nę­ła dziew­czy­na. I spło­nę­ła uro­czym ru­mień­cem. – Aż tak? Ale prze­cież to jest chyba fi­zycz­nie nie­moż­li­we?

– Po­dob­no dla ducha opie­kuń­cze­go nie ma rze­czy nie­moż­li­wych – krzyk­nął cień In­dia­ni­na i znik­nął.

A Ja­maj­ka od­cze­ka­ła jesz­cze chwi­lę i wy­buch­nę­ła długo tłu­mio­nym, szcze­rym śmie­chem.

Bo można mieć złote serce, ale każda wy­trzy­ma­łość ma swoje gra­ni­ce.

 

SĄ­SIAD­KI

– I po­patrz no pani, pani Ma­da­liń­ska ko­cha­na, ta mała z je­de­na­ste­go… Jak się wpro­wa­dza­ła, nie­po­zor­na taka, skrom­niut­ka, do trzech nie zli­czy, wy­da­wa­ło się. A teraz…

– Co teraz, pani Ga­da­liń­ska zło­ciut­ka, no co?

– A co to, pani Ma­da­liń­ska ko­cha­na, oczów pani nie po­sia­dasz? Uszy pani gno­jem za­ro­śli? Nic pani nie wi­dzisz… Nic nie sły­szysz…

– Tylko nie gno­jem, pani Ga­da­liń­ska zło­ciut­ka. Tylko nie gno­jem. U ra­lyn­go­lo­ga do­pie­rut­ko co byłam i słuch mam nie­zgor­szy. A do oku­li­sty wiesz pani, jakie ko­lej­ki tera, to i dzi­wić się nie ma co, że czło­wiek nie wszyst­ko doj­rzy.

– A pew­nie, pew­nie, pani Ma­da­liń­ska ko­cha­na, jak­bym w pani wieku była, też bym ino po le­ka­rzach bie­ga­ła, o bożym świe­cie nie wie­dząc.

– Pani mi tu, pani Ga­da­liń­ska zło­ciut­ka, z ka­len­da­rzem nie wy­jeż­dżaj, tylko opo­wia­daj wzglę­dem tej małej.

– A no wła­śnie, pani Ma­da­liń­ska ko­cha­na, a no wła­śnie. Mó­wi­ła mi Kazia…

– Ta co w mo­no­po­lo­wym robi?

– Ta wła­śnie. Mó­wi­ła mi, że to nie­bo­żąt­ko co pią­tek krów­kę go­rza­ły u niej ku­pu­je.

– Krów­kę? A po co jej to?

– Ja tam, pani Ma­da­liń­ska ko­cha­na, nie wiem, po co sa­mot­na pa­nien­ka tyle go­rzał­ki co ty­dzień na­by­wa, ale do zlewu pew­ni­kiem tego nie wy­le­wa.

– No grzech by to był, pani Ga­da­liń­ska zło­ciut­ka. Grzech.

– Ano wła­śnie. A moja Baśka, która w tem całem be­we­ry­hil­sie filmy lu­dziom po­ży­cza, przy­się­ga­ła, że to nie­wi­niąt­ko nic, jeno por­nu­szy bie­rze.

– Por­nu­szy? Co też pani mó­wisz, pani Ga­da­liń­ska zło­ciut­ka?

– Skarz mnie Bóg, jeśli choć słowo ze­łga­łam, pani Ma­da­liń­ska ko­cha­na. Skarz mnie Bóg.

– No po­patrz pani, pani Ga­da­liń­ska zło­ciut­ka, jaki nam się chwast pod sa­me­mi okna­mi za­ple­nił. Zdzi­ra!

– I pi­jacz­ka, pani Ma­da­liń­ska ko­cha­na. I pi­jacz­ka.

– A pew­nie, pani Ga­da­liń­ska zło­ciut­ka. A pew­nie. Bo każda zdzi­ra to pi­jacz­ka.

– Dzień dobry pa­niom – ukło­ni­ła się grzecz­nie prze­cho­dzą­ca obok szep­cą­cych są­sia­dek Ja­maj­ka.

– A dzień dobry, ko­cha­nie, dzień dobry. Co to, po szko­le już? Po­patrz no pani, pani Ma­da­liń­ska ko­cha­na, jaką po­rząd­ną mło­dzież dzi­siej mamy. Nic jeno tylko cię­giem nauka i nauka…

Ja­maj­ka uśmiech­nę­ła się za­kło­po­ta­na i ski­nąw­szy lekko głową, znik­nę­ła w cze­lu­ściach klat­ki scho­do­wej. A są­siad­ki wró­ci­ły do prze­rwa­nej, jakże zaj­mu­ją­cej roz­mo­wy.

– I mó­wi­ła mi jesz­cze ta Goź­dzi­ko­wa z dzie­sią­te­go…

– Ta, co ją stale i wciąż głowa boli?

– Ta sama. Mó­wi­ła mi, że u tej małej no­ca­mi dziw­ne głosy sły­chać. A to stu­ka­nia ja­kieś, a to chro­bo­ty, a to jęki strasz­ne.

– Jęki po­wia­dasz pani, pani Ga­da­liń­ka zło­ciut­ka. Zdzi­ra! Kurew!

– I pi­jacz­ka, pani Ma­da­liń­ska ko­cha­na. I pi­jacz­ka. Bo każda kurew to…

 

JESZ­CZE RAZ BELLA

Łysy, na­wa­lo­ny jak sto­do­ła po żni­wach, wra­cał do domu. Noc była ciem­na, żadna la­tar­nia nie roz­świe­tla­ła osie­dlo­wych mro­ków. To aku­rat Ły­se­go nie dzi­wi­ło. W końcu sam sys­te­ma­tycz­nie tłukł wszyst­kie ża­rów­ki. Nie bał się wę­dro­wać po ciem­ku przez osie­dle. To jego się bali. Szedł sobie ma­low­ni­czym zyg­za­kiem i wrzesz­czał słowa ulu­bio­nej pio­sen­ki:

– Ja je­stem ty­gry­sem w be­to­no­wej dżun­gli…

Jesz­cze tylko kilka kro­ków i bę­dzie na miej­scu. A tam w lo­dó­wecz­ce czeka na niego do­brze schło­dzo­ny bro­wa­rek na do­bra­noc. Oraz jego uko­cha­na per­ku­sja. Kwa­drans ćwi­czeń i spać. Był bo­wiem nad­zwy­czaj su­mien­ny i ćwi­czył co­dzien­nie po po­wro­cie do domu. Bez wzglę­du na to, w jakim sta­nie i o któ­rej go­dzi­nie wra­cał. Są­sia­dom to nie prze­szka­dza­ło. A przy­naj­mniej nigdy się nie skar­ży­li.

Łysy skrę­cił za róg wie­żow­ca i za­trzy­mał się jak wryty. Po­trzą­snął ogo­lo­ną głową i prze­tarł oczy. Przed nim, opar­ta ple­ca­mi o osie­dlo­wy trze­pak, stała dziew­czy­na. Go­lut­ka. I nie­zwy­kle atrak­cyj­na. Fakt, była prze­raź­li­wie chuda. I blada jakaś taka. I cy­cusz­ki miała ma­leń­kie. Ale była goła. I to wła­ści­wie wy­star­cza­ło, aby skla­sy­fi­ko­wać ją jako nie­by­wa­le po­cią­ga­ją­cą.

– Dobry wie­czór, Ty­gry­sku – za­mru­cza­ła i prze­cią­gnę­ła się. Lu­bież­nie. A potem wy­cią­gnę­ła rękę i po­ki­wa­ła na niego chu­dziut­kim pa­lusz­kiem.

– Chodź do Bel­lu­ni, Bella chce się bawić. Mrau!

Łysy po­czuł, jak cała krew od­pły­wa mu z mózgu i ra­do­śnie bul­go­cząc prze­miesz­cza się w niżej po­ło­żo­ne re­jo­ny ciała. Bły­ska­wicz­nie ze­rwał z sie­bie dres i ru­szył w stro­nę Belli. Przez prze­sła­nia­ją­cą szyb­ko oczy czer­wo­ną mgłę do­strzegł błysk pa­zu­rów.

O żeż kurwa, ale tipsy – zdą­żył jesz­cze po­my­śleć. I była to jego ostat­nia myśl.

A potem za­pa­dła cisza. Prze­ry­wa­na je­dy­nie nie­zbyt gło­śnym chłep­ta­niem i peł­ny­mi za­chwy­tu okrzy­ka­mi:

– Pycha! Na­resz­cie! O, jest nawet słom­ka!

 

W MIARĘ SZCZĘ­ŚLI­WE ZA­KOŃ­CZE­NIE

Z cza­sem Ja­maj­ce udało się osią­gnąć wła­sną, małą sta­bi­li­za­cję. Nie piła już wódki ze Sta­ni­sła­wem. Raz w mie­sią­cu ku­po­wa­ła pół litra spi­ry­tu­su i w każdy pią­tek wy­le­wa­ła setkę na pod­ło­gę windy. Spi­ry­tus pa­ro­wał szyb­ko, a Sta­ni­sław chło­nął opary pełną pier­sią. Me­ta­fo­rycz­nie, ma się ro­zu­mieć. Ero­to­man Roman, jak się oka­za­ło, też wcale nie po­trze­bo­wał por­no­li. Na dłuż­szą metę wy­star­czy­ło mu zdję­cie Pa­me­li An­der­son z roz­kła­dów­ki ”Play­boya”. Przy­kle­jo­ne na tyl­nej ścia­nie szafy. Świ­stak się nie po­ka­zy­wał. Wiel­ka Góra za­glą­dał cza­sa­mi, ale nigdy nie za­ba­wiał długo.

Ow­szem, od czasu do czasu po­ja­wia­ły się ja­kieś duchy, pro­sząc o drob­ne przy­słu­gi, ale Ja­maj­ce to nie prze­szka­dza­ło. Wręcz prze­ciw­nie, była za­do­wo­lo­na, że może pomóc. Lu­bi­ła czuć się po­trzeb­na. A przy oka­zji udało się jej po­roz­ma­wiać z nie­ży­ją­cym od lat stry­jem Eu­ze­biu­szem.

A na ”Uro­czy­sku” życie to­czy­ło się swoim torem. Po­ja­wi­ły się co praw­da ja­kieś plot­ki o gra­su­ją­cych na osie­dlu be­stiach, ale miesz­kań­cy zby­wa­li je wzru­sze­niem ra­mion. W końcu spo­tka­nie z wam­pi­rem czy nawet wil­ko­ła­kiem nie było naj­gor­szym, co mogło się czło­wie­ko­wi przy­da­rzyć w ”Uro­czym Za­kąt­ku”.

Koniec

Komentarze

Ależ długie opowiadanie, baranku:). Sympatyczny tekst, jak widać nawet soc-realistyczne osiedla potrafią mieć w sobie coś niezwykłego, a nie tylko stare zamki i kamienice:). Również życzę wesołych świąt.

Mastiff

Bawiłem się dobrze. Dziękuję :-)
Chciałem tylko zapytać- dlaczego nie powiązałaś wątku wampirzycy i wilkołaka z Majką? Całe opowiadanie na to czekałem.

Piąteczka ode mnie. Wciąż pozostaję twoim fanem.

Bardzo fajne. Tyle różnych historii w jednym bloku :)

baranek- dzięki. Zajrzałem na twój profil. Niezła biblioteczka :-)
Zastanawiam się, jak to jest z tymi stopniami. Tyle już napisałaś, a wciąż masz dwie gwiazdki i statut 'skryba'. To co trzeba zrobić, żeby awansować wyżej? Nie żeby mi na tym zależało, tak tylko, ciekawy jestem.

Bardzo to fajne, na 5. Duch erotoman świetny.

Swoją drogą, miałem kiedyś jedną sąsiadkę przezwaną "Jamajka", ale ona była przeciwieństwem sympatycznej bohaterki baranka. Swą kwywę zawdzięczała faktowi, że często głośno puszczała (o wszelkich porach dnia) dziesięć razy pod rząd przebój "Sun of Jamaica". Dotąd nie wiem, po co jej to było, może trenowała taniec na rurze :-)

TomaszMaj - mnie też to zastanawia, chyba taki urok systemu, że powyżej skryby nie da się wysokoczyć inaczej, niż jakoś za pomocą sił nadprzyrodzonych ;-)

Świetne :) Takiego tekstu dzisiaj potrzebowalam :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

:D

www.portal.herbatkauheleny.pl

Bardzo fajne! Bohaterowie i historie - świetnie!

I pity the fool who goes out tryin' to take over da world, then runs home cryin' to his momma!

Nigdy więcej nie wsiadam do windy.
I śmieci też nie wyrzucę. Kto wie, co czai się w zsypie... 

Fajne opowiadanie. Tylko zakończenie lekko od czapy.

Babska logika rządzi!

Urocze, no, po prostu urocze opowiastki. Czytałam z ogromną przyjemnością, albowiem wszystkie historyjki niezwykle przypadły mi do gustu. ;D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka