- Opowiadanie: RogerRedeye - Kłopoty nie są moją specjalnością

Kłopoty nie są moją specjalnością

Pierw­sza ilu­stra­cja przed­sta­wia gwiaz­dę sze­ry­fa hrab­stwa Lin­coln. Praw­do­po­dob­nie taką od­zna­kę nosił sze­ryf Wal­lis, oprócz po­ste­run­ko­we­go Ray­mon­da Chan­dle­ra, Jacka Spar­ro­wa - skąd znamy tę po­stać? - i an­giel­skie­go słow­ni­ka wy­ra­zów trud­nych i ar­cha­icz­nych jeden z bo­ha­te­rów tej opo­wie­ści.  

W sto­sun­ku do pier­wo­wzo­ru nie­znacz­nie zmie­ni­łem tekst. Mię­dzy in­ny­mi, hrab­stwo Car­ring­ton stało się hrab­stwem Lin­coln...

W mar­ciu 2014 r. w tej for­mie opo­wia­da­nie opu­bli­ko­wał por­tal "Her­bat­ka u He­le­ny".  

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Marianna, Użytkownicy III, regulatorzy

Oceny

Kłopoty nie są moją specjalnością

http://3.bp.blogspot.com/_oZxzo3Q6p1A/TJZJVp20ERI/AAAAAAAAAFo/alJJQdrWso8/s200/gwiazda+szeryfa.jpg– Oczy­wi­ście nie ma nic no­we­go?

Sze­ryf Wal­lis prze­raź­li­wie ziew­nął.

Nie spo­dzie­wał się i nie ocze­ki­wał po­zy­tyw­nej od­po­wie­dzi. W hrab­stwie Lin­coln nigdy nie dzia­ło się nic nad­zwy­czaj­ne­go, a mia­stecz­ko Lin­coln sta­no­wi­ło wier­ną kopię hrab­stwa.

Wal­lis czę­sto oka­zy­wał nie­zwy­kłe za­do­wo­le­nie ze stanu sen­ne­go spo­ko­ju, ce­chu­ją­ce­go życie miesz­kań­ców jego okrę­gu.

– Prze­ciw­nie – przy­szła masa fak­sów w dziw­nej spra­wie. – Kon­stabl Chan­dler uśmiech­nął się sze­ro­ko. – Na pewno pana za­in­te­re­su­ją, sze­ry­fie.

Po­ło­żył na biur­ku ster­tę pa­pie­rów.

Wal­lis wes­tchnął. Mimo wcze­snej pory słoń­ce już do­pie­ka­ło. Znowu za­po­wia­dał się nie­zwy­kle upal­ny dzień, a ilość do­ku­men­tów, prze­sła­nych nocą, zwia­sto­wa­ła jedno – kło­po­ty.

– Pew­nie ści­ga­ją tego go­ścia? – mruk­nął, wpa­tru­jąc się w le­żą­ce na wierz­chu kupki wiot­kich kar­tek zdję­cie ro­słe­go męż­czy­zny w ciem­nych oku­la­rach, skó­rza­nej kurt­ce i wło­sach za­cze­sa­nych do góry, trzy­ma­ją­ce­go strzel­bę Win­che­ste­ra na ra­mie­niu. – Oświeć mnie: oglą­dam płat­ne­go za­bój­cę czy spraw­cę na­pa­du na bank?

Z ką­ci­ka ust czło­wie­ka na pa­pie­ro­wej od­bit­ce fo­to­gra­fii ster­cza­ło spore cy­ga­ro.

Chan­dler otwo­rzył usta, chcąc coś po­wie­dzieć, ale nie zdą­żył.  

– Chyba jed­nak mor­der­ca… – Wal­lis po­krę­cił głową. – Ma strasz­nie tępy wyraz twa­rzy. Na moje oko, nie umiał­by zor­ga­ni­zo­wać po­rząd­ne­go ra­bun­ku – zbyt głu­pio wy­glą­da. Mów, o co cho­dzi – na pewno do­kład­nie prze­stu­dio­wa­łeś ca­lu­teń­ką ko­re­spon­den­cję.

Muchy za­czy­na­ły już ja­zgo­tli­wie brzę­czeć. Wal­lis po­cią­gnął łyk kawy z kubka, sto­ją­ce­go na biur­ku. Wczo­raj jego za­stęp­ca za­re­kwi­ro­wał sporą ilość go­rza­ły, pę­dzo­nej przez Jacka Spar­ro­wa, spo­koj­ne­go miesz­kań­ca Lin­coln, lu­bu­ją­ce­go się jed­nak w wy­twa­rza­niu bim­bru. Wal­lis stra­wił pra­wie całą noc, po­ma­ga­jąc za­bez­pie­czyć do­wo­dy prze­stęp­stwa. Teraz strasz­li­wie bo­la­ła go głowa, a dzi­siaj przy­pa­da­ła w służ­bie jego zmia­na.

Sze­ryf pod­kre­ślał, że tru­nek, nie­le­gal­nie pę­dzo­ny przez Spar­ro­wa, ma do­sko­na­ły smak i jest nie­biań­ską roz­ko­szą dla gar­dła. Co nie zmie­nia­ło faktu, że na­stęp­ne­go dnia po po­pi­ja­wie czasz­ka miej­sco­we­go stró­ża prawa pę­ka­ła z bólu.

Po­my­ślał z go­ry­czą, że jego za­stęp­ca, Al­do­us Hux­ley, na pewno wy­są­czył rano kwar­tę piwa z lo­dów­ki, a teraz nadal smacz­nie śpi. Jack Spar­row do­no­śnie chra­pał w celi. Tylko on, sze­ryf hrab­stwa Lin­coln, mu­siał się mę­czyć z tym mło­dym na­rwań­cem Chan­dle­rem, skrę­ca­ją­cym się z chęci do­ko­na­nia wiel­kich czy­nów.

Dzień za­po­wia­dał się fa­tal­nie. Na­le­ża­ło go spo­koj­nie prze­żyć.

Przyj­rzał się Chan­dle­ro­wi.  

Twarz kon­sta­bla pa­ła­ła pod­nie­ce­niem. Cze­kał z wi­docz­ną nie­cier­pli­wo­ścią, żeby zre­fe­ro­wać treść na­de­sła­nych pism – i wy­glą­da­ło na to, że nic go od tego nie od­wie­dzie. Wal­lis wi­dział tylko tors po­ste­run­ko­we­go, ale miał pew­ność, ze prze­bie­ra no­ga­mi, pra­gnąc wszyst­ko przed­sta­wić.

– Gadaj, o co cho­dzi w spra­wie tego fa­ce­ci­ka z cy­ga­rem w gębie – mruk­nął zre­zy­gno­wa­nym tonem.

– Słusz­nie pan przy­pusz­czał, sze­ry­fie, że jest mor­der­cą.

Chan­dler wyjął ze stosu fak­sów kilka kar­tek i pod­su­nął Wal­li­so­wi pod nos.

– W jed­nym ze szpi­ta­li w bar­dzo dziw­nych oko­licz­no­ściach do­ko­nał na­praw­dę nie­złej ma­sa­kry. Boże, ileż na­li­czo­no tru­pów! Pa­ru­na­stu po­li­cjan­tów zgi­nę­ło. Mamy imien­ny wykaz.

W gło­sie kon­sta­bla za­brzmia­ła nuta za­chwy­tu.

– Po­szu­ku­je go FBI, po­li­cja sta­no­wa i cho­le­ra wie, kto jesz­cze – z na­masz­cze­niem ob­wie­ścił po­ste­run­ko­wy. 

Parę na­stęp­nych do­ku­men­tów wy­lą­do­wa­ło przed Wal­li­sem.

– Agen­ci fe­de­ral­ni twier­dzą, że w spra­wę są za­mie­sza­ne jesz­cze dwie osoby – cią­gnął peł­nym prze­ję­cia gło­sem.

Po­ło­żył na bla­cie ko­lej­ne zdję­cia.

– Ta ko­bie­ta i ten chło­pak. Wy­glą­da­ją nie­win­nie, ale to oczy­wi­ście zmył­ka. Lu­dzie z FBI dys­po­nu­ją do­wo­da­mi,  że ta troj­ka współ­dzia­ła  ze sobą. Są do­sko­na­le uzbro­je­ni i bar­dzo nie­bez­piecz­ni.

Oczy Chan­dle­ra pra­wie wy­cho­dzi­ły z orbit.

– Prze­stęp­cy za­wsze dys­po­nu­ją bro­nią palną i prze­waż­nie by­wa­ją bar­dzo nie­bez­piecz­ni. – Wal­lis do­no­śnie chrząk­nął. – Żadna no­wość… Po­czy­taj sobie hi­sto­rię Sta­nów Zjed­no­czo­nych – bę­dziesz wie­dział.

Muchy bzy­cza­ły coraz bar­dziej za­ja­dle. Sze­ry­fo­wi coraz moc­niej do­skwie­rał ucisk w skro­niach. Reszt­ki kawy w kubku miały wy­jąt­ko­wo podły smak. Ko­men­da po­li­cji sta­no­wej w nocy prze­sła­ła gruby plik do­ku­men­tów – i dzię­ki nim przez ja­kieś trzy dni bę­dzie jeź­dził po całym hrab­stwie i szpe­rał w każ­dej my­siej dziu­rze.

Dzień za­po­wia­dał się coraz bar­dziej fa­tal­nie. 

Wal­lis do­szedł do wnio­sku, że przy­naj­mniej z mu­cha­mi po­wi­nien zro­bić po­rzą­dek. Wziął packę i dwoma szyb­kim ude­rze­nia­mi uśmier­cił czte­ry owady, prze­mie­rza­ją­ce biur­ko.

– Ten gość z win­che­ste­rem jakoś się na­zy­wa? – rzu­cił w stro­nę kon­sta­bla, strze­pu­jąc na pod­ło­gę to, co po­zo­sta­ło z brzę­czą­cych na­trę­tów.

– Nie znamy jego na­zwi­ska. – Chan­dler po­krę­cił głową. – Wiemy tylko, że nosi pseu­do­nim „Ter­mi­na­tor”. Ale naj­cie­kaw­sze, sze­ry­fie, jest coś in­ne­go.

Wal­lis po­now­nie prych­nął. Splótł dło­nie na brzu­chu i po raz ko­lej­ny prze­raź­li­wie ziew­nął. Jego twarz przy­bra­ła nie­obec­ny wyraz, jakby cał­ko­wi­cie stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie tym, o czym z prze­ję­ciem opo­wia­dał kon­stabl.

Chan­dler, nie­zra­żo­ny znu­dzo­ną miną zwierzch­ni­ka, wy­szu­kał ko­lej­ną fo­to­gra­fię.

– Jest jesz­cze ktoś czwar­ty – oznaj­mił try­um­fal­nie. – Naj­dziw­niej­sze, że wszyst­ko wska­zu­je, iż za­wzię­cie ściga tę trój­kę. Wy­stę­pu­je w uni­for­mie po­li­cyj­nym. Chyba FBI do końca nie wie, o co mu cho­dzi. Cho­ler­nie spraw­ny, in­te­li­gent­ny i nie­bez­piecz­ny za­bój­ca, być może funk­cjo­na­riusz,  msz­czą­cy śmierć ko­le­gów. Nie po­pie­ram go, ale ro­zu­miem. A pismo se­kre­ta­rza stanu mówi coś jesz­cze.

Gło­śno prze­łknął ślinę.

– Se­kre­tarz po­le­ca oto­czyć szcze­gól­ną pie­czą tę spra­wę – uro­czy­stym tonem kon­ty­nu­ował Chan­dler – al­bo­wiem w grę wcho­dzi bez­pie­czeń­stwo na­ro­do­we.  

– Synu, po­słu­chaj mnie uważ­nie.  

Wal­lis zde­cy­do­wa­nym gło­sem prze­rwał potok słów wy­po­wia­da­nych przez mło­de­go pod­wład­ne­go. 

Kon­stabl za­marł, nie zdą­żyw­szy nawet za­mknąć ust. 

Sze­ryf wstał. Zdjął z wie­sza­ka ka­pe­lusz i nie­dba­łym ge­stem na­sa­dził na głowę.

– Nie może być groź­nym prze­stęp­cą facet, zaj­mu­ją­cy się usu­wa­niem szkod­ni­ków. Ja­kiejś ston­ki ziem­nia­cza­nej, pa­ją­ków, mszyc albo ka­ra­lu­chów, wy­ko­nu­ją­cy opry­ski… Poj­mu­jesz to, Ray­mond? – pod­kre­ślił z na­ci­skiem. – Gdyby ten gość w ciem­nych oku­la­rach miał przy­do­mek „Eg­ze­ku­tor”, „In­fer­no Kid” albo coś w tym stylu, mo­gli­by­śmy się przej­mo­wać. Inne, bar­dzo stare zna­cze­nie wy­ra­zu ”ter­mi­na­tor” wska­zu­je, ze do­pie­ro ter­mi­nu­je w swoim fachu… Chło­pie, le­piej zo­bacz słow­nik.

Się­gnął ręką na półkę i po­ło­żył na biur­ku sfa­ty­go­wa­ny lek­sy­kon ję­zy­ka an­giel­skie­go, wy­ja­śnia­ją­cy zna­cze­nie rzad­ko spo­ty­ka­nych lub ar­cha­icz­nych wy­ra­zów. Wal­lis ko­rzy­stał z niego, je­że­li na­po­ty­kał trud­no­ści w zro­zu­mie­niu nie­któ­rych zdań w urzę­do­wych pi­smach.

– Wie­rzę panu na słowo, sze­ry­fie. – Chan­dler prze­stą­pił z nogi na nogę. – Ale chyba po­dej­mie­my ja­kieś czyn­no­ści, cho­ciaż­by ru­ty­no­we?

Pełen na­dziei ton głosu po­cząt­ku­ją­ce­go przed­sta­wi­cie­la prawa su­ge­ro­wał, że gotów jest do na­tych­mia­sto­we­go dzia­ła­nia.

– Oczy­wi­ście, że po­dej­mie­my – przy­tak­nął sze­ryf.

W cza­sie prze­mo­wy Chan­dle­ra Wal­lis do­szedł do wnio­sku, że mała prze­jażdż­ka cał­kiem do­brze mu zrobi. Na pewno okaże się lep­sza od sie­dze­nia za biur­kiem, stu­dio­wa­nia pa­pie­rów i wsłu­chi­wa­nia się w tępy ból, roz­sa­dza­ją­cy skro­nie. Poza tym mógł wy­ko­rzy­stać pa­trol do od­wie­dze­nia farmy Spar­ro­wa i za­bra­nia resz­ty sa­mo­go­nu.  

Osa­dził moc­nej ka­pe­lusz na ły­sie­ją­cej gło­wie.

– Je­dy­nym miej­scem w Lin­coln, mo­gą­cym za­in­te­re­so­wać bandę tego za­ki­cha­ne­go Ter­mi­na­to­ra, jest sta­cja ben­zy­no­wa. Każdy sa­mo­chód po­trze­bu­je pa­li­wa. Dru­gim jest obo­zo­wi­sko hip­pi­sów z dala od farm i dróg. Moż­li­we, że ten gość spró­bu­je się tam ukryć.

Mina Chan­dle­ra wska­zy­wa­ła, że jed­nak nie ro­zu­mie, czemu sze­ryf lek­ce­wa­ży groź­ne­go prze­stęp­cę.

Wal­lis prze­kart­ko­wał słow­nik, zna­lazł stro­ni­cę ze sło­wem „ter­mi­na­tor” i prze­su­nął książ­kę w stro­nę kon­sta­bla.

– Teraz w końcu wiem, o cóż panu cho­dzi­ło.

Młody po­ste­run­ko­wy uśmiech­nął się, prze­czy­taw­szy ob­szer­ną de­fi­ni­cję.  

– Na wszel­ki wy­pa­dek za­bie­rze­my ze sobą tro­chę nie­zbęd­ne­go sprzę­tu – za­uwa­żył sze­ryf. – Choć nie sądzę, żeby oka­zał się po­trzeb­ny. Za­wsze jed­nak mo­że­my po­strze­lać do kró­li­ków.  

Rzu­cił w stro­nę Chan­dle­ra pół­au­to­ma­tycz­ny ka­ra­bin, wy­ję­ty ze sto­ja­ka. Drugą sztu­kę dłu­giej broni sze­ryf wsa­dził sobie pod pachę.

– Ułóż równo faksy na biur­ku – po­le­cił Wal­lis – i za­bierz amu­ni­cję, a ja obu­dzę Al­do­usa. Ma pager i za­mie­rzam to wy­ko­rzy­stać. Prze­czy­ta sobie wszyst­ko, a potem zaj­mie sta­no­wi­sko ob­ser­wa­cyj­ne przy dys­try­bu­to­rach ben­zy­ny. Weź­mie do po­mo­cy dru­gie­go kon­sta­bla.

Chan­dler z wi­docz­nym uzna­niem po­trzą­snął głową.

– My udamy się na pa­trol – mruk­nął Wal­lis. – Spraw­dzi­my teren, a przy oka­zji od­wie­dzi­my farmę Jacka i za­bez­pie­czy­my resz­tę go­rza­ły. Sporo jej jesz­cze zo­sta­ło…

Ro­zej­rzał się po biu­rze. Zza kraty nadal do­bie­ga­ło ba­so­we chra­pa­nie Spar­ro­wa. Sze­ryf z nie­chę­cią po­my­ślał, że nie może obu­dzić za­trzy­ma­ne­go, choć  bar­dzo tego pra­gnął. Było wcze­śnie rano i za­bra­niał tego re­gu­la­min.

Chan­dler po­spiesz­nie po­rząd­ko­wał do­ku­men­ty. Na samej górze po­ło­żył zdję­cie męż­czy­zny w prze­ciw­sło­necz­nych oku­la­rach z cy­ga­rem w ustach.

– Ter­mi­na­tor! – Sze­ryf za­śmiał się zja­dli­wie, krę­cąc głową. – Ja­jo­gło­wym w Wa­szyng­to­nie zu­peł­nie po­prze­sta­wia­ło się w ich tę­pych łe­pe­ty­nach. To ma być pseu­do­nim groź­ne­go prze­stęp­cy, za­gra­ża­ją­ce­go bez­pie­czeń­stwu na­ro­do­we­mu? Idio­tycz­ne.

Sta­ran­nie usta­wił lek­sy­kon na półce.  

– Ty kie­ru­jesz – dodał, zmie­rza­jąc ku wyj­ściu. 

Młody kon­stabl zdą­żył już ob­ju­czyć kie­sze­nie na­bo­ja­mi do strzelb – jego mina wska­zy­wa­ła, że marzy o ich jak naj­szyb­szym uży­ciu.

Po chwi­li na­my­słu sze­ryf wyjął z szu­fla­dy biur­ka spory kłę­bek ko­nop­ne­go sznur­ka i wło­żył do kie­sze­ni.

 

***

 

– Czemu Jack Spar­row nie sie­dzi w wię­zie­niu sta­no­wym? Już czte­ry razy na­krył go pan na pro­du­ko­wa­niu księ­ży­ców­ki.

W gło­sie Chan­dle­ra brzmia­ło za­cie­ka­wie­nie. Cał­kiem nie­daw­no do­stał się do pracy w urzę­dzie sze­ry­fa, więc in­te­re­so­wa­ło go wszyst­ko, co mo­gło­by się przy­dać w po­zna­niu miej­sco­wych sto­sun­ków.

– Z kilku waż­nych po­wo­dów, Ray­mond. – Wal­lis uśmiech­nął się skąpo. Nadal czuł łu­pa­nie w skro­niach. – Po pierw­sze, jest bo­ha­te­rem wo­jen­nym. Po dru­gie, waż­niej­sze, cał­kiem mu już od­bi­ło i bie­gli za­wsze uzna­ją go za nie­po­czy­tal­ne­go. Po trze­cie, in­try­gu­je mnie go­rza­łecz­ka, pro­du­ko­wa­na przez Spar­ro­wa.

– In­try­gu­je? Cóż ozna­cza ten wyraz? – nie­pew­nym tonem za­py­tał Chan­dler.

– Mniej wię­cej tyle, że je­stem bar­dziej niż za­cie­ka­wio­ny – z za­do­wo­le­niem od­parł sze­ryf. – Znacz­nie bar­dziej. Mó­wiąc ina­czej, ozna­cza, że coś mnie nie­sa­mo­wi­cie wcią­ga.

Wal­lis zna­cze­nie wy­ra­zu „in­try­go­wać” zna­lazł w słow­ni­ku trud­nych wy­ra­zów, a teraz z upodo­ba­niem uży­wał tego słowa. Spo­dzie­wał się, że Chan­dler po­pro­si o bar­dziej szcze­gó­ło­we wy­ja­śnie­nia.

Młody kon­stabl nie pod­jął dys­ku­sji. Kciu­kiem dłoni wska­zał otwar­ty ka­brio­let, nad­jeż­dża­ją­cy z tyłu z dużą pręd­ko­ścią. Szu­tro­wa droga nie im­po­no­wa­ła sze­ro­ko­ścią – Chan­dler lekko skrę­cił w bok, aby umoż­li­wić swo­bod­ny prze­jazd.

Pro­wa­dzą­cy sa­mo­chód wy­so­ki męż­czy­zna w prze­ciw­sło­necz­nych oku­la­rach mocno przy­ha­mo­wał, kiedy mijał wóz pa­tro­lo­wy.

 – Hasta la vista, baby! – rzu­cił od nie­chce­nia.

Nie­ru­cho­ma twarz nie wy­ra­ża­ła żad­nych uczuć – nawet się nie uśmiech­nął. Od­wró­cił głowę i w tym mo­men­cie jego wóz ostro ru­szył do przo­du.

Obok kie­row­cy sie­dział chło­pak w spor­to­wej cza­pecz­ce z dasz­kiem. Ko­bie­ta, zaj­mu­ją­ca miej­sce z tyłu, wtu­li­ła głowę w za­głó­wek. Wy­da­wa­ło się, że drze­mie.

Mło­dzie­niec po­ma­chał kilka razy ręką w stro­nę Wal­li­sa i Chan­dle­ra.

– Hasta la vista, sen­hor – ma­chi­nal­nie od­po­wie­dział kon­stabl, za­ję­ty roz­wa­ża­niem tego, czego przed chwi­lą do­wie­dział się o zna­cze­niu zwro­tu „in­try­go­wać”.

– Mek­sy­ka­nie nigdy nie na­uczą się po­rząd­nie mówić po an­giel­sku – sar­ka­stycz­nym tonem za­uwa­żył Wal­lis. – Ten meks uwa­żał, że je­steś słod­ką kru­szyn­ką, czy co?

– Nie wiem – z roz­tar­gnie­niem od­po­wie­dział po­ste­run­ko­wy. W my­ślach zbie­rał teraz in­for­ma­cje o Spar­ro­wie. – Nasz wy­twór­ca bim­bru wal­czył w Wiet­na­mie? Istot­na oko­licz­ność ła­go­dzą­ca. Nie dzi­wię się, że pędzi sa­mo­gon.  

Chan­dler pil­nie stu­dio­wał sta­no­wy ko­deks karny. Lubił po­pi­sy­wać się zna­jo­mo­ścią prawa.

– Ależ skąd… – Wal­lis uśmiech­nął się. – Jack twier­dzi, że jest bo­ha­te­rem walk na Pa­cy­fi­ku. Utrzy­mu­je, ze za­cią­gnął się do ma­ry­nar­ki wo­jen­nej jesz­cze w czter­dzie­stym pierw­szym roku, zaraz po ataku na Pearl Har­bo­ur. Chło­pie, ma kupę od­zna­czeń i dy­plo­mów – a także pięć „pur­pu­ro­wych serc” za rany.

Sze­ryf nie za­piął pasów, więc po­le­ciał do przo­du, gdy kon­stabl wci­snął pedał ha­mul­ca. Sa­mo­chód sta­nął, pra­wie w miej­scu.

– Niech pan nie żar­tu­je sobie ze mnie, sze­ry­fie! – wrza­snął Chan­dler, prze­krę­ca­jąc klu­czyk w sta­cyj­ce. – Ten Spar­row wy­glą­da na naj­wy­żej trzy­dzie­ści pięć lat! Gdyby wtedy wal­czył z żółt­ka­mi, byłby star­cem. Albo le­żał­by w gro­bie.  

– Prze­pra­szam cię, Ray­mond. – Wal­lis pro­sto­wał zde­fa­so­no­wa­ny ka­pe­lusz. – Po­wi­nie­nem uprze­dzić, że hi­sto­ria Spar­ro­wa brzmi dziw­nie.  

Rzu­cił okiem w lu­ster­ko wstecz­ne.

– Znowu ktoś nas wy­prze­dza – za­uwa­żył ze zdzi­wie­niem. – Strasz­ny tu dziś ruch.

Te­re­no­wy pick-up, za­bło­co­ny i za­ku­rzo­ny, zwol­nił, kiedy zrów­nał się z wozem pa­tro­lo­wym. Na tyl­nej plat­for­mie pię­trzy­ły się klat­ki, pełne gda­czą­cych kur­cza­ków. Szczu­pła twarz męż­czy­zny, sie­dzą­ce­go za kie­row­ni­cą, ob­ró­ci­ła się w stron Chan­dle­ra. Twarz kie­row­cy, ni­ja­ka i bez wy­ra­zu, nie przy­cią­ga­ła wzro­ku. Za­cze­sa­ne do tyłu gład­kie włosy przy­kry­wa­ła war­stwa kurzu.

– Nie po­trze­bu­je­my po­mo­cy!

Dla pod­kre­śle­nia swo­ich słów Chan­dler kilka razy wy­ko­nał prze­czą­cy ruch ręką.

– Hasta la vista, sen­hor – dodał Wal­lis, przty­ka­jąc dwoma pal­ca­mi do ronda ka­pe­lu­sza.

Te­re­nów­ka ru­szy­ła ostrym spur­tem. Usta­wio­ne jedna na dru­giej skrzyn­ki nie­bez­piecz­nie się za­ko­ły­sa­ły, a po­wie­trze wy­peł­nił ja­zgot wy­stra­szo­nych kur.

– Mam wra­że­nie, że gdzieś już wi­dzia­łem tego gład­ko­li­ce­go fa­ce­ci­ka – za­uwa­żył Chan­dler, uru­cha­mia­jąc sil­nik.

Wal­lis wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Spo­ty­ka­my wielu ludzi, więc trud­no wszyst­kich za­pa­mię­tać – stwier­dził enig­ma­tycz­nie. – Do­koń­czę hi­sto­rię Spar­ro­wa – jest in­try­gu­ją­ca, a znasz już zna­cze­nie tego wy­ra­zu.

Chan­dler roz­glą­dał się uważ­nie, aby nie prze­oczyć zjaz­du w bok – po­wi­nien znaj­do­wać się bli­sko. Nie chciał wy­py­ty­wać o to Wal­li­sa – peł­nił funk­cję stró­ża prawa i w tak pro­stej spra­wie mu­siał sam dać sobie radę.

Z tru­dem do­strzegł skrzyn­kę pocz­to­wą, le­d­wie wi­docz­ną w gę­stwie opun­cji. Skrę­cił sa­mo­cho­dem w wąską dróż­kę i wes­tchnął z ulgą.

– Spar­row nie tylko twier­dzi, że słu­żył w ma­ry­nar­ce wo­jen­nej – cią­gnął sze­ryf po chwi­li mil­cze­nia. – Upie­ra się, że wcze­śniej, w osiem­na­stym wieku, jako ka­pi­tan do­wo­dził spo­rym ża­glow­cem. Pi­rac­kim.

– Rze­czy­wi­ście, cał­kiem mu od­bi­ło. – Chan­dler za­śmiał się. – Jasne, że bie­gli uzna­li go za psy­cho­la.  

– W tym wszyst­kim jest jed­nak coś bar­dzo, bar­dzo dziw­ne­go… – Wal­lis po­krę­cił głową. – Nasz chłop­taś do­sko­na­le zna re­alia wo­jen­ne. Pa­mię­ta na­zwi­ska ko­le­gów, ma le­gi­ty­ma­cje i zdję­cia, a na nich jest po­dob­ny kubek w kubek do sie­bie. Wie o spra­wach, o któ­rych nie po­wi­nien wie­dzieć, je­że­li nie uczest­ni­czył w woj­nie. Za­cie­ka­wił mnie i spraw­dzi­łem jego opo­wie­ści – wszyst­ko się zga­dza.

Do sa­dy­by Spar­ro­wa wio­dły dwie wą­skie, wy­jeż­dżo­ne ko­le­iny. Chan­dler do­szedł do wnio­sku, że trud­no to na­zwać drogą. Sfor­mu­ło­wał drugi, rów­nie oczy­wi­sty wnio­sek: rze­ko­my bo­ha­ter walk z Ja­poń­czy­ka­mi po­wi­nien coś z tym zro­bić.

Ko­ły­sa­nie sa­mo­cho­du nie utrud­ni­ło mło­de­mu kon­sta­blo­wi po­da­nia lo­gicz­ne­go wy­ja­śnie­nia zja­wi­ska, opi­sa­ne­go przez Wal­li­sa.

– Sze­ry­fie, Spar­row po­ka­zał panu do­ku­men­ty i zdję­cia ojca – albo ra­czej nawet dziad­ka. Jest do niego nie­zwy­kle po­dob­ny – to czę­sto się zda­rza.

– Synu, tez na po­cząt­ku tak uwa­ża­łem – su­ro­wym tonem od­rzekł Wal­lis.

Sze­ryf jedną ręką trzy­mał się uchwy­tu, chcąc za­mor­ty­zo­wać wstrzą­sy: sa­mo­chód pa­tro­lo­wy ko­ły­sał się coraz bar­dziej.

– Są­dzi­łem tak do chwi­li, kiedy spraw­dzi­łem, od jak dawna Spar­row miesz­ka w na­szym hrab­stwie. Na trop za­pro­wa­dził mnie mój naj­star­szy po­przed­nik, sze­ryf Basil Mof­fiss – wiele lat temu prze­szedł na eme­ry­tu­rę. Pa­mię­ta na­sze­go pro­du­cen­ta tref­nej go­rza­łecz­ki. I twier­dzi, z całą sta­now­czo­ścią, że nic a nic się nie zmie­nił. Spraw­dzi­łem wszyst­ko. – Wal­lis uro­czy­ście po­ki­wał głową. – Jack Spar­row miesz­ka tu od da­wien dawna. Pa­mię­ta go też moja bab­cia. Tylko, że on nie rzuca się w oczy… Nie ma zna­jo­mych i żyje jak od­lu­dek, więc nikt nie zwra­ca na niego uwagi. Lu­dzie po pro­stu myślą, że obec­ny Jack Spar­row to syn daw­ne­go Jacka Spar­ro­wa.

Sze­ryf prych­nął.

– Spryt­ne, ale dla mnie, sze­ry­fa hrab­stwa Lin­coln, nie dość spryt­ne – dodał z em­fa­zą. 

Wy­bo­ista dróż­ka w końcu po­łą­czy­ła się z wiel­kim ga­zo­nem, po­ro­śnię­tym wy­bu­ja­ły­mi chwa­sta­mi.

Ze ścian  ni­skie­go i za­nie­dba­ne­go domu Spar­ro­wa tynk sypał się pła­ta­mi. Obok ganku wzno­si­ła się kil­ku­po­zio­mo­wa kon­struk­cja spo­rych kla­tek, usta­wio­nych war­stwa­mi, jedna na dru­giej.

Z boku domu, obok kępy wy­so­kich ja­śmi­now­ców, na pod­sta­wach uło­żo­nych z ce­gieł stał dwu­masz­to­wy jacht re­jo­wy.

Zwi­nię­te żagle miały ciem­no­sza­rą barwę. Od dawna nie­ma­lo­wa­ny ka­dłub po­kry­wa­ły mchy. Jedna po­lu­zo­wa­na lina na dzio­bie smęt­nie bu­ja­ła się wzdłuż re­lin­gu. Obłe burty pod­pie­ra­ły nad­próch­nia­łe pale.

– To „wiel­ki jacht” Spar­ro­wa. – Kon­stabl usły­szał roz­ba­wio­ny głos sze­ry­fa. Brzmiał już cał­kiem rześ­ko. – Tak go na­zy­wa. Po­dob­no przy­tar­gał go tutaj po woj­nie – i wydał kupę forsy, żeby prze­wieść tę starą łajbę. Za­par­kuj sa­mo­chód za kępą – dodał Wal­lis. – Zo­sta­nie w cie­niu i się nie na­grze­je.

Chan­dler przed pod­ję­ciem pracy w urzę­dzie sze­ry­fa odbył wy­ma­ga­ne prze­szko­le­nie po­li­cyj­ne. Za­pa­mię­tał, że w każ­dym do­cho­dze­niu na­le­ży zwra­cać uwagę na szcze­gó­ły, więc uważ­nie oce­nił wzro­kiem dziw­ną kon­struk­cję, ster­czą­cą po­środ­ku za­nie­dba­ne­go traw­ni­ka.

W każ­dej z trzech warstw mie­ści­ły się czte­ry klat­ki. Na samym wierz­chu sa­mot­nie ster­cza­ła jedna. W nie­zwy­kle ma­syw­nych drzwicz­kach osa­dzo­no me­ta­lo­we pręty spo­rej gru­bo­ści, a mocna siat­ka opi­na­ją­ca boki spra­wia­ła wra­że­nie prze­szko­dy trud­nej do sfor­so­wa­nia, nawet dla du­żych i sil­nych zwie­rząt.

Drzwi zo­sta­ły otwar­te. Rdze­wie­ją­ce za­wia­sy skrzy­pia­ły, gdy wiatr po­ru­szał wolno prze­miesz­cza­ją­ce się wie­rze­je. W jed­nym z po­miesz­czeń gołąb coś wy­dzio­by­wał z pod­ło­gi.  

– Bie­rze­my strzel­by, sze­ry­fie? – za­py­tał z wa­ha­niem kon­stabl, ga­sząc sil­nik. – Do czego ma słu­żyć ten ka­wa­łek ogro­du zoo­lo­gicz­ne­go?

Wska­zał pal­cem na kon­struk­cję, pra­żą­cą się w słoń­cu.

Nie chciał za bar­dzo zaj­mo­wać się spra­wa­mi ubocz­ny­mi i zre­zy­gno­wał z oglę­dzin jach­tu.

– Nie ma po­trze­by nie­po­trzeb­nie się ob­cią­żać – bez na­my­słu od­po­wie­dział Wal­lis, sze­ro­ko roz­kła­da­jąc ra­mio­na. – Tutaj nawet pies z ku­la­wą nogą nie za­glą­da. To miej­sce od­wie­dza tylko Spar­row, no i ja – z któ­rymś z po­ste­run­ko­wych. Po­ję­cia nie mam, po co Spar­row zadał sobie tyle trudu, żeby wy­bu­do­wać po­miesz­cze­nia dla ja­kieś me­na­że­rii. Nic o tym nie wspo­mi­nał.  

Sze­ryf czuł, że wraca mu dobry na­strój. Po­wiew wia­tru w cza­sie jazdy, mu­ska­ją­cy twarz, przy­tłu­mił ból pul­su­ją­cy w skro­niach. Czuł się o wiele le­piej.

– Strasz­ny syf… – Chan­dler po­krę­cił głową, wi­dząc brud i ba­ła­gan w sa­lo­nie. Z rogów su­fi­tu zwi­sa­ły dłu­gie pa­ję­czy­ny, po­kry­te ku­rzem. Fi­ran­ki przy­bra­ły szarą barwę, a przez od dawna nie­my­te okna z tru­dem prze­do­sta­wa­ły się pro­mie­nie słoń­ca.

Każdy krok po pra­wie już czar­nym dy­wa­nie wy­zwa­lał tu­ma­ny kurzu.

Okrą­gły stół szczel­nie za­peł­nia­ła gę­stwa bu­te­lek róż­no­ra­kich kształ­tów.

– To nas wła­śnie in­te­re­su­je… – Wal­lis przyj­rzał się kil­ku­dzie­się­ciu flasz­kom. – Za­uwa­ży­łeś, Ray­mond, że do każ­dej z tych li­tró­wek przy­cze­pił kart­kę?

Chan­dler wziął do ręki fla­szę, wy­ko­na­ną z ciem­ne­go szkła. Lekko nią po­ru­szył – coś za­bul­go­ta­ło w środ­ku.

– Mogę po­wie­dzieć tyle – stwier­dził, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi – że chyba jest pełna.

– W ba­gaż­ni­ku sa­mo­cho­du znaj­du­je się me­ta­lo­wy ba­niak. Przy­nieś go – za­ko­men­de­ro­wał sze­ryf. – Zle­je­my wszyst­ko do tej bla­szan­ki. Zbie­raj kar­te­lusz­ki: na pewno są bar­dzo cenne i bar­dzo się przy­da­dzą.  

 

***

 

Pil­nie pra­co­wa­li, prze­le­wa­jąc za­war­tość bu­te­lek do sta­lo­we­go ka­ni­stra – i zbli­ża­li się już do końca.

– O cóż wła­ści­wie cho­dzi? – za­py­tał kon­stabl, wi­dząc, ze sze­ryf do­no­si dziw­nie wy­glą­da­ją­ce dzban­ki, fla­ko­ni­ki i fi­li­żan­ki, sto­ją­ce na eta­żer­ce, też na­peł­nio­ne cha­rak­te­ry­stycz­nie pach­ną­cy­mi pły­na­mi.

Wal­lis ostroż­nie wle­wał ich za­war­tość do po­jem­ni­ka, usta­wio­ne­go na dy­wa­nie.

– Nawet, je­że­li zo­sta­nie tro­chę księ­ży­ców­ki, nic się nie sta­nie: za­bie­rze­my na­stęp­nym razem – dodał Chan­dler.

– Chłop­cze, idzie o coś ta­kie­go.

Wal­lis otarł chu­s­tecz­ką pot z czoła.

– Jesz­cze kilka lat temu Spar­row wy­twa­rzał go­rza­łę w ma­łych ilo­ściach. Przy­my­ka­łem na to oko, bo nigdy nie od­ma­wiał po­czę­stun­ku. W sumie nie robił nic bar­dzo złego – to nie nar­ko­ty­ki.

Wlał do ba­nia­ka za­war­tość ko­lej­ne­go na­czy­nia.

– Pew­ne­go wie­czo­ru tro­chę sobie po­pi­li­śmy. Przy­je­chał wtedy ze mną Al­do­us Hux­ley. Śmia­li­śmy się z opo­wia­stek Jacka, jak to dziel­nie spra­wo­wał się na Pa­cy­fi­ku i z tego, co wcze­śniej wy­pra­wiał na swoim ża­glow­cu. My­śla­łem, że Al­do­us pęk­nie ze śmie­chu. Za­py­tał, jakim cudem Spar­row żyje tak długo i się nie sta­rze­je.

Chan­dler uprzej­mie się uśmiech­nął. Na stole wszyst­kie bu­tel­ki zo­sta­ły już opróż­nio­ne.

– Spar­row po­wie­dział wtedy – kon­ty­nu­ował sze­ryf – że se­kret leży w pro­du­ko­wa­nej przez niego mik­stu­rze. Dla nie­po­zna­ki wlewa ją do pę­dzo­ne­go bim­ber­ku. Do­da­je do wódy pe­wien skład­nik, umoż­li­wia­ją­cy re­in­kar­na­cję – jemu i innym.  

– Re­in­kar­na­cję… Cóż to ozna­cza? – z cie­ka­wo­ścią za­py­tał kon­stabl.  

– Prze­mie­nie­nie, prze­isto­cze­nie, może wę­drów­kę dusz – nie­pew­nym tonem od­rzekł Wal­lis. – Jesz­cze do końca nie roz­gry­złem zna­cze­nia tego wy­ra­zu. W każ­dym razie Spar­row za każ­dym prze­isto­cze­niem zo­sta­je tą samą osobą. W tym samym wieku. Spo­sób wy­twa­rza­nia mik­stu­ry Spar­row po­znał dawno temu, na pew­nej wy­spie mórz po­łu­dnio­wych – cią­gnął. – Pi­ja­ny w dym Spar­row za­kli­nał się, że za­pew­nia nie­śmier­tel­ność.

– Nie­śmier­tel­ność? – nie­do­wie­rza­ją­cym tonem za­py­tał po­ste­run­ko­wy. – Pan to mówi po­waż­nie, sze­ry­fie Wal­lis? 

– Synu, twier­dzę tylko, że na­le­ży to zba­dać – spo­koj­nym tonem od­po­wie­dział miej­sco­wy stróż prawa. – Oddam płyn do ana­li­zy. Tym, co za­pi­sał Spar­row na tych kar­te­lusz­kach, zajmą się eks­per­ci.  

Ude­rze­nie buta Wal­li­sa w krze­sło wy­zwo­li­ło tu­ma­ny kurzu. Sze­ryf z wi­docz­nym na twa­rzy za­do­wo­le­niem wy­god­nie się na nim roz­siadł.

– Wła­ści­we to skoń­czy­li­śmy – za­uwa­żył z sa­tys­fak­cją. – Mo­że­my się po­wo­li zbie­rać.

– Widzę jedną sprzecz­ność w pana twier­dze­niach, sze­ry­fie – rzu­cił Chan­dler.

Z dru­gim sie­dzi­skiem zro­bił to samo, co przed chwi­lą uczy­nił jego zwierzch­nik. Usiadł na­prze­ciw­ko i po­cią­gnął nosem.

– Za­war­tość na­sze­go ka­ni­ster­ka na­praw­dę przy­jem­nie pach­nie… – Pal­cem wska­zał ba­niak.

– Jaką sprzecz­ność wi­dzisz w tym, co po­wie­dzia­łem? – z cie­ka­wo­ścią za­py­tał Wal­lis, za­pa­la­jąc pa­pie­ro­sa.

– Po co Spar­row pro­du­ko­wał tak dużo whi­sky? – po­ste­run­ko­wy za­ma­szy­ście prze­su­nął dłoń nad sto­łem, za­sta­wio­nym pu­sty­mi już bu­tel­ka­mi. – Sam pan stwier­dził, że na po­cząt­ku wy­twa­rzał nie­wie­le księ­ży­ców­ki – taka ilość w zu­peł­no­ści mu wy­star­cza­ła. Cze­muż nagle za­czął pę­dzić dzie­siąt­ki li­trów?

Zna­czą­co za­wie­sił głos.

– Po pro­stu się roz­pił. – Kon­stabl uśmiech­nął się sze­ro­ko, także za­pa­la­jąc pa­pie­ro­sa. – To je­dy­ne roz­sąd­ne wy­tłu­ma­cze­nie. Po­kręt­nie uza­sad­niał ro­sną­cy w po­stę­pie geo­me­trycz­nym po­ciąg do wódy. Kla­sycz­ne sta­dium al­ko­ho­li­zmu.

Wal­lis prze­czą­co po­krę­cił głową.

– Spar­row w pi­ja­nym wi­dzie zwie­rzył się kie­dyś, że za­mie­rza uda­rem­nić plan za­gła­dy ludz­ko­ści – stwier­dził z wi­docz­nym oży­wie­niem.

Nagle ści­szył głos.

– Jego tref­na whi­sky sta­no­wi­ła klu­czo­wy ele­ment re­ali­za­cji planu. Wi­dzisz, mik­stu­ra, a se­kret jej wy­twa­rza­nia zna tylko Spar­row, ma, jak twier­dzi, jesz­cze inne, bar­dzo cie­ka­we wła­ści­wo­ści.

Mina Chan­dle­ra wy­ra­ża­ła tylko jedno uczu­cie – osłu­pie­nie.

– Spar­row od­by­wał po­dró­że w cza­sie – cicho cią­gnął sze­ryf. Na­chy­lił się w stro­nę pod­ko­mend­ne­go. – Wy­ko­rzy­stu­je do tego kom­pas, nigdy nie wska­zu­ją­cy pół­no­cy. W cza­sie jed­nej z wy­praw w przy­szłość do­wie­dział się o wielu cie­ka­wych spra­wach.

Twarz Wal­li­sa okra­si­ły silne wy­pie­ki.

– Mię­dzy in­ny­mi tego – kon­ty­nu­ował nieco gło­śniej – że na Zie­mię przy­bę­dzie robot, ma­ją­cy zabić osobę, mo­gą­cą oca­lić ludz­kość. Ma też sprząt­nąć Spar­ro­wa, no i nas, po­ję­cia nie mam, dla­cze­go. Wszyst­ko wska­zu­je na to, że ten me­cha­nicz­ny eg­ze­ku­tor nie­ba­wem zjawi się w na­szym hrab­stwie.

Jesz­cze raz prze­tarł czoło chu­s­tecz­ką.

– Kom­pas, nie wska­zu­ją­cy pół­no­cy… – bez­na­mięt­nie po­wtó­rzył Chan­dler. – Robot przy­by­wa­ją­cy z przy­szło­ści. Za­gła­da ro­dza­ju ludz­kie­go…

Brwi kon­sta­bla wznio­sły się wy­so­ko. W ką­ci­ku ust ża­rzył się za­po­mnia­ny pa­pie­ros. Długi słu­pek po­pio­łu spadł na nie­na­gan­nie wy­pra­so­wa­ne spodnie.

Po­ste­run­ko­wy, ki­wa­jąc głową, sta­ra­nie otrze­pał no­gaw­ki.

– Też uwa­żam, że Spar­row prze­sa­dził.

Wal­lis obron­nym ge­stem wy­so­ko pod­niósł ręce.

– Jego mik­stu­ra może jed­nak rze­czy­wi­ście po­wo­do­wać dziw­ne skut­ki ubocz­ne. Jedno jest pewne: ze­bra­li­śmy ma­te­riał do­wo­do­wy i zba­da­my go. Synu, le­piej nie myśl o tym wszyst­kim i za­kręć wiecz­ko ka­ni­stra – cenna za­war­tość może się wylać

Chan­dler po­słusz­nie wstał. Za­dep­tał butem nie­do­pa­łek na pod­ło­dze.

– Zo­ba­czę, ile waży ten ba­niak. Pew­nie sporo.

– A więc, trzy­maj go obu­rącz. – Sze­ryf uśmiech­nął się. – Na wszel­ki wy­pa­dek zwią­żę wszyst­kie kart­ki, żeby się nie po­gu­bi­ły.

Wyjął z kie­sze­ni kłę­bek szpa­ga­tu i scy­zo­ry­kiem od­ciął spory ka­wa­łek ko­nop­nej nici.

Trzy­ma­jąc ka­ni­ster w obu rę­kach, Chan­dler pod­niósł me­ta­lo­wy po­jem­nik.

– To cho­ler­stwo mocno ciąży! – za­uwa­żył ze zdzi­wie­niem w gło­sie.

Me­ta­lo­wa za­kręt­ka otwo­ru wle­wo­we­go, przy­mo­co­wa­na łań­cusz­kiem do kor­pu­su, opa­dła i za­czę­ła ła­god­nie się ko­ły­sać.

Nagła i ogłu­sza­ją­ca uszy palba wielu strza­łów i kilka eks­plo­zji, roz­le­ga­ją­cych się na ze­wnątrz, od­bi­ła się gło­śnym echem od ścian domu Jacka Spar­ro­wa.

 

***

 

https://encrypted-tbn3.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcQYEQmwEU-ItHVHSgHh7IK0yQX2YJkX_sGVQF2bEUZjXmh9PnFV8w

 

Zanim po­dwo­je wej­ścio­we wraz z fu­try­ną i czę­ścią muru zwa­li­ły się na pod­ło­gę, kon­stabl zdą­żył jesz­cze przy­ci­snąć do pier­si ka­ni­ster, jakby mógł stać się  cza­ro­dziej­ską tar­czą chro­nią­cą od kul.

Wy­so­ki męż­czy­zna w ciem­nych oku­la­rach wpadł do sa­lo­nu, ob­ró­cił się na pię­cie i wy­mie­rzył win­che­ste­ra w stro­nę wyrwy w murze – jesz­cze przed chwi­lą tkwi­ły w nim so­lid­ne wie­rze­je z gru­bych desek.

– Pad­nij! – wrza­snął dziko.

Wal­lis runął na pod­ło­gę. Roz­pacz­li­wie pró­bo­wał wy­rwać re­wol­wer z ka­bu­ry, za­po­mi­na­jąc, że naj­pierw musi od­piąć pasek, blo­ku­ją­cy rę­ko­jeść broni.  

Huk­nę­ły czte­ry ko­lej­ne strza­ły. Łuski wy­rzu­ca­ne przy prze­ła­do­wy­wa­niu strzel­by z me­ta­licz­nym dźwię­kiem od­bi­ły się od ścian­ki ka­ni­stra. Drob­nej po­stu­ry chło­piec w czap­ce z dużym dasz­kiem wbiegł do środ­ka. Tuż za nim,  dy­sząc cięż­ko, kłu­so­wa­ła ko­bie­ta, ubra­na w spra­ne dżin­sy i ko­szul­kę bez rę­ka­wów.

– Do­brze, że upa­dłeś! Za­sła­nia­łeś mi coś, co wy, lu­dzie, na­zy­wa­cie linią ce­lo­wa­nia! – krzyk­nął czło­wiek w oku­la­rach, po­now­nie przy­kła­da­jąc broń do ra­mie­nia. – Okno w tyl­nej ścia­nie! Skacz­cie i bie­gnij­cie do sa­mo­cho­du! Wi­dzia­łem, że stoi z tyłu, obok szopy!

Szczu­pła ko­bie­ta z furią szarp­nę­ła za okien­ną klam­kę – ustą­pi­ła z trza­skiem. Jed­nym susem chło­piec prze­sko­czył pa­ra­pet i zna­lazł się na ze­wnątrz.

– Chodź, mamo! – za­wo­łał ener­gicz­nie. – Ter­mi­na­tor zaraz do nas do­łą­czy!

Uśmiech­nął się, wi­dząc Wal­li­sa, z bro­nią w ręku przy­klę­ka­ją­ce­go na jedno ko­la­no. Po­ma­chał dło­nią, potem podał ją ko­bie­cie, prze­ła­żą­cej na drugą stro­nę.

– Nie jest tak, jak pan myśli! – stwier­dził, wska­zu­jąc pal­cem na wyłom w murze. – Uwa­żaj­cie na fa­ce­ta w mun­du­rze po­li­cyj­nym – jest na ze­wnątrz!

Jakiś śred­nie­go wzro­stu, szczu­pły męż­czy­zna chwiej­nym kro­kiem wcho­dził do sa­lo­nu przez coś, co jesz­cze przed chwi­lą było brud­ny­mi, ale dość po­rząd­ny­mi drzwia­mi. Wal­lis po­czuł ból szczęk, tak mocno ści­snął zęby na jego widok. W pier­si no­we­go przy­by­sza ziały trzy okrą­głe otwo­ry, szyb­ko za­ra­sta­ją­ce dziw­ną sub­stan­cją, przy­po­mi­na­ją­cą me­ta­licz­ną pla­ste­li­nę. Pra­wie nie miał czoła i jed­nej czę­ści twa­rzy. Wy­cią­gnię­tej do przo­du ręki nie koń­czy­ła dłoń, a gruby me­ta­lo­wy grot, skie­ro­wa­ny w stro­nę czło­wie­ka ze strzel­bą przy ra­mie­niu.

Zmar­twia­ły sze­ryf z nie­do­wie­rza­niem pa­trzył, jak na zma­sa­kro­wa­nym po­licz­ku two­rzy się nowe oko, skro­nie się za­skle­pia­ją, a na po­li­cyj­nej ko­szu­li dziu­ry stają się coraz mniej­sze.

Wrzask Chan­dle­ra brzmiał obłą­kań­czo. Twarz kon­sta­bla przy­bra­ła kolor kart­ki pa­pie­ru, a wy­ba­łu­szo­ne oczy wpa­try­wa­ły się w scenę, dzie­ją­cą się kilka cali od niego.

Bar­czy­sty męż­czy­zna wy­strze­lił pięć razy, a każdy po­cisk tra­fiał. Prze­stał na­ci­skać spust wtedy, kiedy skoń­czy­ły się na­bo­je w ma­ga­zyn­ku. 

Zjawa w po­li­cyj­nym uni­for­mie padła na ko­la­na. W gło­wie i w tor­sie miała kilka  prze­strze­lin na wylot, wy­glą­da­ją­cych jak ślad gru­be­go wier­tła w me­ta­lo­wej pły­cie.

Nie wy­pły­nę­ła z nich nawet jedna kro­pla krwi.

Czło­wiek w ciem­nych oku­la­rach ci­snął na pod­ło­gę bez­u­ży­tecz­ną już strzel­bę.

– Hasta la vista, baby – rzu­cił bez­na­mięt­nie w stro­nę po­sta­ci klę­czą­cej tuż za wej­ściem. Dwoma su­sa­mi do­sko­czył do okna i znik­nął po dru­giej stro­nie ścia­ny.

– Ta cho­le­ra się pod­no­si! – hi­ste­rycz­ny krzyk kon­sta­bla świ­dro­wał uszy Wal­li­sa.

Sze­ryf wy­strze­lił wszyst­kie sześć po­ci­sków ze swo­je­go re­wol­we­ru. Smu­kła syl­wet­ka pro­sto­wa­ła się, wstrzą­sa­na ude­rze­nia­mi kul ze sta­lo­wym płasz­czem – do chwi­li, kiedy kon­stabl nie prze­chy­lił ka­ni­stra. Stru­my­czek sa­mo­go­nu naj­pierw de­li­kat­nie wy­le­wał się z okrą­głe­go otwo­ru, lecz efekt oka­zał się pio­ru­nu­ją­cy. Glowa i kor­pus za­czę­ły maleć, kur­cząc się w po­żo­dze nie­bie­ska­wych iskier, ota­cza­ją­cych to, co mogło być cia­łem.

Potem Chan­dler wolno i do­kład­nie oblał zmniej­sza­ją­ce się po­zo­sta­ło­ści resz­tą za­war­to­ścią ba­nia­ka, wy­le­wa­jąc ją do końca.

Na pod­ło­dze zo­sta­ła nie­fo­rem­na, dy­mią­ca gruda me­ta­lu w ko­lo­rze sta­re­go sre­bra, po któ­rej co pe­wien czas prze­la­ty­wa­ły drob­ne ogni­ki.

Wal­lis trzę­są­cy­mi się pal­ca­mi wolno otarł pot z czoła.

– Wy­cho­dzi­my stąd, Ray­mond – po­wie­dział cicho do to­wa­rzy­sza, bio­rąc go za rękę. – Nic tu po nas.

Ro­zej­rzał się po sa­lo­nie. Je­dy­ny­mi rze­cza­mi do za­bra­nia był pusty po­jem­nik i prze­wią­za­ny sznur­kiem stos kar­tek, za­pi­sa­nych nie­wy­raź­nym i po­kręt­nym pi­smem  Spar­ro­wa. To nie sta­no­wi­ło pro­ble­mu.

De­li­kat­nie trzy­ma­jąc ramię Chan­dle­ra, wy­pro­wa­dził go na traw­nik. W dru­giej dłoni trzy­mał ba­niak. Kart­ki bez­piecz­nie spo­czy­wa­ły w kie­sze­ni spodni.

– Uwa­żaj na głowę – mruk­nął, po­ma­ga­jąc kon­sta­blo­wi usa­do­wić się w sa­mo­cho­dzie. – Ja teraz pro­wa­dzę.

Sia­da­jąc za kie­row­ni­cą, Wal­lis ro­zej­rzał się do­oko­ła. Otwar­ty ka­brio­let z prze­strze­lo­ny­mi opo­na­mi, mocno wbity w bok dziw­nej kon­struk­cji zło­żo­nej z trzy­na­stu kla­tek, na pewno nie nada­wał się do jazdy. Z sil­ni­ka sto­ją­cej kil­ka­na­ście jar­dów dalej te­re­nów­ki wy­do­by­wa­ły się kłęby dymu – ten sa­mo­chód też wy­ma­gał grun­tow­ne­go re­mon­tu.

Na wiel­kim jach­cie Spar­ro­wa nie do­strzegł żad­nych uszko­dzeń.

Po­my­ślał, że dzię­ki temu, że wóz pa­tro­lo­wy stał za kępą wy­ro­śnię­tych krze­wów, nikt nie zwró­cił na niego uwagi.

Z wes­tchnie­niem ulgi uru­cho­mił sil­nik.

– Sze­ry­fie, nie po­wia­do­mi­my po­li­cji sta­no­wej i nie za­bez­pie­czy­my śla­dów?

Stłu­mio­ny głos Chan­dle­ra brzmiał pra­wie nor­mal­nie. Wal­lis skon­sta­to­wał, że młody kon­stabl do­cho­dzi do sie­bie.

– Oczy­wi­ście, że po­in­for­mu­je­my – od­po­wie­dział spo­koj­nie. – Za ja­kieś pól go­dzi­ny, może nieco dłu­żej. Do­je­dzie­my do drogi i przy­je­dzie­my z po­wro­tem – wtedy przy­bę­dzie­my na miej­sce zda­rze­nia i wy­ko­na­my wszyst­ko, co na­le­ży zro­bić.

– Uważa pan, że tak po­win­ni­śmy po­stą­pić? – w sło­wach po­ste­run­ko­we­go sze­ryf usły­szał wy­raź­ne wa­ha­nie.

Wal­lis przy­ha­mo­wał i wy­łą­czył sil­nik.

– A co teraz po­wie­my de­tek­ty­wom z biura kry­mi­nal­ne­go? – za­py­tał ze zło­ścią. – Może im prze­ka­że­my, że wi­dzie­li­śmy po­strze­la­ne­go jak sito czło­wie­ka, ale z jego ran nie pły­nę­ła krew, w do­dat­ku po­sia­dał sa­mo­za­le­pia­ją­ce się ciało, praw­do­po­dob­nie wy­ko­na­ne z ja­kie­goś me­ta­lu, za­mie­nia­ją­ce się w pul­su­ją­cą ogni­ka­mi kupę szmel­cu po tym, jak ob­la­łeś go bim­brem? Synu, prze­myśl to.

Za­pa­dła chwi­la mil­cze­nia.

– Chyba ma pan dużo racji – nie­pew­nym tonem od­po­wie­dział Chan­dler.

– Oczy­wi­ście, że mam.

Wal­lis po­now­nie uru­cho­mił sil­nik.

– Za­pa­mię­taj sobie mak­sy­mę, prze­ka­za­ną mi przez sze­ry­fa Mof­fis­sa, kiedy wy­gra­łem wy­bo­ry – rzu­cił, wci­ska­jąc pedał gazu.  

– Mak­sy­mę? – w gło­sie Chan­dle­ra za­drga­ło za­in­te­re­so­wa­nie.

– Coś w ro­dza­ju za­sa­dy po­stę­po­wa­nia – wy­ja­śnił Wal­lis. – Brzmi ona tak: „Kło­po­ty nie są moją spe­cjal­no­ścią”. Sto­su­ję ją i do­brze na tym wy­cho­dzę. Gdy­by­śmy zo­sta­li w domu Spar­ro­wa, na pewno wy­lą­do­wa­li­by­śmy na ob­ser­wa­cji w sta­no­wym szpi­ta­lu psy­chia­trycz­nym.

Wal­lis za­krę­cił kie­row­ni­cą i za­wró­cił sa­mo­chód: wra­ca­li na farmę.  

– Jed­ne­go nie ro­zu­miem – ode­zwał się po chwi­li. – Czemu ob­la­łeś tego bez­kr­wi­ste­go go­ścia whi­sky Spar­ro­wa? Przy­znam, że efekt oka­zał się wy­śmie­ni­ty.  

– Aku­rat to mia­łem pod ręką, a wła­ści­wie w ręku – nie­pew­nie od­po­wie­dział Chan­dler.

 – Cał­kiem do­brze się spi­sa­łeś – fleg­ma­tycz­nym tonem za­uwa­żył Wal­lis. – Liczy się sku­tecz­ność. 

– Bar­dzo dzię­ku­ję, sze­ry­fie – głos Chan­dle­ra za­brzmiał zde­cy­do­wa­nie żwa­wiej. – Jedno mogę po­wie­dzieć: księ­ży­ców­ka Spar­ro­wa rze­czy­wi­ście po­sia­da nie­zwy­kle dziw­ne wła­ści­wo­ści. W tej spra­wie muszę przy­znać panu rację.

 

***

 

Pro­ces od­no­wy na po­cząt­ku prze­bie­gał sto­sun­ko­wo wolno, ale potem przy­spie­szył, sta­jąc się coraz szyb­szy i ro­snąc w po­stę­pie geo­me­trycz­nym. Bi­liar­dy neu­tro­nów łą­czy­ły się ze sobą, two­rząc nowe cząst­ki płyn­ne­go me­ta­lu. Me­cha­nicz­ne tkan­ki ab­sor­bo­wa­ły i prze­ra­bia­ły pier­wiast­ki, które na­ru­szy­ły spo­istość nie­wy­obra­żal­nie skom­pli­ko­wa­nej ma­try­cy. Dzię­ki temu ele­men­ty kon­struk­cyj­ne wzmac­nia­ły się, jed­no­cze­śnie od­bu­do­wu­jąc sztucz­ną świa­do­mość, za­pro­gra­mo­wa­ną na wy­ko­na­nie jed­ne­go tylko za­da­nia.

Od­two­rze­nie ma­try­cy jesz­cze bar­dziej przy­spie­szy­ło re­ge­ne­ra­cję, bo za­czę­ła nią ste­ro­wać – prze­bie­ga­ła teraz bły­ska­wicz­nie. Grupy wo­do­ro­tle­no­we zo­sta­ły roz­ło­żo­ne na skład­ni­ki, a za­war­te w nich pier­wiast­ki wy­ko­rzy­sta­ne. Oka­za­ły się przy­dat­ne, tak jak przy­dat­na jest każda pod­sta­wo­wa cząst­ka ma­te­rii. Nie­po­trzeb­ne kom­po­nen­ty zo­sta­ły wy­da­lo­ne.

Robot T–1000 wstał.

We­wnętrz­ny sys­tem kon­tro­li spraw­dzał wszyst­kie nie­wy­obra­żal­nie skom­pli­ko­wa­ne pa­ra­me­try. Były takie, jakie po­win­ny być – jed­nak­że z jed­nym wy­jąt­kiem.

Ciecz, z którą ze­tknął się płyn­ny metal, sta­no­wią­cy bu­du­lec ro­bo­ta, za­wie­rał nie­roz­po­zna­wal­ną, wie­lo­cząst­ko­wą in­gre­dien­cję, rów­nie skom­pli­ko­wa­ną, jak che­micz­ny skład nie­zna­ne­go na Ziemi two­rzy­wa ma­szy­ny z przy­szło­ści. Tej sub­stan­cji nie da­wa­ło się za­ab­sor­bo­wać – ani usu­nąć. Sta­no­wi­ła za­gro­że­nie, bo ogra­ni­cza­ła spraw­ność. Jej czą­stecz­ki po­wo­li się roz­bu­do­wy­wa­ły, za­własz­cza­jąc coraz więk­szy ob­szar sztucz­ne­go je­ste­stwa ma­chi­ny do za­bi­ja­nia. Ni­czym pa­so­żyt bu­do­wa­ły w struk­tu­rze no­si­cie­la od­ręb­ne kró­le­stwo.  

Elek­tro­nicz­na świa­do­mość ro­bo­ta T–1000, znacz­nie prze­wyż­sza­ją­ca ludz­ką, ana­li­zo­wa­ła in­for­ma­cje. Spraw­ność dzia­ła­nia spa­dła o osiem­na­ście pro­cent. Ten wskaź­nik mi­ni­mal­nie, ale stale rósł. 

Sys­tem zde­cy­do­wa­nie su­ge­ro­wał ko­niecz­ność kom­plek­so­wej na­pra­wy. T–1000 wie­dział, że w tym wy­mia­rze czasu nie ist­nie­je taka moż­li­wość – mu­siał wy­ko­nać za­da­nie. Ale teraz jego re­ali­za­cja sta­wa­ła się znacz­nie trud­niej­sza.

W ułam­ku se­kun­dy T–1000 zdał sobie spra­wę, że dzię­ki temu nie­roz­po­zna­wal­ne­mu skład­ni­ko­wi jego misja może się nie po­wieść.  

 

***

 

http://static4.wikia.nocookie.net/__cb20121228135426/pirates/images/thumb/a/ac/JackSparrowProfile.jpg/250px-JackSparrowProfile.jpg– Trój­kąt­ny ka­pe­lusz. Jest. Stary pi­sto­let skał­ko­wy bez kurka. Jest.  

Chan­dler od­kre­ślał po­zy­cje z listy rze­czy Spar­ro­wa, prze­ka­za­nych do de­po­zy­tu, kiedy Jack wy­lą­do­wał w aresz­cie.

– Nie trój­kąt­ny, lecz trój­gra­nia­sty, wiej­ski bu­ra­ku. – Spar­row za­śmiał się szy­der­czo.

Kon­stabl za­ci­snął zęby. Przy bliż­szym po­zna­niu Jack oka­zy­wał się osobą trud­ną w współ­ży­ciu. Za takie słowa po­wi­nien z miej­sca wró­cić do celi, i to by­ło­by naj­lep­sze, co mo­gło­by go spo­tkać.

Nie ist­nia­ła jed­nak taka moż­li­wość. Wal­lis stwier­dził bez ogró­dek, że naj­waż­niej­szą spra­wą jest pod­ję­cie przez by­łe­go pi­ra­ta dal­szej pro­duk­cji whi­sky do­mo­we­go wy­ro­bu, za­wie­ra­ją­cej do­dat­ko­wy skład­nik, znany tylko wy­twór­cy.  Hrab­stwo Lin­coln od­stą­pi­ło od oskar­że­nia bo­ha­te­ra wo­jen­ne­go o nie­le­gal­ny wyrób i roz­pro­wa­dza­nie al­ko­ho­lu bez ze­zwo­le­nia.

Mu­siał w mil­cze­niu zno­sić szy­der­stwa wła­ści­cie­la wiel­kie­go jach­tu.

– Drew­nia­ne pu­deł­ko w for­mie kwa­dra­tu, z dziw­ny­mi rzeź­ba­mi na wiecz­ku… – Za­zna­czył na­stęp­ny przed­miot. – Mamy.

– Nie pu­deł­ko, tylko kom­pas, nigdy nie wska­zu­ją­cy pół­no­cy, ćwoku – zja­dli­wie skwi­to­wał Spar­row. – Zo­bacz.

Te­atral­nym ge­stem od­chy­lił po­kryw­kę i prze­wró­cił oczy­ma. Igła bu­so­li wi­ro­wa­ła jak sza­lo­na.

– Ten przy­rząd służy obec­nie do na­wi­ga­cji w cza­sie – wy­ja­śnił nie­ocze­ki­wa­nie uprzej­mym tonem. – Czasy bo­wiem się zmie­nia­ją, a ja wraz z nimi. Oddaj jesz­cze starą mapę.

Po­ste­run­ko­wy wes­tchnął. Spar­row cze­goś się do­my­ślał – i dzię­ki temu po­zwa­lał sobie na bez­czel­ne od­zyw­ki. A on, Ray­mond Chan­dler, mu­siał je zno­sić.  

Podał zwal­nia­ne­mu aresz­tan­to­wi dużą kartę per­ga­mi­nu zwi­nię­tą w rulon.

– Skąd masz to dzi­wacz­ne na­kry­cie głowy? – za­py­tał, wi­dząc, że Spar­row przed lu­ster­kiem na ścia­nie skru­pu­lat­nie spraw­dza uło­że­nie ka­pe­lu­sza na gło­wie.

– Pa­miąt­ka daw­nych, do­brych cza­sów, kiedy do­wo­dzi­łem pi­rac­kim bry­giem.  – Spar­row wy­god­nie roz­siadł się na krze­śle przed biur­kiem. – Cóż to za pa­czusz­ka? Pre­zent świą­tecz­ny? Cha­rak­ter pisma jest mi jakby znany…  

Pal­cem z nie­zwy­kle dłu­gim pa­znok­ciem wska­zał na ob­wią­za­ne szpa­ga­tem kart­ki, le­żą­ce na rogu blatu.

Chan­dler po raz ko­lej­ny wy­pu­ścił po­wie­trze z płuc.

Kiedy on i Wal­lis wró­ci­li do roz­pacz­li­wie za­nie­dba­nej sie­dzi­by Jacka Spar­ro­wa, w sa­lo­nie nie do­strze­gli śladu po isto­cie, wcze­śniej na ich oczach za­mie­nia­ją­cej się w nie­po­kaź­ną kupę sre­brzy­ste­go me­ta­lu. Je­dy­ną po niej po­zo­sta­ło­ścią oka­za­ła się plama na pod­ło­dze, śmier­dzą­ca bim­brem.  

Sze­ryf do­kład­nie obej­rzał dom i przy­le­ga­ją­cy teren.

– Kim­kol­wiek był, zdą­żył prze­nieść do swo­je­go czasu – orzekł. – To naj­bar­dziej praw­do­po­dob­na hi­po­te­za. A my stra­ci­li­śmy całą whi­sky Spar­ro­wa z roz­pusz­czo­ną w niej mik­stu­rą. Jack musi od­two­rzyć za­pa­sy – już wiesz, Chan­dler, że są nie­zwy­kle cenne.

Przy­by­li na miej­sce de­tek­ty­wi biura kry­mi­nal­ne­go ru­ty­no­wo po­trak­to­wa­li spra­wę. Za­bez­pie­czy­li wszyst­kie ślady, lecz bez więk­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia.

– Nie­wy­da­rzo­na próba ra­bun­ku albo kłót­nia gang­ste­rów – stwier­dził jeden z nich. – Brak tru­pów. Spra­wa do umo­rze­nia z po­wo­du nie­wy­kry­cia spraw­ców znisz­cze­nia mie­nia.

– Po co nas wzy­wa­li­ście? – z prze­ką­sem za­py­tał drugi, osten­ta­cyj­nie wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Do plamy po whi­sky na za­smo­lo­nej bru­dem pod­ło­dze?

Teraz Chan­dler po­wi­nien prze­ka­zać Jac­ko­wi pa­ku­nek, za­wie­ra­ją­cy wszyst­kie za­pi­ski, ode­rwa­ne od bu­te­lek sto­ją­cych na stole. No­tat­ki oka­za­ły się tak nie­czy­tel­ne, że tylko autor mógł je od­cy­fro­wać. Sze­ryf uznał, że na­le­ży uczy­nić wszyst­ko, aby uła­twić pracę pro­du­cen­to­wi nie­zwy­kłe­go al­ko­ho­lu. Wal­lis upie­rał się, że kart­ki do­ty­czą skła­du mik­stu­ry do­le­wa­nej przez Spar­ro­wa do bim­bru. 

Nie­daw­ne­go aresz­tan­ta zaj­mo­wa­ło prze­kła­da­nie z palca na palec licz­nych pier­ścion­ków i sy­gne­tów, do tej pory spo­czy­wa­ją­cych w de­po­zy­cie. Spra­wia­ły wra­że­nie bar­dzo war­to­ścio­wych.

Chan­dler w mil­cze­niu przy­glą­dał się czło­wie­ko­wi sie­dzą­ce­mu po dru­giej stro­nie biur­ka.

Spar­row miał chudą twarz, ozdo­bio­ną dwoma cien­ki­mi wą­si­ka­mi i śmiesz­ną, koźlą bród­ką oraz ciem­ne, wy­ra­zi­ste oczy. Prze­wra­cał teraz nimi, przy­pa­tru­jąc się swoim dło­niom. Był szczu­pły, a jego ciało pręż­ne. Wy­glą­dał młodo.

Za­ska­ku­ją­co młodo jak na czło­wie­ka, wiele dzie­się­cio­le­ci temu słu­żą­ce­go w ma­ry­nar­ce pod­czas wojny na Pa­cy­fi­ku.

– Będę się zbie­rał – nie­ocze­ki­wa­nie Jack prze­stał krę­cić rę­ko­ma i wbił wzrok w twarz po­ste­run­ko­we­go. – Widzę, że mój plan oca­le­nia ludz­ko­ści się po­wiódł?

Kon­stabl bez słowa pod­su­nął mu pod nos wykaz ode­bra­nych przed­mio­tów, wska­zu­jąc miej­sce zło­że­nia pod­pi­su.  

– Przy­naj­mniej czę­ścio­wo się po­wiódł – dodał Spar­row, wy­ko­nu­jąc w po­wie­trzu dziw­ne gesty pal­ca­mi pra­wej dłoni, a potem nie­dba­le pa­ra­fu­jąc do­ku­ment. – Przy­zna­ję także, że wasz nie­spo­dzie­wa­ny w nim udział oka­zał się dość cenny.

– Sły­sza­łem coś nie­coś o tym pla­nie – sucho stwier­dził Chan­dler. – Na czym po­le­gał?

– Wy­ja­śnię ci, le­bie­go – z wyż­szo­ścią od­po­wie­dział dawny ka­pi­tan okrę­tu pod czar­ną ban­de­rą. – Od­by­wam po­dró­że w cza­sie.

Brwi po­ste­run­ko­we­go pod­nio­sły się wy­so­ko.  

– Czym po­dró­żu­jesz w cza­sie? – za­py­tał uprzej­mym tonem.

– Sza­lu­pą cza­so­wą – z nie­za­chwia­ną pew­no­ścią sie­bie od­po­wie­dział dawny pirat. – Prze­ro­bi­łem na nią mój wiel­ki jacht. Kie­dyś był po pro­stu bry­giem, ale teraz wiej­scy lu­dzi­ko­wie nie znają się na tym. Pew­nie go wi­dzia­łeś, bo stoi bli­sko domu. A ta mała flin­ta służy mi do obro­ny, w innym, nie­zna­nym w tej za­pchlo­nej mie­ści­nie wy­mia­rze cza­so­prze­strze­ni. Bar­dzo po­ręcz­na broń.

Wy­cią­gnął zza paska skał­ko­wy pi­sto­let bez kurka i po­ma­chał nim przed nosem kon­sta­bla.

– Prze­ko­na­łem się, że tam, dokąd do­pły­ną­łem wiel­kim jach­tem, lu­dzie zo­sta­li spro­wa­dze­ni do po­zio­mu po­my­wa­czy po­kła­dów.

Wła­ści­ciel bu­twie­ją­ce­go na ga­zo­nie ża­glow­ca po­pra­wił uło­że­nie trój­gra­nia­ste­go ka­pe­lu­sza.

– Świa­tem rzą­dzą ma­szy­ny. Pie­przo­ne ro­bo­ty.

Znowu te­atral­nie prze­wró­cił oczy­ma. 

– Praw­dę po­wie­dziaw­szy, wkur­wi­łem się. Tego się od przy­szło­ści na­praw­dę nie spo­dzie­wa­łem. Do­wie­dzia­łem się jed­nak, że ist­nie­je szan­sa zmia­ny sy­tu­acji. Pewna re­al­na al­ter­na­ty­wa.

– Al­ter­na­ty­wa? – z na­my­słem po­wtó­rzył Chan­dler. – Co to ozna­cza?

– Tyle, że ist­nie­je inne roz­wią­za­nie. – Drob­nej po­stu­ry męż­czy­zna uśmiech­nął się z wyż­szo­ścią. – Masz, chło­pie, pod­sta­wo­we braki w edu­ka­cji. Pe­wien chło­piec, kiedy do­ro­śnie, sta­nie w przy­szło­ści na czele buntu ludzi i zmie­cie me­cha­nicz­ne plu­ga­stwo do rynsz­to­ka.

– Aha… – nie­zo­bo­wią­zu­ją­cym tonem mruk­nął kon­stabl.

– Co praw­da, przy­szli pa­no­wie świa­ta, te me­cha­nicz­ne stwor­ki też prze­wi­dzia­ły taki roz­wój wy­da­rzeń – cią­gnął z na­my­słem Spar­row. Krę­cił teraz na­kry­ciem głowy na wska­zu­ją­cym palcu lewej dłoni: wi­ro­wa­ło ni­czym bąk. – W na­szym cza­sie po­ja­wi się robot – mor­der­ca, i to tutaj, w Lin­coln, a jego za­da­niem bę­dzie za­bi­cie tego chło­pa­ka. Albo jego matki. Może oboj­ga naraz – tego nie pa­mię­tam do­kład­nie. Ro­bo­tów może być dwóch albo trzech, a może nawet czte­rech. Zja­wią się po kolei. Zdaje się, że mnożą się jak kró­li­ki. Moż­li­we, że wcze­śniej jeden już się po­ja­wił.

Ka­pe­lusz na palcu bo­ha­te­ra wojny na Pa­cy­fi­ku wi­ro­wał coraz szyb­ciej.

Spar­row wzru­szył ra­mio­na­mi, nie­ocze­ki­wa­nie smęt­nie się uśmie­cha­jąc.

Muchy brzę­cza­ły oraz za­ja­dlej. Chan­dler ro­zej­rzał się, czy w po­bli­żu nie ma ja­kiejś packi. 

– W za­pę­tle­niach czasu nie­kie­dy zda­rza­ją się dziw­ne spra­wy – dodał Spar­row po chwi­li za­sta­no­wie­nia, znowu prze­wró­ciw­szy oczy­ma.

Chan­dler po­czuł, że za­czy­na go boleć głowa. 

– Jakaż jest w tym wszyst­kim rola moja i sze­ry­fa Wal­li­sa? – za­py­tał z cie­ka­wo­ścią.

– Wy już wy­ko­na­li­ście za­da­nie. – Dawny pirat wy­do­był dzi­wacz­nie wy­glą­da­ją­cy pi­sto­let ze zde­ze­lo­wa­nym zam­kiem. Jed­nym ru­chem wy­rzu­cił broń do góry, a potem zła­pał w po­wie­trzu i z po­wro­tem wło­żył za pasek.

Chan­dler mógł­by przy­siąc, że sły­szał gło­śny szczęk od­wo­dzo­ne­go kurka.

– Mu­sia­łem spraw­dzić, czy dzia­ła – wy­ja­śnił Spar­row w od­po­wie­dzi na py­ta­ją­ce spoj­rze­nie po­ste­run­ko­we­go. – Tak na wszel­ki wy­pa­dek. W pełni spraw­ny.

Kon­stabl stwier­dził, że w skro­niach na­si­la się łu­pa­nie – i że ma ogrom­ną ocho­tę wypić coś moc­niej­sze­go.

– Z roz­po­zna­nia wy­ni­ka­ło, ze na mojej far­mie po­ja­wi się chło­pak, jego matka i ści­ga­ją­cy ich robot. Za­czą­łem wiec pra­co­wać nad wzbo­ga­ce­niem wy­twa­rza­nej mik­stur­ki: miała uniesz­ko­dli­wić an­dro­ida, od­la­ne­go z płyn­ne­go me­ta­lu. No i dzię­ki two­jej po­mo­cy, Chan­dler, za­ła­twi­ła go, cho­ciaż nie do końca – Spar­row uśmiech­nął się z wi­docz­nym po­czu­ciem wyż­szo­ści. – Ale ten mło­kos i jego ma­tu­la już dadzą sobie radę. Teraz me­cha­nicz­ny mor­der­ca, żeby go po­krę­ci­ło, po­sia­da ogra­ni­czo­ną spraw­ność, słab­nąc z każ­dym dniem. Skoń­czy na zło­mo­wi­sku.  

– Skąd to wszyst­ko wiesz? – stłu­mio­nym gło­sem za­py­tał po­ste­run­ko­wy.

Spar­row wy­ko­nał dłoń­mi kilka nie­sko­or­dy­no­wa­nych ge­stów. 

– Pod­słu­cha­łem rano waszą roz­mo­wę, będąc jesz­cze w celi. My­śle­li­ście, że śpię, bo chra­pa­łem – dodał z prze­ką­sem. – Uda­wa­łem… Tylko po­słu­chaj.

Uło­żył wargi w trąb­kę. Z ust wy­do­sta­ło się ba­so­we chra­pa­nie, tak do­no­śne, że Chan­dler za­tkał sobie uszy.

– Będę le­ciał – ob­wie­ścił Spar­row, wsta­jąc. – Od­wiedź­cie mnie kie­dyś, na­pi­je­my się whi­sky z do­dat­kiem mik­stur­ki nie­śmier­tel­no­ści. Chyba o to wam cho­dzi?

Kon­stabl wolno po­ki­wał głową.

– Zdaje się, że ta pa­czusz­ka też jest moja? Za­bie­ram.

Spar­row wska­zał ze­sznu­ro­wa­ne kart­ki pa­pie­ru, a potem zręcz­nym ru­chem wsa­dził je za ko­szu­lę.

– Do­brze wiesz, chło­pie, że teraz nie ma nic za darmo – rzu­cił. – Takie czasy na­sta­ły…

W za­my­śle­niu przy­glą­dał się Chan­dle­ro­wi.

– Po­trze­bu­ję za­ło­gi do wiel­kie­go jach­tu – kon­ty­nu­ował po chwi­li mil­cze­nia, sku­biąc wątły wąsik. – Na po­cząt­ku mo­że­cie za­mu­stro­wać ty i Wal­lis. Potem po­my­ślę o po­zo­sta­łych funk­cjo­na­riu­szach tego za­py­zia­łe­go po­ste­run­ku.  Otrzy­ma­cie tyle mojej whi­sky, ile za­pra­gnie­cie.

– Prze­my­ślę to sobie – wolno od­po­wie­dział kon­stabl.

Muchy brzę­cza­ły coraz do­no­śniej.  

– Jed­ne­go tylko nie ro­zu­miem – dodał po­ste­run­ko­wy po chwi­li za­sta­no­wie­nia. – Nie poj­mu­ję, po jaką cho­le­rę wy­bu­do­wa­łeś zbio­ro­wi­sko kla­tek na traw­ni­ku. Do czego miały słu­żyć?

Spar­row spo­chmur­niał. Jego twarz przy­bra­ła po­waż­ny wyraz.

– Chcia­łem ho­do­wać w nich małpy – od­po­wie­dział krot­ko. – Zba­dać ich zwy­cza­je. I moż­li­wo­ści wy­ko­rzy­sta­nia tych zwie­rza­ków – do róż­nych celów…

– Ale dla­cze­go? – Chan­dler nie ustę­po­wał.

– Sły­sza­łeś o or­ga­ni­za­cji trzy­na­stu małp? – Spar­row po­gar­dli­wie prych­nął. – Kie­dyś się o niej może do­wiesz… – wtedy sobie po­ga­da­my.

Mięk­kim, kocim kro­kiem wy­szedł z po­ko­ju, cicho za­my­ka­jąc drzwi.

 Chan­dler szyb­kim ru­chem otwo­rzył bocz­ną szaf­kę biur­ka. Stała tam bu­tel­ka bo­ur­bo­na z na­klej­ką sta­no­we­go urzę­du ak­cy­zy. Od­krę­cił za­mknię­cie i nalał pełną szklan­kę whi­sky.

Miał pew­ność, że kilka na­praw­dę so­lid­nych łyków le­gal­nie wy­twa­rza­ne­go al­ko­ho­lu bar­dzo do­brze mu zrobi.

 

 

19 grud­nia 2011 r. Roger Re­deye

 

 

Źró­dła ilu­stra­cji w ko­lej­no­ści za­miesz­cze­nia:

http://3.bp.blogspot.com/_oZxzo3Q6p1A/TJZJVp20ERI/AAAAAAAAAFo/alJJQdrWso8/s200/gwiazda+szeryfa.jpg

https://encrypted-tbn3.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcQYEQmwEU-ItHVHSgHh7IK0yQX2YJkX_sGVQF2bEUZjXmh9PnFV8w

http://static4.wikia.nocookie.net/__cb20121228135426/pirates/images/thumb/a/ac/JackSparrowProfile.jpg/250px-JackSparrowProfile.jpg

 

 

 

Koniec

Komentarze

Edy­tor roz­je­chał mi tekst, więc nuszę ręcz­nie go po­pra­wiać. To po­trwa chwi­łę.

Li­te­ró­wek co nie­mia­ra. Widać, że czas Cię goni :-).
Za to treść po­ru­sza. Za­krę­co­ne. Wy­ko­rzy­stu­jesz kilku bo­ha­te­rów z róż­nych 'bajek'. Czy­ta­nie mnie wcią­gnę­ło.
Tyle tylko, że ten T-1000 i tak zo­stał za­bi­ty w fil­mie. Twoje opo­wia­da­nie przy­po­mi­na za­ło­że­nia po­przed­nie­go kon­kur­su, o hob­bi­tach- "wątek po­bocz­ny głów­nej hi­sto­rii, który wy­ja­śnia co się stało, że roz­wią­za­nie akcji ory­gi­na­łu było moż­li­we"., czy­li- "co się stało, że w za­koń­cze­niu Ter­mi­na­to­ra 2 było moż­li­we za­bi­cie T-1000.
Dru­gie 'ale'- zro­bio­ny w bam­bu­ko miał być po­zy­tyw­ny bo­ha­ter.
Mimo wszyst­ko, faj­nie się czy­ta­ło.

To­ma­szu, tak jak wspo­mnia­łem, edy­tor roz­je­chał tekst.  Przy for­ma­to­wa­niu ręcz­nym po­le­cia­ło sporo kro­pek, dy­wi­zów, a z nie­kto­rych dy­wi­zów zro­bi­ły się znaki rów­na­nia ... Sta­ra­łem się wszyst­ko do­pro­wa­dzić do po­rząd­ku.Żmud­na praca.  Może jesz­cze zo­sta­ły ja­kieś li­te­rów­ki - po­pra­wię wie­czo­rem.
Dziki za ocenę. Po­zdro­wie­nia.  

Dj na­pi­sał: je­stem za tym, żeby mu się udało, ale może su­per­bo­ha­ter okaże się spryt­niej­szy?
Czyli Twója druga uwaga, To­ma­szu, jest bez­pod­staw­na, bo Dj furt­kę w wa­run­kach zo­sta­wił ;p

To­ma­szu, oczy­wi­ście, że w "Ter­mi­na­to­re II"  robot T-1000 ginie. Z istot­ną po­mo­cą Jacka Spar­ro­wa, który za­pla­no­wal  po­waż­ne, udane przed­się­wzię­cie ogra­ni­cza­ją­ce spraw­ność dzia­ła­nia su­per­ro­bo­ta T-1000. Stale ogra­ni­cza­ją­ce jego spraw­ność, a to ogra­ni­cza­nie po­wo­li, ale suk­ce­syw­nie wzra­sta­ło. Bez tego misja T-1000 mogła się po­wieść ... i ludz­kość prze­sta­ła­by ist­nieć. 
Zo­ba­czy­my. Dj Jaj­j­ko osą­dzi. 
Cie­szy mnie, że opo­wia­da­nie sie po­do­ba­ło. 
 Po­zdro.  

Za­krę­co­ne jak cze­ski słoik, ale i tak mi się po­do­ba­ło :) Czy­ta­ło się miło, choć w tek­ście jest parę li­te­ró­wek (ale to kon­kurs bły­ska­wicz­ny, więc nie ma dziw­ne).
Chcia­ła­bym tylko za­py­tać, czym za­słu­ży­łam sobie na takie uwiecz­nie­nie i... li­te­rac­ką ope­ra­cję zmia­ny płci:
-- Nie­wy­da­rzo­na próba ra­bun­ku albo kłót­nia gang­ste­rów -- stwier­dził jeden z nich na­zwi­skiem Ran­fe­riel. -- Nie ma tru­pów. Spra­wa do umo­rze­nia z po­wo­du nie­wy­kry­cia spraw­ców znisz­cze­nia mie­nia.
Za­uwa­ży­łam też, że w po­dob­nym kon­tek­ście prze­wi­nął się też sze­ryf Basil Mof­fis ;P

Za­krę­co­ne? Moż­li­we. We­dług mnie - wie­lo­wąt­ko­we, jak w po­rząd­nej kry­mi­nal­nej story. Kilka spla­ta­ją­cych się z sobą wąt­ków, a wy­ja­śnie­nie głów­ne­go wątku na­stę­pu­je na końcu. Samo  roz­wią­za­nia spra­wy wy­ni­ka z po­stę­pu­ją­cej " do przo­du" alcji i jej opis. 
De­tek­tyw sta­no­wy Ra­in­fe­riel - nie­za­mie­rzo­ne. Pierw­sze na­zwi­sko, ktore przy­szlo mi do głowy. Ale je­że­li po­czu­laś się ura­żo­na - sorry. Było juz tak - Gwi­don wy­ko­rzy­stal mój nick, prze­ra­bia­jąc go na Ro­ge­ra Czer­wo­ne Oczko w opo­wia­da­niu " Pan Sa­mo­cho­dzik i dzie­wi­cza bram" ( druga wer­sja ). Po­dob­nie z sze­ry­fem Ba­si­lem Mof­fis­sem - gdzieś to sły­sza­łem, za­pmie­ta­lem i wy­ko­rzy­sta­łem, bo lad­nie brzmi.
Ale już to, że jeden z pro­ta­go­ni­stów akcji nosi na­zwi­sko Ray­mond Chan­dler, było od po­cząt­ku za­mie­rzo­ne. Po­dob­nie jak tra­we­sta­cja ty­tu­lu jed­ne­go z opo­wia­dań mi­strza czar­ne­go kry­mi­na­lu.
Tak samo jest z od po­cząt­ku za­mie­rzo­ną sty­li­za­cją tek­stu. 
 Cie­szę  się, że faj­nie się czy­ta­ło - to za­wsze jest duży kom­ple­ment dla au­to­ra. Po­dob­ną opi­nię mia­lem przy " Ka­pe­lu­szu" i " Prze­sył­kach". 
 Nieco oba­wia­lem się o ocenę strze­la­ni­ny w domu Spar­ro­wa, ale chyba wy­szlo to nie­żle. 
Po­zdro­wie­nia.

Cie­ka­wie po­spla­ta­ne wątki.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Tak, za­krę­co­ne…. Lubię to opo­wia­da­nie.

Dzi­siaj coś mam szczę­ście do tek­stów, które zde­cy­do­wa­nie nie są moją brosz­ką ;) Naj­pierw Lo­ve­craft, teraz kry­mi­nał.

 

Ani tro­chę nie od­czu­łam 45k. Ten tekst z Two­ich, Ro­ge­rze, czy­ta­ło mi się chyba naj­spraw­niej (oczy­wi­ście poza Alek­to, dla niej cięż­ko o kon­ku­ren­cję ;)). Akcja nie­źle za­pę­tlo­na, ale, jak więk­szość wyżej, nie mam z tym pro­ble­mu. Na po­cząt­ku jest tro­chę le­ni­wie, potem przy­śpie­sza. Jest to ja­kieś roz­wią­za­nie, nawet się spraw­dzi­ło, bo czy­tel­nik nie jest od razu rzu­co­ny na głę­bo­ką wodę ;) Tylko we frag­men­cie w domu, przy walce – jak dla mnie nieco zbyt wiel­ka go­ni­twa :(

 

Jak mam się jesz­cze do cze­goś przy­cze­pić – to tro­chę za dużo bo­ha­te­rów. Szcze­gól­nie na po­cząt­ku, o wy­da­je mi się, że nie­któ­rzy tylko tam są wspo­mnia­ni, no, i kilka razy, tak po­bocz­nie. Ale poza tym, to bo­ha­te­ro­wie bar­dzo mi się spodo­ba­li :) Chyba cięż­ko o inne wyj­ście w przy­pad­ku Jacka Spar­ro­wa :) A i paru innym na­le­ży się nie mniej­szy sza­cu­nek. No, może poza Ter­mi­na­to­rem, ale jego w sumie słabo znam, bo owy tekst jest pierw­szym moim bliż­szym ze­tknię­ciem z tą po­sta­cią ;) W do­dat­ku lubię, kiedy ktoś wy­ko­rzy­stu­je w utwo­rach ja­kieś znane osoby, tu­dzież po­sta­ci z in­nych dzieł. To na­da­je ta­kie­go smacz­ku :)

 

– lubię pisać kry­mi­na­ły i thril­le­ry zwłasz­cza te ostat­nie. Stary tekst, ale, o ile pa­mię­tam, na po­cząt­ku cho­dzi­ło mi o pod­kre­śle­nie tej at­mos­fe­ry sen­ne­go po­ko­ju hrab­stwa Lin­coln. Ono takie jest i w USA w wielu sta­nach tak się chyba nadal żyje.  

A potem tak, nagle akcja przy­śpie­sza, bo po­ja­wia­ją się w jed­nym miej­scu o w jed­nej chwi­li pra­wie wszy­scy bo­ha­te­ro­wie. Sądzę, ze scena walki w domu Spar­ro­wa zo­sta­ła na­pi­sa­na prze­ze mnie pra­wie tak samo do­brze, jak scena walki w karcz­mie w “Bra­mie…”. 

Link – http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/11029

Jest wiele po­sta­ci, wy­mie­nio­nych z na­zwi­ska, ale to zu­peł­nie świa­do­my za­miar. In­te­re­su­ją­ce, ze jakoś nikt nie zwró­cił uwagi, że Al­do­us Hux­ley, za­stęp­ca Wal­li­sa, na­zy­wa się tak samo, jak twór­ca kla­sycz­nej po­wie­ści fan­ta­stycz­nej “Nowy wspa­nia­ły świat”. Chan­dler na­pi­sał kie­dyś znane opo­wia­da­nie “Kło­po­ty to moja spe­cjal­ność”,  więc kon­sta­bla Chan­dler też ma na imię Ray­mond. Dla  by­wal­ców sta­re­go por­ta­li Basil Mof­fiss tez był łatwy do roz­szy­fro­wa­nia. Takie smacz­ki, a jesz­cze mamy dwa mo­ty­wy fil­mo­we, pa­ra­fra­zę ty­tu­łu opo­wia­da­nia Chan­dle­ra, a sumie tekst utrzy­ma­ny jest w po­waż­nej to­na­cji.

Sądzę, ze tekst ci się po­do­bał. Chyba nadal trzy­ma co naj­mniej dobry fason. 

Dzię­ki za prze­czy­ta­nie i ko­men­tarz.

Po­zdra­wiam. 

Nie znam za­ło­żeń kon­kur­su, ale nie prze­szko­dzi­ło mi to w lek­tu­rze. Na­to­miast cie­szę się, że znam źró­dła in­spi­ra­cji, bo dzię­ki temu opo­wia­da­nie oka­za­ło się za­baw­niej­sze. ;)

 

zna­lazł stron­ni­cę ze sło­wem ter­mi­na­tor… –> …zna­lazł stro­ni­cę ze sło­wem ter­mi­na­tor

 

Ze ścian  ni­skie­go i za­nie­dba­ne­go dom Spar­ro­wa… –> Li­te­rów­ka.

 

Drzwicz­ki zo­sta­ły otwar­te. Rdze­wie­ją­ce za­wia­sy skrzy­pia­ły, gdy wiatr po­ru­szał wolno prze­miesz­cza­ją­ce się wie­rze­je. –> Wie­rze­je to chyba lekka prze­sa­da na okre­śle­nie drzwi­czek klat­ki.

 

i za­kręć denko ka­ni­stra… –> Denko/ dno to spód na­czy­nia; nie wiem jak można za­krę­cić denko ka­ni­stra.

Pro­po­nu­ję: …i za­kręć de­kie­lek ka­ni­stra

 

zwią­żę wszyst­kie kart­ki, żeby sie nie po­gu­bi­ły. –> Li­te­rów­ka.

 

Chan­dler pod­niósł do góry me­ta­lo­wy po­jem­nik. –> Masło ma­śla­ne. Czy można coś pod­nieść do dołu?

 

Me­ta­lo­wa za­kręt­ka otwo­ru wle­wo­we­go, przy­mo­co­wa­na łań­cusz­kiem do kor­pu­su, opa­dła w dół… –> Masło ma­śla­ne. Czy coś może opaść w górę?

 

Uśmiech­nął się, wi­dząc Wal­li­sa, z bro­nią w reku… –> Li­te­rów­ka.

 

Do­je­dzie­my do drogi i za­wró­ci­my z po­wro­tem… –> Masło ma­śla­ne.

 

-– Za­pa­mię­taj sobie mak­sy­mę… –> Zbęd­ny dywiz przed pół­pau­zą.

 

Podał zwal­nia­ne­mu aresz­tan­to­wi duży zwój zwi­nię­ty w rulon. –> Masło ma­śla­ne. Zwój nie byłby zwo­jem, gdyby nie był zwi­nię­ty.

 

– Zdaje się, ze ta pa­czusz­ka tez jest moja? –> Li­te­rów­ki.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

No cóż, nie do wszyst­kich słow­ni­ków pod­cho­dzę z jed­na­ko­wą uf­no­ścią.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Po­dob­nie Do­ro­szew­ski-> http://doroszewski.pwn.pl/haslo/denko/

Za­uwa­żam jed­nak, że zro­zu­mie­nie dru­gie­go zna­cze­nia tego wy­ra­zu może być kło­po­tli­we, zmie­ni­łem więc pier­wo­wzór na wiecz­ko.

Prze­glą­dać słow­ni­ki, prze­glą­dać…

Za­baw­ne. Miś czy­tał uśmie­cha­jąc się. Fajny po­mysł. Sporo smacz­ków w na­zwi­skach i ogól­nym kli­ma­cie.

W do­dat­ku za­krę­co­ne jak cze­ski słoik, jak to okre­śli­ła Ran­fe­riel… Nie­ste­ty, od dawna nie bywa już na tym por­ta­lu, a szko­da. A Al­do­us Hux­ley zo­stał był eme­ry­to­wa­nym sze­ry­fem, po­przed­ni­kiem Wal­li­sa, i twór­cą mak­sy­my, którą kie­ru­je się teraz Wal­lis, zresz­tą wzię­tą z ty­tu­łu zbio­ru opo­wia­dań Ray­mon­da Chan­dle­ra, ale nie tego mło­de­go po­ste­run­ko­we­go, pa­ła­ją­ce­go żądzą czy­nów w obro­nie prawa…

Dzię­ki za prze­czy­ta­nie i ko­men­tarz.

Po­zdrów­ka, oczy­wi­ście w imię prze­strze­ga­nia prawa, jak­że­by ina­czej…

Nowa Fantastyka