To miał być mój wielki dzień. Pracowałem na to od lat, harując jak wół, ślęcząc w firmie do późna, pracując w weekendy i zapominając o urlopach. Byłem na każde skinienie szefa, brałem na siebie najtrudniejsze projekty i dotrzymywałem najbardziej wyśrubowanych terminów. Zrezygnowałem z życia prywatnego, z założenia rodziny, czy choćby znalezienia partnerki. Ba, ograniczyłem nawet kontakty ze znajomymi i rodziną. Wszystko w tym jednym celu, który był teraz na wyciągnięcie ręki. Awans na kierownika działu. Miałem jedynie pojawić się na zebraniu zarządu i zaprezentować się po rekomendacji szefa. Byłem świetnie przygotowany i nic nie mogło pójść źle.
Stałem przed lustrem i nie mogłem wyjść z podziwu. Wyglądasz jak gwiazda telewizji, Bill – szepnąłem sam do siebie. Śnieżnobiałe zęby zdobiły wytrenowany, uwodzicielski uśmiech. Perfekcyjnie ułożone włosy lekko połyskiwały naniesionym na nie lakierem. Nieskazitelna gładź koszuli okrywała pięknie wyrzeźbiony tors, a jej jasny błękit kontrastował z czerwonym, jedwabnym krawatem. I wreszcie moja tajna broń – włoski garnitur, na który wydałem niemal całe oszczędności. Był bardzo dopasowany, nieco ciasny, ale za to leżał wyśmienicie.
Tak, nic mnie nie powstrzyma – pomyślałem wychodząc z mieszkania i zatrzaskując za sobą drzwi. Podszedłem do windy i wcisnąłem przycisk przywołania. Była ósma trzydzieści, więc do spotkania pozostało jeszcze półtorej godziny. Drzwi rozsunęły się ukazując jasno oświetlone wnętrze kabiny. Ruszyłem do środka i… odbiłem się, padając na wznak. Podniosłem się błyskawicznie. Zbyt szybko, gdyż dotąd ograniczająca moje ruchy marynarka odpuściła to sobie, oznajmiając kapitulację dźwiękiem prującego się materiału. Klnąc jak marynarz stanąłem przed windą. Wszystko wyglądało normalnie, jednak wyciągnięta ręka natrafiła na opór. Przestrzeń między rozsuniętymi drzwiami windy miała konsystencję miękkiej gumy.
– Głupie żarty! – krzyknąłem, po czym wróciłem do mieszkania nie przerywając niewybrednego monologu.
Zdjąłem marynarkę i zerknąłem na nią, aby oszacować straty. Szew na plecach puścił niemal na całej długości, ukazując w rozległej szramie czerwień podszewki, jak wielki jęzor dowcipnisia. Zakląłem jeszcze raz, po czym zmieniłem garnitur na inny. Po kilku minutach ponownie opuszczałem mój skromny apartament. Jakiś głupi żart nie mógł zniweczyć moich wieloletnich starań. Przezornie ominąłem windę i ruszyłem w dół schodami.
Pierwszych podejrzeń nabrałem już piętro niżej, ale parłem nadal, nie chcąc dopuścić do świadomości faktu, że to jeszcze nie koniec dziwnych zdarzeń tego ranka. Z każdym krokiem ściany zbliżały się do mnie nieubłaganie, a sufit wymuszał coraz głębsze pochylenie głowy. W pewnym momencie stopnie stały się zbyt krótkie dla moich stóp. Ześlizgnąłem się z jednego z nich i zjechałem po kolejnych, wybijając tyłkiem coraz szybszy rytm. Daleko nie zajechałem. Po kilku metrach klatka schodowa zwęziła się na tyle, że w niej utknąłem. Litania wyzwisk pod adresem nieznanych sprawców mojej udręki trwała dobre kilka minut. Wyzwoliła jednak we mnie energię, która umożliwiła mi podciągnięcie się nieco w górę i uwolnienie z potrzasku. Wróciłem na czwarte piętro, wracając jednocześnie do właściwego rozmiaru. Zlustrowałem swój ubiór. Wydarte tylne kieszenie spodni i ślady białej, startej ze ścian farby na marynarce nie pozostawiały wątpliwości. Musiałem wrócić do mieszkania i ponownie się przebrać.
Zakładając trzeci już garnitur zastanawiałem się nad przyczyną zdarzeń, jakie miały dziś miejsce. Niczym jednak nie dało się ich wytłumaczyć. Zjadłem coś nieświeżego? Może jeszcze śpię?
– Aaau! – Pod wpływem emocji nieco zbyt mocno się uszczypnąłem. Lekko kulejąc podszedłem do drzwi, ale zawahałem się. Jeśli te anomalie nie ustąpiły, to jak do diaska wydostanę się z domu. Wiem! Schody pożarowe!
Kilkoma susami pokonałem dystans dzielący mnie od okna i w chwilę później wędrowałem już w dół po metalowej konstrukcji, bacznie się przyglądając, czy ta przypadkiem się nie zmniejsza. Nie. Zdecydowanie stopnie nie malały. Nawet jakby się nieco zwiększały. Po kilku metrach „jakby” zmieniło się w „z całą pewnością”. Jednak czas naglił, więc stwierdziłem, że bez względu na wszystko dotrę do parteru.
Ostatnie kilka schodków stanowiło nie lada wyzwanie, ale nie było już możliwości odwrotu. Nie byłbym w stanie wdrapać się z powrotem na ostatni, pokonany stopień. Właśnie usiadłem na krawędzi przedostatniego i spuściłem nogi, planując jak najdelikatniejsze zsunięcie się, gdy poczułem dziwny powiew. Jak rany, to było ptaszysko! Ogromne! Większe ode mnie! Gotowe mnie pożreć. Przestraszyłem się nie na żarty. W przypływie geniuszu zerwałem krawat z szyi i odrzuciłem w bok. Najwyraźniej był bardziej ode mnie podobny do robala, bo monstrualny gołąb zajął się nim, pozwalając mi zeskoczyć z ostatnich stopni i uciec.
Co to ma być! Alicja w krainie czarów? Co ja jestem jakiś pieprzony Guliwer? Wybiła dziewiąta i czasu miałem coraz mniej. Myśl, człowieku! – próbowałem się zmobilizować do działania. – Przecież masz głowę na karku. Wymyśl coś. Spróbuj ich przechytrzyć.
I wymyśliłem. Dotarłem do wejścia budynku, w którym mieszkałem, rozejrzałem się po holu, aby nie dać się przypadkiem rozdeptać, po czym ruszyłem w stronę klatki schodowej. Tak jak przewidziałem, poruszając się w dół schodami stawałem się coraz większy. Gdy dotarłem na odpowiedni poziom podziemnego parkingu, byłem prawie w swoim właściwym rozmiarze. Brakowało mi może jeszcze trzech, czterech stopni. To nie miało teraz znaczenia. Wreszcie wydostałem się z matni i mogłem udać się na zebranie. Te kilka centymetrów różnicy we wzroście nie zaważy przecież na mojej karierze.
Śmiejąc się niemal w głos ruszyłem w stronę samochodu. Z lekkim dreszczykiem nacisnąłem przycisk w pilocie. Światła pojazdu mrugnęły, a centralny zamek uraczył mnie upragnionym dźwiękiem. Otworzyłem drzwi i ostrożnie wsunąłem rękę do wnętrza. Żadnych dziwnych barier. Z uczuciem ulgi zasiadłem za kierownicą, przesuwając nieco fotel, aby zniwelować różnicę wzrostu powstałą po szaleństwach na pionowych ciągach komunikacyjnych.
– Tak, panie i panowie – wypowiedziałem z wyrazem tryumfu na twarzy. – Dziś nic mnie nie powstrzyma. To mój dzień i nic tego nie zmieni!
Wsunąłem kluczyk do stacyjki i spróbowałem przekręcić. Nie dało się. Zacząłem się z nim szarpać, ale po chwili dotarło do mnie, że to nie ma sensu. Skoro ja nie wróciłem do odpowiedniego rozmiaru, to i kluczyk nie miał prawa pasować. Zacisnąłem zęby, by kawalkada przekleństw nie opóźniała mnie jeszcze bardziej. Pochyliłem głowę nad kierownicą i wsunąłem dłonie pod deskę rozdzielczą. Na filmach zawsze wyglądało to tak łatwo. Wystarczy odszukać odpowiednie kabelki, połączyć i… Jakaś siła odepchnęła mnie w tył i wgniotła w fotel. Dopiero po chwili balon poduszki powietrznej zaczął mięknąć i opadać. Spojrzałem w lusterko wsteczne. Moja fryzura została ostatecznie zrujnowana, a twarz pokrywał biały proszek nadając jej trupiej bladości.
Nie, to jeszcze nie koniec! Ja się tak łatwo nie poddaję. Wydostałem się z auta i ruszyłem pieszo w stronę wyjazdu. Miałem zamiar wydostać się na ulicę i złapać taksówkę. Podróży metrem bym nie ryzykował – za dużo tam schodów. W taksówce będę miał chwilę, aby doprowadzić się do porządku. Biegłem podjazdem z niepokojem obserwując otoczenie. Nic niepokojącego się nie działo. Pokonałem ostatnie kilkanaście metrów i wbiegłem na jasno oświetloną scenę. Tak, scenę. Wokół mnie krążyły kamery, a tam, gdzie chciałem łapać taksówkę ryczała ze śmiechu kilkutysięczna widownia. Stałem kompletnie zbaraniały, a wokół błyskały flesze.
– Mamy cię w ukrytej kamerze! – wył do mikrofonu gość o zębach jeszcze bielszych niż moje, ubrany w obcisły kombinezon mrugający kolorowymi światełkami. – Cóż za wspaniały finał, proszę państwa! Bil, jesteś przecudowny!
– My się znamy? – rzuciłem zdezorientowany.
– Oczywiście że nie. Żartowniś z ciebie Bil. Cóż za poczucie humoru, drodzy państwo!
– Czy ja mógłbym się dowiedzieć, gdzie ja jestem i co tu, do cholery, robię? – Moje zdziwienie tą absurdalną sytuacją powoli przechodziło w gniew.
– No już, Bil. Nie ekscytuj się tak. Zaraz się wszystko wyjaśni. – Wyuczony uśmiech nie schodził prezenterowi z twarzy. – Jesteś gwiazdą, Bil. Prawdziwą gwiazdą telewizyjnego show. Twoje zmagania z naszymi pułapkami oglądało na żywo kilka tysięcy osób zgromadzonych w tym studiu i kilka miliardów przed telewizorami. Proszę państwa – zwrócił się ponownie do publiczności. – Nagródźmy jeszcze raz brawami naszego bohatera!
W przestrzeni między sceną a widownią zaczęły pojawiać się napisy końcowe, a kiedy pojawiła się reklama, prezenter odłożył mikrofon i przestał się uśmiechać.
– I co teraz? – zapytałem niepewnie.
– Jak to co, Bil. Program się skończył i już nic dziwnego cię nie spotka. Możesz wracać do siebie i zająć się swoimi sprawami.
– Jak wracać?
– Tak jak przyszedłeś.
– Chwileczkę! – Ponownie ogarniała mnie złość. – Co to ma znaczyć! Myślicie, że możecie ot tak zrujnować mi życie, a potem kazać tak po prostu odejść? Miałem dziś ważne spotkanie, a wy uniemożliwiliście mi dotarcie na nie. Nie dawałem też żadnej zgody na filmowanie mnie. A poza tym, skoro już wystąpiłem w waszym programie, to chyba należy mi się jakieś honorarium.
– Powoli, Bil. Po pierwsze, spotkanie masz nie dziś. My tutaj mamy rok dwa tysiące sto osiemdziesiąty czwarty, a twoje spotkanie jest w dwa tysiące czternastym. Transmisja intertemporalna, rozumiesz.
– Nie, nie rozumiem.
– No cóż, to już nie mój problem. Teraz co do zgody na filmowanie. Ty dla nas nie żyjesz od ponad stu lat, a więc nie mogliśmy otrzymać twojej zgody.
– Skoro możecie podróżować w czasie, jak rozumiem, to mogliście wysłać kogoś z prośbą o taką zgodę.
– Nie mamy takiego prawnego obowiązku. A co do honorarium… Wynagrodzenie możesz odebrać jutro w siedzibie naszej stacji na Europie.
– Chyba w Europie?
– Na Europie. To jeden z księżyców Jowisza.
– Zaraz! Na Europie nic nie ma. To znaczy… wasze jutro, nie moje? – Odpowiedział mi kiwnięciem głowy. – Ale przecież ja już wtedy nie będę żył!
– To nie nasza sprawa. Spróbuj dożyć.
– Pozwę was! – Wściekłem się nie na żarty. – Ale przedtem… – Zacząłem podwijać rękawy.
– Uspokój się, człowieku! Jakże prymitywni byli ludzie przed stu laty. Po co ta agresja? Pomożemy ci.
– Jak?
– Zorientowałeś się, że panujemy nad czasem i przestrzenią. Cofniemy cię w czasie tak, abyś zdążył na to swoje spotkanie. Reżyserka! – krzyknął do mikrofonu. – Słyszeliście? Odstawcie pana w odpowiedni czas i miejsce.
Błysnęło. Nagle znalazłem się przed otwartymi drzwiami windy. Miałem na sobie mój włoski garnitur. Spojrzałem na zegarek – była ósma trzydzieści. Powoli wyciągnąłem rękę. Dłoń nie napotkała żadnego oporu. Wsiadłem do windy.
Na spotkanie rady nadzorczej zdążyłem bez najmniejszego problemu. Oczekiwanego awansu jednak nie dostałem. W zamian pracownicy firmy jeszcze przez długie miesiące robili sobie żarty z mojej włoskiej, rozprutej na plecach marynarki.