- Opowiadanie: poroh - KOMPLEKS LEŚNY 217 (drugi fragment)

KOMPLEKS LEŚNY 217 (drugi fragment)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

KOMPLEKS LEŚNY 217 (drugi fragment)

– Towarzyszu majorze, gdzie rozkażecie jechać? – dopytywał porucznik Glinkin dowodzący plutonem. Był to młody człowiek, pewnie niedawno skończył akademię.

Wydobyłem mapę i bez słowa pokazałem palcem najbliższą wioskę – Vitse.

Niedługo później nasza kolumna przedzierała się wąską, piaszczystą dróżką. Widać dawno tędy nikt nie jechał i tylko dzięki sile motorów torowaliśmy sobie drogę przez zarośla. W lesie było cicho, nie było słychać szumu drzew, świergolenia ptaków, stukania dzięciołów, wszystko było dziwne ciemne; pnie drzew, igły sosen, nawet cienie wydawały się mroczniejsze niż we wszystkich lasach, które dotąd widziałem.

 

Kiedyś próbowałem pytać matkę, jak było za cara, bo w to, co pisano w książkach już nie wierzyłem. Ciekawe, że nigdy u nas w domu o tym się nie mówiło. I pamiętam jej strach w oczach, gdy patrzyła na mnie, majora NKWD i nic nie odpowiedziała. Wiedziałem, że bała się, że doniosę na nią władzom. To też nie było normalne.

 

Nie uszło mojej uwadze, że siedzący za mną w gaziku porucznik i drugi żołnierz kurczowo trzymali pepeszki i nerwowo rozglądali się na wszystkie strony.

– Towarzyszu majorze, to na wypadek zasadzki partyzantów… – zaczął nieśmiało Glinkin.

– Tu nie ma żadnych partyzantów, tylko anglo-amerykańscy szpiedzy faszystowscy! – wrzasnąłem, po czym poleciłem kierowcy zatrzymać samochód.

– Poruczniku, każcie naszym orłom zaśpiewać Katiuszę, niech nie siedzą tak cicho.

Okropną cisze przerwały gromkie, z pięćdziesięciu gardeł wydobywające się, słowa tej przecudnej pieśni, tak miłej każdemu frontowikowi. Nim jednak pieśń dobiegła końca, głosy załamały się, jeden po drugim przestawali śpiewać, aż w końcu całkiem ucichli.

– Dyscyplina w waszym plutonie słaba – powiedziałem do Glinkina.

– Towarzyszu majorze, wiem, że to niczego nie usprawiedliwia, ale tym plutonem dowodzę dopiero od wczoraj.

– Gdzie wcześniej pełniliście służbę? – zdziwiłem się, więc nie tylko ja tu byłem nowy.

– We Lwowie.

Jechaliśmy ze dwie godziny. Dotarliśmy w końcu do miejsca, gdzie dróżkę przecinała rzeczka. Na mapie wyglądała jak mały strumyk, musiała wezbrać po jesiennych opadach. Brzegi były strome, nie było mowy, abyśmy mogli przejechać samochodami.

 

Rozkazałem porucznikowi, aby zostawił przy autach sześciu wartowników, reszta miał dojść do osady Vitse na piechotę. Mapa wskazywała, że było do niej jeszcze 15 kilometrów, oceniłem, że w mniej niż trzy godziny powinniśmy dojść. Zauważyłem, że żołnierze ociągali się opuszczając ciężarówki.

– Towarzyszu majorze, żołnierze pytają, czy przed zmrokiem wrócimy do Soldatenbergu.

– Kto pyta? – zapytałem ostro.

– Taki starszy sierżant, nie pamiętam nazwiska, cieszy się tu poważaniem, mówią na niego Stary – odpowiedział z wahaniem Glinkin.

Nie musiałem zastanawiać się kim był ów dociekliwy żołnierz. Starszy sierżant, człowiek gdzieś około pięćdziesiątki, stał blisko i hardo ma mnie patrzył. Podszedłem do niego.

– Wy pytaliście, czy przed nocą wrócimy do bazy?

– Tak, ja.

– Mówi się: tak jest towarzyszu majorze.

– Tak jest towarzyszu majorze.

Na to zajechałem go potężnym uderzeniem w zęby, ale nie przewrócił się, musiał być nadzwyczajnie silny, więc dałem mu kopa w krocze, a gdy zgiął się walnąłem kolanem prosto w nos. Niech zna oficera!

– W jakim celu chcecie poznać plany dowództwa?! Jesteście szpiegiem amerykańskim?! Z kim współpracujecie?! – wrzeszczałem.

Rozkazałem porucznikowi rozbroić starszego sierżanta Jakowa, aresztować, związać mu ręce z tyłu i cały czas trzymać po lufą.

– Żeby nie uciekł do tych z lasu. Odpowiadacie za to głową – powiedziałem.

Żołnierze łypali na mnie spode łbów, ale już nikt o nic nie pytał.

 

Szliśmy noga za nogą, dróżka zmieniła się w ścieżynkę chwilami znikającą w gąszczu drzew i zarośli. Było już jasne, że do celu będziemy iść dłużej niż te trzy godziny.

Nagłe rozległ się jakiś trzask, żołnierze skoczyli po krzakach, a kilku otworzyło ogień. Dopiero, gdy wywalili po całym magazynku, uciszyło się.

Podczołgałem się naprzód, do tych, którzy strzelali.

– Gdzie wróg? – zapytałem.

Nie odpowiedzieli.

– Do kogo strzelaliście?

Coś bełkotali bez sensu, zrozumiałem, że nie widzieli nikogo, a wywalili magazynki tylko dlatego, że spanikowali.

– Nie widzieliście wroga, to do kogo strzelaliście? Odpowiecie za marnowanie amunicji, za sabotaż, za osłabienie sił zbrojnych Związku Sowieckiego.

– Zdaje się, że ktoś szedł, bo hałas był.

– Idźcie naprzód rozpoznać teren.

Widziałem, że nie mieli ochoty wykonać rozkazu, dopiero gdy rozpiąłem kaburę mojego Mausera C 96, ruszyli naprzód.

Wtedy usłyszałem jęki jednego z naszych. Na mundurze czerwieniła się duża plama krwi, okazało się, że miał ranę postrzałową brzucha. Mógł dostać kulkę od wroga, ale raczej wyglądało to na przypadkowy postrzał od swoich. W plutonie nie było pomocy medycznej, musiał mu więc wystarczyć opatrunek zrobiony przez kolegów, wiedziałem, że źle z nim, krwawa plama na bluzie robiła się coraz większa. Twarze żołnierzy były blade od strachu, czegoś takiego nie widziałem nawet na froncie, coś było tu nie tak.

Wróciło rozpoznanie. Meldowali, że nikogo przed nami nie było. Rozkazałem zrobić z gałęzi nosze i czterem żołnierzom zanieść rannego do samochodów i Czapajewem zawieźć go do koszar.

 

Dałem rozkaz do wymarszu, ale oni wstali dopiero gdy dałem kilka kopniaków leżącym najbliżej mnie. Marsz stał się jeszcze wolniejszy, żołnierze za każdym krzakiem zdawali się widzieć wroga, kilka razy bez powodu zalegali na ziemi. Ta sytuacja wyprowadzała mnie z równowagi, złapałem za bety jednego z moich podkomendnych.

– Co tu się dzieje do cholery, dlaczego tak się boicie?

Młody żołnierz był blady jak trup, w jego oczach widziałem paniczny strach.

– Z tego lasu nikt nie wraca – wydusił z siebie

– Dureń! – walnąłem go w pysk.

Wtedy i ja zwątpiłem czy dobrze zrobiłem wybierając się w las. Od tego momentu chciałem jak najszybciej dotrzeć do Vitse i wrócić do Soldatenbergu. Nie mogłem przecież zrezygnować w połowie drogi, straciłbym twarz.

 

Minęło już południe, do zmroku zostało jakieś cztery, pięć godzin, gdy wreszcie dotarliśmy do osady, a raczej do tego, co z niej zostało. Pogorzelisko musiało być stare, o czym świadczyły młode brzózki i krzaki bzu rosnące w miejscu spalonych chałup, kto wie, może wioskę spalono w trakcie wyzwalania tego obszaru? Rozkazałem przeszukać teren. Nic nie świadczyło o tym, że w ostatnim czasie przebywali tu ludzie. Słońce chyliło się coraz bardziej ku zachodowi, żołnierze szemrali i złowrogo na mnie patrzyli, wiedziałem, że strach zżera im nerwy. Dałem rozkaz powrotu do ciężarówek, gdybym tego nie zrobił, nie wiem czy mój pistolet wystarczyłby, aby ich tutaj zatrzymać.

 

Wracaliśmy. Krok żołnierzy był o wiele szybszy niż wtedy, gdy szliśmy w kierunku Vitse, przedtem spodziewali się spotkać wroga za każdym drzewem, teraz lekceważyli środki ostrożności. Miało to swoje dobre strony, mieliśmy szansę przed nocą wrócić do bazy.

– Padnij! – usłyszałem głos jednego z enkawudzistów i wszyscy natychmiast zalegli.

Podczołgałem się do idącego na szpicy żołnierza.

– Zasadzka – wyszeptał.

– Co widzieliście, meldujcie.

Żołnierz wyciągnął przed siebie rękę.

– Tam ktoś jest, czai się.

Przez chwilę patrzyłem we wskazanym kierunku. Dostrzegłem fragment, jak mi się wtedy wydawało, munduru jakiegoś osobnika.

– Wystąpię dla was o medal za odwagę – powiedziałem.

Leżeliśmy tak przez chwilę. Słońce było coraz niżej nad horyzontem, trzeba było działać.

– Dajcie serię w tamtą stronę.

Żołnierz wywalił cały magazynek. Nic się nie stało, nikt do nas nie strzelił, a ten ktoś nadal leżał. Uciekały cenne minuty.

– Idźcie sprawdzić, weźcie sobie dwóch ludzi.

Nie wiem czy strach przede mną, czy przed spędzeniem nocy w lesie podziałał, bo zaraz przywołał dwóch towarzyszy i poszli skokami naprzód. Znowu mijały minuty. Było jasne, że nie dotrzemy przed zmrokiem do Soldatenbergu, może choć dotrzemy do pojazdów? – zastanawiałem się. Zwiadowcy wreszcie, po dłużącym się w nieskończoność oczekiwaniu, wrócili.

– Towarzyszu majorze, to Iwan Sapielnikow. Ten, co był postrzelony i odesłany na tyły.

Ruszyliśmy całym oddziałem. Sapielnikow leżał na noszach, był martwy, ale nie zabiła go seria z pepeszy, umarł w wyniku wcześniej otrzymanego postrzału, może z wykrwawienia, może w wyniku spustoszeń jakiego dokonała w jego organizmie kula. Ale gdzie było tych czterech, którzy mieli go odprowadzić do aut?

– Trafią przed pluton egzekucyjny za niewykonanie rozkazu – powiedziałem, ale chyba na nikim to już nie zrobiło wrażenia. Wrażenie robiła mająca wkrótce nadejść noc.

 

Podążaliśmy znowu naprzód. Byliśmy z każdą minutą bliżej ciężarówek, które wtedy traktowaliśmy jak wybawienie, z każdą minutą było jednak coraz ciemniej. Nie przewidziałem, że w gęstym lesie zmierzch zapadnie tak szybko. Niedługo później widzieliśmy tyko swoje cienie. W szeregi wkradła się niesubordynacja, miałem wrażenie, że nikt już nie będzie słuchał moich rozkazów, zdeterminowani dążyliśmy zbitą masą do aut, nie było już szpicy, nie było straży tylnej, gdyby ktoś nas zaatakował, bitwa skończyłoby się rzezią, połowa żołnierzy pewnie zginęłaby od kul swoich kolegów. Wiedziałem, że nie raz w takich sytuacjach żołnierze strzelali nie lubianym oficerom w plecy, zdarzało mi się prowadzić dochodzenia w takich sprawach, a na razie nie mieli mnie za co lubić.

Gdy gdzieś w tyle oddziału rozległ się okrzyk: „są za nami” i seria z pepeszy, stało się to, co chyba było nieuniknione: żołnierze rzucili się do panicznej ucieczki. Uciekałem i ja, oddział by w rozsypce, nie było już kim dowodzić. Włosy stawały mi na głowie z przerażenia na myśl, że ciężarówki odjadą zanim zdążę do nich dotrzeć.

 

Nagle pociemniało mi w oczach, poczułem wwiercający się pod czaszkę przeraźliwy ból, resztki świadomości przesłały do mózgu informację, że upadłem.

 

***

Jest to fragment opowiadania liczącego ok. 20 stron. Proszę wziąć to pod uwagę przy krytyce. Proszę też uwzględnić to, że mowa kacapska musi różnić się od ludzkiej. Proszę o informacje czy warto zamieścić kolejny fragment. Dziękuje jednemu z użytkowników portalu, który zadał pytanie \" co było dalej\"?

Koniec

Komentarze

Na pewno warto to pisać dalej. Warto też przejrzeć zamieszczone już fragmenty pod kątem tego, co ewentualnie usunąć, gdzie poprawić itd. dużo tu tych poprawek nie będzie, bo tekst raczej czysty, ale skróty, montaż - tu chyba można poszaleć.
Pozdrawiam. 

Kontunuując tradycję poprzednika-co było dalej?Przydałaby się jakaś wskazówka czego można się spodziewać. Ciekawość nie została zaspokojona.Tym bardziej że jak narazie sporo niejasności i własnych przypuszczeń...

Powyższy komentarz mobilizuje mnie do tego, aby zamieścić kolejny fragment tego opowiadania.  Ale muszę nad nim popracować, żeby nadawał się do czytania!

Nowa Fantastyka