- Opowiadanie: RobertZ - Senfiliada Rozdział XIX I nastał czas zabawy, czyli opowieści sennych ciąg dalszy

Senfiliada Rozdział XIX I nastał czas zabawy, czyli opowieści sennych ciąg dalszy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Senfiliada Rozdział XIX I nastał czas zabawy, czyli opowieści sennych ciąg dalszy

Rozpierają mnie emocję, nie mogę się powstrzymać, dysze. Widzę zdziwione twarze oglądających się za mną ludzi.

– Przepraszam, to astma – mówię do młodej sekretarki, na którą wpadam.

Obrzydzenie na jej twarzy. O czym myśli? Seks? Przecież to absurd! Odpędzam dziwne zboczone myśli.

W końcu docieram na wyznaczone miejsce; korytarz taki a taki, biurko takie a takie, a za nim usadowiony na krześle zwykły szary urzędnik. Twarz mu zasłaniają przyciemnione okulary. Zresztą może i lepiej, bo z ich cienia wyłania się oblicze świeżego nieboszczyka.

– Oto twoja nominacja. Jesteś Kosmonautą. – mówi do mnie wyraźnie sylabizując ostatni wyraz.

Próbuje zebrać nagłe rozpierzchłe myśli. Głosy, gwar panujący w tej olbrzymiej, biurowej sali pełnej ludzi, kartka papieru, którą mi wręcza, a na niej rozmazane pieczęcie zdobiące nieczytelny, urzędowy druk, którym najchętniej podtarłbym sobie tyłek.

– Niech pan powtórzy!

Jest zdziwiony potrzebą dalszej rozmowy ze mną, jakby tytuł mi nadany nic dla niego nie znaczył. A przecież nie jestem już gnojkiem pozwalającym się wszystkim pomiatać! Poprawia okulary wiszące mu na czubku nosa i wrzeszczy:

– Pan głuchy?! Mówię przecież wyraźnie, że został pan Kosmonautą!

Czy ten hałas, przeraźliwy gwar głosów mówiących o niczym, a jednocześnie o wszystkim nakazuje mu krzyczeć? Nie, przyczyna jest inna. On mi zazdrości. Nie stać go na takie poświęcenie dla ojczyzny. Nigdy nawet nie odważyłby się wstać zza swego biurka, a na widok marsjańskich bebechów zrzygałby się. I on śmie się ze mnie nabijać! Taki głąb, głupek nienażarty, spasiona świnia o sprośnych oczach i czerwonej gębie!

– Proszę podpisać – podsuwa mi różową kartkę; kolor bohaterstwa i honoru, wyróżnienie nie mające w sobie równych. Uśmiecham się. W końcu uśmiech świadczy o dobrym wychowaniu. Wywala na mnie swoje gały. Czyżbym nie umył zębów? Podpisuje, a następnie pluje mu w twarz. Mam piękną, żółtawą flegmę. Zdziwiony wzrok innych urzędników, zaskoczenie i oburzenie. Urzędnik wymiotuje, prosto na biurko pełne jakiś papierzysk. Stoję tam śmiejąc się.

– Co pan wyprawia?! – przede mną stoi ich szef. Poważna mina, krawat, wizytówka wpięta w klapę koszuli. Pokazuje mu różową kartkę.

– To pan – jest zmieszany.

Nic już nie mówi. Woli się nie wtrącać, po prostu ucieka, jak zwykły tchórz. Zwykła kartka papieru, a daje mi pełnomocnictwa, immunitet, nieograniczone konto i niestety ograniczony czas. Dobrze wiedzieli, że jutro rano mam umrzeć…

 

 

Rozczarowanie, zdziwiony głos Senfila krzyczący gdzieś w podświadomości dominującej postaci. Nasz bohater gdzieś tam się schował i nie rozumiał jeszcze wszystkiego z tego co tu się działo, ale to nie jest ważne. Senfil nauczył się już zlewać, przyzwyczaił się, obce emocje stały się dla niego nieswojo-swojskie, świadomie, a może nieświadomie dał się prowadzić. Pomińmy Senfila w dalszej częścią opowieści jest on w końcu tylko cząstką zupełnie innej osobowości, nie buntuję się, wydaje się być sam snem, chociaż jest przecież na odwrót. A może to ja, narrator, śnie samego siebie, a Kosmonauta śni, że ja śnie, że śnie, a jest to sen o Senfilu. Wtedy to Kosmonauta istniałby naprawdę. Wróćmy lepiej do akcji powyższej opowieści,która właśnie nabiera tempa. Urzędnicy wrzeszczą, przynajmniej ci co jeszcze żyją, reszta pocięta, na kawałki, rozchlapana po podłodze, stołach i ścianach, sytuacja komiczna, szczególnie dla przeciętnego oglądacza horrorów, a Kosmonauta strzela z małego pistoletu laserowego…

Ratatatatatatatatatata…!

Autor prosi o wybaczenie, ale właśnie rozstrzelał Narratora. Wracamy do akcji.

 

 

…Idę przed siebie. Wrzaski przerażonych ludzi. Korytarz, winda, hol, na ulicy policjant przecięty na dwie połówki. Nagle laserowy promień urywa się. Stoję ciężko dysząc. Odrzucam broń. Podchodzi do mnie jakaś parszywa glina, chyba sam szef policji i mówi:

– Pokaż!

Podaję mu różową kartkę. Ogląda ją, po chwili mi oddaję.

– Nie mogę pana aresztować panie Stefanie Pomidor – stwierdza ze smutkiem w głosie.

– Proszę mówić mi Rambo – próbuję się wyprostować, ale garb mi w tym przeszkadza. Mam ochotę go uciąć, ale nie posiadam odpowiedniego narzędzia, dzięki któremu mógłbym to zrobić.

– Teoretycznie może pan robić wszystko.

– Teoretycznie?!

Po raz pierwszy czuję dreszcz strachu. Słyszę wrzaski przerażonych, umierających ludzi. Zabiłem ich, ja to zrobiłem, a nie jakiś Freddy Kruger. Cieszę się, zawsze tego chciałem, a teraz, naprawdę to zrobiłem i nie użyłem do tego domowego fantomatu! Na dłoni mam prawdziwą krew, liże ją. Dłoń mam trochę przykrótką, to pamiątka po ostatniej operacji.

– Nieważne – śmieje się.

– Chciałem tylko powiedzieć, że ludzie mogą cię zabić w obronie własnej. Ty jesteś poza prawem, ale oni nie. Zresztą, powinieneś służyć państwu! Masz je bronić, a nie niszczyć!

Dlaczego on tak wrzeszczy?

– Policjant z drogówki, rozcięty serią lasera na pół, jakoś się do nas dowlókł brzuchem szorując o ziemię, czerwona plama za nim, flaki także, metalowe części błyszczące w środku. To dlatego nie stracił przytomności. Cyborgizowany glina z drogówki. Nienawidzę ich! Cyborgi wzbudzają we mnie obrzydzenie. Sam mógłbym się cyborgizować, ale części są drogie, a ja zbyt biedny, aby je kupić. W efekcie tym większą mam niechęć do tych, którzy mogą sobie na to pozwolić.

– Ja… – zaczyna policjant z drogówki, ale nie kończy. Trudno coś powiedzieć mając wbity w oko długopis.

– Pójdę już.

– Tak będzie najlepiej – stwierdza ten drugi.

Dlaczego mówi tak cicho? Trzyma się za serce. Jeszcze jeden świrus nie chcący wymienić swojego serduszka na nowe, blaszane. Prawdziwe wydaje się zdrowe, biedny lekarz kręci głową nad tą głupotą, a pacjent wyciąga nogi. Więc sobie idę.

Ludzie się na mnie gapią. Uświnił mnie ten glina z drogówki. Całkowity luz. Wiecie, myślę sobie, że to wcale nie był długopis, lecz rozrusznik do serca, pożyczyłem go od tego drugiego. Biedak jak go teraz wyciągnie? Uświni się. Śmieje się sam do siebie. Skręcam nieznanemu chłopaczkowi kark. Pewien palant mówił mi, że te chwyty wschodu nie są nic wartę, a tu pięć sekund i po robocie.

„Niespodzianka!” – powiedział kiedyś jakiś potwór w jednym z horrorów dając dzieciakowi lizaka, zdzierając następnie z niego ubranie, bo to była po części pornografia, i nadziewając go drogą pochwowo-odbytniczą na dwa zaostrzone kije. No i miał już coś w rodzaju stojaka, na którym wieszał swoje wyjściowe ciuchy. To jest dobry pomysł. Doskonały!

Wchodzę do sklepu. Biorę trochę ubrań. Ekspedientka wrzeszczy i wybiega na ulicę. Ja natomiast udaje się na zaplecze. Znajduje się tam toaleta i oczywiście umywalkę. Myje się, przebieram i jestem już gotów. Idę dalej, przed siebie, w końcu, nie wiem jak, docieram do domu. Groteskowy, zbyt wysoki, zielony, zarośnięty jakimś zielskiem, podobno to ekologiczne, wieżowiec. Znowu winda i odrażający, ludzki pot. Śmierdzą jak szczury! Litościwe uśmiechy. Nie wiedzą kim się dzisiaj stałem. Starają się mnie nie dotykać. Boją się karła. Nieapetyczny, obrzydliwy potwór, który może ich pokalać i będą się musieli umyć zmywając pozostałą na ich cielę ułudę jego potu. Jakaś młoda dziewczyna przygląda mi się z zainteresowaniem w oczach. To teraz modne. Robić to, ale byle nie z normalnym facetem. Wysiadam z windy, dochodzę do drzwi swojego mieszkania i otwieram je.

– Wróciłaś już ze szkoły kochanie?

– Tak, mamo – odpowiadam.

Zwyczajny rytuał.

– Były jakieś oceny?

– Dostałem piątkę.

Przekradam się do swojego pokoju, rozbieram do naga, a potem ubieram majtki, staniczek i sukienkę w kwiatki. W piękne kasztanowe włosy wpinam wstążkę. Jeszcze zakładam pantofle, a na plecy koniecznie tornister. Mama nie może widzieć garbu. To ją denerwuje. Patrzę w lustro. Mam ładną twarz, można powiedzieć, że dziewczęcą. Ten ubiór wiele skrywa, zbyt dużo. Łatwo ulec sugestii. Rozczarowanie będzie dla niej bolesne, gdy sięgnie mi do majtek i niby to zdziwiona stwierdzi, że coś tam jest. Potem pozostanie tylko obrzydzenie i… Wolę o tym nie myśleć. Nucę ładną piosenkę. Myślę o swoim chłopaku i o tym, że jestem dziewczyną… Nie, nie mogę tak po prostu uciec od rzeczywistości, poddać się ułudzie, iluzji czegoś czego nie ma. Nie jestem dzieckiem. Jestem tylko karłem. Metr trzydzieści wzrostu, cienki, chudy maleńki człowieczek.

– Wiesz, poznałem fajną dziewuchę – mówię z korytarza do mamy. To część naszej gry.

Wchodzę do kuchni wymachując tornistrem. Trudno dobrze chodzić mając jedną nogę dłuższą. Grymas oburzenia malujący się na jej twarzy. Nie lubi, gdy mówię zbyt męskim głosem. Później się zemści. Wychłoszcze mnie, albo wsadzi mi banana do dupy wmawiając mi, że to moja pochwa, a ja właśnie tracę dziewictwo. Zresztą nie jest moją prawdziwą mamą.

– Mam coś dla ciebie kochanie – mówi do mnie z pożądaniem w głosie. W ręce trzyma sztucznego penisa.

– Tak, mamusiu? – cieniutko piszczę i walę ją w mordę.

Krew leci ciurkiem, ona jęczy leżąc na podłodze, ściągam koronkowe majtki, siusiam na nią. Próbuję wstać, kopię ją w ryło. Krztusi się własną krwią.

 

 

Straciłem ochotę na spisywanie dalszych przygód naszego bohatera. Puenta tej przypowieści wydaje się oczywista, a jeżeli ktoś lubuję się w historyjkach pełnych gówien, rzygów, krwi i spermy to radzę sięgnąć po specjalistyczną literaturę, która obecnie jest już dostępna, albo będzie dostępna w najbliższej przyszłości. Chciałbym jedynie przedstawić zakończenie tej historii.

 

 

Wielki kosmodrom, a nim dzieci trzymające kwiaty. Ich mamy zasłaniają im oczy. W końcu nie wypada oglądać nudysty idącego środkiem betonowego pasa. Kutas majta mi się między nogami. Fajowo! Nareszcie mogę się pochwalić, że mam jeszcze coś dużego poza garbem. Prawdziwy generał, trochę siwy, próbuję powstrzymać rozpierającą go furię.

– Witamy narodowego bohatera… – wściekły zacina się. Próbuje coś jeszcze powiedzieć, ale nie może wykrztusić już ani jednego słowa.

Kamerzysta ukradkiem wycofuje się. Nie będzie kroniki z mojego startu. No trudno, ale może pokażą moją babcie i przyrodniego brata. Mam nadzieję, że nie wspomną, że babcie nadziałem na rożen i żywcem przypiekałem na ogniu. Smaczniutkie mięsko! Z rozrzewnieniem westchnąłem. Nigdy nie czułem się tak odprężony. Rozmarzyłem się. Wielka misja, dumne twarze eksploratorów kosmosu. Wchodzę na pokład. Rozsiadam się w fotelu pilota. Patrze na obrazy przewijające się na monitorach rakiety. Na ekranach widzę roześmiane twarze żegnających mnie ludzi. W tle słyszę zmartwiony głos spikera mówiący o kamerze, która się zepsuła co uniemożliwia zobaczenie przez widzów nowego Supermana.

– Buch – uśmiecham się na myśl o dziurze, którą im tam zrobię u góry. – Precz z Marsjanami! – krzyczę.

Słyszą mnie i biją brawa. Człowiek to jednak jest ktoś! Pan Stworzenia. Nie zna żadnych granic. Rozpiera mnie duma i poczucie wielkości. Na pohybel zielonym ludzikom!

 

Koniec

Komentarze

Obrzydliwe. Serio. Zero inteligentnego absurdu, który tak u Ciebie lubię. Podobało mi się tylko jedno zdanie: "Autor prosi o wybaczenie, ale właśnie rozstrzelał Narratora."
Motyw bohatera, któremu wszystko wolno, znam z jakiejś powieści sprzed lat. To było o systemie karnym, w którym  można było odbyć karę dwudziestu pięciu lat więzienia w kopalniach kolonni karnej gdzieś na krańcach wrzechświata, a po wyjściu na wolność bezkarnie zabić jedną osobę.
Ci nieliczni, którzy się na to zdecydowali, przeżyli odbywanie kary i wrócili, byli bezkarni. Robili co chcieli, gdyż nikt, ze strachu przed śmiercią, ich nie powstrzymywał.

Faktycznie najmniej smaczny rozdział, ale porusza ważną kwestię granic, które sobie stawiamy i które stawia nam świat.

Koniec końców, najlepszą granicą jest ta w sumieniu. Dlatego ważniejsze od systemów karnych, skuteczności policji i sądów itp, jest dbanie o prawidłowe wychowanie młodych ludzi i wpajanie mądrego systemu wartości.
Gdyby 'twój' karzeł był wychowany mądrze i w miłości, nie zabiłby tych wszystkich ludzi, chociaż był bezkarny.

Nowa Fantastyka