- Opowiadanie: Thrill - Szklarniarz

Szklarniarz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szklarniarz

Jest to początek czegoś znacznie dłuższego. Proszę o komentarze i oceny.

Szklarniarz

 

Dzień był bardzo pogodny, choć na południowym horyzoncie niebo przybrało ponure barwy. Ciężkie chmury uszczęśliwiały tylko rolników, którzy o tej porze roku uprawiali ziemniaki i marchew. Będą się oni radować tym bardziej, że od dłuższego czasu panowała susza, powodowana ciepłymi prądami wietrznymi, pieszczącymi środkowe ziemie gorącymi palcami. Dzięki obfitym opadom, które niechybnie nadciągały, królestwa znowu przeżyją miesiące urodzaju.

Derth mieszkał niedaleko lasu, co miało swoje dwie strony. Tą dobrą była ochrona przed wiatrami oraz bliskie miejsce, gdzie mógł narąbać drwa. Złą natomiast to, że w lasach mogli ukrywać się bandyci, renegaci, opryszkowie i inni ludzie spod ciemnej gwiazdy. Tak zwany margines prawny. Wszyscy, którzy się na nim znajdowali, byli poszukiwani przez swoich dawnych lordów. Czasami darowano im życie, jednak przeważnie działo się inaczej - niemal każdy władca czuł wielką dumę i pychę, które nie pozwalały mu na wybaczenie.

Kim był on? Sam nie wiedział. Opryszkiem nie, gdyż ci byli zbyt pospolici. Bandytą również nie, bo nie zszedł jeszcze tak nisko. Może więc renegatem? Tego nie wiedział i wątpił czy kiedykolwiek się dowie. Ale to były tylko ujemne tytuły, które przypisywano wielu, często niesprawiedliwie. I choć zdawał sobie sprawę, że sprawiedliwość jest tylko wytworem ludzkiej potrzeby, abstraktem, to jednak nie potrafił zdusić w sobie żalu i cierpienia, które nosi już od wielu lat. Czuł się teraz bezradny, choć nie zawsze tak było.

Zielona łąka i las na północ były jego opoką już od wielu miesięcy. Sam mieszkał w szklarni, którą własnoręcznie zbudował. Była wszystkim czego tylko potrzebował do życia: jedzeniem, kojącym pięknem kwiatów i nocnym ciepłem ognia, które trzymało go przy zdrowych zmysłach. Jednak jego życie było pustką, serce miał strzaskane i jedyne co trzymało go na tym świecie, to nikła nadzieja, tląca się każdego dnia coraz słabiej. Nadzieja i jedzenie, bo uprawiał ziemniaki, rzepę, buraki, marchew i c'ję – roślinę dającą białko. Dzięki niej nie musiał chodzić na targi po mięso, choć nie raz ciekawość brała górę, dawał za wygraną i wybierał się do pobliskiej karczmy. Pobliskiej wcale nie znaczy bliskiej. Znajdowała się jakieś pięć kilometrów od jego szklarni i stanowiła najbliższą ostoję ludzi. Dowiadywał się tam wielu ciekawych rzeczy, jednak żadna informacja nie mogła pokrzepić jego serca. Większość okazywała się plotkami sianymi przez prostych ludzi, czasami pijanych, a alkohol równie często otwierał ludzi naprawdę jak i na kłamstwo.

Teraz kucał i pielęgnował wielkie, różowe rośliny. Bardzo to lubił, zresztą każdy hodowca twierdził, że c'je to najlepszy przyjaciel samotnego człowieka. Derth nie był wprawdzie całkiem sam, ale w głębi duszy czuł się jakby wszyscy ludzie na świecie wymarli.

Kiedy skończył pracować nad c'je, przerzucił się na buraki. Jako, że były one bogatym surowcem żelaza, miał ich cztery długie grządki. Pracował nad nimi bez żadnych narzędzi. Dłońmi pielił ziemię, dłońmi wszystko sadził, dłońmi wyrywał chwasty. A miał je silne i sękate niczym stare drewno.

Potem zostawił warzywa i owoce i przeszedł na drugą stronę szklarni, gdzie z każdym dniem piękniał jego ogród. Kwiaty rosły tu najróżniejsze, zazwyczaj pospolite, ale od czasu do czasu kupował również droższe okazy. To właśnie one dawały temu miejscu niepowtarzalny urok. Derth mieszkał tu razem z żonkilami, hiacyntami, liliami oraz czerwonymi i białymi różami. Miał nawet rosiczki, które urozmaicały jego dzień pracy. Róże umieścił w półokręgu na obrzeżach szklarni, dzięki czemu miał je na oku bez względu na to gdzie siedział. Poza tym zajmował się także pielęgnacją ziół, której nauczył go jego ojciec. Choć przy nich akurat nie było wiele pracy.

Pośrodku szklarni były trzy większe zakola, gdzie nie rosła żadna roślinność. Tam właśnie co noc sypiał. Sen zawsze się spóźniał, odganiany przez mroczne myśli, które często nie dawały Derthowi spokoju. Zaś za każdą spokojną dziękował bogu, modląc się przy tym o kolejną taką, bez bólu i bez cierpienia. Bo mimo, że kochał swój ogród, to utraconej miłości nie mogła zastąpić żadna inna i kiedy tylko spływała na ziemię noc, czuł się jak gdyby spał w zimnej celi.

Kiedy skończył swoją pracę, dzień miał się ku końcowi. Szyby szklarni pokryła różowawa poświata, nadając temu miejscu jeszcze bardziej magiczne oblicze. Zawsze pracował do czasu, kiedy słońce uciekało pod ziemię. Zawsze, ponieważ potem była noc, czas snu, a kiedy Derth był zmęczony pracą, lepiej zasypiał. Przynajmniej zazwyczaj.

Ostatnim rytuałem przed przygotowaniem kolacji było wyjście na zewnątrz, gdzie zaczerpywał czystego, chłodnego powietrza, muskającego jego policzki. Była to jedna z tych chwil, kiedy czuł, że odżywa. I choć trwało to ledwie kilka minut, pod jego skórą budziła się świeża krew, buzująca w żyłach niczym sztorm. Po lewej stronie szeptał las, śpiewając stare pieśni. Po prawej majaczyły równiny a przed nim łąka, pomalowana zachodem na kolor niebieski. Las nie miał żadnej nazwy, co w Błękitnych Dolinach stanowiło rzadkość. Jedynym wytłumaczeniem jego bezimienności stało się niefortunne położenie – przez te doliny dawno nikt się nie przewijał.

Za lasem ziemia ciągnęła się długimi równinami, które dalej przecinały Sękate Dłonie, choć tak naprawdę nikt ich nigdy nie widział, poza niezliczonymi na tym świecie bajarzami, którym trudno uwierzyć na słowo. Derth wiedział, że na tym polega ich praca, bo sam niegdyś zarabiał w podobny sposób. Działo się to wiele lat temu, choć ta część pamięci nadal mocno świeciła. Daleko na południu stała karczma, a za nią długo nie było nic, aż do Różanego Traktu. W okolicy znajdowały się jakieś pomniejsze wioski, dzięki którym interes opłacał się oberżyście.

Derth stał na skraju polany i głęboko wsłuchiwał się w pieśń lasu i wiatru, jakby niosły one jakieś ważne wieści. Czekał na nie od dziesięciu lat, czasami im pomagając, czasami biernie oczekując zbawienia. Raz próbując wycisnąć jak najwięcej z ludzi w karczmie czy wiosce, raz siedząc na drewnianej ławeczce, własnoręcznie wykonanej z dębowego drewna. Kilka razy zapuścił się od szklarni dalej, jednak to było nierozważne i szybko wracał. Wiedział, że jest więźniem tego miejsca i nigdy go nie opuści. Tak było od dziesięciu lat, tak będzie zapewne i do samej śmierci. Tutaj pojawiało się kolejne małe pocieszenie, o którym często myślał po pracy. Czekanie na śmierć zdawało mu się lepsze od samego trwania, natomiast ostateczny koniec jawił mu się jako stan słodszy niż cokolwiek innego. Póki żył jednak, obiecał sobie, że zrobi wszystko co tylko może, nawet jeśli wszystkie jego wysiłki pozostaną kroplą w bezkresie morza.

Kiedy rozmyślał, na horyzoncie mignął mu jakiś ruch. Sekundę później, dzięki bystremu wzrokowi, zrozumiał, że to sylwetka się porusza. Ktoś jechał na białym koniu. Derth myślał, że obcy zaraz skręci i pojedzie w inną stronę, ominie go albo przynajmniej przejedzie obok jego szklarni nie zatrzymując się. Zdziwił się więc, kiedy młody jeździec zatrzymał się jakieś dwadzieścia metrów od niego, po czym zsiadł z konia, wziął lejce i swobodnym krokiem ruszył w stronę szklarni.

Dobry wieczór, jestem Morick. – Przedstawił się młodzieniec. Miał szary, bawełniany sweter i podarte spodnie z cienkiego materiału.

Derth od razu zrozumiał, że to jakiś prosty chłopak. Zaabsorbowała go jednak twarz młokosa, która zadawała kłam teorii o niskim urodzeniu. Młodzieniec miał ładne, regularne rysy, głęboko osadzone oczy i wydatny podbródek.

– Oby twoje serce było zdrowe a rozum jasny – przywitał go obojętnym tonem. – Co cię tu sprowadza? Mało kto tędy wędruje.

Chłopak chwilę się zastanawiał nad pierwszą częścią powitania, po czym się uśmiechnął, ukazując szereg krzywych, białych zębów.

– Ładne powitanie panie – powiedział zadowolony z siebie. – U nas, w Starej Wiosce, nie używa się tak miłych słów.

Derth przyjrzał mu się uważniej swoimi blado czarnymi oczami. Chłopak poczuł się skrępowany.

– Przejechałeś bardzo długą drogę – rzekł szklarniarz – chyba nie po to, żeby ze mną rozmawiać. – Było to raczej stwierdzenie niż pytanie.

– Tak, ja… - Zawahał się na chwilę. Kiedy znowu podniósł wzrok, w jego oczach zamigotały iskierki. – ja chciałem kupić jakieś kwiaty. Słyszałem, że na całym południu nie ma lepszych.

– To zbyt miłe słowa – machnął ręką Derth. – Jest wielu lepszych ode mnie. A ta opinia bierze się stąd, że moja szklarnia jest najpiękniejsza – przeczesał kruczoczarne włosy i złożył potężne ramiona na szerokiej piersi. – Sam rozumiesz, ludzie przypisują piękno całokształtu moim kwiatom, a te wcale nie muszą być najlepsze.

Zdziwiło go to, jak bardzo się rozgadał. Od dawna z nikim tak nie rozmawiał, poza swoim uczniem. Do obcych zawsze był podejrzliwy.

Uśmiechnął się lekko i dał gest ręką. Kiedy weszli do szklarni, spojrzał poważnie na Moricka.

– Dla dziewczyny najlepsze będą Słoneczne Lilie – powiedział serdecznym tonem. – Dają piękny blask kiedy świeci słońce, a nocą leciutko rozjaśniają mrok.

Skąd pan wie, że chcę kupić kwiaty dla dziewczyny? – spytał Morick. – Nic nie powiedziałem…

– Twoja twarz mówi więcej niż ci się wydaje – przerwał mu Derth. – Słowa często znaczą mniej niż ciało. Ale żeby umieć cokolwiek z niego odczytać, trzeba uczyć się przez lata – zamyślił się. Ojciec zawsze mu powtarzał, że tylko cierpliwi wiele osiągną. – Powiedz mi lepiej czy przypadkiem nie masz błękitnej krwi. Jesteś synem jakiegoś ze Szlachetnych, czy może Lorda?

Morick zrobił dziwną minę, jakby zakłopotaną, później jednak mięśnie mu się rozluźniły i znowu się głupowato uśmiechnął.

– Ach, wszyscy mi mówią, że mam nietypową twarz – wzruszył ramionami. – ale to tylko oczy, usta i nos. No i policzki, ale to o niczym nie świadczy. – Derth uważnie mu się przyglądał, więc chłopak dodał. – Nie, jestem tylko synem kowala – parsknął. – mogę tylko pomarzyć, że kiedyś zamieszkam w zamku.

Derth pochylił się i delikatnie zerwał kilka Słonecznych Lilii.

– Mam nadzieję, że masz gdzie je schować, bo są bardzo delikatne a ja nie mam w co je zapakować. – Podał chłopakowi mały bukiet i otrzepał dłonie z ziemi. – I powiedz jej, że sporo się wykosztowałeś.

Młodzieniec zrobił przestraszoną minę, więc Derth zmuszony był wyjaśnić.

– To prezent – powiedział zamyślonym głosem. – wiem co to miłość chłopcze i wiem, że jeśli miałbyś mi za nią płacić, choćby za jej mały fragment, to nawet szlachetna krew by ci nie pomogła.

– Tak, ale płacę za kwiaty a nie za miłość – Zmieszał się i wyciągnął wątłą sakiewkę.

Jest mądrzejszy niż się wydaje, pomyślał Derth kiedy odsuwał jego dłoń z pieniędzmi.

– Zgadzam się, ale tam gdzie jest miłość, nie powinno być pieniędzy. Już zapłaciłeś swoją cenę.

– Tak, podróż była strasznie ciężka – podjął błyskawicznie. – Szkoda, że nie ma tutaj normalnej ścieżki. Albo jakiegoś traktu…

– To dopiero półmetek Moricu, pozostała ci jeszcze droga powrotna. – przerwał mu niecierpliwie. – ruszaj więc.

Kiedy chłopak odjeżdżał, Derth poczuł ulgę. Choć rozmawiało mu się niemal tak dobrze jak z uczniem, nie chciał dłużej kontynuować dialogu. Morick przypominał mu swojego podopiecznego pod względem bystrości, ale na tym podobieństwa się kończyły. Różnił się tym, że kochał, i choć Derth na początku był niemal zadowolony z tej rozmowy, szybko zaczęły powracać bolesne wspomnienia. Zazdrościł chłopakowi, choć następnym razem przywitałby go inaczej, bez pierwszej części pozdrowienia; Morick miał zdrowe serce, lecz z pewnością nie jasny rozum. I nie chodziło tu o intelekt, tylko o chorobę dotykającą każdego zakochanego mężczyznę. Derth kiedyś na nią cierpiał, ale wiedział, że tego rodzaju cierpienie było paradoksalnie błogosławieństwem. Ojciec zawsze mu powtarzał, że ta jedyna w swoim rodzaju więź pomiędzy kobietą a mężczyzną ma dwie strony medalu. Jedna osłabia rozum, lecz druga wzmacnia serce, a to przyćmiewa wszystko pozostałe, rozświetlając ludzką duszę. Poza tym nie ma róży bez kolców.

Kiedy słońce całkowicie zaszło, Derth ze zdziwieniem zauważył, że zbliża się kolejna wizyta. Na ciemnej ziemi majaczyła jakaś niezdarna sylwetka. Szklarniarz wiedział z kim zaraz będzie musiał się użerać i ciężko westchnął.

Wszedł do szklarni i zapalił świecę, z którą zawsze przed snem chodził i doglądał swoich roślin. Czasem kwiaty za dnia wypiły całą wodę, więc musiał je podlać. Czasem zdążył wyrosnąć zalążek chwastu, który Derth zawczasu wyrywał. Mimo to nigdy nie miał wiele pracy nocą. A kiedy ta się zbliżała, opuszczały go nadzieja, resztki humoru i siły witalne.

W środku panowała względnie ciepła temperatura. W powietrzu unosiły się dziesiątki zapachów, dojrzewających warzyw i owoców, a także kwiatów. Te ostatnie tworzyły prawdziwy raj dla czułych nozdrzy. Była to nagroda za całą pracę, jaką wykonał Derth. Dostawał ją każdego ranka i trwała przez resztę dnia, aż do wieczora. Dawała relaks zmęczonym mięśniom i zesztywniałym kościom. Służyła mu jako balsam dla duszy.

Do szklarni weszła kobieta w średnim wieku, choć jak na swoje lata nadal dobrze się trzymała. Śniadej twarzy nie pokrywały żadne zmarszczki a włosy nadal lśniły głębokim, brązowym kolorem. Twarz miała ładną; dobrze osadzone, brązowe oczy; zwyczajne usta i lekko zadarty nos. Wrażenie psuła lekko tęga postawa i niezdarne ruchy. Do tego nosiła proste ubranie z fartuchem i brudne cholewki.

W rękach trzymała zawiniątko. Kiedy mu je dała, zrozumiał, że to jedno z tych ciast, które piecze się wyłącznie na specjalne okazje. Podziękował i położył je na ziemi.

W jej oczach zaświeciły iskierki radości i podniecenia.

– Przyszłam bez pochodni, żeby nikt mnie nie widział – uśmiechnęła się. – mają cię za dziwaka, ale ja wiem swoje. Całą pracę skończyłam wcześniej, żebym mogła tu przyjść. Specjalnie dla ciebie złotko.

Przychodziła do niego wcześniej dwa razy. Za pierwszym zbył ją mówiąc, że jest zajęty grabieniem, które wymaga skupienia i uwagi. Za drugim przyszła po południu. Wtedy powiedział, że musi pielęgnować rośliny. Oczywiście mógł to robić jednocześnie z nią rozmawiając, jednak wolał unikać kontaktów. Teraz był wieczór i nie miał żadnej wymówki. Spojrzał na nią niechętnie i ruszył na wieczorny obchód.

– Nie powinnaś tu przychodzić. – Powiedział ostrzej niż zamierzał. – twoi ludzie mają rację mówiąc, że jestem dziwakiem.

Przez chwilę miał nadzieję, że sobie pójdzie, ale ona tylko się zatrzymała i podrapała po głowie.

– Wcale nie jesteś – zaprzeczyła. – po prostu potrzeba ci kobiecej ręki, jak to u nas mówią. – Wystawiła biodro i postawiła na nim wielką dłoń.

Derth zastanawiał się czy kobieta naprawdę nie zdaje sobie sprawy, jak groteskowo wygląda.

– Dziękuję za ciasto, ale teraz naprawdę musisz już iść. – Powiedział jej zimnym głosem. Podszedł do grupy białych róż i wyrwał spomiędzy nich szkodnika. – im prędzej pójdziesz, tym lepiej.

– Ale wcale nie muszę – rzuciła z zadowoleniem. Odgarnęła z czoła przetłuszczone włosy i spojrzała na niego zalotnie. – Nikt nie wie gdzie jestem, więc mogę siedzieć tu nawet do rana. W końcu w oberży zatrzymali się jacyś dziwni ludzie, to też wolę nie wędrować nocą. A wiadomo, co mogą mi zrobić, jak mnie zobaczą? Sam wiesz kochaniutki, że w naszych czasach gwałt jest na porządku dziennym.

Tego było za wiele. Mimo że po całym dniu pracy miał zmęczone mięśnie, czuł jak pod luźną koszulą napinają mu się przedramiona. Czuł jak kark sztywnieje. Czuł jak jego bezpośredniość bierze powoli górę nad wychowaniem.

– Mogłabyś zostać, to fakt. – Kiedy to powiedział kobieta się uśmiechnęła, ale zaraz potem mina jej zrzedła. – Ale ja nie chcę. Nic z tego nie będzie, zrozum to i wracaj do siebie.

– Kiedy ja nie mogę. – Rzuciła rozpaczliwie. W jej oczach malował się strach i dezorientacja. – jest noc i boję się sama wracać do domu. Proszę, pozwól mi zostać, proszę. Nie musimy od razu spać w jednym łóżku.

Gdy uczepiła się jego koszuli, próbując wtulić swoje załzawione oczy w jego pierś, Derth brutalnie ją odepchnął. Dawno zapomniana zwierzęca bezpośredniość wypłynęła na szerokie wody niczym statek, łapiąc z każdym kolejnym wypowiedzianym słowem wiatr w swoje dzikie żagle.

– Wynoś się do swojej wioski! – Choć jego słowa były ostre, niewątpliwie ostrzejszy był lodowaty ton, który nie znosił sprzeciwu. W połączeniu z twardym jak kamień spojrzeniem, w szklarni zrobiło się nagle chłodno.

Nie musiał nic więcej mówić. Jego głos sprawił, że na skórze kobiety pojawiła się gęsia skórka a zimny wzrok odebrał jej resztki tupetu. Gdyby Derth miał większe poczucie humoru, pewnie roześmiałby się na widok niezdarnej baby, co raz przewracającej się na ciemnych równinach.

Kiedy zniknęła na dobre, Derth spojrzał na wschód. Kobieta go rozzłościła, jednak to wiadomość o obcych w oberży nadała pęd jego wypowiedzi. Teraz, gdy pozbył się jej, mógł dowiedzieć się kto odwiedził tutejszą karczmę. Bardzo go to frapowało, ponieważ nowi ludzie w tych stronach to rzadsze niż piasek w górach.

Szklarnię zaryglował drewnianą belą. Ludzi to nie powstrzyma, ale uchroni rośliny przed dzikimi zwierzętami, które nocą schodzą się wodzone zapachem warzyw i owoców. Kiedyś wyżarły mu prawie wszystko, pozostawiając tylko kilka rządków marchwi. Takie straty były bardzo dotkliwe i więcej nie zamierzał dopuścić do podobnej sytuacji.

Cienie przeszłości

 

Zabrał ze sobą tylko wielki nóż. W przeszłości nie raz ludzie myśleli, że to tasak albo nóż myśliwski. Jednak jego broń nie była żadnym z powyższych. Dostał ją wiele lat temu, kiedy jeszcze był bardzo młody, może był nawet dzieckiem. Choć próbował sobie to często przypomnieć, wysiłki spełzały na niczym. Całe dzieciństwo i młodość wydawały mu się baśnią, która nigdy nie miała miejsca, żyjącą tylko na ustach duchów przeszłości, nierealnych zjaw i mar. Broń przypominała mu jego życie i to kim się stał. Poszczerbiona, brudna i wygięta, nie robiła najlepszego wrażenia. On z pewnością nie był lepszy, choć tak jak zahartowana była jego stal, tak samo twarde w środku było jego serce.

Nieznośnie ciężka droga ciągnęła się wiele kilometrów. Derth musiał męczyć się idąc przez krzaki i chwasty, wyrośniętą trawę, a pod koniec także przez koleiny, na których łatwo było o skręcenie kostki. Mimo niedogodności nie przejmował się, bo już nie raz tędy kroczył. Poza tym pogoda okazała się ciepła i bezchmurna.

Jego myśli stale krążył wokół tego, co powiedziała zakochana w nim kobieta. Słowa „Jacyś dziwni ludzie” w innych miastach nie zwróciłyby żadnej uwagi. Jednak w tych stronach… Derth pomyślał, że może uda mu się odnaleźć swoją małą damę, ale szybko odgonił te pomysły. Miał zobowiązania, musiał tutaj zostać. Lekceważenie Lordowskiego Paktu nie wchodziło w rachubę.

Przekroczywszy kamienny most przekroczył Małą Rzekę, wyostrzył wzrok i wytężył słuch. Tutaj już nie był sam sobie panem. W ciemnościach zawsze mogli czaić się bandyci, ale groźniejsi byli wysłannicy lordów. O ile ci pierwsi stanowili znikome zagrożenie, o tyle psy służące swoim panom mogły sprawić nie małe kłopoty. Wraz z momentem, gdy zostawił za plecami dzikie knieje i nieużytki, opuściło go napięcie.

Jednak nie minęło wiele czasu nim kark znów mu zesztywniał. Coś wisiało w powietrzu, choć może niepotrzebnie się przejmował. Ale tego się nie dowie, dopóki nie zrobi rozeznania w karczmie. Czuł ogarniające go podniecenie, tak jak zawsze gdy tu przychodził, jak zawsze gdy jego oczom pojawiała się dwupiętrowa, niezgrabna budowla.

W oberży świeciły trzy małe okna; jedno na piętrze i dwa na dole. Wokół niej panowała kompletna, martwa cisza. Z każdym krokiem jednak, Derth słyszał coraz głośniejsze, stłumione przez drewniane ściany dźwięki. Wiedział, że o tej porze jest najwięcej klientów, z czego większość pijana. Dlatego prawie wszyscy ludzie by go wyśmiali, jakby im powiedział, że idzie się czegoś dowiedzieć w czasie najbardziej pijackiej godziny, jednak jednocześnie ufał, że przynajmniej część gości piła co najwyżej cydr.

Gdy doszedł do karczmy „Widmo”, zdał sobie sprawę, że nigdzie nie ma żadnych koni. To oznaczało, że wszyscy bawiący dzisiejszej nocy byli prostymi chłopami. Pewnie większość tej tłuszczy nawet w życiu nie widziała konia. To wszystko go trochę zaniepokoiło, ponieważ zwykli ludzie mieli na ustach zwykłe informacje. Jednak skoro już tu przybył, postanowił zrobić kolejny krok naprzód.

Kiedy rozchylił skrzypiące, ciężkie drewniane drzwi, uderzył go blask lamp i świec, przez który musiał na chwilę zmrużyć oczy. Szybko się jednak przyzwyczaił i z rozczarowaniem dostrzegł, że nie ma intrygujących punktów w karczmie, która wyglądała tak jak zawsze; niewielkich rozmiarów pomieszczenie, gdzie stały drewniane ławy i drewniane krzesła. Niemal wszystkie ktoś zajmował, w dłoni trzymając drewniany kufel pełny cydru, miodu pitnego czy wina. Dlatego też dominującym zapachem był ten alkoholowy, natomiast najczęstszym widokiem czerwone lica. Derth spojrzał dalej i za kontuarem dojrzał krępego, niskiego barmana. Na beczkowatej klatce piersiowej nosił poplamiony fartuch a na szerokiej twarzy z dumą prezentował sumiaste wąsy. Bystre oczy chodziły mu to tu, to tam, dbając o to, żeby nie doszło do żadnej rozróby, o którą w podobnych warunkach nie trzeba było się modlić.

Po lewej stronie Derth usłyszał jakąś rozmowę, ale po chwili przestał jej słuchać, ponieważ mężczyźni nie mówili nic ciekawego. Próbował wyłapać coś niecodziennego, gdy nagle z tyłu pojawił się jakiś mężczyzna. Złapał Dertha za ramię i zaśmiał się.

– Mówiłem chłopaki, że ten dziwak nie raz jeszcze tu przyjdzie. – Jego głos był trzeźwy i silny, choć dało się w nim wyczuć smutna nutę. Kiedy Derth się odwrócił, poznał w człowieku Gregana. Mężczyzna miał szczupłą sylwetkę i pociągłą twarz. Pachy nie były jedynym miejscem na jego postrzępionym ubraniu, gdzie pojawił się pot. Derth poczuł jego nieprzyjemny zapach i mimowolnie skrzywił się. – Ależ nie bój się – ciągnął Gregan. – chcę tylko z tobą porozmawiać.

Za jego plecami pojawiła się garstka mężczyzn. Każdy z nich przyglądał się Derthowi bez skrępowania, można by powiedzieć, że wręcz wyzywająco. Kiedy jednak zaczynało robić się nieprzyjemnie, salę przeszył tenor barmana.

– Nie chcę tu żadnej burdy, do cholery. Jak chcecie mi zepsuć lokal, to wynoście się stąd.

Jakiś mężczyzna się zaśmiał i skwitował to uwagą, że gorzej i tak już być nie może, ale okazał się wyjątkiem, który szybko wylądował za drzwi. Przez chwilę dobijał się do „Widma”, rzucając na lewo i na prawo. Potem wszystko się uspokoiło i mężczyźni usiedli na swoich miejscach.

Gregan przepędził ciekawskich i skinął na Dertha. Niezbyt chętnie, szklarniarz poszedł za nim i usiadł przy jednej z ław. Gregan zamówił kolejny kufel cydru i spojrzał na niego odważnym wzrokiem.

Słyszałem, że masz gdzieś niedaleko szklarnię. – zaczął miłym tonem. – nie zrozum mnie źle, to bardzo dobrze, że masz jakieś umiłowane zajęcie. Jednak my tu nie chcemy kłopotów.

Derth siedział ze wzrokiem wbitym w stół.

– Widzę, że nic się od tamtego czasu nie zmieniłeś – powiedział Gregan. – małomówny jak zawsze. – Pociągnął wielki łyk napoju i ciągnął dalej. – Wiesz, na początku sądziłem, że jesteś niemową. Nie rozumiem skąd tyle smutku i cierpienia w twoich oczach.

Gadał od rzeczy, czego Derth nigdy nie lubił.

– Sugerujesz, że jestem dla was źródłem problemu? – spytał obojętnie.

– Ależ nie. – zaczął Gregan. – przynajmniej na razie. Ale jak któryś z lordów dowie się, że masz tutaj szklarnię, to może się na nią napalić. A jak do tego dojdzie, to może uznać, że i bar mu się należy. – Ciężko westchnął i wydął dolną wargę. Jego wzrok nie był już taki ciekawski, raczej smętny. – Nasz dobry Sudor ma ceny, które jeszcze można znieść. Ale jak na tym miejscu położy swe łapska jakiś lord to…

Derth zrozumiał, że dla tych prostych ludzi kilka głębszych nocą nadawało życiu jakikolwiek sens… głębszy sens. Nie raz widywał jak nisko człowiek mógł upaść i ta sytuacja z pewnością nie była najgorsza, lecz i tak napawała go obrzydzeniem. Czuł gorycz, wypełniającą całe jego ciało. Zastanawiał się jak mógł roić sobie nadzieje, że dowie się czegoś w takim miejscu jak to. W barze, w którym swoje niedojrzałe smutki topili ci prostacy. Widocznie ta wieśniaczka zobaczyła moczymordy i błędnie uznała je za nowe twarze. Derth poczuł się głupio, że uwierzył komuś takiemu jak ona. Poczuł się głupio, że się tak w stosunku do niej zachował.

– Nie obchodzi mnie wasza pijalnia – rzucił sucho.

Gregan smutno na niego spojrzał.

– Wiesz, Lord Pogra lub też Lord Serx może nie być zadowolony z tego, że budujesz sobie na jego ziemi.

– Moja szklarnia jest na ziemi niczyjej. – Derth patrzył ciągle w stół. Wiedział, że jak uniknie kontaktu wzrokowego, niczym nie sprowokuje rozmówcy. W oczach Gregana nie było nic ciekawego, czego nie mówiłyby jego usta. Dlatego też przenikliwe spojrzenie Derth pozostawił dla kogoś więcej wartego.

– Nie wiedziałem. – Powiedział przepraszająco Gregan. – Wiesz co, nawet cię polubiłem. Co prawda nie wiele mówisz, ale słuchasz mnie, czego nie mogę powiedzieć o żadnym z tych buraków. Ich tylko obchodzi trunek, który mają przed nosem, oraz napełnianie pustego kufla. – Zamyślił się i ponownie spojrzał na Dertha. – Będziesz nas jeszcze odwiedzał?

Szklarniarz poczuł się lekko zdziwiony, jednocześnie zakłopotany. Stary Gregan potrzebował kogoś z kim mógłby porozmawiać. Ujęło go to lekko za serce, lecz wiedział, że więcej tu nie zagości, ponieważ miał serdecznie dosyć tego miejsca. Podniósł wzrok na smutnego mężczyznę i lekko skinął głową.

– Mam przeczucie, że jeszcze się spotkamy. – Rzucił na pożegnanie, po czym wstał i ruszył między stolikami.

Ostatnia osoba, która mogła znać jakieś ciekawe wieści, to karczmarz. Podszedł więc do niego i usiadł przy kontuarze. Mógł mówić w miarę swobodnie, bo większość gości już pousypiała, zalewając salę nieregularnym pochrapywaniem.

Jedną, dobrą informację proszę. – Powiedział i położył na blacie cztery srebrne monety.

Sudor spojrzał na niego unosząc krzaczaste brwi. Przyglądał mu się w skupieniu przez bite parę minut, po czym uśmiechnął się, odwrócił się i wziął z półki jakiś czysty kieliszek. Położył go na desce i schylił się, sięgając po butelkę. Potem nalał sobie przezroczystą ciecz i jednym haustem ją pochłonął. Oczy mu się zaświeciły a twarz poczerwieniała.

– Zawsze mi mówili, że barman ze słaba głową to dupa a nie barman. – uśmiechnął się nerwowo. – Ale skoro gości już nie trzeba obsługiwać, to można sobie pofolgować, nie mam racji? – nalał sobie drugi i zrobił to samo co z pierwszym.

Derth zabrał mu kieliszek i rzucił przez ramię.

– Wystarczy. Napijesz się później, chyba, że nie chcesz zarobić.

Nie musiałeś tłuc mi szkła. – Obruszył się barman.

– Za nie też zapłacę. Powiedz mi czy wiesz coś więcej na ten temat, o którym ostatnio rozmawialiśmy.

Sudor zmarszczył brwi i zaczął drapać się po łysej głowie. Trwało to może trzy minuty, po czym rzekł:

– Czy wiem coś o jakiejś szlachetnie urodzonej niewolnicy Lorda Pogry, nie mam racji?

– Serxa. – Poprawił go spokojnie Derth. – Pogra jest daleko na północy i nie miesza się w niesnaski innych lordów. Skup się, mówimy o lordzie Serxie.

Znowu zaległa irytująca cisza. Tym razem wydawało się, że trwała wieczność, ale grubas w końcu się odezwał.

– Wiem tyle, co ci ostatnio mówiłem. – Powiedział to bardzo ostrożnie. Kiedy jednak zobaczył jak Derth kładzie twardą dłoń na monetach, szybko się zreflektował. – Ale oczywiście jak zwykle coś mi umknęło. – uśmiechnął się znowu. – Mówią, że na północy szykuje się coś wielkiego. Lord Pogra ma kłopoty na Tarczy.

Tarcza była największym zamkiem i twierdzą w całych Błękitnych Dolinach. Znajdowała się w wąskich górach, które były granicą między dolinami a nieznanymi ziemiami. Nikt do końca nie wiedział co się tam znajduje. Tarcza została stworzona setki lat temu, żeby bronić Błękitne Doliny przed rzeczami niezrozumiałymi dla ludzi. Mimo że znajdowała się setki kilometrów od karczmy, wzbudziła w szklarniarzu dozę zainteresowania.

Nie za takie informację ci płacę. – Położył dłoń na blacie i zabrał monety, ale tylko dwie z czterech. – Choć przyznam, że zaciekawiłeś mnie.

Barman szybko wziął dwa srebrne krążki, bojąc się, że i to może zaraz stracić.

– Tak, no cóż. – oblizał wargi. – tak się składa, że mam tam kuzyna, który jest obserwatorem. – Zawiesił się na chwilę i wziął głęboki wdech. – To znaczy był, zanim nie zdezerterował. Podobno zobaczył z najwyższej wieży coś okropnego.

– Jakieś bestie? – spytał Derth.

Nie, to znaczy nie wiem. Kuzyn oszalał i się powiesił. Dowiedziałem się tego od jego przyjaciela, który dostał rozkaz sprowadzenia go z powrotem. Niedawno tutaj był, ale… cóż, wiele mi nie powiedział. Wiesz jacy oni są. Poza tym nie ufam mu. Podejrzewam, że to nie było samobójstwo, tylko wyrok. Życie każdego, kto zobaczy na Tarczy coś ważnego, a potem ucieknie, jest stracone.

Nagle Derthowi zrobiło się nienaturalnie zimno. Wiedział, że to jego subiektywne odczucie. Pomyślał, że jeśli zaatakują ich jakieś potwory, to może go zabiją. A jak to się już stanie, uwolni się od cierpień. Ale z drugiej strony nie mógł zawieść swojej najbliższej. Musiał trwać w tym życiu.

Tylko gdyby miał większą swobodę…

– Wystarczy – rzekł stanowczo. – Nie chcę tego więcej słuchać.

Pospiesznie wyszedł na zewnątrz, gdzie uderzyło go przyjemne, rześkie powietrze. Poczuł lekką ulgę uwalniając zmęczone płuca od pijackich oparów. Już nawet nimi można się upić, mając słabą głowę. Jednak Derth stał na ziemi twardo, ściskając w dłoni wygięty nóż tak mocno, że pobielały mu knykcie.

Zginęło zbyt wiele osób służących Tarczy, zdesperowanych uciekinierów, dezerterów. Poza tym, coś musiało być na rzeczy, że prędzej woleli umrzeć poprzez ścięcie niż trwać tam na górze. Derth zawsze chciał pójść na Tarczę, zobaczyć widok, podobno zapierający dech w piersiach, poczuć się jak obrońca. Jednak nigdy nie było mu to dane i musiał obejść się smakiem. Zresztą o wejściu na najwyższą wieżę świata marzył jako młody chłopak, zanim jeszcze zabrano mu rodzinę.

Pierwsze wspomnienie było tylko pośrednią przyczyną jego wzburzenia, gdyż wiodło jego świadomość do drugiego; do źródła, rodziny. Miał piękną żonę, dwóch braci i wspaniałe dzieci. Nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że to wszystko tak tragicznie się skończy. Żaden normalny człowiek, żyjący w spokoju, nie może wiedzieć jak to jest, kiedy traci się wszystko co najcenniejsze. Ojciec zawsze mu mówił, że to co najdroższe, z reguły mamy blisko siebie, tylko tego nie dostrzegamy. Ta prawda kołatała się Derhowi w środku od wielu lat i nawet kiedy udało mu się ją wyciszyć, nadal słyszał jej echo w głowie. Teraz jednak nic nie miało znaczenia, jego życie było zwykłą wegetacją, podobnie jak roślin i warzyw do których wracał, do swojego domu, do swojej szklarni.

Z każdym krokiem coraz słabiej słyszał hałasy z karczmy. W momencie, gdy znalazł się na mostku, znowu zrobił się czujny i ostrożny – pewnych nawyków nie można wykorzenić, nawet jak trwanie na tym świecie nie jest nam już miłe.

W uszach brzęczała mu delikatnie Mała Rzeka, która płynęła tędy pewnie od setek lat. Słońce już dawno zaszło i na jego miejsce pojawił się księżyc, pełniąc swoją cichą wartę. Oświetlał płynące wody i brukowany mostek. Rozjaśnione obszary jakby bały się ciemnych krzaków i kniei, kryjących w sobie zapowiedź zła.

Tej nocy nic się nie stanie, dawało się to wyczuć w żyłach, w trzewiach. Atmosfera budziła grozę, która jednak ujawniała się indywidualnie w umyśle każdego wędrowcy, na inny sposób. Derth wiedział, że nic na nią nie poradzi, choć zdawał sobie sprawę z jej irracjonalności. Na tych terenach dawno nikogo nie zabito. Ostatni napad tutejsi ludzie odnotowali jakieś dziesięć lat temu. Zresztą mało kto mógłby się z nim równać.

Zbliżał się do swojej szklarni. Widział w środku rozpalone ogniska, bez których jego sanktuarium stałoby się niewidocznym cieniem. Z górki schodził słabym krokiem, na uginających się nogach. Rozmyślał o wszystkim i o niczym. O swojej rodzinie, o szklarni, Lordowskim Pakcie i wielu innych, nie dających mu spokoju sprawach. Czuł niemoc , która zaciskała się na jego żołądku niczym silna dłoń. Jednak najgorsze z tego wszystkiego było zaciskające się serce. Wszystkie dawne wspomnienia powróciły z wielką siłą, uderzając nią właśnie w nie, najczulszy punkt każdego człowieka. Poczuł w środku żar, pulsujące blizny jego duszy. Tak bardzo go bolało serce…

Biło wolno i bardzo mocno, próbując wyrwać się z klatki piersiowej. Płuca domagały się więcej tlenu. Musiał walczyć z całych sił, żeby nie dać za wygraną. Zaciskać zęby, aby z dawno wysuszonych oczu nie spłynęły mu dziewicze łzy.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Wywaliłbym kilka pierwszych linijek i zaczął od zdania 9też poprawionego): "Derth mieszkał niedaleko lasu, co miało swoją dobrą i złą stronę." I dalej też - to i owo należałoby wywalić, to i owo przemodelować. I może wyszłaby proza sensowna. Na razie jest szkic. Brudnopis.
Pozdrawiam. 

Nowa Fantastyka