- Opowiadanie: Fumiko Ijiri - Bell The Cat

Bell The Cat

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bell The Cat

Dzień 1

Wczorajszego wieczora zdecydowałam, że sprawdzę doniesienia o opętaniu na ulicy Zdziemińskiego, tak więc dzisiejszego ranka ubrałam się, zjadłam śniadanie, pomodliłam się i spacerem udałam się do wcześniej wskazanego domu. Był ogromny i ociekał zapachem pieniędzy. Jeden z podstawowych powodów do chwilowego odrzucenia przez Boga – pycha – zaliczony.

W drzwiach przywitała mnie Alina – kobieta w wieku czterdziestu lat, matka i mężatka. Zapytana o demona odparła, że wie, o czym mowa, ale to chyba raczej nie demon. Wolała jednak, żebym sama zobaczyła, co trzymali w domu, bo im coś takiego nie było potrzebne, ale mnie mogło się przydać. Zdezorientowana podążyłam za nią na drugie piętro domu. Po drodze zostałam pozdrowiona przez męża i dwuch synów Aliny. Zapytałam, czy to ktoś bliski został opętany. Odpowiedziała, że tak.

Na piętrze usłyszałam wyraźnie odgłosy drapania wydobywające się zza zamkniętych drzwi na końcu korytarza. Poczułam się jak w filmie „Egzorcysta” i niemal zachciało mi się parsknąć śmiechem. Spodziewałam się zaraz ujżeć dziecko przybite do łóżka krucyfiksami oraz przedmioty latające po pokoju, chociaż wątpiłam, by obecna sytuacja była naprawdę robotą szatańskich mocy. Domownicy byli zbyt spokojni, zważywszy na okoliczności.

Alina wskazała drzwi i uśmiechnęła się nieśmiało. Wyminęłam ją i otworzyłam drzwi. Za nimi zastałam zwykłą sypialnię. Stojące pod ścianą łóżko było pościelone, okno było lekko uchylone, kwiatki na parapecie podlane. W rogu pokoju kuliło się coś małego, czarnego i włochatego. To właśnie stamtąd docierały odgłosy drapania. Zerknęłam przez ramię na Alinę, która uśmiechnęła się zachęcająco.

Weszłam do pokoju przyglądając się włochatemu stworzeniu. Przypominało kota. Poruszyło się niespokojnie, gdy stanęłam przy łóżku, po czym z zaskakującą szybkością wpadło pod nie.

Pochyliłam się. Z ciemności wpatrywała się we mnie para żółtych ślepi. Spojrzałam na Alinę i poirytowana oznajmiłam, że do kota nie trzeba egzorcysty, tylko weterynarza. Kobieta przeprosiła, że nic się dzisiaj nie wydarzyło i poprosiła, bym wróciła jutro. Odmówiłam. Zaproponowała zapłatę. Zgodziłam się. Jak marnować czas to przynajmniej z klasą, bo i tak nie miałam nic lepszego do roboty przez najbliższe kilka tygodni, a chleb się kończył.

 

Dzień 2

Poszłam ponownie do domu na Zdziemińskiego. Tym razem szczęśliwa rodzinka zaprosiła mnie na śniadanie. Może źle ich oceniłam poprzedniego dnia. Bekon z jajkiem i grzanki były przepyszne.

Sama odnalazłam drogę do pokoju na piętrze. Dziś dla świętego spokoju uzbrojona byłam w krucyfiks, bidon z kranówką, pismo święte i zabawkę z kocimiętką. Zamknęłam drzwi za sobą z zamiarem spędzenia najbliższej godziny na wykrzykiwaniu nazw po łacinie, chlapaniu wodą na lewo i prawo, oraz oswajaniu kota ziołem. Miałam nadzieję, że może po tym przedstawieniu Czerwińscy przestaną się bać własnego zwierzaka.

Gdy obróciłam się na pięcie, by zacząć „egzorcyzm”, kot siedział na łóżku w dość nietypowej pozycji, mianowicie na tyłku, z tylnymi łapkami zwieszonymi z brzegu łóżka, wspierając się przednimi łapkami o materac i prostując kręgosłup. Pozycja wygodna i typowa dla człowieka, ale nie dla kota.

Zwierzę gapiło się na mnie.

Przeklnęłam.

Wyszłam z pokoju i oparłam się o drzwi. Próbowałam wmówić sobie, że takie rzeczy przecież się zdarzają. Może kot pośliznął się na pościeli i wylądował dupskiem w takiej, a nie innej pozycji. Przypomniały mi się krótkie filmiki z „Śmiechu Warte”, gdzie właściciele sami usadzali swoich milusińskich w takich pozach. Być może miałam do czynienia z kotem tresowanym. Czyli opętanie było mistyfikacją. Odetchnęłam z uglą.

Wróciłam do pokoju starając się nie zwracać uwagi na żółte tęczówki obserwujące każdy mój ruch. Otwarłam pismo święte na dowolnej stronie, upiłam kilka łyków wody i rzuciłam zabawką w kota. Nie zareagował. Zerknęłam na niego. Nasze oczy spotkały się.

– Miau – powiedziało melodyjnie zwierzę niskim, męskim głosem.

Poderwałam się na równe nogi i wybiegłam z pomieszczenia, zostawiając za sobą książkę, krucyfiks, bidon i zabawkę. Zbiegłam po schodach do salonu, gdzie zastałam pana domu we własnej osobie, czytającego spokojnie gazetę. Wyraził swoje zdziwienie na mój widok odkładając Tygodnik Baraniewo na stolik. Nie spodziewał się, że tak szybko będę gotowa, bo im zajęło ponad tydzień zrozumienie, co było nie tak z Mruczkiem. W tym momencie Mruczek zaczął się wydzierać na piętrze. Piotr Czerwiński posmutniał. Oznajmiłam, że wrócę w ciągu najbliższych dwuch dni i opuściłam dom w trybie piorunowym.

 

Dzień 3

Odwiedziny w bibliotece okazały się bezowocne. Kościelne księgi zawierały zbyt dużo informacji o zmartwychwstaniu, zbyt dużo święceń i oddawania czci świętym, a zdecydowanie zbyt mało anegdot o nawiedzonych kotach. Arcybiskup Chmielewski nie odpowiadał na telefon, a do Watykanu nie miałam jeszcze odwagi dzwonić. Z resztą i tak nikt by mi nie uwierzył. Skąd niby miałabym wytrzasnąć opętanego kocurka w takiej dziurze jak Baraniewo? Papierz prędzej posądziłby mnie o swatanie się z Lucyferem, gdybym do niego z takim kitem poleciała.

Zrezygnowana zatelefonowałam do Marka, znajomego po fachu. Wysłuchał mojej opowieści i kazał się uspokoić. Poradził, żebym kocurka spakowała do torby i wyniosła z domu bez wiedzy właścicieli, posiedziała z nim jakiś czas na osobności i zobaczyła, czy dalej będzie się dziwnie zachowywać. Według niego to wszystko wyglądało jak dowcip wykręcony kościołowi. Nie zgadzało się z to z moimi informacjami, gdyż Czerwińscy od pokoleń należeli do stada pokornych owieczek Baranowskiej diecezji i uczęszczali regularnie na każdą niedzielną mszę.

Marek postanowił zakończyć naszą rozmowę kilkuminutowym wyśmianiem mnie, po czym się rozłączył. Zdecydowałam się zastosować radę skurczybyka mimo wszystko, ale Trójca przenajświętrza mi świadkiem, że jeżeli to nie wypali, to zrobię z nim to samo, co Bóg zrobił z Sodomą i Gomorrą.

No, prawie to samo.

 

Dzień 4

Będąc już niemal stałym gościem u Czerwińskich, wprosiłam się do nich na drugie śniadanie. Wcinając naleśniki z bitą śmietaną oznajmiłam im, że po dzisiejszym egzorcyźmie nie będą się musieli obawiać dzikiego drapania i miauczenia z drugiego piętra, ale mimo wszystko mieli nadal nie wchodzić do pokoju, do czasu, gdy uznam to za stosowne. Odziwo przystali na moje warunki i zaproponowali, bym następnym razem przedzwoniła, gdy będę w pobliżu, to zrobią mi pizzę. Powiedziałam, że się zastanowię.

Po raz trzeci znalazłam sie twarzą w pysk z Mruczkiem. Tym razem uzbrojona w torbę odpowiedniej wielkości oraz zapas tabletek uspokajających dla kotów powoli podeszłam do łóżka, na którym siedział, jak gdyby nigdy nic machając łapkami. Patrzył na mnie, a brak bardziej rozwiniętej mimiki wcale nie przeszkadzał mu w ukazywaniu rozbawienia na czarnym pyszczku.

– Czy to naprawdę konieczne Klaudio? –zapytał śpiewnym głosem, zeskakując z łóżka. Zatrzymałam się na metr od mojego celu, który balansując na dwuch łapkach sam do mnie doszedł – Samodzielnie mogę się w tą torbę spakować, jeśli ładnie poprosisz.

– Czy dla świętego spokoju weźmiesz też tabletki? – zapytałam wyciągając przed siebie dłoń z kilkoma pastylkami. Stwierdziłam nagle, że wisi mi, czy zwierzę jest opętane, czy nie. Najważniejsze było, żeby je stąd zabrać i może zamknąć w jakimś kojcu i czekać na cudowne wyjaśnienie sprawy.

– Wezmę, ale jeśli w konsekwencji po przebudzeniu będę musiał opróżnić żołądek w ten mniej przyjemny do oglądania sposób, to nie do mnie z pretensjami…

– Czekaj! – zawołałam cofając dłoń z tabletkami – Co do cholery jest z tobą nie tak?

– Przyjżyj się uważnie i sama mi powiedz – kot założył łapki „na piersi” wykonując esy-floresy ogonem.

– Nie jesteś demonem – stwierdziłam.

– Nie, serio? Cóż za niespodziewany zwrot akcji – odparło zwierzę z dozą sarkazmu, po czym wykonało piruet, wskoczyło na łóżko i wyciągnęło się na pościeli – Oczywiście, że nie jestem demonem. Nie jestem też diabłem, ani aniołem. Od tych wszystkich boskich stworzeń to jestem trochę bardziej na lewo i za zakrętem. Właściwie nie jestem niczym, co tak po prostu możesz wyegzorcyzmować z tego kota za pomocą biblii i wody święconej, ale jeśli masz głos, to możesz mi jakiś psalm zaśpiewać.

Usiadłam na podłodze odrzucając nadbagaż w bok.

– No to czym jesteś Mruczek?

Kot zamruczał z zadowoleniem.

– Mam na imię Anchlor i jestem muzą. Szukałem mojego artysty i trochę źle wycelowałem. To się nazywa pech, co nie? Muszę go znaleść. Mruczek jest bardzo miły, ale nie jest w stanie oddać światu tego, co mam do przekazania mojemu artyście. Drapanie i miauczenie to wszystko, co potrafi. Nawet nie wiesz jakie to męczące. Eksploduję energią, którą tylko jedna osoba na całym świecie potrafi okiełznać i skanalizować. Muszę odnaleść mojego artystę, abyśmy wszyscy mogli odetchnąć.

 

Dzień 5

Opuściłam pokój w stanie przymulonym około godziny dziesiątej rano, następnego dnia. Muzyka ciężkiego bicia serca rozbrzmiewała w moich uszach. Byłam potwornie zmęczona i jednocześnie nadal pod wrażeniem wszystkiego, czego byłam świadkiem przez ostatnie dni. Każda rzecz, którą wykonałam tej nocy zapadła mi głęboko w pamięć. Nie sądziłam, bym kiedykolwiek była w stanie to zapomnieć.

Czerwińscy czekali na mnie ze śniadaniem. Podziękowałam za jedzenie i oznajmiłam, że wstęp do pokoju mają wolny, a Mruczek czeka na miskę. Nie przyjęłam od nich żadnej zapłaty, po prostu powiedziałam co chciałam i wyszłam. Z trudem wyminęłam fortepian w salonie rodzinki.

Ptaki śpiewały cudnie tego dnia. Po powrocie do mieszkania spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i zamówiłam taksówkę na stację kolejową. Wsiadłam w pierwszy lepszy pociąg i pojechałam w bliżej nieokreślonym kierunku. Całą drogę moje obcasy stukały o podłogę wagonu, a dłonie uderzały o moje uda, irytując innych pasażerów i zachęcając ich do przesiadek jak najdalej ode mnie.

Wysiadłam na pierwszej stacji, która sprawiała wrażenie należeć do jakiegoś większego miasta. Stanęłam na placu przed dworcem głównym i rozejrzałam się dookoła nucąc nieznaną mi melodię. Z tyłu mojej głowy rozległo się przeciągłe ziewnięcie.

– To już tu? – zapytał Anchlor.

– Tak. Gdzie jest ten twój artysta?

– Szukaj po ulicach. Gra na gitarze. Jak go zobaczysz, to go rozpoznam.

– Już nie mogę się doczekać – odparłam zmęczona. Obiecał, że da mi spać, jak znajdziemy Mikołaja. Do tego czasu jednak nie dane mi było zmrużyć oka ani na chwilę, a gdy tylko miałam ku temu okazję, wystukiwałam palcami rytm na dowolnych powierzchniach.

 

*

Zmyślone i spisane pod wpływem chwili. Dla fanów japońskiego popu lub osób chętnych do posłuchania czegoś innego polecam piosenkę "Bell The Cat" od LM.C

Wikipedia: "Belling the cat" or "to bell the cat" is an English colloquialism that means to suggest or attempt to perform a difficult or impossible task.

Koniec

Komentarze

Mnie przypadło do gustu. Wyczuwam, że autorka dobrze się bawiła, pisząc tę historyjkę. I wyszło lekko, z humorem. Drobne błędy nie zacierają ogólnego, pozytywnego wrażenia.
Pozdrawiam. 

Dziękuję za oceny i komentarz. Pisanie tego opowiadania było rzeczywiście świetną zabawą :)

"Opuściłam pokój w stanie lekko przymulonym" :) Opowiadanie bardzo mi się podobało.

*szaleńczy chichot*
Słodkie!XD Kotek opętany przez muzę. Oby później tylko Mruczek został zwrócony właścicielom w stanie nienaruszonym.
Zabawne, dobrze napisane, ciekawy pomysł, narracja Klaudii świetnie poprowadzona, egzorcyści w takim wydaniu interesujący, poza tym polubiłam bohaterkę. Dobre;)

Dzięki :)

Nowa Fantastyka