- Opowiadanie: RobertZ - Senfiliana Rozdział XXIII Opowieść o tym jak Senfil po raz pierwszy zaznał spokoju

Senfiliana Rozdział XXIII Opowieść o tym jak Senfil po raz pierwszy zaznał spokoju

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Senfiliana Rozdział XXIII Opowieść o tym jak Senfil po raz pierwszy zaznał spokoju

Piękny, upalny czerwcowy dzień. Pachniał latem. Dzieci biegały, bawiły się, radosny śmiech pełen życia i wigoru. Senfil bawił się razem z nimi. Nasz bohater starał się być szczęśliwym. Praktycznie udawał przed samym sobą, że jest szczęśliwy, ale to udawanie było tak skuteczne, że ta część niepokoju, która w nim pozostała schowała się gdzieś w głębi jego umysłu. Życie niekiedy samo w sobie staje się bajką. Wystarczy, że uda nam się zapomnieć o nieszczęściach jakie ono próbuję nam ofiarować, o pieniądzach i wszystkim co materialne, o wierze wraz z jej zaletami i wadami, o ideologii, a świat od razu staje się jasny, promienny, a nieszczęścia są tylko mglistymi wspomnieniami. Trzeba być prostym, ale nie prymitywnym. Trzeba stać się czymś co nie jest dobrem, ani złem w swej istocie lecz potrafi dokonywać to co dobre, a nie umie, i to jest ważne, nie potrafi świadomie ranić innych ludzie. Taki stał się w tej chwili Senfil z niezwykłym uporem grający Muminka. Pochłonęła go zabawa. Rzucanie się papierowymi kulami może nie należało do inteligentnych gier, ale pozwalało nie zastanawiać się nad dobrem czy złem, ani nad swoim miejscem we wszechświecie. Stanowiło radość pozbawioną pustki, próżni życia ciągle gdzieś goniącego. Taka zabawa jednak szybko nużyła. Pobiegli nad morze. Nie był to bieg życia do jakiegoś nienazwanego celu.

W Muminku coś się złamało. Zniknęła gdzieś poprzednia wściekłość, nienawiść do tego świata, próba wmówienia sobie, że jest on prawdziwy i przekonania samego siebie, właśnie dzięki nienawiści, że jest on fałszem. Chciał tu zostać, ale wiedział, że nie może. Jeszcze najwyżej kilka chwil, minut, godzin, dni, tygodni. Czas biegł tu inaczej. Wszystko jednak miało swój koniec.

Plusnęła rzucona do wody gałązka. Obok niego stał Włóczykij.

– Piękne morze – powiedział.– Chciałbym na nie wypłynąć. Kiedyś podróżowałem wraz z twoim tatą.

– Wiem o tym – odparł Muminek.

– Jesteś smutny. Dlaczego?

– Chciałbym cię przeprosić.

– Za co? – zdziwił się Włóczykij.

– Za chochlika, którego wypuściłem.

– Ciekawość – Włóczykij poklepał Muminka po ramieniu. – Pokusa poznania tego co nieznane. Kiedyś chciałem koniecznie zobaczyć co się gotuję w garnku stojącym na ogniu, no i poparzyłem się.

– Nie powinienem tego robić.

– Przyznaje, postąpiłeś nieroztropnie jakbyś był małą Mi, a nie roztropnym Muminkiem. Jednak każdy ma w swoim życiu takie chwile, że po prostu musi zrobić coś szalonego. pamiętasz jak Mi porwał latawiec?

– Pamiętam.

– Nie zrobiła tego umyślnie. Myślę, że ty także nikogo nie chciałeś skrzywdzić.

– Ale mogło stać się coś złego.

– Ale nic niedobrego się nie wydarzyło. Przybył nam na ratunek czarnoksiężnik na grzbiecie tygrysa i pokonał złego chochlika.

– Nie jesteś prawdziwy – powiedział Muminek.

– A to dlaczego? – odparł zaskoczony Włóczykij. – Uwiera mnie kamyk w bucie, swędzą plecy, mam katar, a moje włosy pokrywa siwizna chociaż tak bardzo chciałbym być młody. Musimy już iść. Wołają nas.

Muminkowi chciało się pić. Słony wiatr wiejący od morza pokrył jego futro drobnymi kryształkami soli. Czuł smak gorzkiej suchości pełen goryczy, gęstej śliny drapiącej jego przełyk. To było takie realne. Był chory na realność. Przez chwilę miał ochotę stąd uciec. Krzyknąć, że ma dość i rzucić się w falę morza, poczuć zimny uścisk śmierci i obudzić się. W pewnym momencie przyszła mu do głowy dziwna myśl. Przypomniał sobie opowieść Arry o przestrzennowymiarowych dziurach w świecie, w którym żyli. Nagle uświadomił sobie z niezwykłą ostrością, że przecież wśród zbyt wielu alternatywnych światów, pośród ich nieskończonej wielości może znajdować się także i ten świat, a on zabijając Muminka zabija kogoś, kto żyje naprawdę. Nie potrafił nic tak okropnego zrobić.

Szli w kierunku domu. Na niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy świecące jeszcze mdłym blaskiem, który jednak z każdą chwilą stawał się wyraźniejszy i było ich coraz więcej.

„Może kiedyś znajdę ten świat wśród wielu innych. I nie będzie on częścią komputerowej gry lub książkowej opowieści, ale będzie on prawdziwy i dzięki temu lepszy”. – pomyślał Senfil.

– Muminku nie myśl tak o tym – powiedział Włóczykij. – Myślisz, że ja nie tęskniłem kiedyś za czymś co jest; materialne; domem i rodziną? Wybrałem jednak to, co było dla mnie lepsze; nieustanną wędrówkę w nieznanym kierunku, ku niewiadomemu celowi. Uwierz mi, że ty także będziesz umieć wybrać.

– Tata także kiedyś podróżował, lecz w końcu wybrał za swój cel rodzinę. Wybudował ten dom, ożenił się z mamą. Zdaje mi się, że coś zgubił. Te podróże to był właśnie cel jego życia.

– Dzieci są najważniejsze, Muminku. Przecież właśnie w nich lokujemy swoją miłość, kształtujemy je na własne podobieństwo. Ja także chciałbym mieć kogoś kogo mógłbym nauczyć tego świata.

W końcu dotarli do domu. Wszyscy zebrali się w salonie. Tata rozsiadł się na stojącym na środku pokoju, bujanym fotelu. Na kolanach trzymał jeden z wielu tomów swojego pamiętnika, w którym spisał historię własnego życia. Ciągle dopisywał do nich kolejne uzupełnienia i aneksy. Nikt już nie wiedział, gdzie kończy się prawda a zaczyna fikcja.

– Dzisiaj opowiem wam – mówił swym zachrypniętym głosem – o pewnym dziwnym ludzie zamieszkującym zachodni kraniec świata. Nazwałem tą opowieść „Wyprawą na zachód nieco przyspieszoną przez Edwarda Olbrzyma”. Cudowne lata młodości. Pełne werwy, zawadiactwa i drobnych miłostek. Nie patrz tak na mnie, kochanie… Wierny po grób… Przecież to oczywiste… Jedyną moją miłością była jest i zawsze będzie mama Muminka, ale nie mógłbym tu pominąć elektryzującej Elektry z jej złotymi włosami i metalowymi piersiami… Dzieci, no rozumiem, że dzieci, ale one także kiedyś dorosną i muszą coś wiedzieć o życiu. Dobrze, rozumiem, bez erotyzmu… Po kolejnym spotkaniu z Edwardem Olbrzymem popłynęliśmy na zachód. To były przerażające chwile. Na błękitnym niebie świeciło słońce. Wiatr wiał słaby, w sam raz do żeglugi, ale fale… Nawet nie potraficie sobie wyobrazić, jakie fale może zrobić biegnący za wami olbrzym i to mający awersję do ludzkich pchełek. Jego nerwica datowała się na czasy wielkich odkryć, wypraw i fascynacji wszystkim co obce i nowe. Także Edward Olbrzym stał się ofiarą pogoni za wiedzą. Dokładniej rzecz biorąc gościł on na swoim ogromnym cielsku pięć ekspedycji naukowych. Biedak nie mógł się nawet podrapać, bo to przecież byłoby ludobójstwo. Jedna z ekspedycji osiadła mu między pagórkami siedzenia z wielkim zainteresowaniem badając wiejące tam wiatry. Druga ulokowała się z przodu, mniej więcej na tym samym poziomie, ale… Tak moja droga, nie będę o tym mówił. Trzecia zaginęła w przepastnych głębiach pępka próbując dotrzeć do samego jego dna. Czwarta rozpatrywała zagadnienie młotka i kowadełka w uchu środkowym. Natomiast piąta podziwiała przepiękny łupież we włosach Edwarda Olbrzyma. Nawet podrapać się nie mógł. Sami rozumiecie. Była to kwestia drażliwa i bardzo swędząca, co po części wyjaśniało jego podenerwowanie. Już na sam widok małych ludzików wpadał on w nerwice, zaczynał wrzeszczeć i kląć. Poza tym tupał wywołując tym małe trzęsienie ziemi. Gdy woda sięgnęła Edwardowi Olbrzymowi do pasa zawrócił on. Na nasze szczęście nie potrafił biedak pływać.

Samotni, nad ranem, w nie najlepszym humorze, głodni i zmęczeni dobiliśmy do brzegu wyspy. Nie była to wyspa, którą rządziła Elektra. Zamieszkiwał ją lud Jedynonogich… Herbata? Tak, dziękuję. Jedynonogim czegoś brakowało i nie mam na myśli tutaj ułomności fizycznej, gdyż noga, którą posiadali stanowiła wystarczający środek lokomocji. Przy jej pomocy mogli się swobodnie poruszać. Służyła ona także jako nakrycie, osłonę przed deszczem i wyraz intymności. Gdy padało, a wiosna należała do deszczowych pór roku na wyspie Jedynonogich, wszędzie, gdziekolwiek się spojrzało, widać było las wzniesionych w górę kończyn. Stojąc wydawali się wielcy, gdyż mieli wprost gigantyczne odnóża, ale ciałka posiadali wątłe, a twarzyczki smutne. Nie malowała się na nich rozpacz, ale raczej pogodzenie z kalectwem. Byli odmienni, należeli do odrębnego ludu, jednego spośród wielu, ale czy przez tą swoją inność stawali się ułomni? Tak więc dotarliśmy na wyspę. Wiercipiętek szalał z radości. Włóczykij jak zwykle spokojny, pykał swoją fajeczkę. Jedynie Fredrikson zachował się jak przystało na marynarza, to znaczy udawał, że coś robi mimo, że nic nie robił. No bo jak mógł coś robić skoro „Symfonia Mórz” płynęła sama? A ja? Nieszczęsny pomyślałem o uczcie powitalnej, którą urządzali mieszkańcy dalekich wysp witając tak rzadkich u nich przybyszów z wielkiego świata,co wyraźnie odbiło się na moim samopoczuciu i przybliżyło mnie w sposób dość gwałtowny do burt naszego małego statku. Morska choroba niestety dość skutecznie uprzykrzała moją wędrówkę. Niestety jest to częsta przypadłość podróżników, którzy zdecydowali się na wypłynięcie na morza i oceany. Ciągłe kołysanie, chybotanie. Okropność.

Powitano nas bardzo serdecznie. Dosłownie zarzucono kwiatami, obcałowano, w czym prym wiodły małe Jednonóżki, obskakano, a następnie… związano i uwięziono. Daremne były nasze tłumaczenia, że nie jesteśmy ekspedycją naukową, i że nie będziemy prowadzić badań nad lewością, czy też prawością ich kończyn, ani też pisać referatu pełnego boleści nad zacofaniem ludu wyspiarskiego, co zresztą należało do fałszywych tez, gdyż lud ten miał bogatą tradycję, przepiękną kulturę i wspaniałe budownictwo. Nie będę jednak wam mówić o wszystkim co na tej wyspie ujrzałem, gdyż mamy zbyt mało czasu. Latem wieczór jest krótki moi drodzy słuchacze. Co najdziwniejsze wyspiarze wierzyli w to co mówiły o nich kolejne ekspedycje naukowe. Szczególnie w swą ułomność jednonożną, którą niektórzy potworkowatością zwali. Spętani idąc przez wyspę, widzieliśmy nielicznych Jedynonogich, którzy podpierali się drewnianą, drugą nogą z lewej lub z prawej strony. Według własnego uznania. Co było dalej? W zasadzie nic ciekawego już nas w tej krainie nie spotkało. Zamknięto nas, nakarmiono, a następnego dnia rankiem wsadzono na statek i kazano odpłynąć.

Płynęliśmy przez trzy dni cały czas na zachód. Trzeciego dnia ujrzeliśmy brzeg nowego lądu. Dziwna to była wyspa. Pełna ognia, który z nocy robił dzień, smrodu rdzy, przeraźliwego huku i zgrzytu olbrzymich maszyn. Zapadał już zmrok. Zadziwił nas widok ognia rozświetlającego horyzont, dziwnych maszyn, które latały po brudnym niebie i ten smród. Wszystko lepiło się od brudu. W wodzie pływały śmieci, w powietrzu czuło się dziwny zaduch, jakby czad, coś w rodzaju brudnoszarej mgiełki, czy też oparu, a niebo zapełniały tysiące niezbyt urokliwych latających maszyn. Bałem się tej obcości. Ten świat był taki dziwny, tak odmienny od tego co nas na co dzień otacza, że nie mogłem powstrzymać wstrząsającego mną dreszczu grozy i obrzydzenia. Możecie nie rozumieć jak można żyć na śmietnisku. Musicie jednak pamiętać o tym, że każdy wyrzuca śmieci, a gdy jest wielu ludzi to produkują oni dużo odpadków. Później zdziwiło mnie coś innego. Ta ich fascynacja pieniądzem. Pogoń jedynie za nim i za niczym więcej, jakby stanowił jedyną potrzebę dostarczając zbędnych przedmiotów i urządzeń. Wyspiarze należeli do ludzi zamożnych. Mieli ładne domy pełne magicznych przyrządów, ale także paru żebraków na ulicach i kilometrami ciągnące się wysypiska śmieci.

Zatrzymali nas przy samym brzegu. Wielki okręt, ryczące głośniki, oślepiające światło. Zaholowali do portu. Cumowały w nim statki wielkości góry. Na wybrzeżu pobudowano kwadratowe budynki w jednolicie szarym kolorze. Tam gdzie pracowali nie dbali o wygląd otoczenia. Miejsce pracy miało im przynosić dochód pozwalający na zakup kolejnego samochodu lub jeszcze większego domu. Zaprowadzono nas do biura imigracyjnego. Wszędzie na biurkach walały się dowody, zezwolenia, nakazy, zakazy, pozwolenia, i odnośniki do nich. W naszym świecie dokumenty nie są potrzebne. Dla nich stanowiły niezbędny element rzeczywistości. Brak kilku pieczątek i papierków był dla nich czymś szokującym. Mówiliśmy kim jesteśmy, ale nie mając dowodów, dokumentów potwierdzających, że jesteśmy tym czym jesteśmy, czyli rozumnymi myślącymi istotami, byliśmy dla nich jedynie zwierzętami, które potraktowano jak nierozumne bydlęta, czyli wysłano do osobistej menażerii władczyni Elektry. Włóczykij miał mniej szczęścia. Poszedł do więzienia za włóczęgostwo, nielegalną imigracje, a także za brak dokumentów informujących o jego tożsamości. Ponadto oskarżono go o podanie nieprawdziwych danych osobowych. Nie uwierzono mu, że faktycznie nazywa się Włóczykij.

Pytacie, jaka była Elektra? Zimna, pokryta metalem i zrobiona z niego. Gdy mnie pierwszy raz zobaczyła, powiedziała: „Statystycznie rzecz biorąc prawdopodobna mutacja. Mało estetyczny efekt”. Odparłem,że nie nazywam się Mutacja. Zaskoczyło ją, że potrafię mówić. Na głos zastanawiała się nad tym, czy mógłbym stanowić okaz idealnego urzędnika. Doszła do wniosku, że koniecznie muszę zgolić „włosie”, które mnie porasta, a co do reszty, to po usunięciu defektów fizjonomicznych mógłbym nawet podjąć u niej pracę na etacie sekretarza. Oczywiście musiałbym posiadać odpowiednie wykształcenie. Takowego jednak nie miałem.

Trzymano nas w oddzielnych celach, klatkach wypełnionych sianem, stanowiących dziwną imitację małpiego domku. Siedząc tak w celi czułem dziwne rozgoryczenie, żal i pustkę. Jakbym stanowił część statystycznej nicości nie będąc nikim i niczym. Pamiętam, że płakałem bo chciałem odejść z tego świata, aby stać się Nicością, co zdawało mi się bardziej znaczące niż bycie tym zwykłym, statystycznym niczym. Tak wpłynęła na mnie Elektra. Miała wielką moc ranienia. Co się wydarzyło później? Początkowo siedzieliśmy w klatkach. Po paru tygodniach zaprowadzono nas do jej gabinetu. Mieliśmy przedstawiać sobą żywy obraz. Nie wiem czego. Wsadzono nas do bardzo dużego domku dla lalek. Nie miał on jednej ściany. Nie znaleźliśmy się tam sami. Każdego dnia zmieniano lokatorów domku. Ja sam spędzałem w nim zaledwie kilka dni w tygodniu z rzadka tylko spotykając swoich przyjaciół. W harmonogramie nie uwzględniono tego, że się znamy. Staliśmy jej zabawkami. Elementami gry dla nas niezrozumiałej, gdyż pozbawionej wszelkiej przypadkowości. Graliśmy tak jak nam kazano. Była to rozgrywka pełna dławiących ograniczeń, symboli i znaczeń. Mieliśmy siedzieć i jeść, sprzątać, gotować, rozmawiać lub kłócić się. Wszystko to w odpowiednich proporcjach, wyliczonych do siódmego zera po przecinku. Elektra nie traktowała nas okrutnie. Raczej nijako. Jej dusza okrojona została z uczucia nienawiści tak jak i z jego przeciwieństwa, czyli miłości. Nie kochając nie mogła czuć złości. Niczego nie czuła. Pozostała jedynie liczbą, jednym z wielu kolejnych władców w tym kraju. Miała numer sto trzydziesty siódmy. Pełna automatyzmu, posiadająca swój zaprogramowany cel życia. Wymierzała karę za każde uchybienie popełnione w trakcie gry. Mogła to być amputacja ogona nadmiernie przeszkadzającego w odgrywaniu roli domowej gosposi lub wstrząs elektryczny. W końcu wystarczył do tego kabel od nocnej lampki. Czasami zabijała; mała gilotynka, sznurek zaciskający się na niepokornej szyi, siekiera. Jak mówię nie była okrutna. Robiła te rzeczy beznamiętnie i dla przykładu. Stanowiła część statystyki, a w statystyce to co dobre określane jest słowem „sprawiedliwość”, a to jest dość istotna różnica, bo określenie „sprawiedliwość” wywodzi się z prawa, a to niekoniecznie musi być sprawiedliwe.

Z czasem polubiła nas. Bawiła się nami tak jak dziewczynka zazwyczaj bawi się z lalkami. Pewnego razu wsadziła mnie do dziecięcego wózka, ubrała w pieluszkę, śpioszek i zaczęła śpiewać kołysankę. Śmiejecie się. Niesłusznie. Ujawniło się w niej coś niestatystycznego. Władczyni wielkiego państwa zmieniająca się w małe dziecko bawiące się w mamę. To jakby zamiana jednej roli na inną. Brakowało w Elektrze jednak tak typowej dla dziecka radości i smutku. Wypełniały ją przerażająca pustka i poczucie samotności. Ale jako dziecko chciała się czegoś nauczyć od tego świata. Niezwykła chęć ucieczki z szarej rzeczywistości w świat fikcji i wyobraźni. Ale jak może uciec ktoś pozbawiony jakiejkolwiek pomocy? Nie pomagały jej pustka i brak wyobraźni.

Tego wieczoru zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Stanowiłem jedyną osobę, z którą rozmawiała, a nie wykładała lub nakazywała. O czym mówiliśmy? Tego wieczoru rozmawialiśmy o miłości, o macierzyństwie, o radości życia, o Bogu, o wszystkim, nawet o was, a przecież wtedy większości z was jeszcze nie znałem. Nie było Muminka i małej Mi, i wielu innych. Tak spędziliśmy pierwszy wieczór, a miało być ich jeszcze wiele.

Stopniowo zmieniała się. Przestawała funkcjonować jedynie jako okruch statystycznego prawdopodobieństwa, powoli ożywała. Pewnego razu po raz pierwszy zapłakała. Przyszedł także dzień radości i zabawy. Gdy uwolniła Włóczykija uznano, że oszalała. Ktoś widział jak się śmiała. Wysłano ją do naprawy. Wróciła będąc już tylko automatem, który chcąc przekonać swoim poddanych, że jest zdrowym i jak zwykle potężnym, wszechwładnym władcą wypowiedział wojnie pokojowo nastawionym sąsiadom.

Wojna okazała się dla nas wybawieniem. Z ogarniętego chaosem państwa o wiele łatwiej było uciec. Wydziałem jak płoną ich brzydkie miasta. Bomby spadały i zabijały. Wierzcie mi, nigdy już tam nie wrócę. Zresztą pozostały tam tylko zgliszcza. Nikt nie ocalał z wojennej pożogi.

Mi, nie musisz płakać, to tylko bajka. Idźcie spać dzieci. Jest już późno. I zapamiętajcie morał. Nie wiecie jak on brzmi? Morałem jest miłość. Ona jest najważniejsza.

 

 

Muminek leżał sam w łóżku. Wieczór ustąpił księżycowej nocy. Inne dzieci poszły już spać. Włóczykij wrócił do swojego obozowiska na skraju lasu. Chciał go zawołać, porozmawiać z nim, ale wiedział, że jego przyjaciel nie usłyszy tych wołań. Był zbyt daleko. Do pokoju weszła mama Muminka.

– Czas już spać, Muminku – powiedziała.

– Tak, mamusiu.

– Posmutniałeś – czule pogłaskała go po głowie.

– To przez to opowiadanie.

– To tylko bajka. Nie ma tego świata, ani tej wyspy. Tatuś ją tylko wymyślił, aby móc wam coś opowiedzieć, zanim pójdziecie spać.

– Boje się zasnąć.

– Dlaczego?

– Mam wrażenie, przeczucie, że zasypiając przed czymś uciekam. Czuje, że coś złego mi się przyśni.

– Nie musisz się martwić. Zazwyczaj sny są pełne radości i ciepła.

– Chciałbym, żeby mi się coś dobrego przyśniło.

– A ja wierzę synku, że tak będzie.

– Wiesz mamusiu. Przez cały dzień zdawało mi się, że ten świat jest tylko snem przeze mnie śnionym, ale już tak nie czuje. On nie może być snem. On jest prawdziwy.

– Nie gadaj głupstw. Śpij kochanie – pocałowała go w czoło i wyszła.

Muminek zasnął. Coś mu się śni. Jest niespokojny, obraca się, kopie pierzynę. To długi sen. W końcu musi się w nim zmieścić całe jego życie.

Koniec

Komentarze

"Trzeba stać się czymś co nie jest dobrem, ani złem w swej istocie lecz potrafi dokonywać to co dobre, a nie umie, i to jest ważne, nie potrafi świadomie ranić innych ludzie."
" Taki stał się w tej chwili Senfil z niezwykłym uporem grający Muminka." - przydałoby przestawić się szyk zdania, bo trochę nieskładnie wychodzi.
""ale pozwalało nie zastanawiać się ani nad dobrem czy złem, ani nad swoim miejscem we wszechświecie." - tak jak dla mnie troche składniej.
'Pobiegli nad morze. Nie był to bieg życia do jakiegoś nienazwanego celu." - wybacz, ale nie rozumiem o co chodzi.
" Krzyknąć, że ma dość i rzucić się w falę morza, poczuć zimny uścisk śmierci i obudzić się." - taka moja uwaga odczytelnicza - to hasło, należące chyba do dziesięciu najczęściej eksploatowanych w historii literatury, trochę mi zepsuło delikatny, rozwijający się klimat.
Heh, chyba zacznę czytać od początku, żeby do końca zrozumieć, o czym jest ta cała seria. W każdym razie, jestem oczarowany.
Jeszcze jedno pytanie:
"I nie będzie on częścią komputerowej gry lub książkowej opowieści, ale będzie on prawdziwy i dzięki temu lepszy". - były sefiliady dotyczące gier komputerowych i jeśli były, to można wiedzieć które?

Między innymi w tych rozdziałach opowiadam historie, ktore się Senfilowi "przyśniły", są to tak zwane senno-gry ( Ich prymitywnym odpowiednikiem są współczesne gry komputerowe, w szczególności te, które kreują wirtualne światy.):

Rozdział XV Krótka historyjka o Conanie, czyli o rzekach
krwi, flakach i wyprutych bebechach
Rozdział XVIII Kilka scenek rodzajowych
Rozdział XIX I nastał czas zabawy, czyli opowieści sennych ciąg dalszy
Rozdział XX Dolina Muminków
Rozdział XXI W klatce, czyli masochistyczna przypowieść o prawdziwej naturze człowieka
Rozdział XXIII Opowieść o tym jak Senfil po raz pierwszy
zaznał spokoju

Dzieciaki biegnąc do morza, biegna tam bez celu, po prostu ciesząc się życiem.
Senfil tonąc kończy grę. Nie jest to dla niego fizyczna śmierć. Zatem kontekst zdania jest zupełnie inny niż w dziesiątkach innych przykładów. Senfil umierając w ramach gry przenosi się do szarej rzeczywistości.

Nowa Fantastyka