- Opowiadanie: mikros - Jan Mściciel INTRO

Jan Mściciel INTRO

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jan Mściciel INTRO

Minęła kolejna godzina. Czas na obchód. Ciemnymi korytarzami, gdzie echo zwielokrotniało odgłos kroków aż do namacalnego poczucia czyjejś obecności. Przez hale zapełnione byle jak ustawionymi kontenerami i skrzyniami, z wąskimi przejściami, w których sztylet promienia latarki wydobywał potworne kształty. Wzdłuż ogrodzeń, murów i parkanów. Zewnętrzne ściany zbudowane z wielkich prefabrykowanych, betonowych płyt, zwieńczono zwojami drutu kolczastego, dorzucając w ściśle odmierzonych odległościach latarniestrzelajace z rzadka trupio-pomarańczowym blaskiem. Wewnętrzne ogrodzenie z siatki, wyjątkowo grubej i gęstej, oddzielało od wolno biegających wzdłuż psów.

„Tak się o nich mówi.” – Pomyślał, a jednocześnie po plecach prześliznął się mu zimny język strachu. Wszystkie, cała siódemka tak bardzo do siebie podobnych. Podejrzewał, że muszą być z jednego miotu. Dla lepszej identyfikacji nosiły kolorowe obroże. On już po miesiącu z łatwością mógł je rozróżnić – bez uciekania się do pomocy kolorowych pasków. W nocy i przy tym oświetleniu i tak zdałyby się psu na budę.

– Cholera! Tfu! – Splunął głośno, wystraszony porównaniem. Echo jeszcze długo odbijało jego słowa, przekręcając końcówki, i znaczenie. Mimowolnie wsłuchiwał się w nie, wyszukując powtórzeń. Zatrzymał się w mroku, pośrodku hali przy słupie, opierając plecy o zimny beton.

„Odrobina bezpieczeństwa, iluzorycznego, pozwalająca jednak, choć na chwilę opanować oddech i połknąć serce, bez większej nadziei, że wróci na swoje miejsce.” Wybrał źle, to nie ten bok. Przed sobą miał ogromną plamę, lepkiej, gęstej ciemności, pomiędzy dwoma niebotycznie wysokimi rzędami sześcianów. “Zbyt blisko. Ktoś mógłby go przydusić do tego pieprzonego słupa, wyciągnąwszy z czerni długie ręce, pozostając nierozpoznany. Przyszedł tu, pokonując wszystkie psy, okrwawiony, w ubłoconych łachmanach, kreśląc w powietrzu tajemnicze znaki broczącym, wielgachnym nożem. Komandoskim! Z zębami na odwrotnej stronie i spiczastym na końcu.” Wyobraźnia wyraźnie się rozkręcała, niezależna, taki film, którego nie można przestać oglądać, potworny, ale wciągający, hipnotyzująco zniewalający.

Trzeba wyjść na plac. Otwarta przestrzeń bez zdradliwych cieni. Ale tam są psy, ich czerwone ślepia i bulgoczący w gardle wark. To jednak lepsze niż igraszki wyobraźni.

„Rano poproszę kierownika o nowe baterie do latarki.” – Pokrzepiał się myślą o słońcu, i końcu zmiany. „O ile znajdzie czas na moje kilka słów. Spojrzy mi w oczy zupełnie przezroczystym wzrokiem i burknie coś, albo odwróci się nim skończę zdanie i zacznie spokojnie rozmawiać z kimś innym. Niech się wypałuje!”

Powoli wracał mu humor. Złość przeważyła nad strachem. Wyszedł na plac.

Ostrożnie podchodził do siatki, żeby nie dać się zaskoczyć psom. Zawsze przyczajone w mrokach i cieniach, umiejętnie zamaskowane, by w najmniej spodziewanym momencie uderzyć na ogrodzenie rozszczekawszy się wściekle.

„Robią to chyba tylko, dlatego żeby wystraszyć.” Myślał uważnie lustrując najbliższe otoczenie. „Doskonale wiedzą, że nie przejdą.”

Tym razem zauważył. Leżał prawie niewidoczny pod kępą krzewu. Zdradziły go oczy.

„Jebane sodówki nie rozpraszają ciemności, tylko wytwarzają inny świat – odrealnionych półcieni, chybotliwych mroków i karykaturalnych wyolbrzymień. Od ich światła tym bestiom oczy palą się jak piekielne ogniki.”

– Sinus do nogi. – Głos, jaki próbował z siebie wydobyć Jan miał być rozkazujący, nie znoszący sprzeciwu, ale jednocześnie na tyle swobodny i wyniosły, by pies zrozumiał wreszcie, kto tu jest panem.

Sinus jednak nim podniósł się i zbliżył, odczekał stosowną, długą minutę, zaznaczając swą niezależność. Przeszedł obok i naszczał na siatkę w tym miejscu gdzie stał strażnik, który chciał udowodnić, że jest istotą wyższą już chociażby przez to, że posiada intelekt i narzędzia, a nie instynkt i kły.

– Skurwiałe mutanty! Rozumiecie ludzką mowę? – Nie wytrzymał nerwowo, kiedy musiał gwałtownie odskoczyć przed kroplami psiego moczu. – Won!

Próbował wielu sztuczek, obłaskawiał je kiełbasą. Tylko Narna czasem coś wzięła, Trix – o mało nie odgryzł mu ręki, zaś reszta, po obwąchaniu, odchodziła. Drażnił je kijem, ale rzadko dawały się sprowokować. Najczęstszą reakcją było głębokie warczenie, niskie jakby z podziemi.

Okłamywał się za każdym razem. Usiłował pogrzebać strach pod warstwą pokrętnej retoryki. Bycie małym, nieważnym człowieczkiem wymaga siły i hartu ducha.

 

*

– Cześć Zenek! Co u ciebie, kopę lat chłopie?

– Cześć. Kto mówi?

– Nie zalewaj! Poważnie nie poznajesz? Nie chce mi się wierzyć, ale jeżeli tak to firma Skagański i s-ka zapłaci mi tęgie odszkodowanie za tą komórę, obiecywali, że lepszej nie ma, i szuflą w łep, nie?

– Witek? – Tym powiedzeniem mógł się posługiwać tylko jeden człowiek.

– Nareszcie! Skoro już wiesz, z kim masz przyjemność to opowiadaj, co u ciebie.

– Wiesz, nie ma za bardzo, czym się chwalić. Siedzę na solidarnej rencie, a moja w urzędzie powiatowym jest w zagospodarowaniu terenu…

– Możesz mi nie dziękować za tą rentę. Drobiazg. Ale Wanda, powinna iść wyżej. Jakie ona ma wykształcenie? Może znajdę dla niej jakąś lepszą robotę. Tylko zależy gdzie by chciała, gdzieś blisko czy w Warszawce?

– Witek!

– Co? Chłopie naprawdę się cieszę…

– Jak to? Ty mi załatwiałeś rentę?

– Tak! Co ty widzisz w tym dziwnego? Wtedy bez ciebie by mnie tu nie było… – Głos w słuchawce gwałtownie się załamał. Przez chwilę słychać było tylko sapania, mlaśnięcia, a na koniec potężne smarknięcie. – Zenek! Nie masz pojęcia! Ty mi życie uratowałeś! Po tym pałowaniu nerki miałem odbite i wstrząśnienie mózgu. A ty normalnie jak matka…

Przez dłuższą chwilę panowała cisza w komórce Zenona Staroucha. Tymczasem w jego głowie ruszyła fala wspomnień. Wielki Sierpień. Szli ulicami śpiewając pełną piersią i śmiejąc się szczerze. Ale to trwało bardzo krótko. Przyszli zimą, w nocy o drugiej, a może wcześniej. Był taki młody, i żonę miał młodą, mówił, że ożenił się w wolnym kraju. Zajmował się właśnie nią, kiedy załomotali do drzwi, a oni baraszkowali beztrosko w łóżku. Otworzył zawinięty ręcznikiem. Zobaczył dwóch mundurowych, milicjanta i zomowca. Nie poznał, że zomowiec to Romek Hardo. Kazał mu spieprzać w minucie. Złapali go jak chciał uciec do Czech w połowie stycznia. Powieźli na Rakarnię, i złamali, po tygodniu. Donosił na kolegów z pod celi, a mimo to nie przestawali bić. Mówili, że to dla jego dobra, bo wszyscy szybko połapią się, że jest wtyką, skoro wraca cały z przesłuchań. Tam poznał Witolda Mirowskiego, zgadali się, że obaj uczestniczyli w tym samym strajku. Witek musiał już wtedy być kimś w organizacji, bili go nie miłosiernie, a on to wytrzymywał, znosił ze śmiechem. Aż któregoś wieczora przynieśli go i jak worek rzucili na środek celi. Jeden z tych bydlaków, ze śmiechem powiedział, że rano przyjdzie po niego rakarz, bo to już tylko mięso dla psów. On wtedy… płakał i darł zębami na sobie koszulę, spodnie i wszystko, co mogło się przydać na bandaże i opatrunki, nawet majtki poszły na podściółkę pod kolano. Zużył całą jaką miał wodę, na jego potrzeby, gdy paliło go w gardle połykał własne łzy. Tamta noc zmieniła go zupełnie, jakby przeżył w niej całe życie, spopieliło muduszę, a rano pozostała sama gilza. Od tamtej pory już nic nie powiedział, obojętny na wszystko, co się wokół niego działo, oczekiwał śmierci, ale nie nadeszła, musiał żyć dalej. Wypuścili go do domu po dwóch miesiącach. Strzęp, a nie człowiek, odarty ze wszystkiego, co ludzkie, schorowany, niezdolny do niczego. Od tamtej pory, dwadzieścia trzy lata żył w ustawicznym strachu, do osiemdziesiątego dziewiątego przed komuchami, potem przed swoimi, tymi, których wydał, zdradził. Wanda wytrzymała z nim do dziewięćdziesiątego, patrzył na nią kwitnącą pełnią kobiecości i nic nie mógł zrobić, bo śledczy wybili mu z ciała również mężczyznę. Podejmował próby, ale gdy pewnej nocy po kolejnym nieudanym zbliżeniu Wanda roześmiała się swobodnie zaprzestał. Zdradzała go dość często, ale trzymała się go mimo wszystko, taki nieustający dyżur przy kalece, litościwa była. Ale jak to mogło długo trwać.

– Zenek? Jesteś tam jeszcze? Nie rozklejaj się stary. Nadszedł nasz czas, a wiesz, że posadziłem wreszcie tych esesmanów z rakarni, wszystkich pięciu. Tłumaczyli się, że takie rozkazy, że musieli i takie tam. Zenek słyszysz posadziłem ich i odciąłem im dupy od emerytur. Niech teraz idą zarabiać kopaniem w tyłki swoich sekretarzy. – W jego śmiechu było coś złowieszczego. „Może i mnie wydali, i już szykują akt oskarżenia. Niechby to się wreszcie skończyło.” Poczuł ogromną falę gorąca i nagłą ulgę, jak by dostąpił odkupienia. Powtarzał w myślach. „..i trąd opadł z niego, i chodził, i zdrowy był…”

– Zenek. Co ci? – Z ciemności wypłynęła potężna postać, znamionowała bezpieczeństwo.

– Muszę ci coś wyznać Romku.

– Później mi powiesz, później. Oddaj mi telefon.

– Nie mogę Roman rozmawiałem właśnie z moim przyjacie…, kolegą.

– To nic Zenek. Ja też z nim trochę porozmawiam. Oddaj telefon.

 

– To ja! Podaj numer. Szybko!

 

*

 

– Nie przeszkadzaj pętaku – wielki strażnik w czarnym uniformie kolejny raz odegnał Krzyśka od furgonetki! – Tu nie wolno bawić się dzieciom.

– To jest biblioteka. – Odpowiedział mały, na oko dziesięcioletni chłopak. Wziął jednak posłusznie swój rowerek i odsunął się na kilka metrów. – Tu wszyscy mogą przychodzić!

– Leć do domu, bo dobranocka dawno już się skończyła! – Dodał drugi ochroniarz, ciągnąc coś wielkiego i ciężkiego do drzwi samochodu. – Pomóż mi Stan, przecież nie będę tego sam taszczyć!

Obaj wzięli wielką drewnianą skrzynię i z ogromnym trudem wnieśli ją do budynku. Krzysiek myślał o powrocie do domu: "Mama znów będzie krzyczała żebym się nie szwendał po osiedlu wieczorem, bo może mnie złapać jakiś zboczeniec." Ciekawość jednak przeważyła. Ukrył się za najbliższym rogiem budynku i pilnie obserwował, co się dzieje. Nie mógł wprost wyjść z podziwu:, „Dlaczego przywożą książki do biblioteki wieczorem i pod ochroną. Pewnie to są najnowsze te serialowe książki i boją się żeby ich nikt nie ukradł i nie przeczytał zanim nie będzie w telewizji." – Domyślał się. – "Mama zawsze wszystkich wygania żeby jej nie przeszkadzać w oglądaniu, i zaprasza jeszcze koleżanki, i siedzą tak, i rozmawiają o tym, co widzą."

Ostatnia, trzecia skrzynia była największa. Ochroniarze nieśli ją bardzo ostrożnie we czterech. Krzysiek korzystając z tego, że wszyscy byli zajęciciężarem, ostrożnie zajrzał najpierw do furgonetki, a potem do szoferki. Nic ciekawego tam nie znalazł. Miał już iść do domu, kiedy usłyszał strasznie żałosny płacz, jakby dziecko leżało pod samochodem. Pomimo tego, że bardzo się wystraszył, nie mógł się powstrzymać i zajrzał tam.

O mało się nie zsikał, kiedy nagle z pomiędzy kół wyskoczył mały czarny kotek. Przez dłuższą chwilę przyglądał się, Krzyśkowi swoimi wielkimi oczami, a potem pobiegł prosto do biblioteki.

Krzysiek wpadł za nim zderzając się w drzwiach z powracającymi strażnikami.

– Ty jeszcze tu! – Najgroźniejszy z nich złapał go za kołnierz. – Gdzie mieszkasz? Obawiam się natręcie, że będziemy musieli odprowadzić cię do domu.

– Puść mnie! Sam trafię. – Chłopak na próżno się szarpał. Żelazny uścisk nie pozwalał nawet dobrze stanąć na podłodze. – Nie macie prawa!

– Proszę, proszę! Mamy tu małego obywatela nie obojętnego na sprawy kraju – śmiali się głośno. – To przecież przyszły poseł!

– I koordynator służb specjalnych -doskonale umie szpiegować!

– Powiedz chłopczyku, gdzie schowałeś kamerę, którą nas sfilmowałeś? Co? – Zaśmieli się gromko.

– Nie mam nic przy sobie, chcę do domu! – Strach wyciskał łzy na Krzyśkowie policzki, chociaż on tego nie chciał. – Mama! Policja! Ratunku!

 

– Kręcił się po osiedlu, pomiędzy biblioteką, kioskiem a sklepem. Sama Pani rozumie, że o tej godzinie to dość dziwne – Starszy Posterunkowy Dylewski starał się utrzymywać służbowy ton. – Jeżeli jednak Pani twierdzi, że wysłała go po mleko do Nocnego, to proszę mi wyjaśnić, dlaczego nie miał ani mleka ani pieniędzy?

– Panie władzo, ten gałgan wszystko posieje – mama Krzyśka nauczona doświadczeniem własnego życia za wszelką cenę nie chciała mieszać do tego Policji. – Bał się wrócić żeby nie dostać w skórę…

– On zeznał zupełnie coś innego. – Dylewski zajrzał w zeznanie. – Taa… O jest: Pojechałem rowerem do posesji obywatela Mężyński Stanisław, a kiedy stamtąd powracałem, moją uwagę zwróciła duża czarna furgonetka, kierująca się w stronę Powiatowej Biblioteki Publicznej…

– No wie pan! Przy dziecku! Publiczna…! – Wybuchła Garczakowa. – Krzysiu nigdy by tak się nie wyrażał, to porządne dziecko. Chociaż mieszka na takim osiedlu gdzie pełno chuligaństwa za to władza się nie wysadza…

„Mam nieco inne zdanie na temat tych dzieci ulicy.” Pomyślał dzielnicowy. „Ale jeśli chcesz się ze mną kłócić babo to mogę ci przykrócić ten jęzor.”

– Pani Garczakowa. Nic na to nie poradzę. Zgłoszenie było, muszę coś z tym zrobić. W papierach jest ślad, więc… – Zawiesił głos. Choć trochę było mu głupio: „Tak się robi z głupiutkimi, długonogimi blond laleczkami, a nie z…”

– Panie władzo! A może ja bym… – Tu się rozejrzała konspiracyjnie. Dylewskiemu tymczasem krew uderzyła w twarz na myśl o tym, co mogłaby mu zaoferować. – …Tak opowiedziała jak to było naprawdę z tą awanturą, u Marchalińskich?

– Garczakowa. Bardziej by mi zależało jak byście opowiedzieli jak to było naprawdę z tym kioskiem na rogu Mickiewicza i Hożej w tamtym tygodniu! – Dylewski wyraźnie odetchnął. – Marchalińscy, to nie moja sfera zainteresowań, a obyczajówki…

– Za to drobni złodzieje, tak? – Garczakowa buńczucznie wsparła pięści pod boki. – Mogę panu władzy powiedzieć tylko tyle, że za mało masz pan tych belek na pagonach, żeby z nimi zatańczyć. Robili, co chcą robią i będą robić, bo im tak karzą takie pany, co się rozbijają wielkimi amerykańskimi limuzynami, a po skarpetki latają sobie do Paryża.

– Co mi tu Garczakowa z takimi monologami. – Zacietrzewił się posterunkowy. – Zaraz wypiszę świstek i najdalej pojutrze wasz Krzyś dostanie nowego tatusia – z sądu. Ustali się dozór kuratoryjny i wsio.

– A proszę bardzo! Niech mnie nachodzą, choć by nawet z województwa! – Oparła zniszczone ręce o blat biurka. – Krzyś jest najlepszym uczniem w klasie. W tamtym roku dostał świadectwo z czerwonym paskiem, brudny nie chodzi, ani głodny.

„Fakt.” Musiał przyznać Dylewski. „Diabelsko trudno z tą babą. Muszę jednak wyjść jakoś z twarzą, bo jeszcze, kiedy opluje na ulicy. A i bez tego strach chodzić po rejonie, zwłaszcza wieczorem. Z góry cisną o wyniki w prewencji, o skuteczność. Choć weź usiądź i płacz, albo pałę gryź.

– A ja sama muszę dawać radę, od kiedy starego zabiło na kolei. – Rozbeczała się. – Nie masz pan pojęcia jak teraz trudno żyć. Kiedyś renta po Garczaku. – Tu przeżegnała się zamaszyście. – Świeć Panie nad jego duszą – starczyła na potrzeby moje i Krzysiowe. Coś niecoś można było nawet odłożyć. Teraz!? Dzieciak podrósł, wszędzie drożyzna. Może jak będzie ten markiet to coś się zmieni, robota jakaś będzie przy nim, bo to ma być wielkie jak cholera. Widziałam nawet taki obraz, mieli go ci, co zbierali podpisy, i że wszystkim będzie lepiej, bo z całej okolicy zjeżdżać się będą.

„Więc to oto chodzi.” Nagle olśniło posterunkowego. „Wszystko się układa w piękną całość.”

– Dobrze Garczakowa, uspokójcie się. O, co ja robię z tą notatką. – Posterunkowy wstał i ostentacyjnie podarł zeznanie. – No nie płaczcie już, proszę oto chusteczka, bierzcie małego i idźcie już do domu, późno jest.

 

– Czy mógłby pan jeszcze raz pokazać to… – Komendant powiatowy Policji Państwowej Romuald Hardo był wyjątkowo ostrożnym człowiekiem. Dzięki temu piął się po szczeblach, najpierw milicyjnej, potem policyjnej kariery wytrwale, choć powoli. Nigdy nie palił za sobą mostów, obdarzony doskonałą pamięcią, znał większość wpływowych osób w resorcie, województwie, a nawet na samym wierzchu. Nie posiadał tej charakterystycznej lotności umysłu, typowej dla „nowych”, był raczej typem rzemieślnika, co cierpliwie w pocie czoła przez wiele godzin, dni, tygodni czy też miesięcy, uparcie dąży do ostatecznego wyniku. Na którym można polegać, bo w żadnej sytuacji nie zawiedzie. Może to było barierą w zdobywaniu wyższych stanowisk, a może on sam w nowej sytuacji kraju nie chcąc rzucać się w oczy, postanowił dociągnąć do emerytury na nie eksponowanym stanowisku w powiaciku na krańcach ojczyzny.

– Pełnomocnictwo – dokończył za komendanta człowiek w ciemno-granatowym nienagannie skrojonym garniturze. – Proszę bardzo.

– Dobrze. Dobrze, bardzo dobrze. – Hardo denerwował wygląd funkcjonariusza. „Faceci w granacie, szlag by ich. Szpanerka, a we łbie tyle, co u milicjanta z zapadłego posterunku na zadupiu.” Mawiał. – Czyli masz pan coś w rodzaju carte blanche. Co?

– To kolokwializm, panie komendancie. – Odparował natychmiast. – Będę powiadamiał pana o wynikach

– Nie wszystkich oczywiście. Jedynie tych nieobjętych wiążącą mnie tajemnicą.

Założył wielkie lustrzane, na amerykańską modę, okulary i wyszedł z gabinetu.

„A było już tak dobrze!.” Komendant nerwowo krążył wokół biurka.

– Pani Edyto, poproszę do mnie! – Nerwowo rzucił do intercomu.

– Zabrać notatnik, panie komisarzu? – Zaskrzeczało w odpowiedzi.

– Pani Edyto. Gdyby był pani potrzebny notatnik, powiedziałbym: Pani Edyto proszę przyjść do mnie z notatnikiem! Tak? – Nie czekając na odpowiedź zwolnił przycisk, podejmując na nowo swój marsz.

„O Boże, czego on się tak rzuca, kontrola jakaś.” Edyta Wroniec była typową przedstawicielką ogromnej armii sekretarek, zajmujących szerokie rubieże wszelkich instytucji począwszy od kilkunastoosobowych firm, a zakończywszy na ministerialnych biurach, które jako pierwsze brały na siebie cały impet szefowskich humorów. „Przecież tych dwóch śledczych, to ludzie pewnie z samej centrali. Charty Bartnika.” Tak mówiono w resorcie o specjalnej grupie policyjnej, podlegającej samemu naczelnemu. „Wyjątkowo mili. Poprosili nawet o herbatę. Boże jak się denerwowałam, że mi nie wyszła. Szef zawsze narzeka. Nawet koledzy podśmiewają się, że szef właśnie, dlatego jest takim flegmatykiem, że ziółka. A oni wypili, podziękowali. Rozmawiali, bardzo grzecznie. Co znaczy stolica.

– Jestem! – Powiedziała to tak zimno, że komendant mimowolnie zatrzymał się i spojrzał jej prosto w oczy. Wytrzymała to. – Co pan poleci?

– Pani Edyto. Proszę mi wybaczyć. Zachowałem się nie odpowiednio. – Hardo uśmiechnął się nieszczerze. – Proszę usiąść i posłuchać.

Wrócił za biurko. Wyciągnął klucz i przez chwilę majstrował przy szufladzie. Wyciągnął z niej fiolkę.Otworzył ją, a ze środka wydobył zwitek papieru.

– Proszę o nic nie pytać tylko zadzwonić pod ten numer i powiedzieć to, co jest zapisane pod spodem. To wszystko. – Nagle zerwał się z fotela i złapał Edytę za rękaw w samych drzwiach. – Ufam pani! Jak tylko odłoży pani słuchawkę proszę spalić tą kartkę.

– Dobrze panie komendancie.

 

– Bądź tam gdzie zawsze. O trzeciej. – Krzysiek aż kipiał od podniecenia. – Dobra?

– No pewnie! – Marek tylko machnął ręką na znak zgody. Dzwonek wył jak opętany. A on nie chciał się spóźnić na lekcję do Bladego. Z matematyki nic by nie rozumiał, gdyby nie Krzysiek. „Szkoda, że nie chodzimy do jednej klasy.”

Ten dzień dłużył się Markowi okropnie, nie mógł wprost wysiedzieć na miejscu. Nie dawała mu spokoju opowieść Krzyśka. Do domu wpadł jak bomba, z miejsca zjadł wszystko, co matka nagotowała. Aż stary się zdziwił. Jedzenie zazwyczaj było obrzydliwe. Od kiedy skończyła się ojcu kuroniówka czepiał się o wszystko i wiecznie chodził wkurzony. Jak tylko miał, za co, to pił, jak nie miał też pił. Matka jak mogła walczyła o każdy grosz, ostatnio pomagała trochę starej znajomej, co miała firmę sprzątającą. Pieski jej wyprowadzała – trzy razy dziennie! Wołała ją pod byle pretekstem. Za marne grosze harowała całymi dniami, a tamta kupiła sobie nowy samochód. Stary jak tylko się dobrze napił, ze złości powybijał jej w nim szyby. Od tamtej pory matka pracowała u niej już tylko na te szyby. Drugi miesiąc. Marek nie miał pojęcia z skąd matka brała na jedzenie, ubranie i dom. Ale mało go to obchodziło, dziś najważniejsza była tajemnica.

Na miejscu był już za dziesięć trzecia, co u takiego chłopaka nie powinno się raczej zdarzyć. Krzysiek już czekał, co w zasadzie zakrawało na cud. Zanosiło się na coś wielkiego.

– Dobra mów. – Marek głośno przełknął ślinę. – Szybko.

– OK. – Krzysiek wyglądał tak jakby był na obiedzie z przewodniczącym Rady Polityki Pieniężnej. – Wszystko po kolei. I jak oni mnie tak trzymali to nadjechała policyjna suka…

– Skuli cię w obrączki? – Marek wprost wyłaził ze skóry. – Słyszałem, że byłeś na dołku, co? Byłeś?

– Nie przeszkadzaj. Zaczęli rozmawiać. Najpierw to grzecznie ochroniarze pokazywali jakieś papiery. Ale jak gliniarze zaczęli gadać przez betoniarę, to wtedy wkurzyli się i proszę ciebie wyciągnęli taką legitkę jak na amerykańskich filmach i, nie uwierzysz, z taką samą blachą…

– I wtedy cię skuli w obrączki. – Dokończył Marek. – I do suki.

– Marek! Weź przestań! Jak oni się kłócili, to na chwilę postawili mnie na ziemi, a ja jeps, i do środka. Drzwi na piętro, tam gdzie jest wypożyczalnia i czytelnia były zamknięte, to ja do piwnicy. Zupełna ciemność.

– Nie bałeś się?

– No, co ty! Normalnie czułem się jak na gigancie. Kumasz?

– No.

– Schowałem się za pierwszym zakrętem i czekałem aż sobie pójdą, a tu ten kot znowu zaczął miauczeć.

– Miałeś stracha wtedy, powiedz, że miałeś. – Marek poszturchiwał Krzyśka w bok.

– Trochę, bo ten kot przylazł do mnie i zaczął się obcierać. Wtedy coś usłyszałem. Takie słabe buczenie, jakby mały silnik chodził gdzieś nie daleko. Zapaliłem zapałkę…

– Nosisz ze sobą zapsy, starzy cię jeszcze nie nakryli?

– Trzeba umieć schować! Patrzę, a tu stoi ta skrzynia, tylko wieko ma otwarte…

– I co tam było?

– Nic!

– Jak to nic? Pusta?

– Nie głupku, zapałka mi się skończyła. Zapaliłem następną. Zajrzałem do środka i… – Tu zawiesił dramatycznie głos. – …Zobaczyłem trumnę.

– Idź. Teraz to już pojechałeś po całości. – Marek kilkakrotnie postukał się w czoło. – Taki to wiesz…możesz zasrańcom i tym bogatym burakom, co chodzą do pierwszego. Myślałem, że jesteś gość, a ty…

– Co! A może chcesz sam zobaczyć?

– Ty! Cwany Julek. Dziś poniedziałek, biblioteka zamknięta.

– Dobra. To jutro po szkole. – Krzysiek bardzo chciał żeby Marek mu uwierzył. Ale nie miał innego dowodu, oprócz samej trumny w bibliotecznej piwnicy.

 

Koniec

Komentarze

Tu i ówdzie podczytałem. Może coś innego autor spróbuje wkleić?
Pozdrawiam. 

Dzięki stary za słowo.

Już myślałem, że opko (zdaje się, że pod taką nazwą figuruje ta forma wypowiedzi - trochę to dziecinne, poprzez zdrobnienie, ale być może doskonale tłumaczy sam jej charakter- trudno!) zdechnie sobie w kątku na starość a tym czasem 2.0!

Temat jest rozwojowy i wkleję z pewnością (nie mógłbym tego tak zostawić) jakiś c.d.n. Jeśli jednak uważasz że popełnienie następstwa może stać się przestępstwem do zajrzyj do Parowskiego. Posiada ON już trzy moje teksty z serii "Nie klękajcie przed moim domem" (zaledwie szkice części pierwszej "Alchemnich" z rozdziału "Methasis".

Rdzewieją, (co po niektóre) trzeci miesiąc.

Uważam, że są nieco lepsze, (choć to jedynie subiektywna ocena - nikt ich nie czytał!) już chociażby z tego względu że włożyłem w nie dużo serca, mając na względzie sfabrykowanie jakieś epickiej sagi (?)

Maćkowi Parowskiemu w robotę nie wchodzę. Jak coś ma i obiecał autorowi odpisac, zrobi to niechybnie. Tymczasem możesz spokojnie bawić się na tej stronie. To też jest przyszłość, to też jest droga do pisma.
Pozdrawiam.

Jestem zobowiązany.

Pozdrawiam

Mikros

Całkiem pomysłowe, choć łączenie na prawym nadgarstku jest słabe. Niewyraźne, trochę się zlewa. Za to twarz jak najbardziej dobra! :)

Nowa Fantastyka