- Opowiadanie: Ryan_gno - Świat nie upadł od razu

Świat nie upadł od razu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Świat nie upadł od razu

Epilog

 

Świat nie upadł od razu. Był to długi, powolny proces. Pomimo tego nikt nie był w stanie go zatrzymać.

Kryzys gospodarczy rozpoczął się w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Ekonomiści przedstawiali wiele teorii na temat jego powstania. Skutki dostrzegalne i groźne dla świata pojawiły się w momencie, w którym wartości nieruchomości przestały wzrastać, a chwilę po tym momentalnie spadać. Amerykański rząd szybko rozpoczął interwencję w rozchwianą gospodarkę. Stany tonęły wraz ze wzrostem zadłużenia, a zwiększony w celach stabilizacyjnych deficyt budżetowy, wbił ostatni gwóźdź do trumny. USA całkowicie upadło gospodarczo, tracąc dominującą pozycję polityczną. Chiny posiadające amerykańskie obligacje i bony skarbowe na chwilę stały się nowym imperium. Ich agresywna polityka wobec Stanów i sąsiednich państw, wymogła od Europy kolejny wyścig zbrojeń. Schyłek dolara spowodował szok na rynku walutowym . W Stanach i w większości państw Europy wybuchały zamieszki. Kolejne korporacje upadały, a bezrobocie rosło w zastraszającym tempie. Niezadowoleni ludzie wyszli na ulice. Rządy większości krajów, pomimo sprzeciwu ONZ, wprowadzały stan wojenny wysyłając naprzeciwko demonstrantów armie. Mniejsze państwa europy zaczęły kolejno bankrutować, pozostając bez dostaw żywności i energii. Kanada, Francja i Wielka Brytania zdecydowały odejść od NATO. Wkrótce sama organizacja została rozwiązana. Dawne państwa członkowskie zamieniły się w małe enklawy broniąc własnych surowców. Kolejne państwa, nie będąc samowystarczalne, upadały. Mapa Europy zaczęła przypominać puzzle z pogubionymi elementami. Około 2034 r. Chiny zajęły Iran, Pakistan i Mongolie. Co dokładnie działo się później nie wie już nikt. Wszechobecny chaos i prawo wojenne, skutecznie zlikwidowały wolne media. Rosja wchodząc w Unię z Chinami zestrzeliła amerykańską satelitę Sancom 2. Był to początek końca, mocarstwo nie dokonało już żadnego podboju.

Kto pierwszy wystrzelił głowice? Chiny? Rosja? Stany? A może rakiety nie pochodziły od nich? To już nieistotne. Błąd człowieka, czy maszyny – nieistotne. W dwadzieścia minut po pierwszym ataku głowice spadły na wszystkich kontynentach, a kilka godzin później bombowce doleciały do swoich celów. Wymiana ciosów nie trwała dłużej niż sto godzin. Dawny świat zniknął pozostawiając po sobie skażone ruiny przypominające o swojej dawnej potędze. Niemal całe życie na Ziemi zostało unicestwione.

Kiedy Świat zaczął się zbroić, rozpoczęto masową budowę podziemnych schronów przeciwatomowych, mogących zapewnić autonomiczną egzystencję i funkcjonowanie. Było to ostatnie wielkie przedsięwzięcie ludzkości. Model wojny zmienił się znacząco od XX w. Schrony zapewniające funkcjonalność przez czternaście-trzydzieści dni były już niewystarczające. Głowice posiadane przez większość mocarstw dawno przekroczyły moc dwustu megaton. Jedna taka bomba odpowiada dwunastu tysiącom zrzuconym na Hiroszimę.

W Polsce, ewakuacja zaczęła się za późno. Od początku wszystko szło źle. Dowódcą pełniącym funkcje kierownicze brakowało doświadczenia i kwalifikacji. Kiedy syreny w końcu zawyły, zareagowali nieliczni, głównie szkoły i szpitale. Większość mieszkańców biorących alarm za ćwiczebny zbyt późno zrozumiała realność zagrożenia. Kiedy ludzie umierali na stanowiskach swojej pracy, wrota schronów były już pozamykane . Komory mieszkalne krypt nie były zapełnione nawet w jednej trzeciej.

Szczęśliwcy zamieszkujący większe miasta zginęli szybko. Ogromne promieniowanie cieplne spaliło wszystkie obiekty w odległości setek kilometrów. Fala uderzeniowa zmiotła popiół, który powrócił w postaci opadu. Niedługo później krwawe żniwo zaczęła zbierać choroba popromienna.

Ekosystemy uległy całkowitej destabilizacji. Pyły i dymy, które dostały się do atmosfery spowodowały gwałtowne obniżenie temperatury. Roślinność poczęła umierać.

Wielu ludzi na powierzchni przeżyło, nie przeżyła jednak cywilizacja. Runęła wraz z miastami – zginęło człowieczeństwo. Byt obracał się już tylko na zaspokajaniu pierwotnych instynktów. Znikły normy i konwenanse, znikła wiara i wzniosłe ideologie, znikła miłość i empatia – została pustka…

 

I

 

Gniezno, 21 listopada 2035 r.

Schron „Tangens"

Trzysta dwadzieścia jeden dni po dniu „0"

 

 

Jacek Regent leżał w swoim łóżku, oczekując porannej audycji radiowej. Obudził się godzinę temu i od tamtej pory nie mógł już zasnąć. Od dłuższego czasu zastanawiał się, czy cała Wielka Wojna nie wyszła mu na dobre. Przed kataklizmem był nikim, jednym z tysiąca bezrobotnych, którzy utracili stanowiska w czasie kryzysu gospodarczego. Dawniej ledwo wiązał koniec z końcem. Żył od pierwszego do pierwszego, co dzień zasypiając z lękiem

o kolejny ranek. Tu, w schronie, nie musiał przejmować się prawie niczym. Dostawał regularne posiłki, posiadał własny pokój.

Skrzypienie megafonu przerwało zadumę. Z urządzenia dobiegła znajoma piosenka, puszczana co dzień rano przez obsługę schronu.

Dziewczyno, o!

Spójrz na misia, o!

Jacek powoli uniósł się na łokciach, przetarł załzawione oczy i spojrzał na zegarek umieszczony nad biurkiem. Wskazówki wskazywały minutę po siódmej, dokładnie jak każdego ranka od trzystu dwudziestu jeden dni.

Dzień dobry obywatele! Mamy dziś niedzielę,21 listopada 2044 r. Przypominamy, że o godzinie dwunastej odbędzie się „loteria" – obecność obowiązkowa. Miłego dnia!

Dla dwóch osób będzie to ostatni dzień, pomyślał Jacek. Loteria, kto wymyślił tę błazeńską nazwę. Z drugiej strony, Regent wolał ten czarny humor niż patos wylewany wiadrami na wieczornych kazaniach. „Poświęcenie dwójki, ratuje setkę." Zasada była prosta, w trzecią niedzielę każdego miesiąca losowano dwa nazwiska. Ich właściciele, po uprzednim wyposażeniu w zestaw indywidualnych środków ochrony przed skażeniami, byli zobowiązani opuścić kryptę do zmroku. Biolodzy nawalili. Sztuczne uprawy nie wydawały zdrowych plonów od pół roku. Kiedy kadry logistyczne przeliczyły pozostałe zapasy stało się jasne, że pożywienia dla pięciuset osób zamieszkałych w schronie starczyłoby zaledwie na dwa lata. „Loterie" nie były naturalnie jedynym środkiem zaradczym podjętym przez dowódców krypty. Surowo zabronione stało się odbywanie stosunków seksualnych poza ustalonym harmonogramem (przy odpowiednich zabezpieczeniach). Pary przyłapane na akcie miłości –

– nie stosując się przy tym do ustalonych reguł – podlegały natychmiastowej karze opuszczenia schronu. Od pewnego czasu działo się coś jeszcze. Coś, o czym nie mówiło się głośno. Odsetek zgonów osób przekraczających sześćdziesiąty rok życia wzrósł w zastraszającym tempie. „Najzupełniej nienaturalna śmierć naturalna". Nieetyczne? Tak, zdecydowanie. Nikogo to jednak nie interesowało – nikt nie protestował. Najważniejsze było przeżyć i wyjść na powierzchnię z szansą przetrwania. Tak, skonstatował Jacek, wyjść z tej cholernej dziury i od nowa zbudować świat – byle nie za wcześnie.

Za drzwiami pomieszczenia narastał zgiełk, kolejni mieszkańcy opuszczali swoje kwatery udając się do węzłów sanitarnych. No Jacek, pora wstawać, czuję, że to będzie dobry dzień.

 

~

 

Łaźnia była już niemal całkiem pusta, zaledwie jedna trzecia, spośród setki kabin prysznicowych była zajęta. Jacek odłożył kosmetyki i ręcznik na półkę, po czym ruszył w kierunku natrysku.

-Regent! – Jacek spojrzał za siebie. Wywołał go żołnierz przywdziewający właśnie ciężkie buty. Dopiero po chwili rozpoznał w nim Bogusława Marciniaka, starego druha, z którym chodził do jednej klasy w szkole zawodowej.

-Choć tu, szybko! – Ponaglił wojskowy.

-Spokojnie stary. Co się dzieje?

-Słuchaj mnie uważnie! – Rozkazał Bogusław, łapiąc Jacka za ramię. – Losowanie już się odbyło…

-Przecież…

-Nie przerywaj mi do cholery! Zostałeś wybrany. Ty i ten świr, Łukasz.

-Co? To przecież niemożliwe! Jest dopiero dziesiąta, o czym ty mówisz, co to za brednie?

-Nie bądź głupi Jacek! Myślisz, że wojskowi ryzykowaliby dupy własne, albo dawnych bogaczy? Może dzieciaków, którym co dopiero wyrósł mech pod nosem?! Oni są ostają świata i w ich rękach będzie leżeć jego odbudowa. – Żołnierz rozejrzał się nerwowo po pomieszczeniu. – Losowania zawsze były sfingowane. – Kontynuował szeptem. – Może od początku o to chodziło – pozbyć się pospólstwa i stworzyć utopię. Świat doskonały bez tłuków takich jak my. Przed wojną byłeś kolejnym bezrobotnym wyrzutkiem, kotwicą ciągnącą świat ku upadkowi. Wojna Cię uratowała, a „Oni" Ci tego nie wybaczą. Tam na górze… Jacek, do cholery, co z Tobą?

Regent nie mógł ustać na nogach. Usiadł powoli na ziemi zapierając się rękami o ścianę. Poczuł spazmatyczny ból żołądka, a do jego oczu napłynęły łzy. Chciał coś mniszyć, przywalić komuś w twarz – nie mógł. Mógł tylko krzyknąć, skorzystał. Nagle pociemniało mu przed oczami, czuł jak traci świadomość. Nie stawiał oporu, po prostu zasnął.

 

 

~

 

 

Ogród wyglądał magicznie. Słońce leniwie wyłaniając się zza widnokręgu, rozbijało swe promienie o poranną rosę, tworząc piękne iluminacje. Każde drzewo otaczał świetlisty owal, przypominający aureole roztaczane wokół świętych. Intensywnie zielona trawa, sprawiająca wrażenie nie zburzonego oceanu, prowadziła pomiędzy wąskimi alejkami krzewów wprost do furki działki Regentów.

Jacek uwielbiał spędzać tam czas. Nieduża połać terenu należąca do jego rodziców , zawsze kojarzyła mu się z beztroską zabawą. Działka mieściła kilka jabłoni, sadzonkę pomidorów i patiszonów. W centrum ogródka znajdowała się prosta drewniana huśtawka, na której bawił się mały chłopiec. Ubrany był w białą koszulę do połowy zakrytą jeansowymi rybaczkami. Lekki wiatr czochrał jego długie, lokowane włosy, które co rusz spadały mu na oczy. Maluch był roześmiany – jedno spojrzenie w jego błękitne oczy pozwalało sądzić, iż pozostając w ekstazie dawno zapomniał o całym świecie. Taki był Regent – cieszył się z małych rzeczy. Zawsze był ponad przeciętny, choć bynajmniej nie ukazywało się to w rekordach popularności, czy życiowych osiągnięciach. Nie! Jacek chodził do katolickiej szkoły podstawowej. Już w tamtym okresie – bardzo szybko – ukształtował się jego ostateczny charakter. Regent nie starał się o jakąkolwiek akceptacje w grupie, wystarczało mu kilku najbliższych kolegów. Szybko zrzucił z siebie maskę trzpiotliwego „cwaniaczka" – zszedł w cień. Życie, jak życie. Uciekało mimochodem, przebiegając według niby-idealnego schematu. Jacek nie pił, nie palił, nie brał narkotyków. Jedyne dziewczyny od których nie stronił żyły w jego głowie – idealne, dystyngowane, ale przede wszystkim nie mogące zranić. Młody Regent po dwuletniej szkole zawodowej rozpoczął prace w supersamie, aby nigdy nie awansować z posady sprzedawcy. Przed wojną, jak wielu, został bezrobotny, wierząc, że może to właśnie kataklizm – obrót spraw o 180 stopni, zmieni jego życie. Zapytacie co, w takim razie, jest niezwykłego w Jacku? To proste – nigdy(!), nigdy na nic się nie skarżył. Może łkał gdzieś głęboko w sobie, lecz nigdy nie okazał tego innym. Wiecznie pogodny, miły… Przegrany.

Wiatr zawiał mocniej. Bujnie zielone krzewy ustąpiły miejsca niskim, karłowatym drzewkom. Równie ścięta trawa zniknęła pozostawiając po sobie wyjałowioną twardą ziemię, porozdzielaną kraterami. Naokoło pustynia, a gdzie podział się chłopiec?

-Jacek! Jacek! – Ciszę przerwał przeraźliwy krzyk kobiety – Chłopcze!

 

 

 

~

 

 

-Jacek! Jacek!

Regent ocknął się ze snu. Znajdowali się, wraz z Bogusławem, w którymś z licznych, schronowych kantorków. Jacek spróbował wstać – wszystko wokół zawirowało, upadł – jakby przygnieciony tonową sztangą – na ziemię. Głowa odezwała się tępym bólem.

-Idioto! Wiesz ile kłopotów mogłeś mi narobić! – Wykrzyczał zdenerwowany Marciniak. Kiedy spojrzał na twarz Jacka – zapłakaną i obojętną – zniżył ton, czując się zakłopotany. – Zacząłeś skrzyczeć jakbym obdzierał Cię ze skóry. Dużo nie myśląc palnąłem Cię w łeb i wyprowadziłem, apelując zebranych gapiów o spokój. Do ciężkiej cholery, Jacek! Myślisz, że ludzi się domyślą?

-Ja… Ja… Nie wiem. Przepraszam Boguś. To… To… Kurwa! Ja nie chcę umierać! – Regent znów zaczął dusić się płaczem.

-Uspokój się! Nic nie wiadomo. Ogromny impuls magnetyczny zniszczył wszystkie urządzenia elektryczne, pomimo całych tych zabezpieczeń. Nie wiemy jak jest na górze. Nie mamy łączności z żadnym innym schronem. Technicy co prawda zmienili przepaloną instalację, ale łączność radiowa nie istnieje. Według przewidywań mieliśmy oberwać jedną rakietą o mocy 1 Mt. Trafienie bezpośrednie. Żadnej tarczy – nic! Zdarzają się oczywiście niewybuchy. – Marciniak splunął, po czym kontynuował widzą nieco pogodniejszą twarz Jacka. – Nawet jeśli dostaliśmy, minął już rok, nie? Większość promieniotwórczych pierwiastków już nikomu nie zagraża. Taki jod na przykład – okres jego połowiczego rozpadu trwa jakiś tydzień. Co tam dalej… Mamy stron i ten, Cet, nie, Cez! Te dranie jeszcze działają, owszem. Ale nie zabiją Cię, wywołują nowotwory – ale o to możesz martwić się za jakieś dwadzieścia lat, zresztą i przed wojną był taki bajzel. Genetycznie modyfikowana żywność, spryskiwanie roślin, bracie! Doktorkowie mówili coś o mutacjach, jest też wojsko – bądź co bądź to jednak wojna. Może została zawieszona, może nie. Czort wie co zobaczysz na górze. Pustynie, a może nienaruszone Gniezno. Góry trupów, bądź działające osiedle. Ale, do cholery, nie zginiesz! Wszystko usłyszysz na odprawie, po loterii. Teraz leć już, nie masz dużo czasu…

-Boguś, dzięki druhu…

-Nie masz za co dziękować! Dalej, nie zatrzymuj się obywatelu! To pomieszczenie służbowe!

~

 

W głównej komorze schronowej, nazywanej Rynkiem, wrzało. Większość miejsc siedzących była już zajęta. Wokół pałętało się pełno dzieciaków i młodzieży – uczniów dawnych szkół ponad gimnazjalnych. Jacek przedzierając się przez tłum nie mógł oprzeć się wrażeniu, że sytuacja ta niczym nie różni się od przedwojennych jarmarków. Jak wcześniej, tak i teraz, nie ma się za bardzo z czego cieszyć – a jednak! Najmłodsi mieszkańcy znaleźli ciupkę miejsca, by zagrać w klasy. Starsi chłopcy nie dostrzegli nic złego, aby pouganiać się za przykrótkimi spódniczkami dziewcząt. Staruszkowie (ci którzy pozostali przy życiu) rozprawiali w małych grupkach, o wciąż pogarszającym się, parszywym życiu i własnych dolegliwościach trawiennych. Tylko osoby w wieku Regenta siedziały spokojnie pocieszając się nawzajem i od czasu do czasu pokrzykiwały na swoje pociechy.

Jacek przedostał się na drugi koniec obszernej sali, znajdując miejsce obok automatu z kawą.

Gdzie jesteś cholerny świrze? – Pytał w myślach szukając wzrokiem Łukasza. – Ile bym dał, by znowu być jak te dzieciaki. Nie przejmować się niczym – żyć z dnia na dzień. Nie ważnie gdzie – na górze, czy tu w schronie. Żyć codzienną monotonią, lub być popapranym ekscentrykiem. Życie nie jest piękne, lecz śmierć jest za dużym ryzykiem. Pewnie nikt tutaj nie zrozumiałby tych słów. Kiedyś jednak dotrze to do wszystkich. W chwili kiedy Kostucha stanie o centymetr od nich. Ludzie Ci zrozumieją wagę każdej łzy i każdego uśmiechu, kropli potu i błogiego odprężenia. Wówczas wybuchną śmiechem na myśl o dotychczasowych problemach. Zapomną o pieniądzach i troskach. Zapomną o najbliższych, na wierzch wyjdzie tylko najsilniejszy samolubny instynkt – wola przetrwania. Wszyscy zapomną o Bogu, na rzecz tego co pewne… Co materialne. Każdy oddech…

Witam mieszkańcy!

Ryk megafonów przerwał rozmyślania Regenta. Zebrani ludzie ucichli.

Za pięć minut zaczniemy losowanie. Proszę zająć pozostałe miejsca. Dzieci prosimy o powrót do rodziców, lub przydzielonych opiekunów. Ewentualne zguby, lub zastrzeżenia proszę zgłaszać patrolującym żołnierzom.

Jacek rozejrzał się po rynku. Obecny obraz nie przypominał już wesołego jarmarku. Dzieci ze spuszczonymi głowami posłusznie wracały do opiekunów, a młodzież ustawiła się pod ścianami. Nagle pośród smutnych twarzy oczy Regenta wyłowiły Łukasza. Nie miał więcej niż czterdzieści, czterdzieści pięć lat. Był dobrze zbudowany – widać to było nawet pod kocem, którym się okrywał. Twarz pokrywała długa, nierówno ścięta broda. Zapewne i tak skrócona na rozkaz wojskowych. Mówiąc najogólniej wyglądał jak bezdomny. Dawno przegrany menel, który tonie z każdą wypitą flaszką. Uzależnienie tłumaczyłoby zresztą bladą cerę i roztrzęsione ręce. Jednak mimo wszystko nie wygląd wywoływał największe obrzydzenie i lęk. Emocje te były zarezerwowane dla marsowego wyrazu twarzy i martwego spojrzenia. Spojrzenia skierowanego gdzieś daleko, daleko poza to co faktycznie można dostrzec. Jacek znał ten wzrok, posiadał je jego dziadek. „Frontowe spojrzenie" – tak na to mówiono. Ponoć każdy kto za długo walczył i widział zbyt dużo okropności go ma. Czyżby nasz świr był byłym wojskowym?

-Powstań! – Przed tłum, z pokoju obsługi schronu, wyszedł dowódca placówki. Starszy mężczyzna, w stopniu generała, którego okulary mogłyby spokojnie konkurować z denkami od butelek.

-Spocznij! Proszę usiąść. – Zaczął wojskowy, korygując wysokość mikrofonu, ustawionego na podeście. – Witam wszystkich w kolejnym smutnym dla nas dniu. Dziś pożegnamy dwójkę mieszkańców. Pamiętajmy, że ich poświęcenie nie pójdzie na marne. Opuszczenie schronu umożliwi dalszą, spokojną egzystencję większej grupy ludzi, a co za tym idzie całej cywilizacji.

-Zawsze to samo – westchnął pod nosem Jacek.

-Proszę… Prosimy, aby wytypowani przyjęli swoje powołanie spokojnie. Pomimo całego defetyzmu rozsiewanego w schronie, warunki na zewnątrz pozwolą wybrańcom dojść do najbliższego punktu ewakuacyjnego, który niewątpliwie został ustawiony. Wojsko Polskie nikogo nie skazuje na śmierć. Priorytetem jest ogół, dopiero za nim stoi jednostka.

-Przejdź w końcu do rzeczy, jasna cholera. – Wymamrotał głośniej niż przewidywał Regent.

-Proszę o podanie listy. Drodzy mieszkańcy! – Zaczął dowódca rozdzierając kopertę. – Zawiadamiam z przykrością, że dziś – generał zerknął na listę – pożegnamy Jacka Regenta i Łukasza.

Tłum westchnął. Jacek wciąż przyglądał się Łukaszowi – pokerowa twarz nie drgnęła. Żadnej spodziewanej reakcji, choćby szpetnego przekleństwa, nic.

-Wybranych… Proszę o ciszę! – Przekrzykiwał tłum posiwiały nadzorca. – Wybranych proszę o stawienie się za pół godziny w sali konferencyjnej.

Jacek wstał z miejsca – chciał jak najszybciej opuścić salę, unikając apokryficznych kondolencji ze strony pozostałych mieszkańców.

Po co strzępić sobie język? Ja umieram, wy żyjecie dalej.

 

~

Jacek zamknął się w swojej sypialni. Z szafki w biurku wyciągnął paczkę czerwonych „Routów", z trudem przemyconą do schronu. Palenie było tu surowo wzbronione, ale co mi zrobią? Wyrzucą? Pomyślał Jacek odpalając papierosa. Powinienem iść do spowiedzi? Nigdy, po bierzmowaniu nie chodziłem do kościoła. Niekiedy chciałem zmusić się do wiary, ale nie potrafiłem. Rodzice karali mnie z oportunizm – sprzeciw wobec coniedzielnych wycieczek do świątyni. Był to zresztą mój jedyny bunt. Mówi się, że nie ma chrześcijańskich, czy islamskich dzieci – są tylko religijni rodzice. Jeśli tak, żałuję że moim nie wyszło. Wiara w Boga i cuda jest taka prosta. Zło po jednej stronie, a dobro po drugiej. Idealne wytłumaczenia – nieśmiertelność, człowieczeństwo… Każda religia na swój sposób, zapełnia człowiecze luki – wytępia wady. W zamian za własne, jakże czasem bolesne, postrzeganie daje nam zbiór uniwersalnych regułek i zasad. Jeśli Bóg istnieje kogo woli – zatwardziałego ateistę, czy hipokrytę biegnącego na wszelki wypadek do spowiedzi, bo nigdy nic nie wiadomo? Kochana mamusiu, dlaczego do cholery nie nauczyłaś mnie składać rączek w nadziei na lepsze jutro? W ogóle, czy można przygotować się na śmierć? Jeżeli nawet wiedziałbym co zrobić, czy starczyłoby mi sił? Człowiek zawsze, w każdej chwili, żyje nadzieją. Gry losowe, przedwojenne kolektury. Pytaliście kiedyś osobę stojącą w kolejce po kupon, czy wierzy w wygraną? Zawsze ta sama wymijająca odpowiedź, skwitowana uśmiechem. Nie, tyle lat chodzę już po tym świecie i nigdy nic nie wygrałem. Więc po co, do cholery, wydajesz pieniądze? Czym byłby człowiek bez jakiejkolwiek wiary?

Ktoś zapukał do drzwi. Jacek, pod wpływem impulsu, wrzucił paczkę z powrotem do szafki. Końcówkę papierosa wetknął za megafon i machając rękami, rzucił się w kierunku drzwi.

-Kto tam?

-Otwórz. – Odpowiedział metaliczny głos.

-Komu, cholera?! Kto to?

Cisza.

Jacek niepewnie nacisnął klamkę.

-Łukasz?

-We własnej osobie. – Mężczyzna z uśmiechem, wyciągnął rękę w kierunki Jacka. Na ten widok Regentowi przeszły po plecach ciarki.

-Czego chcesz? – Zapytał łamiącym się głosem, nie podając ręki.

-Zostało nam dziesięć minut, chciałem Cię poznać.

-Po co? My tam umrzemy, wiesz? Nic tego nie zmieni!

-Nic Alea iacta est. Nie chcę nic zmieniać.

-Co…? – Wycedził, nie wiele rozumiejąc, Jacek.

-Umrzemy, można nawet powiedzieć, że po to się urodziliśmy.

-Nie boisz się?

-Czego?

Śmierci!

-Prawdę mówiąc ja już nie żyję. Umarłem tam na górze, razem z przyjaciółmi…

-Rodziną?

-Nie, nie. Nie założyłem rodziny, miałem trochę inne, hm… Priorytety. Co za różnica, czy teraz będę wstawał rano tylko po to żeby jeść i srać…? Rozumiesz? Jedyne życie jakie znam zostało spalone razem z wieżowcami i całym naszym pieprzonym dwutysięczno letnim dorobkiem. Jaki sens ma patrzenie na tańczące, na ścianie cienie, samemu będąc przykutym do ściany?

-Cienie?

-Nieważne, chodźmy już. A! I weź papierosy, jeżeli byłbyś tak dobry, chętnie się poczęstuje.

 

~

 

Obaj szli długim korytarzem prowadzącym wprost do dowództwa. Jacek przyglądając się bacznie Łukaszowi dostrzegł na jego policzku sporą, najprawdopodobniej ciętą, bliznę, wcześniej zasłoniętą posklejanymi włosami.

-Mam ich więcej. – Powiedział mężczyzna, zauważając rosnącą ciekawość Regenta. – Przed wojną moja praca nie należała do najbezpieczniejszych.

-Byłeś żołnierzem?

-Nie, trudniłem się czymś zupełnie innym, choć muszę przyznać, że i my byliśmy kiedyś faktyczną potęgą.

(My? Jacy my? Faktyczną potęgą? O co mu chodzi?)

-Jacek! Choć tu. – Wykrzyczał ktoś za plecami mężczyzn. Był to Bogusław, stojący pod ścianą. Na jego twarzy malował się niepokój, wciąż rozglądał się wokół.

-To mój stary kolega, pożegnam się i zaraz wrócę. – Zwrócił się do Łukasza Jacek. – Chwilunia.

Regent podszedł do wojskowego.

-Masz! – Żołnierz wyciągnął w kierunku Jacka mały pakunek, zawinięty w białą szmatkę. – To pistolet, schowaj go… Regent…wiesz jak wygląda śmierć wywołana ogromnym promieniowaniem? Zaczyna się od jelit, to one nawalają pierwsze. Będziesz umierał leżąc we własnym gównie… Cholera! Nie tak to miało zabrzmieć. Jacek…

-Co? Boguś, niedawno mówiłeś, że nic mi nie grozi, że nie ma promieniowania, ani…

-Musiałem Cię jakoś uspokoić, nie? Może tak właśnie jest, nie wiem. Mówiłem, straciliśmy łączność. Poza tym promieniowanie to… Jest wojna – jeżeli napotkasz wojsko, nieważnie nasze, czy nie, zostaniesz potraktowany humanitarną kulą w łeb. Jest to najlepsze co może Cię spotkać, naprawdę. Jeśli jednak porzucono tereny jałowe, a jakiś odsetek ludzi przeżył, panuje anarchia. Brat zabija… Zabija, cholera, zjada brata. Wcześniej, bądź później go gwałci – a może tylko jego niestrawną część. Jacek…

-Ty skurwysynu! – Wyszeptał hamując łzy, nie chciałby Łukasz widział go płaczącego.

-Nic nie mogę zrobić! Nic! Wolisz być okłamywanym, proszę. Na górze jest świetnie, bezpiecznie, no i jaka pogoda! Lepiej? Wciśnij paczkę za pazuchę. Od kwatermistrza dostaniesz flaszkę, nawal się i na Boga, jeśli nie spotkasz panów w zielonych mundurkach, gadających po chińsku – zakończ to. Tak będzie lepiej… Jacek, przepraszam. Nic nie mogę zrobić, choćbym bardzo chciał.

Regent nie odpowiedział.

-Mieszkańcu, nie zatrzymywać się! Do dowódcy, w te pędy!

 

~

 

Pomieszczenie dowódcze składało się z dwóch części – Sali konferencyjnej i biura zastawionego metalowymi meblami, mieszczącymi sterty papierów. Jacek kierując się za prowadzącym ich żołnierzem pomyślał, że to „teczki" mieszkańców. Nawet tu, głęboko pod ziemią, nadzór i informacje były najmocniejszymi kartami decydującymi o statusie w nierównej grze o pozycję.

W sali konferencyjnej, wraz z Łukaszem, zajęli miejsce za długim drewnianym stołem, z którego, co kilka centymetrów wyrastały mikrofony. Dowódca placówki z kapelanem dołączyli do nich po chwili. Uwagę Jacka natychmiast skupiły papierosy dzierżone przez wojskowego.

-Palicie panowie?

-Czyżby ostatnia wola skazańca? – Zapytał ironicznie Łukasz.

-Nie… Możemy rozmawiać inaczej – ja stanę się przenajświętszym generałem trzymającym na szali wasze życia, wy moimi poddanymi. Domagać się będę chorego kultu, w zamian obiecując obłudnie ułaskawienie. Tylko po co? Nie da się nic zmienić – ktoś musi zastać poświęcony, padło na was. Paliliście kiedyś Marlboro? Trzydzieści złotych za paczkę.

-Co czeka nas na górze? – Zwrócił się w kierunku dowódcy Jacek, wyciągając papierosa z podanej mu paczki.

-Według mnie, czy oficjalnych oświadczeń?

-Która wersja jest prawdziwa?

-Tego nie wiem, nikt nie wie. Najprawdopodobniej ujrzycie sczerniałe od ognia budynki, a właściwie ich ruiny. Wszystko spowite popiołem i rozkładającymi się trupami. Jeśli chodzi o radioaktywność, to właśnie popiół stanowi najgorsze zagrożenie, ale to nie jego powinniście się bać najbardziej. Teoretycznie wojnę przegrał cały świat, praktycznie jedne stronnictwa nadal trzymają się lepiej od innych. Człowiek nadal zabija i niszczy. Dla korzyści, zemsty… Zaspokojenia chorych fascynacji. Ludzie którzy przeżyli atak w prowizorycznych schronach i piwnicach teraz walczą między sobą o podstawowe środki niezbędne do życia. Kiedy żołądek przyrasta do kręgosłupa, człowiekiem rządzą najpierwotniejsze instynkty…

-Kanibalizm? – Przerwał Regent.

-Na pewno. Według wojskowych konwencji, na górze powinny znajdować się posterunki wojskowe, a tereny wokół schronów winny być patrolowane. Zważywszy jednak na fakt, że jakakolwiek organizacja, która mogłaby to kontrolować pewnie już nie istnieje – zabić może was każdy. Wróg, czy sojusznik… – Dowódca przerwał na chwilę, starł pot z czoła i zerkając na kapelana zapytał. – Macie tu dziewczyny? Sympatie?

-Nie, nie. – Odparł szybko Jacek spoglądając na Łukasza, ten jednak unikał jego wzroku.

-Chcecie kobietę?

W sali zapadło milczenie. Czterej obecni mężczyźni patrzyli na siebie, siedząc nieruchomo. Jacek zastanawiał się co sprawiło, że pogodna twarz Łukasza, znów przybrała zmęczony wyraz, widziany wcześniej na rynku.

-Prostytutki. – Niespodziewanie przerwał milczenie kapelan.

-Czegoś tu, do cholery, nie rozumiem. Klecha proponuje mi usługi dziwki w miejscu gdzie „nie sterylny" seks jest surowo zabroniony? Gdzie spowiedź, co? Przebaczenie grzechów? Ideologiczne gadki? – Wybuchnął Regent.

-Znów to samo. Panowie, czy to naprawdę, aż takie dziwne? Świat, który znaliśmy zginął – spłonął w wskrzeszonym przez nas ogniu. Jednak my, jego dzieci i twórcy zarazem, przeżyliśmy. Razem z nami pozostały wady wykreowanego systemu. Myślicie, że człowiek jest w stanie czegokolwiek się nauczyć? Naprawić dawne błędy? Gówno! Tacy już jesteśmy – małostkowi, zadufani w sobie. Nadal wolimy burzyć niż budować. Słyszeliście skargi swoich sąsiadów, przedwojennych bogaczy? Mieszkanie obok tych brudasów, phi! Dupki nie potrafią zrozumieć, że teraz wszyscy taplamy się w jednym bagnie. Człowiek nigdy nie będzie równy człowiekowi. Zakazaliśmy seksu, pojawiły się prostytutki. Mogliśmy je wyrzucić, tylko po co? Szczeniary po szesnaście lat dają dupy wiecznie naburmuszonym tłuściochą z zakolami, żeby na chwilę poczuć się lepsze od koleżanek. Żony udają, że nie widzą. Mężom naturalnie wszystko pasuje. Wojskowi chodzą zadowoleni, a my – szczebel administracyjny – uniknęliśmy procesów o gwałty. Jest spokój? Jest. Tak było dawniej, tak jest teraz. – Dowódca znów starł pot spływający z czoła i zapalił papierosa. – To co, decydujecie się?

-Łukasz co o tym myślisz? – Brodacz nie odpowiedział, pokręcił tylko przecząco głową.

-Mam to gdzieś. Mówił pan ile maja lat?

-A jaką chcesz? – Po tym pytaniu kapelan poklepał Łukasza po ramieniu, po czym wyszedł, trzaskając drzwiami.

-Co mam do wyboru?

-Od dwunastu, do dziewiętnastu…

-Co?! To przecież…

-Bez różnicy. Twoja decyzja, nie chcę wiedzieć. Weź klucz. – Dowódca położył metalowy przedmiot na stole. Idź do magazynu chemicznego, przy węzłach sanitarnych. Kiedy skończysz przyjdź do kwatermistrza. Zaczekamy tam na Ciebie z Twoim nowym kolegą.

Jacek popatrzył jeszcze raz na Łukasza, po chwili podniósł klucz i ruszył w kierunku drzwi.

 

~

 

-Jak masz na imię?

-Czy to ważne?

-Nie wiem, jak myślisz?

-Nie.

-Ile masz lat.

-Dwadzieścia.

-Kłamiesz,

-Tak.

-Dlaczego?

-Dlaczego kłamię?

-Nie, dlaczego to robisz?

-Co?

-Jesteś tu, ze mną…?

-Dlaczego się puszczam?

-Tak, o to mi chodzi.

-Nie podobam Ci się?

-Mogłabyś być moją córką.

-Co z tego?

-Kiedyś, by mnie za to zamknęli.

-Kiedyś… Przeszłość nie istnieje, przyszłość nic już nie przyniesie. Została nam teraźniejszość.

-Możemy tu po prostu posiedzieć?

-Tak, myślę, że możemy. Na pewno nie oczekujesz niczego więcej?

-Przytulę Cię, dobrze… To wystarczy.

 

~

 

Kiedy Jacek wszedł do zbrojowni, wszystko było już przygotowane. Kwatermistrz spakował niezbędny ekwipunek do małych dwudziesto litrowych plecaków. Trochę hermetycznie zamkniętego jedzenia, pół litra wódki i dwa litry wody, pakiet przeciwchemiczny, mały licznik Geigera, maska przeciwgazowa i latarka.

-Jak się pan bawił? -Zapytał uśmiechnięty dowódca.

-Nie przedłużajmy tego…

-Jak wolisz… wolicie. – Poprawił się generał spoglądając na Łukasza. – Przeczytałbym wam instrukcje działania i inne pierdoły, ale…

-Ale po co.

-Tak… Chodźmy w kierunku wrót.

Generał w eskorcie dwóch podkomendnych doprowadził mężczyzn do przedsionka gazoszczelnego.

-Dalej pójdziecie sami. Kiedy nad wrotami rozbłyśnie czerwona lampka, drzwi wejściowe zostaną hermetycznie zamknięte. Wraz z zmianą światła na zielony, otworzą się przed wami wrota wyjściowe… Jest siedemnasta, niech Bóg ma was w opiece…

 

 

~

 

Czerwony…

-Co nas tam czeka.

-Śmierć.

-Tylko?

-Tylko.

-Co później?

-Nic, pustka. Sami siebie na to skazaliśmy.

-Próżnością?

-Tak, między innymi.

-O jakich cieniach wtedy mówiłeś?

-O nas wszystkich, o naszym nędznym bycie. Zastanawiałeś się, czy naprawdę istniejemy? Czy jesteśmy realni? Zbiór kłamstw – hipokryzja. W świecie dawnym i dzisiejszym. Sam widziałeś – człowieka nic nie zmieni…

Zielony…

-Łukasz, kim byłeś w przeszłości?

-Byłem księdzem… Byłem księdzem…

Koniec

Komentarze

Rodzice karali mnie z oportunizm - sprzeciw wobec coniedzielnych wycieczek do świątyni. Był to zresztą mój jedyny bunt.
Ściąganie na siebie kar = oportunizm?
Sporo błędów w zapisie dialogów.
Tak mi wpadło w oko podczas przeglądania tekstu. Jutro postaram się przeczytać.

Ciekawy pomysł, choć może niezbyt oryginalny, ale dobrze, że akcja toczy się na ziemiach polskich (pozdrawiam pierwszą stolicę Polan!). Jest sporo błędów, ale nie będę ich wypisywać. Po doświadczeniach z pewnym Autorem nie chcę uchodzić za WSZ. Ale do rzeczy: generalnie podobało mi się. Rozbudziłeś moją ciekawość i szkoda, że nie pociagnąłeś tematu dalej. Pozostał mały niedosyt.

Pozdrawiam

Mastiff

1. Ten wstęp jest pretensjonalny, a większość informacji niepotrzebna. Obligacje, surowce, ONZety nijak się mają do fabuły, więc po co o nich prawić. Resztę -- wydaje mi się -- lepiej wrzucić w usta któremuś z bohaterów. Poza tym trąci Falloutem.
2. Polska na plus.
-- Ksiądz na plus, ale tę postać przydałoby się rozbudować. Pierwsza rzecz, która mi się rzuca w oczy -- co robi duchowny w schronie, dlaczego nie padł, pomagając uratować innych. Jak sam przed sobą usprawiedliwia to, że przeżył i jak to na niego wpływa.
-- Podoba mi się zachowanie ludzi w bunkrze. Aczkolwiek w społeczności liczącej pięćset osób -- wydaje się -- wszyscy wiedzieliby, kto się z kim puszcza.
3. Brakuje kopa. Potrzeba jeszcze jakiegoś mocnego wydarzenia albo podkręcenia sceny z dziewczynkami. Pistolet w rękach kolesia poniekąd skazanego na śmierć?
4. Są buble językowe, ale całość fajnie się czyta.
Ode mnie takie porządne 4.
pozdrawiam

I po co to było?

Kolejne opowiadanie utrzymane w falloutowych klimatach. Wykonanie na plus, fabuła na minus, niestety nie znalazłem tu nic oryginalnego. Temat zdziczenia ludzkości w postapokaliptycznym świecie pojawia się praktycznie w każdej takiej opowieści. Całość źle zakończona, mozna powiedzieć, że urwane w połowie. Dam 3

"Chciał coś mniszyć, przywalić komuś w twarz" - literówka. Czy tam nie powinno być przypadkiem "niszczyć" lub "zniszczyć"?

"Działka mieściła kilka jabłoni, sadzonkę pomidorów i patiszonówę" - "patisonów"?

"Zacząłeś skrzyczeć jakbym obdzierał Cię ze skóry" - "krzyczeć" albo ewentualnie "skrzeczeć"

"Nic Alea iacta est" - mogę się mylić, jednak wydaje mi się, że "nic" nie wchodzi w skład tej łacińskiej sentencji.

"dwutysięczno letnim dorobkiem" - "dwutysiącletnim", jeśli już. Jednak, nawet opcja poprawna brzmi dziwnie, więc na przyszłość polecałbym unikać takich niefortunnych zwrotów.

"najprawdopodobniej ciętą, bliznę" - cięta może być co najwyżej rana. Blizna natomiast jest "długa" lub "podłużna"

Jeśli chodz o błędy, to rzucił mi się w oczy jescze fakt, że nie trzymasz się spójnie jednej osoby w narracji. Albo narrator jest trzecioosobowy, albo pierwszo. Jeśli wprowadzasz jakieś odstępstwa - przemyślenia bohaterów, komunikaty radiowe czy cokolwiek - musisz jakoś to zaznaczyć - chociażby kursywą czy cudzysłowem.
Poza tym możnaby było dopracować trochę dialogi.

To tyle o błędach. Ogólnie, tekst nie jest zły. Mnie tak osobiście się podobał, choć z reguły nie czytam postapokalistycznych opowiadać i, być może dlatego, nie dostrzegłem braku oryginalności, o którym pisali przedmówcy. O ile tekst nawet mnie wciągnął i naprawdę chciałem dowiedzieć się co bohaterowie znajdą po drugiej stronie zielonego światła, o tyle zakończenie trochę mnie rozczarowało. Na żadne z nurtujących mnie pytań nie dostałem odpowiedzi. Dostałem tylko urwaną, moralizatorską końcówkę. Oczywiście nie mam nic przeciwko moralizatorskości, jednak spodziewałem się czegoś lepszego.


Całość przyjemnie się czytało - zgodzę się jednak, że fabuła jakby urywa się w połowie. Jest kilka punktów zaczepienia do stworzenia zaskakującego zakończenia, które z pewnością mogłoby zamknąć usta marudzącym o braku oryginalności - co naprawdę jest na zewnątrz? co z pistoletem? dlaczego ksiądz miał niebezpieczne zajęcie i skąd te blizny? 

Moim zdaniem rozbieg dobry na 5, wszystko świetnie przygotowane, a potem zamiast wystartować - ktoś nam zgasił silniki....

Uwagi od syf. uważam za bardzo trafne - podpisuję się pod nimi. Dodałbym jeszcze, że dość dziwaczną scenę snu zastąpiłbym jakimś bardziej naturalnym wtrąceniem z opisem charakteru i przeszłości bohatera. Swoją drogą ten jego opis jakoś nie przydał się potem, więc raczej był zbędny. 

Wyłapałem kilka literówek i błędów gramatycznych do poprawy:
mniszyć - literówka
wprost do furki - literówka
ponad przeciętny - powinno być razem
ponad gimnazjalnych - j.w.
nie zburzonego - chyba j.w. choć tego nie jestem na 100% pewny
Rodzice karali mnie z oportunizm - literówka

Inne błędy:
Fragment przemówienia z megafonów (od słów Za pięć minut zaczniemy losowanie) powinien być zacytowany jak dialog - od myślnika, lub inaczej wyróżniony.

Zdziwił mnie brak nazwiska u Łukasza (- pożegnamy Jacka Regenta i Łukasza.) - mimo, że społeczność była mała to jakoś nie wyobrażam sobie by wszyscy tam znali się po imieniu - zwłaszcza, że klimat wskazuje na pewne zaprzeczenie indywidualności jednostki (np. żołnierze mówiący per "obywatelu")

dwutysięczno letnim dorobkiem - przyznaję, że nie wiem jak to powinno być napisane, ale chyba raczej "dwutysiącletnim"; ja uciekłbym od gramatyki tak:
(...) całym naszym pieprzonym dorobkiem dwóch tysięcy lat 

najprawdopodobniej ciętą, bliznę - nie wiem czy blizna może być cięta - moim zdaniem może być co najwyżej pozostałością rany ciętej

Na koniec jeszcze raz wspomnę, że mi się podobało i atakowało 5 - niemniej z powodu błędów i braku zakończenia 3 i 4 są jak najbardziej uzasadnione.
Mam nadzieję, że moje uwagi się przydadzą. 


Mogłabym się przyczepić do paru rzeczy, ale tak właściwie nie widzę sensu. Za to muszę napsiać, że ten tekst mnie perfekcyjnie nie ruszył. Nic a nic. A chyba powinien? Przeczytałam, wynudziłam się i za chwilę zapomnę.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka