- Opowiadanie: misza.chmielewski - Ostatnie lato niewinności, cz1

Ostatnie lato niewinności, cz1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ostatnie lato niewinności, cz1

W wieku dwunastu lat strzeliłem do swojego przyjaciela. Gdy to się stało, a dookoła nie było nikogo rozsądnego, kto mógłby nam pomóc, zacząłem obwiniać Szczepana. To był jego pomysł.

Siedzieliśmy u niego w domu, kiedy spytał, czy chcę zobaczyć coś fajnego. Jasne, że chciałem, choć zachowałem lekką czujność, bo w towarzystwie Szczepana „coś fajnego" mogło oznaczać wszystko. Na przykład pistolet jego taty.

Szczepan wyjął go z szuflady i podał mi. Wybałuszyłem oczy. Nie miałem pojęcia, jaki to model ani kaliber, ale wyglądał niesamowicie. Był ciężki, zimny i dawał poczucie władzy. Oto ja, policjant z pieprzonego Miami! Trzymałem go delikatnie, uważając, by nawet nie dotknąć spustu.

Po kilku minutach schował go z powrotem i wróciliśmy do oglądania telewizji, na jakiś czas zapominając o sprawie. Potem coś się wydarzyło. O tym chcę powiedzieć.

Właśnie rozpoczęły się wakacje i nic nie mąciło naszej radości. Bo skąd mogliśmy wiedzieć, że przez tę spluwę zginie jeden z naszej paczki jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego?

 

 

999 999 999 in 1

Spójrzcie na tego dzieciaka – to ja. Dwunastoletni chłopiec z czapką Chicago Bulls na głowie, wielgachnym walkmanem w kieszeni i trampkami na nogach, przechadzający się wśród tłumu na bazarze. Bazar ten jest kwintesencją wszystkich bazarów lat dziewięćdziesiątych – szeregi straganów z różnymi produktami wątpliwej jakości. Meble, dywany, przyrządy kuchenne, masa elektronicznego chłamu.

Szukałem właśnie stoiska obładowanego zmaterializowanym marzeniem każdego żyjącego wtedy polskiego chłopca w moim wieku – kartridżami do 8-bitowej konsoli NES, znanej szerzej jako Pegasus.

Minąłem stoisko z kasetami magnetofonowymi i VHS. Widziałem także przebój nadchodzącej jesieni – kieszenkowy laserek, który dzisiaj można dostać nawet w ramach gratisu do kociej kuwety. Wtedy, w latach dziewięćdziesiątych, były niemal niedostępne i gdy tylko pojawiły się na bazarach, wywołały manię wśród dzieciaków.

A zatem, póki co, minąłem to stoisko i po chwili, omijając kilka kolejnych, dotarłem do cudownego widoku. Pod niewielkim straganikiem stał stół z szarymi, cudownymi konsolami Pegasus. I kartridże – jedyny dostępny na tę konsolę nośnik gier wielkości kasety magnetofonowej. Nośnik szczęścia każdego gracza.

Pośród dziesiątek rozłożonych kartridżów znalazłem ten, po który przyszedłem – „168 in 1" – i poczułem przyspieszony rytm serca. 168 gier w jednym kartridżu! Trzeba go mieć! Ale…

Krążyły wtedy nawet kartridże z zachęcającą etykietką „999 999 999 in 1". Milion gier w cenie jednej, czy to może być prawda? Po wciśnięciu nośnika w szynę konsoli okazywało się, że nie. Było co najwyżej dziesięć, może dwadzieścia gierek, a reszta z tego miliona to przeróżne ich wariacje z minimalnymi przeróbkami (99 żyć, inaczej ubarwieni bohaterowie etc.). Te kartridże bardzo szybko uczyły dzieciaków najważniejszych zasad podstępnego świata marketingu. „168 in 1" był najbardziej popularny – zawierał „Contrę", legendarną dzisiaj grą o dwóch komandosach ratujących świat.

Kupiłem go za uciułane od rodziców 20 złotych, włożyłem do kieszeni i szybkim krokiem ruszyłem do domu, szczęśliwy i spełniony.

Mieszkałem wtedy w Baskin Zachodnim, niewielkim miasteczku na południu Polski, położonym kilkanaście kilometrów od Morza Bałtyckiego. To małe miasto, zaściankowe, prawdziwa dziura w dupie świata – ale wtedy było dla mnie całym światem.

Po drodze do domu spotkałem Mateusza, jednego z moich przyjaciół, z którymi przesiadywałem całymi dniami. Pokazałem mu moją zdobycz.

– Idziesz do mnie pograć? – spytałem.

Pół godziny później siedzieliśmy w moim pokoju przed telewizorem, naciskając gorączkowo pady mojej konsoli. Rodzice byli w pracy.

– Ty, a słyszałeś, co odwalił ojciec Tomka? – spytał Mateusz, nie spuszczając oka z telewizora.

– Nie. Mów.

– Damian mówi, że rozwalił jego Pegasusa.

Wcisnąłem pauzę na padzie.

– Co?

– No normalnie. Powiedział mu, żeby posprzątał swój pokój, co nie? Tomkowi się nie chciało. To jego ojciec zniósł Pegasusa do piwnicy i rozpiździł siekierą.

– Skąd wiesz?

– Damian mi mówił, był u niego wczoraj.

– Rety. Jak można zrobić coś takiego?

– Nie wiem, człowieku. Grajmy.

Ojciec Tomka Koźlickiego odpowiadał za międzynarodowy transport na jednym z transportowych promów, dość rzadko bywał w domu, więc bardzo cenił sobie, by na te krótkie chwile spędzone przy żonie wszystko było po jego myśli.

Wróciliśmy do grania na kilka minut. Wskazówki zegara na ścianie wskazywały godzinę czternastą trzydzieści – o tej porze rozpoczynało się święto każdego muzykomaniaka. Program „30 TON – lista, lista przebojów" w telewizji. Program ten był jednym z najważniejszych źródeł informacji o tym, co się dzieje w muzycznym świecie. Do każdego odcinka zapraszano gwiazdę, która między zestawieniem notowań przebojów opowiadała o sobie, swojej muzyce i koncertach. Nienawidziłem tego programu – i myślę, że nie byłem w tym odosobniony – za trzydziestosekundowe fragmenty moich ulubionych utworów, ale też uwielbiałem go za to, że regularnie mogłem zobaczyć chociażby te fragmenty „Jenny" Edyty Bartosiewicz, „Don't speak" No Doubt czy „Kiedy powiem sobie dość" ONA. Często czułem ssanie na muzykę, czekałem cały tydzień, by ujrzeć swój ulubiony kawałek na pierwszym miejscu – wtedy puszczano go w całości – a okazywało się, że był zaledwie na czwartym. I zamiast czterominutowej frajdy dostawałem tylko jej ochłapy. Ale i tak potrafiłem się z tego cieszyć. Kiedy jednak „mój" utwór stawał na podium, świat wydawał się piękniejszy.

Mateusz nie podzielał mojego zachwytu, ale siedział dalej, rozmawialiśmy trochę, aż pod koniec wpadł do mnie Damian i Szczepan. Ubrałem z Mateuszem trampki i wyskoczyliśmy na dwór.

 

 

Dru żyna A czy MacGuyver

Było gorąco – a miało być jeszcze bardziej. Jeżeli chodzi o ścisłość, miało to być najgorętsze lato od siedemnastu lat.

Poszliśmy we czwórkę na trzepak, gdzie zazwyczaj bawiliśmy się w Ślepego Kaczora – taki pewien rodzaj berka. Ślepy Kaczor ma zamknięte oczy, a uciekający nie mogą zejść z trzepaka. Niezły ubaw. Oczywiście, każdy ściemniał z zamkniętymi oczami – przyznam się, że ja również – i od czasu do czasu wspominał się dyskretnymi zerknięciami spod powieki. Dużo czasu minęło, zanim wpadliśmy na pomysł zasłaniania oczu koszulą.

Siedzieliśmy teraz na trzepaku we czwórkę, z dyndającymi nogami, urządzając zawody w pluciu na odległość i gadając o pierdołach. MacGuyver, nowe gry na Pegasusa, obgadaliśmy też kilku znajomych. Mateusz zadeklarował, że MacGuyver jest zajebisty, a najlepszy odcinek był wtedy, gdy…

– Pieprzyć MacGuyvera – zaoponował Szczepan. – Najlepsza jest „Drużyna A", nie?

Damian przytaknął, ja wzruszyłem ramionami.

– Jak można uważać, że MacGuyver jest lepszy od „Drużyny A", co?

– Normalnie – powiedziałem. – Gdybym miał wybrać, też obstawiałbym na MacGuyvera. On sam rozwala wszystkich przeciwników.

– Właśnie – podkreślił Mateusz. – Widzisz? On zawsze wpada na niezłe pomysły. W ogóle jest łebski facet z niego. Widziałem, jak został zasypany żywcem i użył rurki, żeby oddychać pod ziemią, rozumiesz to?

Szczepan się zamyślił.

– Ej – powiedział. – A pamiętacie tych trzech kolesi? Tych, co ich zasypało na żwirowni za Baskin?

Od razu wiedzieliśmy, o czym mówi, więc tylko przytaknęliśmy.

Trzy lata wcześniej całe miasto obiegła przerażająca nowina: trzech chłopaków zginęło na żwirowni. Skakali po stromych, rozkopanych przez koparki zboczach. Jeden z tych skoków okazał się tak bardzo feralny, jak tylko mogli to sobie wyobrazić – uruchomił niewielką lawinę. Niewielką, ale wystarczającą, by przysypać ich wszystkich. Nad ranem dozorca żwirowni ujrzał wystającą z piachu rękę. W kilka minut własnoręcznie wykopał ciało pierwszego dzieciaka. Zadzwonił po karetkę, do swojego szefa i na policję. Policjanci rozpoznali Marcina Krężelownika, którego matka w nocy, wraz z dwójką innych rodziców, zgłosiła zaginięcie swojego syna. Drugiego dzieciaka znaleźli kilka godzin później, a trzeciego – dopiero pod wieczór. Podobno był z nimi ktoś jeszcze. Legendy mówiły, iż był to Dawid Jaworski, jeden z miejscowych oprychów.

– Słyszałem – powiedział Damian – że musieli kopać rękoma, bardzo ostrożnie, żeby nie rozwalić łopatą czy koparką tych biednych frajerów.

Szczepan przytaknął.

– No. A jeszcze Tomek mi mówił, że matka jednego z nich, chyba właśnie tego Krężelownika, wychodziła z domu przez dwa tygodnie w południe każdego dnia i wołała go na obiad. Sfiksowała.

Rozmawialiśmy jeszcze o tym chwilę, po czym wspólnie ustaliliśmy, że musimy się kiedyś tam przejść. Było to oświadczenie – przynajmniej ja tak myślałem – nieprecyzyjne, takie w stylu „kiedyś podejdę do tej nauczycielki od matematyki i sprzedam jej flegmę w twarz", ale Szczepan sprawił, że było inaczej:

– Ej, dawajcie, idziemy teraz.

 

 

Szczepan, jajka i żwirownia

Kilka słów o Szczepanie.

 

Radek Szczepanik był najgrubszym i najbardziej nieobliczalnym członkiem naszej paczki. Często wpadał na pomysły, które zawsze kończyły się problemami. To on był tym zapalnikiem, który odpalał lont każdej wybuchowej sytuacji. Był kaskadersko nieprzewidywalny, dziwny i niebezpieczny, czyli bez gadulstwa zajebiście nienormalny. Nikt poza nami nie chciał się z nim zadawać, ponieważ przez większość rodziców uznawany był za przewodnika do poprawczaka.

– Chłopaki, zrobiłbym coś złego – tak właśnie mówił i wtedy należało się spodziewać Wydarzenia. Czasami chodziło o błahe rzeczy – szaberki na polu truskawkowym, dzwonienie po domofonach na sąsiednim blokowisku.

– Dzień dobry, przyszedłem po te haki – mówił Szczepan na klatce schodowej, a my chichraliśmy za jego plecami.

– Jakie haki? – odpowiadał zdziwiony lokator.

– Do podcierania sraki.

I uciekaliśmy.

Takie tanie wygłupy małomiasteczkowej małpiarni.

Ale czasami chodziło o rzeczy większego kalibru. Wysypanie na wycieraczkę upierdliwej sąsiadki słoika biedronek, które kilka godzin łaziły w każdym mieszkaniu kamienicy (kurde, pamiętam to dobrze, idiota zbierał te biedronki przez całe popołudnie). Spacer do Miejsc Do Których Rodzice Zabronili Nam Chodzić (dajmy na do właśnie żwirownię).

Od czasu do czasu jednak wpadał na prawdziwie bombowe pomysły. Przybiegał na tę czy inną miejscówkę i zarażał nas swoim szaleńczym entuzjazmem. Z wiekiem kaliber jego wyczynów urósł do tego stopnia, że interesował się nim sąd.

Któregoś dnia na przykład „coś złego" oznaczało wylanie w poprzek ulicy benzyny i podpalenie jej. Po niecałym kwadransie teoretyzowania o tym, jak długo będzie się palić, uznał, że to po prostu trzeba zobaczyć. Tak więc on, ja i Wojtek, członek naszej nieformalnej paczki, sprawdziliśmy to wspólnie. Gdy tylko wylałem na ulicę pas benzyny, a Szczepan rzucił na nią zapałkę – zza zakrętu wyjechał radiowóz. Zdążyliśmy się schować w pobliskich krzakach. Ogień palił się jakieś dziesięć minut, ale to już nas nie interesowało. O nie, w tym momencie ja i Wojtek zastanawialiśmy się, czy długość ognistego pasa będzie determinował długość naszej odsiadki w poprawczaku. Policjanci jednak tylko popatrzyli, podrapali się w głowę, a gdy płomienie zgasły – odjechali.

Inna sytuacja.

Byłem z nim ja, Damian Witkowski i Mateusz Mikołajewicz. Nasza paczka liczyła jeszcze dwóch członków, ale o nich potem. Szczepan wpadł na swój kolejny pomysł.

– Wiecie, co byłoby super? Porzucać w samochody jajkami. Tak, mówię wam.

Ale będzie ubaw – pomyśleliśmy. Przez chwilę rozmyślaliśmy nad strategicznym miejscem, z którego moglibyśmy prowadzić jajeczny ostrzał, kiedy Szczepan wyskoczył z propozycją, że jego pokój powinien być w porządku. W chwilę później siedzieliśmy w jego pokoju, przy oknie, które wychodziło prosto na osiedlową ulicę, z sześcioma jajkami. Doskonale. Niby zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że po bokach ulicy stały słupy elektryczne i sąsiednie domy, a nasz wybryk mógł doprowadzić do jakiejś tragedii, ale co z tego? Pomysł był i trzeba było wprowadzić go w życie. Tak mówi kodeks każdego dzieciaka.

Pierwszą ofiarą był mały fiat 126p. Rzucał Szczepan. Jajo rozbryznęło się na całej przedniej szybie, żółtko jak roztopione toffi chlapnęło trochę na ulicę, a my zamknęliśmy szybko okno i wyłożyliśmy się ze śmiechu.

Drugiego i trzeciego samochodu nie pamiętam, za to doskonale pamiętam czwarty. Był to wypucowany na błysk mercedes sąsiada. Jego ciemna karoseria odbijała promienie słoneczne, kiedy dumnie przejeżdżał przez osiedle. Rzucałem ja. Jajo przecięło powietrze, kręcąc się dookoła własnej osi i trysnęło na przedniej szybie. Samochód zatrzymał się na piskach opon, a my zatrzasnęliśmy okno – tym razem bez śmiechu, czekając na ciąg dalszy.

Łup! – coś uderzyło w drzwi wejściowe. Mocno. Potem znowu i znowu. Potem ktoś zaczął krzyczeć. Potem dalej uderzenia i dalej krzyki. To sąsiad kopał w drzwi. Zapewne chciał porozmawiać z tymi dowcipnisiami, którzy znieśli jajo na jego kochaną brykę. Kopniaki nie ustawały, ale przybierały na sile. Stało się dla nas jasne, że facet za chwilę wtargnie do środka i powiesi nas na naszych flakach.

– Uciekamy! – zarządził Szczepan. Plan był prosty. Ewakuacja tylnym balkonem na piętrze. Po prostu zostawiliśmy sytuację samej sobie. To wydawało się najrozsądniejsze. Wyobrażałem sobie tego faceta jako wściekłego byka, może Minotaura, rozwalającego drzwi swoimi rogami, dysząc wściekłością. Wolałem, by mnie tu nie było, kiedy to się stanie. Niech się dzieje, co chce – ale beze mnie. Takie było motto każdej takiej sytuacji.

Kiedyś też siedzieliśmy na opuszczonej parceli. Było gorąco, duszno i niesamowicie nudno. Szczepan pomyślał, że zabawnie będzie spalić trochę tutejszej trawy. Trawa była tak sucha, jakby prosiła się o jedną, malutką, odpaloną zapałeczkę.

– Gasimy wtedy, kiedy ogień zacznie wymykać się spod kontroli – powiedział Szczepan. Dokładnie tak. Kiedy zacznie wymykać się spod kontroli. Ogień nie tylko wymknął się nam spod kontroli, ale i o mały włos także strażakom, którzy przyjechali w samą porę – parcela otoczona była domami i brakowało może kwadransa, by ogień zaczął lizać płomieniami ich ściany.

Taki był Szczepan i tak łatwo my ulegaliśmy jego pomysłom.

Dlatego, gdy zaproponował, byśmy poleźli na tę przeklętą żwirownię, w mojej głowie zapaliła się lampka ostrzegawcza. Naturalnie zignorowałem ją. Historia o tamtych dzieciakach podziałała na moją wyobraźnię, chciałem zobaczyć to miejsce teraz, w tej chwili.

Dotarliśmy tam koło czwartej po południu, ja, Szczepan, Damian, Mateusz i Wojtek Czapla.

Wiecie, jak wygląda typowa żwirownia, prawda? Wielkie zsypy i doły o szerokości boiska piłkarskiego i głębokości kilkunastu metrów. Stanęliśmy przy jednym z takich dołów i patrzeliśmy.

– Nieźle – powiedział Mateusz.

– No, super – przytaknął Szczepan.

Damian stał kawałek za nami. Bał się podejść bliżej.

– Jak mogło ich tu zasypać? – spytał. – Przecież wystarczy szybko zbiec na dół. Albo na górę.

– Może nie widzieli lawiny – powiedział obojętnie Szczepan.

– Jak można nie widzieć kilku ton piachu sunących prosto na ciebie?

– O rety, nie wiem. Nieważne. To kto pierwszy? – spytał. Wszyscy spojrzeliśmy na niego zdziwieni. – No co? Dawajcie, poskaczemy trochę.

– Człowieku – odezwałem się. – Chcę dzisiaj spać w domu, a nie w trumnie. Nie wchodzę tam i tyle.

– Właśnie – przytaknął Damian.

– Ale z was piczki, wiecie?

– To skacz pierwszy, mądralo – powiedział Mateusz wskazując palcem na zsyp. – Potem może i ja skoczę.

Szczepan z kpiącym uśmiechem zrobił kilka kroków do tyłu dla rozbiegu.

– Ej, dajcie spokój – powiedziałem. – Wracamy. Nie mam ochoty odkopywać twojej tłustej dupy.

Szczepan stanął.

– A ja nie będę omijał twojej tchórzliwej dupy, cipko-dupku, więc przesuń się.

– Weź ogarnij się, człowieku. Wracamy.

– Wiedziałem, że picze z was. Wy wszyscy to picze. Zwłaszcza ty – dodał Szczepan, wskazując na mnie palcem. Na jego twarzy widniał ten jego wredny, podjudzający uśmieszek. – Wiedziałem, że byś tego nie zrobił.

– Zrobiłbym, gdyby…

– Nie zrobisz tego.

Klik! – usłyszałem w swojej głowie. Był to trybik chłopięcej godności, ważniejszej niż zdrowy rozsądek.

Każdego chłopaka można było namówić do wszystkiego, trzeba było jedynie wiedzieć, z której strony go podjudzać. Na jednego działało wyzwisko „maminsynek", innemu wystarczyło obiecać dwa komiksy ze Spidermanem lub Batmanem, a komu innemu kopsnąć szluga. Innym wystarczył tekst „chodź, będzie fajnie" i tych uważałem za największych kretynów. Sam nie miałem do nich daleko, ponieważ w moim przypadku wytrychem był tekst „nie zrobisz tego".

– Zrobiłbym, gdyby…

– Nie zrobisz. Nie skoczysz, bo jesteś cipko-dupek, ot co.

Spojrzałem w dół. Kilkanaście stromych metrów. Nic trudnego, tak w sumie. Wystarczy się rozpędzić i skoczyć. Bułka z masłem. Żadnej nieprzyjemnej przygody nie powinno się tu doświadczyć, jeżeli miało się trochę oleju w głowie. Po wylądowaniu na miękkim piachu należało szybko zbiec na dół – i tyle, cała filozofia.

– No to, kurwa, patrz – powiedziałem i cofnąłem się kilka kroków. Damian i Mateusz przyglądali mi się z mieszanką zaciekawienia, fascynacji i strachu.

– Nie, lepiej nie… – zaczął Damian, ale ja już byłem zajęty rozbiegnięciem.

Trzy pierwsze kroki przyszły mi ciężko. Spowalniał mnie strach. Ale po czwartym zacząłem czuć się jak rosyjski żołnierz. Minąłem chłopaków, zaciskając zęby i trampkami wznosząc kłębki kurzu. Zostały trzy kroki… dwa… jeden.

– Uraa! – krzyknąłem i skoczyłem.

Wydawało mi się, że na chwilę zawisłem w powietrzu. Usłyszałem ćwiek jakichś ptaków, z oddali dobiegło mnie szczekanie niespokojnego psa, a po niebie leniwie sunęło kilka kłębiastych chmurek.

Zacząłem spadać.

Spadłem.

Siłą rozpędu stoczyłem się jeszcze kilka metrów w dół. Uderzyłem twarzą w piach, robiąc kilka fikołków. Zatrzymałem się na samym dnie wykopu. Wstałem nieco oszołomiony, upewniłem się, że nic mi nie grozi, otrzepałem się i z triumfalnym uśmiechem wystawiłem w stronę chłopaków środkowego palca w międzynarodowym geście, choć był on skierowany tylko do Szczepana.

– No i co, tłusty knurze?! Skacz!

O dziwo, skoczył od razu. Bez rozpędu, po prostu jak żaba kicnął przed siebie. Zapewne postanowił dotrzymać słowa, zanim woźnica rozsądku w jego głowie zacznie uderzać w ostrzegawcze dzwony.

Już miałem krzyczeć, że to nie fair, że powinien się rozpędzić jak ja, ale kiedy jego pulchne ciało uderzyło w stromy piach z o wiele mniejszą gracją niż moje, zacząłem chichotać. Bach! Dobrze mu. Zaczął się staczać jak kłoda, bokiem i niezdarnie. Widać było, że nie kontrolował tego. Co za fajtłapa. Ma za swoje. Może następnym razem nie będzie…

Moje myśli przerwał widok obsuwającej się warstwy piachu. Nie było to kilka ziarenek – wydawało się, że cała poruszyła się cała skorupa zsypu.

Szczepan uderzył twarzą w piach, zdążyłem tylko krzyknąć „uważaj!", ale było za późno. W ciągu dwóch sekund Szczepan zniknął. Przysypało go.

Pierwszą chwilę mojej reakcji całkowicie sponsorował szok. Stałem z opadniętą koparą. Oto rozwiązanie zagadki śmierci tamtych biednych frajerów.

Wciąż zszokowany wbiegłem po zsypie mniej więcej do miejsca, gdzie przed chwilą był Szczepan.

– Pomóżcie! – wrzasnąłem do góry i zacząłem kopać. Kopałem jak wariat, ale ile nabierałem piachu w garście, tyle samo zsypywało się na powstały dołek. Kopałem i kopałem na nic. Zobaczyłem też, że te dupy wołowe na górze ciągle mi się przyglądają.

– Ruszcie się, kurwa!

To podziałało – zbiegli obydwaj.

– Gdzie on jest? – spytał Mateusz.

– Kopcie! – wrzasnąłem ponownie.

Teraz wszyscy kopaliśmy jak szaleni. Nie wiem, ile to trwało, chyba całe wieki i jeszcze trochę. Damian zaczął łkać i mówić urwanymi zdaniami, że nigdy go nie znajdziemy, że mamy przegrane, że pójdziemy siedzieć, że…

– Zamknij się i kop, ty kupo gówna! – ryknąłem.

Rozejrzałem się w poszukiwaniu kogoś dorosłego. Nic. Pusto dookoła. Tylko to szczekanie psa. Żadnego zasranego dozorcy. W ogóle dorośli są jak policja – nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebni.

Narozrabialiśmy. O rety, narozrabialiśmy na szóstkę z wyróżnieniem.

Ile już tam był? Trzydzieści sekund? Minutę? I to wszystko przez nas. Przeze mnie, jeżeli chodzi o ścisłość.

– Nie uda się, Jezu Chryste przenajświętszy, Jezu Chrys…

– Damian – zwróciłem się ponownie do niego. – Zamknij się i kop.

Bałem się. Wszystko będzie na mnie. To ja go namawiałem. Widziałem już nagłówek w gazecie „Baskijska żwirownia znowu pochłonęła dziecko".

– Jest! Kurwa mać, ja pierdolę, jest! – krzyczał Mateusz.

Odwróciłem się. Obok niego z piachu wystawała ręka. Kopał dookoła niej tak szybko, że wręcz komicznie. Podbiegłem i chwyciłem ją z całej siły. Podbiegł też Damian i dołączył do Mateusza. Po kolejnych kilku chwilach, które wydawały się wiecznością, pojawiła się jego twarz, a potem cały on.

Wrzeszczał. Boże, jak on wrzeszczał. Jeszcze do dzisiaj to słyszę.

Gdy się wydostał, niemal wbiegł na górę. Dopiero tam spokojnie padł na plecy i rozpłakał się. Żył, w co sam jeszcze chyba nie wierzył, i płakał ze strachu i szczęścia.

Jeszcze dwa dni później pluł pojedynczymi ziarnkami piachu.

 

Namiot

Następnego dnia siedziałem z nim u niego w piwnicy. Szukaliśmy jakichś butelek po piwie do sprzedanie w pobliskim spożywczaku i rozmawialiśmy o tym, co się wczoraj wydarzyło. Żartował z tego, ale kiepsko mu to szło. Czasami strach jest zbyt duży i nie da się zamaskować go uśmiechem.

Podczas grzebania w tonie zakurzonych rupieci ujrzałem pewien kształt zawinięty w nieprzemakalną folię.

– O cholera! Namiot! – powiedziałem.

– Aha! Kurde, zapomniałem o nim. Tata go kiedyś przysłał. Jest podarty w kilku miejscach, ale to nic.

– Rozkładamy dzisiaj?

Nie potrzebował zachęty. Od razu zaczęliśmy szukać śledzi.

Po kilkunastu minutach staliśmy pod domem Damiana. Była dziesiąta przed południem – dla wielu dzieciaków w trakcie wakacji to prawie jak środek nocy, więc kiedy zapukaliśmy do drzwi, wyszedł rozczochrany i zaspany, ale gdy zobaczył, co przytargaliśmy, wpuścił nas na ogród, a sam poszedł doprowadzić się do stanu użyteczności.

Początkowy zapał zaczął gasnąć, gdy tylko zaczęliśmy go rozpakowywać. „Podarty w kilku miejscach" nie było odpowiednim określeniem, możecie mi wierzyć. Tropik faktycznie wyglądał na trochę szarpnięty pazurem, ale sam namiot przypominał grupę dziur zszytych nitkami. Dziura obok dziury. Jak się okazało, brakowało też jednej rurki konstrukcyjnej i kilku śledzi.

Damian zszedł, machnął na te problemy ręką, po czym oznajmił, iż zamiast śledzi, użyje się kilku gwoździ, a rurki zastąpimy kijami.

– Takie to proste – powiedział tonem mistrza architektury. Podniósł z ziemi obgryziony przez swojego psa kij od szczotki. – O ten jest dobry. A te dziury… a dupa, coś tam się wymyśli.

Zabraliśmy się do roboty. Po jakimś czasie przyszedł jeszcze Tomek. Rzucił do Szczepana kilka uszczypliwych tekstów na temat jego, jak to określił, zabawy w chowanego na żwirowni – rozmawiał wczoraj z Mateuszem – po czym spojrzał na postawiony już namiot.

– Jezu Chryste – powiedział. – Chcecie w tym spać?

– Nie sraj żarem – odparł Szczepan. – Tylko skocz do domu po kilka gwoździ.

Gdy wrócił i wbiliśmy je tam, gdzie powinny być śledzie, stanęliśmy we czwórkę i oceniliśmy efekt.

Namiot był w opłakanym stanie. Tropik kleił się od wewnątrz – woleliśmy nie wnikać, od czego – poza tym widniał na nim jakiś zielony grzyb, zamek zapinał się do połowy, a jeżeli starczyłoby wam odwagi, by zerknąć do środka, przeżegnalibyście się. Od wewnątrz namiot przypominał utkaną przez pijanego pająka sieć, kij od szczotki aż prosił się o mocniejszy podmuch wiatru, by mógł paść wraz z resztą konstrukcji, a jeżeli tego było mało, zapach nie pozostawiłby wam złudzeń, że to przegrana sprawa.

– Ja pierdolę – powiedział Tomek, wkładając głowę do środka. – Jebie tu jak w wigwamie siuksów!

Z tym nikt nie miał odwagi się sprzeczać. Waliło w środku niczym w wylęgarni aligatorów. Aż piekło w oczy. Smród był tak odczuwalny, tak gęsty, że można było w niego wbić gwoździa.

– Jest super – powiedział Szczepan.

Poszliśmy po Mateusza i Wojtka, by przekazać im dobrą nowinę. Wszyscy chcieli w nim nocować. Namiot był czteroosobowy, ale nikt nie zastanawiał się nad tym, jak pomieści się w nim sześć osób. Szczegół.

Resztę dnia spędziliśmy na organizowaniu wszystkiego, co potrzebne do nocowania. Zarządziliśmy zbiórkę pieniędzy na jakiś prowiant i namówiliśmy Mateusza, by zabrał ze sobą sprzęt – Pegasusa i czarno-biały telewizor, który dostał od wujka.

Do dziś nie wiem, jak pomieściliśmy się w środku. Ścisk był taki, że nawet bąka nie można było puścić luzem, a przy szerszym uśmiechu wadziło się o innych. Ale było super. W rogu postawiliśmy telewizor, na nim konsolę, w ciasnej plątaninie walały kartridże.

Graliśmy przez kilka pierwszych godzin nocy, nasze twarze oświetlał blask telewizora, a głęboko pod pościelą leżały schowane trzy piwa. Mieliśmy je dzięki Szczepanowi, który wcisnął sprzedawczyni kit na drugim końcu miasta. Tak proszę pani, to piwo to dla taty. Dla uwiarygodnienia ściemy kupił chleb, masło i kilka pomidorów – że niby wysłała go mama.

Nie widzieliśmy tego, ale gdy tylko się ściemniło, nad naszymi głowami gęste warstwy chmur zaczęły przesłaniać niebo, a koronami drzew zaczął targać nasilający się wiatr.

W międzyczasie wypiliśmy wszystkie piwa. Przekonywaliśmy się wzajemnie, jak bardzo jesteśmy pijani. Zapewne byliśmy mniej niż bardziej, ale i tak czuło się przyjemny szmer pod czachą.

Po godzinie śmiechów i chichów – oraz pierwszych ziewnięć – włączyliśmy Polsat, który o tej porze nadawał powtórki i delikatne erotyki. Trafiliśmy na „MacGuyvera". Robiliśmy się coraz bardziej śpiący, więc bardziej z obowiązku niż faktycznego zaangażowania kłóciliśmy się o to, czy możliwe jest robienie takich rzeczy, jakie robił Richard Dean Anderson.

Nad namiotem coś błysnęło.

Wojtek ściszył telewizor i dopiero wtedy poczuliśmy, że wiatr rusza namiotem na boki. W chwilę potem zagrzmiało.

– O cholera – powiedział Szczepan. – Będzie zajebiście.

– Co robimy? – spytał Damian i właśnie wtedy błysnęło ponownie, tym razem mocniej, aż oślepiło nas wszystkich. Grzmotnęło.

Nagle wiatr szarpnął namiotem na tyle mocno, że kij od szczoty nie wytrzymał – cała konstrukcja zawaliła się. Próbowaliśmy ratować sytuację. Jednak w międzyczasie wyrwało także kilka śledzi i wszystkie gwoździe. To zmusiło nas do odwrotu. Przenieśliśmy się do Damiana. Burza szalała całą noc, a my spaliśmy na podłodze jego pokoju, przykryci kocami.

 

Koniec

Komentarze

Kupiłem go za uciułane od rodziców 20 złotych, (...) --- "uciułać" to nie to słowo...
Mieszkałem wtedy w Baskin Zachodnim, niewielkim miasteczku na południu Polski, położonym kilkanaście kilometrów od Morza Bałtyckiego. --- geograficzna rewelacja. Polskę tak "spłaszczyło"? A może to tak zwany element fantastyczny tekstu?
(...) zanim woźnica rozsądku w jego głowie zacznie uderzać w ostrzegawcze dzwony. --- ???
--------------------
W porównaniu do wcześniejszych tekstów jest postęp. Ale, niestety, jeszcze niewystarczający. Przynajmniej chwilami oraz miejscami taki. No, ale skoro idziesz do przodu, wydłużenia kroków życzę.

Ja się ograniczę do pytania, co ten tekst ma wspólnego z jakkolwiek pojmowaną fantastyką?

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka