- Opowiadanie: Thrill - Stare miejce

Stare miejce

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Stare miejce

Stare miejsce

 

– Litościwy, jesteś pewien, że to dobry pomysł?– spytał Von Tiranes – Nikt tam nigdy nie był, cholera wie co nas czeka.

Był wysokim, krępym mężczyzną, odzianym pod spodem w dwie warstwy wełnianych koszul a na wierzchu w grubą skórę z wilka. Na plecach miał potężny, dwustronny topór bojowy, stworzony jeszcze na początku pierwszej ery, w Lodowych Odmętach. Podobnie wyglądało jego wierzchnie okrycie u dołu. Buty koloru czarnego, również ze skóry, doskonale pasowały do jego gęstej, czarnej brody, okalającej zniszczoną twarz pełną blizn.

– Musimy spróbować. Sam wiesz dobry Von Tiranesie, że to nasza jedyna szansa – powiedział Lidras spokojnym głosem. Zawsze nazywał do dobrym, ponieważ brodacz dbał o niego jak o własne dziecko.

Mimo różnicy wieku Von Tiranes darzył Lidrasa szacunkiem jak mało kogo i choć ten miał jedynie osiemnaście lat, ufał mu. Był w końcu jedynym prawowitym następcom Vixiasa, który już prawdopodobnie nie żył. Nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ Gora którym do niedawna rządził poczciwy Vixias, jedno z Wielkich miast Krain Zamkniętych, zostało jedynie bolesnym wspomnieniem.

– Jak dużo zapasów zostało? – zwrócił się do mistrza Ognistego Kręgu.

– Mamy jeszcze cztery kawałki mięsiwa, suchary oraz ser z mleka od górskiej kozy – odparł mistrz.

Nie chciał zdradzić im swego imienia, to też zwracali się do niego po przydomku, bądź po prostu mówili mu mistrzu. Nosił czerwono-oliwkowe szaty, przyozdobione cennym naszyjnikiem, który przesuwał się po ich gładkim materiale niczym statek po spokojnych wodach. Zdobiony złotem, przedstawiał symbol Braci Ognistego Kręgu – pistolet, z którego lufy wysypywał się Świeży Proch, różniący się od zwykłego tym, że wyrzucał kule z siłą zdolną przestrzelić ścianę solidnego domu. Tak samo jak proch, również kule mistrza były udoskonalone. Wyrabiane w Wielkim Piecu w Ognistym Wynurzeniu, zawsze wytwarzane ze srebra i łoju dzikiej zwierzyny.

U boku nosił dwa strzelaki – broń palną posiadającą trzy bębenki – dwa mniejsze i jeden główny, który mieścił Świeży Proch. Bębenki zmieniało się kciukiem, naciskając na mały bolec, zakończony główką dopasowaną do palca. Strzelało się tak jak zwykłymi rewolwerami, przyciągając spust palcem wskazującym.

Trzy dni i trzy noce spędzili na wędrówce do Gór Krańcowych. Mistrz przybył po nich tuż przed najazdem. Na początku nie chcieli uwierzyć w złe nowiny. Nie chcieli zostawiać innych.

– Nie mieli prawa – mruknął wtedy Lidras.

– O czym mówisz, Litościwy? – Von Tiranes spojrzał na niego bystrymi oczyma.

– O naszym mieście. Kobiety nic nie zawiniły – powiedział zmęczonym głosem. Ramiona bezwładnie mu zwisały, jakby musiał je za sobą taszczyć.

Bolały ich nogi lecz coraz bliższe Góry dodawały im sił. Przynajmniej tam mieli nadzieję znaleźćschronienie i trochę czasu na odpoczynek. Słońce powoli zachodziło, zabarwiając niebo intensywną czerwienią. Do czasu całkowitego zachodu powinni dojść do celu. Von Tiranes spojrzał czujnym wzrokiem do tyłu, na Jezioro Cave. Teraz przechodzili przez przełęcz Gór Cave, a mimo to nadal co chwilę sprawdzali czy nie są śledzeni; nie mogli sobie pozwolić na nieostrożność. Mgła niebieskawego koloru, była bardzo gęsta i gdyby nie Świetlane Świerszcze , Cave stałoby się zupełnie niewidoczne. Owady odzywały się z rzadka, zupełnie jakby się czegoś bały.

– Pośpieszmy się – powiedział Von Tiranes zachrypniętym głosem – Licho nie śpi a nam przydałoby się trochę snu.

– Czyżbym wyczuwał strach w Twoim głosie – mistrz spojrzał na niego uśmiechając się ironicznie.

Brodacz wzgardliwie uniósł górną wargę.

– Strach nie jest niczym złym – odparł – To, co się stało w lesie, powinno być dla ciebie lekcją do końca życia. Lekcją pokory.

– Przeszłość nie jest mi przyjacielem, wolę skupić się na teraźniejszości. Spójrz na przykład na te ptaki. Nie sądzisz, że mogą stanowić dla nas niebezpieczeństwo?

– Królowi służą sokoły – wtrącił znudzony Lidras – Zresztą nasze dni są policzone – spojrzał na mistrza pustym wzrokiem. Twarz miał bladą i brudną.

Przed nimi wznosiły się potężne Góry Krańcowe. Przełęcz została za nimi i teraz mogli podziwiać ich rozmiary. Szerokie na tyle, że nie sposób było zobaczyć ich końca. Wysokie tak bardzo, że aby dostrzec ich wierzchołek, musieli zadzierać głowy aż ku niebu. Czarne niczym smoła, nie zachęcały do bliższego zwiedzania. Strome i ostre, były niemożliwe do zdobycia zwykła wspinaczką.

– Ciekawi mnie dlaczego mgła zniknęła – mruknął Von Tiranes.

– To nieistotne – mistrz potrząsnął głową. Założył kaptur na głowę i podrapał się po koziej brodzie. – Bardziej dziwi, że mamy się tam dostać.

– Ponoć jest gdzieś ścieżka wiodąca na sam szczyt – powiedział Von Tiranes – Ach, ale jak tu ją znaleźć, kiedy Góry ciągną się wszerz wręcz kilometrami. Niech ten co je stworzył trafi w ręce Wycofanych – zaklął.

Ze lekkim niepokojem spostrzegli, że oprócz mgły, zniknęło też zimne powietrze. Było znacznie cieplej, ale wiedzieli, że wyżej mogą liczyć na zimmmer – rodzaj wiatru, bardzo zimny i bardzo ostry. Wraz z ociepleniem pokazały swe oblicza różnorakie rośliny – nie było żadnych drzew ale krzewy i szorstka trawa rosły tu i ówdzie, miejscami tworząc całkiem gęste poszycie. Dziwne, choć nie tak bardzo jak fakt, że na krzewach rosły owoce, o wątpliwych walorach jadalnych, więc nawet nie próbowali ich posmakować.

– Przynajmniej pozbyliśmy się tego cholernego jeziora – powiedział Von Tiranes, poprawiając topór na plecach – jeszcze trochę a zgłupieję tutaj – żachnął się.

Lidras stracił nadzieję na to, że im się uda, że, jak mawiał Vixias, wygrają. Bo co niby mieliby wygrać, pomyślał. Nie wiedzieli z kim walczą, a właściwie przed kim uciekają, jak króliki wypuszczone z klatek, czujące zapach spuszczonych ze smyczy psów. Ich sytuacja była beznadziejna a on dobrze o tym wiedział tak jak Von Tiranes i sam mistrz. Różnie to tylko odbierali, inaczej to przeżywali, co nie zmieniało faktu, że podzielą wspólny los. Tak myślał Lidras, niedoszły król Gory, syn poczciwego Vixiasa, jednego z trzech wielkich władców Krain Zamkniętych.

– Jak króliki – mruknął bez życia.

– Co powiedziałeś, Panie? – zdziwił się Von Tiranes.

Lidras nie odpowiedział, błądził gdzieś daleko myślami.

 

Teren, który dzielił miejsce gdzie kończyła się przełęcz a zaczynały Góry Krańcowe, był niewielkich rozmiarów. Góry przybrały bardziej złowieszczy wygląd za sprawą słońca, które dziś postanowiło się całkowicie schować przed czasem. Jedynie księżyc starał się udzielić wsparcia przez chmury, z marnym rezultatem. Nie słyszeli nie poza własnym oddechem i żwirem miażdżonym pod nogami. Świetlane Świerszcze albo przestały grać swe melodie, albo już ich nie słyszeli. Nawet powietrze ustało, przyglądając się w zaciekawieniu nowym gościom.

– Spójrzcie, kto chciałby to zjeść – burknął Von Tiranes wskazując na krzewy. Splunął – na pewno nie ja.

Krzewy, koloru pomarańczowego, rosły nie wyżej niż na pół metra i rozciągały swe podstępne pnącza na dwa razy tyle. Na wierzchu kusiły pokaźnymi owocami, koloru fioletowego. Wielkością przypominały one dojrzałe jabłka, ale nie miały ogonka i były mocno pomarszczone, zupełnie jak zepsute śliwki lub skóra na długo moczonych w wodzie palcach. Folklorem była dla nich też reszta roślinności – trawa przypominała ichniejszą, poza swoją szorstkością i twardością, która bardziej pasowała do patyków i gałązek zwykłych drzew, takich jak jodła , świerk w lesie przed Jeziorem Cave, czy też jak wielkie brzozy i wierzby w Wielkim Lesie. Ten świat zdecydowanie różnił się od tego, który zdążyli poznać.

– Czas na spoczynek – poinformował mistrz. Usiadł na żwirze i ściągnął z pleców ładunek.

– Niewiele zostało do żarcia – mruknął Von Tiranes – Prawdziwej uczty chyba już nie dożyje.

Lidras usiadł bez słowa, zajmując miejsce naprzeciwko swoich towarzyszy. Jego puste oczy trochę się ożywiły na widok jedzenia – mistrz podał mu suchara i ser oraz pół kawałka mięsiwa, który rozerwał dłońmi. Taką samą porcję dał Tiranesowi, na końcu przydzielił jedną sobie, położył ją na szatach i schował resztę do ładunku.

– Zostały dwa i pół kawałka mięsiwa, sześć sucharów i trochę sera – oznajmił oficjalnym tonem.

– Daruj sobie – powiedział weselszym głosem Von – Skup się na żarciu.

– Tak, Tiranes ma rację mistrzu – mruknął Lidras – to może być twoje ostatnie.

Mistrz Ognistego Kręgu spojrzał na Lidrasa chłodnym wzrokiem.

– Twoje, moje lub naszego szacownego towarzysza – sprecyzował obojętnie – W końcu nigdy nic nie wiesz.

– Tak jak nie wiedział Hoert – mruknął mistrz, urywając zębami kęs dziczyzny.

– Przestańcie – skarcił ich Tiranes – Zmarłych pozostawcie bogom, oni się nim dobrze zajmą. Przeszłość, jak sam mawiasz, jest nieistotna mistrzu.

– Masz rację – Lidras wyciągnął z sakiewki miedziaka i zaczął się nim bawić, przewracając go między palcami – Cokolwiek go zarżnęło, nas już nie dopadnie.

Zapadła nieprzyjemna cisza.

– Na Irysa, co to mogło być – nie wytrzymał Von Tiranes.

– Chyba nie chciałeś o tym mówić – napomknął go mistrz.

– Nie chciałem biadolić o Hoercie – Sprostował, mocno gestykulując prawą dłonią w której trzymał ser. Spuścił wzrok – Ale to co go zabiło – zawiesił na chwilę głos – Żadne dziecko nie wierzyło w te legendy – dokończył.

Mistrz odpiął strzelaki i wyjął z nich bębenki. Wysypał kule i policzył je. W małych mieściło się sześć kul. Tak samo w głównych, tylko, że były większe. W sumie trzydzieści sześć. Nie wiedział po co to robi ale chciał mieć pewność, wiedzieć kiedy powinien przestać liczyć na broń. Będzie musiał bronić się gołymi rękoma, jeśli zabraknie kul. Broń palna miała szereg zalet ale i jedną wielką wadę – kończyły się pociski a kolbą wiele się nie zdziała. Złożył broń na nowo i schował precyzyjnym ruchem.

– Czasem zazdroszczę wam broni – powiedział.

– He, wiadomo, nasze przyjaciółki podczas walki będą nam dłużej służyć – odparł Tiranes. Podrapał się po gęstych włosach – Właściwie co na nas czeka po drugiej stronie gór?

– Tego nie wiemy. Ale musimy się tam udać, nie mamy wyjścia.

– Bo wszystko co nam bliskie zostało zniszczone – odezwał się szeptem Lidras. – Dosłownie wszystko.

– Mój dom nadal istnieje – powiedział mistrz – Przynajmniej mam taką nadzieję, że Rhobar jeszcze się nim nie zajął.

Nastąpiła krótka chwila ciszy, odezwał się Tiranes.

– Widocznie Rhobarowi zachciało się poszerzyć horyzonty swojego imperium to wpadł na taki a nie inny pomysł. Nie do pomyślenia – podniósł głos – Władca Silverset, któremu podlegają ogromne połacie ziemi przed Główną Bramą, do tego liczne wioski z którymi żyje w zgodzie jako ich pan – pokręcił głową z dezaprobatą.

– To nie jest tak proste jak się wydaje – odezwał się mistrz Ognistego Kręgu, bardziej do siebie niż do towarzysza – Dużo w tych strasznych czasach mają do powiedzenia Wycofani.

W zdziwieniu, którego nie krył nawet Lidras, Tiranes zmarszczył brwi.

– Wycofani są po drugiej stronie gór – powiedział zastanawiając się – Widzieliście kiedyś jednego z nich?

– Nie wiem – odparł mistrz – lecz Ogniste Wynurzenie jest położone na krańcowym wschodzie Krain Zamkniętych a oni pochodzą właśnie zza części Gór Krańcowych. Jednemu z naszych odbiło i udał się na drugą stronę gór. Wrócił obłąkany.

– Jak udało mu się przejść prze te piekielne góry? – spytał zdziwiony Tiranes.

– Mówił o rzekomych tunelach, które należą do Wycofanych. Ale słowa obłąkanego – spojrzał Tiranesowi głęboko w oczy – nie mają wielkiej wartości. Pewne jest, że zobaczył coś czego nie powinien, ale… może to był tylko wilk?

– Nie sprawdzaliście tego?

– Oczywiście, że sprawdziliśmy. Sprawa tej wagi nie mogła zostać pozostawiona sama sobie. Wysłaliśmy czterech doświadczonych braci ognia. Nic nie znaleźli. Dobra, czas ruszać dalej.

Zgodnie wstali i ruszyli dalej przed siebie, szukając ścieżki, która wiedzie dalej przez góry.

– Oby przeznaczenie było dla nas łaskawe – mruknął Tiranes, oblizując usta z resztek jedzenia.

– Od kiedy wierzysz w przeznaczenie? – zapytał mistrz.

– Od zawsze. Zresztą ten cały Irys, Thaon i Bylion nie istnieją – Machnął ręką. – Może podpalimy pochodnie – powiedział Tiranes odsłaniając ręką bok do którego miał jedną przypiętą.

– Nie mamy jak – odparł po cichu mistrz. Nagle zrobiło się zimno, z ich ust zaczęła wydobywać się para – Musiałbym odpowiednio strzelić co mogłoby doprowadzić do nas jakieś bestie a nie wiemy czego się tutaj spodziewać.

– Spójrzcie – odezwał się Lidras wskazując ręką w prawo, na część podnóża Gór Krańcowych.

Było tam widoczne delikatne wysklepienie. Ostrożnie podeszli i okazało się, że to jakaś jaskinia. Dopiero teraz zdali sobie sprawę, że góry zbudowane były z czarnych skał granitowych.

Jaskinia lekko schodziła w dół i zdawała się być pokaźnych rozmiarów. Tiranes ocenił jej wysokość na około pięć metrów. Jednak wewnątrz, głębiej, mogła być zbudowana inaczej. Na zewnątrz chmury nie odpuszczały, zapach wilgotnego powietrza zapowiadał deszcz. Być może nawet burzę – wydawało im się, że z dalszych, tych najczarniejszych chmur, dobywał się dźwięk młodych grzmotów, dających o sobie znać cichym pomrukiwaniem.

– Przeklęta pogoda – zaklął Von – Zupełnie jakbym słyszał grzmoty, tyle że nie widzę błysków.

– Chmury są bardzo gęste i rozciągłe – odparł mistrz – Światło nie ma szansy żeby wyjść z takich czarnych kłębów.

W chwilę po tym poczuli na sobie deszcz. Zaczęło się niewinnie, od kapuśniaczka, lecz potężne Cumulonimbusy dawały zawsze większe opady. Z ubrań śmiałków spływało coraz więcej wody, aż w końcu wyglądali jakby zażywali przed chwilą kąpieli w jeziorze.

– Zapowiada się na pokaźną nawałnicę – rzucił mistrz, próbując przedrzeć się przez narastający wiatr i deszcz. lepiej wejdźmy do środka – wskazał głową na jaskinię.

Nie mieli innego wyjścia – zostając na zewnątrz, podczas gdy widoczność była znikoma, narażali by się na potencjalny atak. Lidras wszedł pierwszy, wyjmując miecz. Była to piękna broń obosieczna, wykuta z Górnego Stopu. Rękojeść składała się z grawerowanej, okrągłej głowicy; poręcznego trzonu w kształcie symbolu Gory jakim był płomień; oraz z falowanej gardy. Głownia zaczynała się lśniącą zastawą, która w kierunku czubka ostrza, poprzez ostrze właściwe i sztych, zmniejszała swoją grubość. Dzięki temu Lidras miał większą kontrolę podczas walki, która była dodatkowo ważna ze względu na dwuręczność broni.

Na zewnątrz zabłysło, oświetlając na krótką chwilę wnętrze. Jaskinia, tak jak przewidywali, była sporych rozmiarów. W środku powietrze było inne. Panowała tu na pewno niższa temperatura ale dzięki braku wiatru oraz mniej wilgotnemu powietrzu niż na zewnątrz, czuli się cieplej.

– Musiała się ukształtować na początku dziejów Aelionu – powiedział mistrz. Jego głos, zanim niknął gdzieś w dalekiej głębi, długo biegł po ścianach – To jest jedna z jaskiń pierwotnych, niewielu pozostałych.

Lidras podszedł bliżej do ściany i dotknął jej powierzchni dłonią.

– Spójrzcie – powiedział – Co to za ścierwo?

Podeszli do niego i rzeczywiście, na ścianach były jakieś robaczki, rozmiarem nie większe od dłoni.

– Nie są szkodliwe – powiedział mistrz, odrywając jednego ze ściany.

– Skąd twoja pewność? – spytał Tiranes.

– Trzysegmentowce nie są szkodliwe dla ludzi – rozwinął, jakby mówił coś oczywistego.

Stworzonko, z ciałem podzielonym na trzy części – pokrytą grubą łuską główkę, goły tułów oraz coś co przypominało ogonek – odleciało, a nad ich głowami rozbłysło światełko, mieniące się różnymi kolorami.

– Mały drań – zachichotał Tiranes – No to nie trzeba już palić pochodni – pokręcił głową w podziwie dla małego sojusznika.

Robaczek krążył nad nimi, oddalając się najwyżej na parę metrów. Oświetlał malutkie połacie ścian jaskini, ukazując ich oczom coraz to nowe rzeczy. Ze stropu zwisały stalaktyty, a u podłoża wyrastały stożkowate stalagmity. Tak jak się spodziewali do bocznych ścian przywierały setki takich żyjątek.

– Pokaż się jaskinio – powiedział mistrz. Podszedł i zaczął zrywać kolejne robaczki i rzucać je na podłoże.

Lidras i Tiranes zrozumieli o co mu chodzi i zaczęli robić to samo. Chwilę później jaskinia była dostatecznie oświetlona, mieniąc się faerią pięknych barw, która uporczywie walczyła z głęboką ciemnością. Zyskali około stu nowych, malutkich sojuszników, tak bardzo im teraz potrzebnych. Świecidełka latały wszędzie – pomiędzy stalaktytami i stalagmitami, tworząc na ukształtowaniu terenu hipnotyzującą grę cieni, które wydłużały się i skracały, wędrowały po skałach, i spływały bądź wdrapywały się po mokrych ubraniach.

Burza na zewnątrz rozpętała się na dobre, lecz zupełnie o niej zapomnieli, ponieważ dziesiątki malutkich skrzydełek tworzyło delikatny szmer, potęgowany przez echo. Błyski przegrały z cudownymi, zmieniającymi się kolorami, tworzącymi piękny pokaz.

– Przeczekamy tą cholerną burzę. Ale jak tylko się skończy, ruszamy w poszukiwaniu ścieżki – powiedział Tiranes, przyglądając się mieniącym barwom na ostrzu Lidrasa – Choć przyznaję, niechętnie opuszczę to miejsce – zachichotał.

– Nie wiem skąd bierze Ci się ten dobry humor – skarcił go Lidras – Śmiech jest ostatnią rzeczą, która powinna Ci przyjść do głowy – podrapał się po gęstym zaroście i zmienił temat. – Może ta jaskinia prowadzi na drugą stronę.

Spojrzeli na niego niepewnie.

– Litościwy, nie mamy pewności – zaczął mistrz.

– A masz pewność czy ścieżka istnieje? Musimy sprawdzić tą jaskinię. Musimy sprawdzić gdzie się kończy.

Spojrzeli w głąb jaskini, gdzie światło jeszcze nie zdążyło rozjaśnić odmętów mroku. Stare miejsce

 

– Litościwy, jesteś pewien, że to dobry pomysł?– spytał Von Tiranes – Nikt tam nigdy nie był, cholera wie co nas czeka.

Był wysokim, krępym mężczyzną, odzianym pod spodem w dwie warstwy wełnianych koszul a na wierzchu w grubą skórę z wilka. Na plecach miał potężny, dwustronny topór bojowy, stworzony jeszcze na początku pierwszej ery, w Lodowych Odmętach. Podobnie wyglądało jego wierzchnie okrycie u dołu. Buty koloru czarnego, również ze skóry, doskonale pasowały do jego gęstej, czarnej brody, okalającej zniszczoną twarz pełną blizn.

– Musimy spróbować. Sam wiesz dobry Von Tiranesie, że to nasza jedyna szansa – powiedział Lidras spokojnym głosem. Zawsze nazywał do dobrym, ponieważ brodacz dbał o niego jak o własne dziecko.

Mimo różnicy wieku Von Tiranes darzył Lidrasa szacunkiem jak mało kogo i choć ten miał jedynie osiemnaście lat, ufał mu. Był w końcu jedynym prawowitym następcom Vixiasa, który już prawdopodobnie nie żył. Nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ Gora którym do niedawna rządził poczciwy Vixias, jedno z Wielkich miast Krain Zamkniętych, zostało jedynie bolesnym wspomnieniem.

– Jak dużo zapasów zostało? – zwrócił się do mistrza Ognistego Kręgu.

– Mamy jeszcze cztery kawałki mięsiwa, suchary oraz ser z mleka od górskiej kozy – odparł mistrz.

Nie chciał zdradzić im swego imienia, to też zwracali się do niego po przydomku, bądź po prostu mówili mu mistrzu. Nosił czerwono-oliwkowe szaty, przyozdobione cennym naszyjnikiem, który przesuwał się po ich gładkim materiale niczym statek po spokojnych wodach. Zdobiony złotem, przedstawiał symbol Braci Ognistego Kręgu – pistolet, z którego lufy wysypywał się Świeży Proch, różniący się od zwykłego tym, że wyrzucał kule z siłą zdolną przestrzelić ścianę solidnego domu. Tak samo jak proch, również kule mistrza były udoskonalone. Wyrabiane w Wielkim Piecu w Ognistym Wynurzeniu, zawsze wytwarzane ze srebra i łoju dzikiej zwierzyny.

U boku nosił dwa strzelaki – broń palną posiadającą trzy bębenki – dwa mniejsze i jeden główny, który mieścił Świeży Proch. Bębenki zmieniało się kciukiem, naciskając na mały bolec, zakończony główką dopasowaną do palca. Strzelało się tak jak zwykłymi rewolwerami, przyciągając spust palcem wskazującym.

Trzy dni i trzy noce spędzili na wędrówce do Gór Krańcowych. Mistrz przybył po nich tuż przed najazdem. Na początku nie chcieli uwierzyć w złe nowiny. Nie chcieli zostawiać innych.

– Nie mieli prawa – mruknął wtedy Lidras.

– O czym mówisz, Litościwy? – Von Tiranes spojrzał na niego bystrymi oczyma.

– O naszym mieście. Kobiety nic nie zawiniły – powiedział zmęczonym głosem. Ramiona bezwładnie mu zwisały, jakby musiał je za sobą taszczyć.

Bolały ich nogi lecz coraz bliższe Góry dodawały im sił. Przynajmniej tam mieli nadzieję znaleźć trochę schronienia i czas na odpoczynek. Słońce powoli zachodziło, zabarwiając niebo intensywną czerwienią. Do czasu całkowitego zachodu powinni dojść do celu. Von Tiranes spojrzał czujnym wzrokiem do tyłu, na Jezioro Cave. Teraz przechodzili przez przełęcz Gór Cave, a mimo to nadal co chwilę sprawdzali czy nie są śledzeni; nie mogli sobie pozwolić na nieostrożność. Mgła niebieskawego koloru, była bardzo gęsta i gdyby nie Świetlane Świerszcze , Cave stałoby się zupełnie niewidoczne. Owady odzywały się z rzadka, zupełnie jakby się czegoś bały.

– Pośpieszmy się – powiedział Von Tiranes zachrypniętym głosem – Licho nie śpi a nam przydałoby się trochę snu.

– Czyżbym wyczuwał strach w Twoim głosie – mistrz spojrzał na niego uśmiechając się ironicznie.

Brodacz wzgardliwie uniósł górną wargę.

– Strach nie jest niczym złym – odparł – To, co się stało w lesie, powinno być dla ciebie lekcją do końca życia. Lekcją pokory.

– Przeszłość nie jest mi przyjacielem, wolę skupić się na teraźniejszości. Spójrz na przykład na te ptaki. Nie sądzisz, że mogą stanowić dla nas niebezpieczeństwo?

– Królowi służą sokoły – wtrącił znudzony Lidras – Zresztą nasze dni są policzone – spojrzał na mistrza pustym wzrokiem. Twarz miał bladą i brudną.

Przed nimi wznosiły się potężne Góry Krańcowe. Przełęcz została za nimi i teraz mogli podziwiać ich rozmiary. Szerokie na tyle, że nie sposób było zobaczyć ich końca. Wysokie tak bardzo, że aby dostrzec ich wierzchołek, musieli zadzierać głowy aż ku niebu. Czarne niczym smoła, nie zachęcały do bliższego zwiedzania. Strome i ostre, były niemożliwe do zdobycia zwykła wspinaczką.

– Ciekawi mnie dlaczego mgła zniknęła – mruknął Von Tiranes.

– To nieistotne – mistrz potrząsnął głową. Założył kaptur na głowę i podrapał się po koziej brodzie. – Bardziej dziwi, że mamy się tam dostać.

– Ponoć jest gdzieś ścieżka wiodąca na sam szczyt – powiedział Von Tiranes – Ach, ale jak tu ją znaleźć, kiedy Góry ciągną się wszerz wręcz kilometrami. Niech ten co je stworzył trafi w ręce Wycofanych – zaklął.

Ze lekkim niepokojem spostrzegli, że oprócz mgły, zniknęło też zimne powietrze. Było znacznie cieplej, ale wiedzieli, że wyżej mogą liczyć na zimmmer – rodzaj wiatru, bardzo zimny i bardzo ostry. Wraz z ociepleniem pokazały swe oblicza różnorakie rośliny – nie było żadnych drzew ale krzewy i szorstka trawa rosły tu i ówdzie, miejscami tworząc całkiem gęste poszycie. Dziwne, choć nie tak bardzo jak fakt, że na krzewach rosły owoce, o wątpliwych walorach jadalnych, więc nawet nie próbowali ich posmakować.

– Przynajmniej pozbyliśmy się tego cholernego jeziora – powiedział Von Tiranes, poprawiając topór na plecach – jeszcze trochę a zgłupieję tutaj – żachnął się.

Lidras stracił nadzieję na to, że im się uda, że, jak mawiał Vixias, wygrają. Bo co niby mieliby wygrać, pomyślał. Nie wiedzieli z kim walczą, a właściwie przed kim uciekają, jak króliki wypuszczone z klatek, czujące zapach spuszczonych ze smyczy psów. Ich sytuacja była beznadziejna a on dobrze o tym wiedział tak jak Von Tiranes i sam mistrz. Różnie to tylko odbierali, inaczej to przeżywali, co nie zmieniało faktu, że podzielą wspólny los. Tak myślał Lidras, niedoszły król Gory, syn poczciwego Vixiasa, jednego z trzech wielkich władców Krain Zamkniętych.

– Jak króliki – mruknął bez życia.

– Co powiedziałeś, Panie? – zdziwił się Von Tiranes.

Lidras nie odpowiedział, błądził gdzieś daleko myślami.

 

Teren, który dzielił miejsce gdzie kończyła się przełęcz a zaczynały Góry Krańcowe, był niewielkich rozmiarów. Góry przybrały bardziej złowieszczy wygląd za sprawą słońca, które dziś postanowiło się całkowicie schować przed czasem. Jedynie księżyc starał się udzielić wsparcia przez chmury, z marnym rezultatem. Nie słyszeli nie poza własnym oddechem i żwirem miażdżonym pod nogami. Świetlane Świerszcze albo przestały grać swe melodie, albo już ich nie słyszeli. Nawet powietrze ustało, przyglądając się w zaciekawieniu nowym gościom.

– Spójrzcie, kto chciałby to zjeść – burknął Von Tiranes wskazując na krzewy. Splunął – na pewno nie ja.

Krzewy, koloru pomarańczowego, rosły nie wyżej niż na pół metra i rozciągały swe podstępne pnącza na dwa razy tyle. Na wierzchu kusiły pokaźnymi owocami, koloru fioletowego. Wielkością przypominały one dojrzałe jabłka, ale nie miały ogonka i były mocno pomarszczone, zupełnie jak zepsute śliwki lub skóra na długo moczonych w wodzie palcach. Folklorem była dla nich też reszta roślinności – trawa przypominała ichniejszą, poza swoją szorstkością i twardością, która bardziej pasowała do patyków i gałązek zwykłych drzew, takich jak jodła , świerk w lesie przed Jeziorem Cave, czy też jak wielkie brzozy i wierzby w Wielkim Lesie. Ten świat zdecydowanie różnił się od tego, który zdążyli poznać.

– Czas na spoczynek – poinformował mistrz. Usiadł na żwirze i ściągnął z pleców ładunek.

– Niewiele zostało do żarcia – mruknął Von Tiranes – Prawdziwej uczty chyba już nie dożyje.

Lidras usiadł bez słowa, zajmując miejsce naprzeciwko swoich towarzyszy. Jego puste oczy trochę się ożywiły na widok jedzenia – mistrz podał mu suchara i ser oraz pół kawałka mięsiwa, który rozerwał dłońmi. Taką samą porcję dał Tiranesowi, na końcu przydzielił jedną sobie, położył ją na szatach i schował resztę do ładunku.

– Zostały dwa i pół kawałka mięsiwa, sześć sucharów i trochę sera – oznajmił oficjalnym tonem.

– Daruj sobie – powiedział weselszym głosem Von – Skup się na żarciu.

– Tak, Tiranes ma rację mistrzu – mruknął Lidras – to może być twoje ostatnie.

Mistrz Ognistego Kręgu spojrzał na Lidrasa chłodnym wzrokiem.

– Twoje, moje lub naszego szacownego towarzysza – sprecyzował obojętnie – W końcu nigdy nic nie wiesz.

– Tak jak nie wiedział Hoert – mruknął mistrz, urywając zębami kęs dziczyzny.

– Przestańcie – skarcił ich Tiranes – Zmarłych pozostawcie bogom, oni się nim dobrze zajmą. Przeszłość, jak sam mawiasz, jest nieistotna mistrzu.

– Masz rację – Lidras wyciągnął z sakiewki miedziaka i zaczął się nim bawić, przewracając go między palcami – Cokolwiek go zarżnęło, nas już nie dopadnie.

Zapadła nieprzyjemna cisza.

– Na Irysa, co to mogło być – nie wytrzymał Von Tiranes.

– Chyba nie chciałeś o tym mówić – napomknął go mistrz.

– Nie chciałem biadolić o Hoercie – Sprostował, mocno gestykulując prawą dłonią w której trzymał ser. Spuścił wzrok – Ale to co go zabiło – zawiesił na chwilę głos – Żadne dziecko nie wierzyło w te legendy – dokończył.

Mistrz odpiął strzelaki i wyjął z nich bębenki. Wysypał kule i policzył je. W małych mieściło się sześć kul. Tak samo w głównych, tylko, że były większe. W sumie trzydzieści sześć. Nie wiedział po co to robi ale chciał mieć pewność, wiedzieć kiedy powinien przestać liczyć na broń. Będzie musiał bronić się gołymi rękoma, jeśli zabraknie kul. Broń palna miała szereg zalet ale i jedną wielką wadę – kończyły się pociski a kolbą wiele się nie zdziała. Złożył broń na nowo i schował precyzyjnym ruchem.

– Czasem zazdroszczę wam broni – powiedział.

– He, wiadomo, nasze przyjaciółki podczas walki będą nam dłużej służyć – odparł Tiranes. Podrapał się po gęstych włosach – Właściwie co na nas czeka po drugiej stronie gór?

– Tego nie wiemy. Ale musimy się tam udać, nie mamy wyjścia.

– Bo wszystko co nam bliskie zostało zniszczone – odezwał się szeptem Lidras. – Dosłownie wszystko.

– Mój dom nadal istnieje – powiedział mistrz – Przynajmniej mam taką nadzieję, że Rhobar jeszcze się nim nie zajął.

Nastąpiła krótka chwila ciszy, odezwał się Tiranes.

– Widocznie Rhobarowi zachciało się poszerzyć horyzonty swojego imperium to wpadł na taki a nie inny pomysł. Nie do pomyślenia – podniósł głos – Władca Silverset, któremu podlegają ogromne połacie ziemi przed Główną Bramą, do tego liczne wioski z którymi żyje w zgodzie jako ich pan – pokręcił głową z dezaprobatą.

– To nie jest tak proste jak się wydaje – odezwał się mistrz Ognistego Kręgu, bardziej do siebie niż do towarzysza – Dużo w tych strasznych czasach mają do powiedzenia Wycofani.

W zdziwieniu, którego nie krył nawet Lidras, Tiranes zmarszczył brwi.

– Wycofani są po drugiej stronie gór – powiedział zastanawiając się – Widzieliście kiedyś jednego z nich?

– Nie wiem – odparł mistrz – lecz Ogniste Wynurzenie jest położone na krańcowym wschodzie Krain Zamkniętych a oni pochodzą właśnie zza części Gór Krańcowych. Jednemu z naszych odbiło i udał się na drugą stronę gór. Wrócił obłąkany.

– Jak udało mu się przejść prze te piekielne góry? – spytał zdziwiony Tiranes.

– Mówił o rzekomych tunelach, które należą do Wycofanych. Ale słowa obłąkanego – spojrzał Tiranesowi głęboko w oczy – nie mają wielkiej wartości. Pewne jest, że zobaczył coś czego nie powinien, ale… może to był tylko wilk?

– Nie sprawdzaliście tego?

– Oczywiście, że sprawdziliśmy. Sprawa tej wagi nie mogła zostać pozostawiona sama sobie. Wysłaliśmy czterech doświadczonych braci ognia. Nic nie znaleźli. Dobra, czas ruszać dalej.

Zgodnie wstali i ruszyli dalej przed siebie, szukając ścieżki, która wiedzie dalej przez góry.

– Oby przeznaczenie było dla nas łaskawe – mruknął Tiranes, oblizując usta z resztek jedzenia.

– Od kiedy wierzysz w przeznaczenie? – zapytał mistrz.

– Od zawsze. Zresztą ten cały Irys, Thaon i Bylion nie istnieją – Machnął ręką. – Może podpalimy pochodnie – powiedział Tiranes odsłaniając ręką bok do którego miał jedną przypiętą.

– Nie mamy jak – odparł po cichu mistrz. Nagle zrobiło się zimno, z ich ust zaczęła wydobywać się para – Musiałbym odpowiednio strzelić co mogłoby doprowadzić do nas jakieś bestie a nie wiemy czego się tutaj spodziewać.

– Spójrzcie – odezwał się Lidras wskazując ręką w prawo, na część podnóża Gór Krańcowych.

Było tam widoczne delikatne wysklepienie. Ostrożnie podeszli i okazało się, że to jakaś jaskinia. Dopiero teraz zdali sobie sprawę, że góry zbudowane były z czarnych skał granitowych.

Jaskinia lekko schodziła w dół i zdawała się być pokaźnych rozmiarów. Tiranes ocenił jej wysokość na około pięć metrów. Jednak wewnątrz, głębiej, mogła być zbudowana inaczej. Na zewnątrz chmury nie odpuszczały, zapach wilgotnego powietrza zapowiadał deszcz. Być może nawet burzę – wydawało im się, że z dalszych, tych najczarniejszych chmur, dobywał się dźwięk młodych grzmotów, dających o sobie znać cichym pomrukiwaniem.

– Przeklęta pogoda – zaklął Von – Zupełnie jakbym słyszał grzmoty, tyle że nie widzę błysków.

– Chmury są bardzo gęste i rozciągłe – odparł mistrz – Światło nie ma szansy żeby wyjść z takich czarnych kłębów.

W chwilę po tym poczuli na sobie deszcz. Zaczęło się niewinnie, od kapuśniaczka, lecz potężne Cumulonimbusy dawały zawsze większe opady. Z ubrań śmiałków spływało coraz więcej wody, aż w końcu wyglądali jakby zażywali przed chwilą kąpieli w jeziorze.

– Zapowiada się na pokaźną nawałnicę – rzucił mistrz, próbując przedrzeć się przez narastający wiatr i deszcz. lepiej wejdźmy do środka – wskazał głową na jaskinię.

Nie mieli innego wyjścia – zostając na zewnątrz, podczas gdy widoczność była znikoma, narażali by się na potencjalny atak. Lidras wszedł pierwszy, wyjmując miecz. Była to piękna broń obosieczna, wykuta z Górnego Stopu. Rękojeść składała się z grawerowanej, okrągłej głowicy; poręcznego trzonu w kształcie symbolu Gory jakim był płomień; oraz z falowanej gardy. Głownia zaczynała się lśniącą zastawą, która w kierunku czubka ostrza, poprzez ostrze właściwe i sztych, zmniejszała swoją grubość. Dzięki temu Lidras miał większą kontrolę podczas walki, która była dodatkowo ważna ze względu na dwuręczność broni.

Na zewnątrz zabłysło, oświetlając na krótką chwilę wnętrze. Jaskinia, tak jak przewidywali, była sporych rozmiarów. W środku powietrze było inne. Panowała tu na pewno niższa temperatura ale dzięki braku wiatru oraz mniej wilgotnemu powietrzu niż na zewnątrz, czuli się cieplej.

– Musiała się ukształtować na początku dziejów Aelionu – powiedział mistrz. Jego głos, zanim niknął gdzieś w dalekiej głębi, długo biegł po ścianach – To jest jedna z jaskiń pierwotnych, niewielu pozostałych.

Lidras podszedł bliżej do ściany i dotknął jej powierzchni dłonią.

– Spójrzcie – powiedział – Co to za ścierwo?

Podeszli do niego i rzeczywiście, na ścianach były jakieś robaczki, rozmiarem nie większe od dłoni.

– Nie są szkodliwe – powiedział mistrz, odrywając jednego ze ściany.

– Skąd twoja pewność? – spytał Tiranes.

– Trzysegmentowce nie są szkodliwe dla ludzi – rozwinął, jakby mówił coś oczywistego.

Stworzonko, z ciałem podzielonym na trzy części – pokrytą grubą łuską główkę, goły tułów oraz coś co przypominało ogonek – odleciało, a nad ich głowami rozbłysło światełko, mieniące się różnymi kolorami.

– Mały drań – zachichotał Tiranes – No to nie trzeba już palić pochodni – pokręcił głową w podziwie dla małego sojusznika.

Robaczek krążył nad nimi, oddalając się najwyżej na parę metrów. Oświetlał malutkie połacie ścian jaskini, ukazując ich oczom coraz to nowe rzeczy. Ze stropu zwisały stalaktyty, a u podłoża wyrastały stożkowate stalagmity. Tak jak się spodziewali do bocznych ścian przywierały setki takich żyjątek.

– Pokaż się jaskinio – powiedział mistrz. Podszedł i zaczął zrywać kolejne robaczki i rzucać je na podłoże.

Lidras i Tiranes zrozumieli o co mu chodzi i zaczęli robić to samo. Chwilę później jaskinia była dostatecznie oświetlona, mieniąc się faerią pięknych barw, która uporczywie walczyła z głęboką ciemnością. Zyskali około stu nowych, malutkich sojuszników, tak bardzo im teraz potrzebnych. Świecidełka latały wszędzie – pomiędzy stalaktytami i stalagmitami, tworząc na ukształtowaniu terenu hipnotyzującą grę cieni, które wydłużały się i skracały, wędrowały po skałach, i spływały bądź wdrapywały się po mokrych ubraniach.

Burza na zewnątrz rozpętała się na dobre, lecz zupełnie o niej zapomnieli, ponieważ dziesiątki malutkich skrzydełek tworzyło delikatny szmer, potęgowany przez echo. Błyski przegrały z cudownymi, zmieniającymi się kolorami, tworzącymi piękny pokaz.

– Przeczekamy tą cholerną burzę. Ale jak tylko się skończy, ruszamy w poszukiwaniu ścieżki – powiedział Tiranes, przyglądając się mieniącym barwom na ostrzu Lidrasa – Choć przyznaję, niechętnie opuszczę to miejsce – zachichotał.

– Nie wiem skąd bierze Ci się ten dobry humor – skarcił go Lidras – Śmiech jest ostatnią rzeczą, która powinna Ci przyjść do głowy – podrapał się po gęstym zaroście i zmienił temat. – Może ta jaskinia prowadzi na drugą stronę.

Spojrzeli na niego niepewnie.

– Litościwy, nie mamy pewności – zaczął mistrz.

– A masz pewność czy ścieżka istnieje? Musimy sprawdzić tą jaskinię. Musimy sprawdzić gdzie się kończy.

Spojrzeli w głąb jaskini, gdzie światło jeszcze nie zdążyło rozjaśnić odmętów mroku.

Koniec

Komentarze

Zdaje się, że już ten tekst czytałem. Tyle że teraz jest co nieco poprawiony. 
Pozdrawiam. 

Niemożliwe, pierwszy raz to publikuje. Swoją drogą to jest już stare opowiadanie, odgrzebałem je przypadkiem.

Pozdrawiam.

OK, musiałem się pomylić.
Pozdrawiam.

Nie wiem, dlaczego, ale ta praca nie przypadła mi do gustu. Może za mało wyraziste kontury? Zachwiana proporcja, albo coś, czego nawet nie umiem nazwać? Nie mam pojęcia, co to takiego, ale sprawia, że na razie podoba mi się najmniej ze wszystkiego, co tutaj zamieściłeś.

Nowa Fantastyka