- Opowiadanie: digan - Przemiana

Przemiana

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przemiana

Kiedy się obudziłem, poczułem, że cos jest nie tak. Wyciągnąłem wolno przed siebie swoje dłonie. Były normalne, pokryte łysą, ludzką skórą, miały pięć palców i przeciwstawny kciuk. Dotknąłem nimi swojej twarzy – i tu wszystko było na swoim miejscu; nie wystawało też z niej nic brzydkiego, żadne żwaczki czy inne czułka. A jednak czułem, że coś jest nie tak, coś się zmieniło; może właśnie to uczucie mnie obudziło, tak silne, że aż wyrwało mnie ze snu.

Za oknem panowała wczesnoporanna szarówka. Ubrałem wolno szlafrok i szlafmycę, po czym wyszedłem na nasz ciemny przedpokój. To wszystko zdawało się być bardzo dziwne. Co mogło mnie obudzić? Od zawsze szedłem za epoką, mój racjonalizm nie pozwalał mi wierzyć w dziwności. Nigdy nie uczęszczałem na tak modne seanse spirytystyczne, nigdy nie dawałem wiary wróżom i jasnowidzom; z łatwością potrafiłem przejrzeć wszystkie triki iluzjonistyczne. Ale tutaj…

Usłyszałem coś dziwnego, jakby piśnięcie, dobiegające z pokoju mojej siostry. Była to młoda dziewczyna, w wieku około czternastu wiosen i zgodnie z moimi manierami z dobrego, mieszczańskiego domu nie powinienem zaglądać do sypialni tej młodej damy. Ale jednak nie mogłem się powstrzymać, uchyliłem drzwi i aż krzyknąłem ze zdumienia.

Na łóżku najdroższej Józefiny nie leżała ona, ale wielki, obrzydliwy szczur. Długi na metr pięćdziesiąt, a jego ogon chyba na drugie tyle. Cóż się stało? Jakim cudem? Tymczasem szczurzyca zdawała się w ogóle nie zauważyć mojej wizyty. Ziewnęła szeroko, odsłaniając swoje cztery ostre, długie, żółte zęby, łysy ogon zwinęła pod głowę i ułożyła się do spania.

Postanowiłem nie budzić bestii, tylko wstrząśnięty pobiegłem do sypialni mego najdroższego ojca. Niestety i tam czekała mnie przykra niespodzianka; mój ojciec zmienił się w olbrzymiego, potężnego szczura; jego smród odbierał dech; jego futro nie było tak zadbane jak futro mojej siostry; zwierzę – a właściwie mój tatko najdroższy – spał na boku, tak, że mogłem z łatwością dostrzec jego gigantyczne jądra zwisające spod ogona.

Przerażony zamknąłem drzwi i sprawdziłem jeszcze tylko sypialnię matki, chyba tylko dla formalności, bo wiedziałem doskonale, co tam na mnie czeka. Kolejna ogromna szczurzyca.

Zbiegłem więc na dół w pośpiechu, prosto do pomieszczeń dla służby. Obudziłem młodego chłopaka, Karla, który obrzucił mnie tylko złym wzrokiem, ale nic nie powiedział.

– Biegnij natychmiast – powiedziałem – po doktora Ferreta. Powiedz, że rodzina Gaussów jest w wielkiej chorobie i potrzebuje natychmiastowej porady.

Chłopak spojrzał na mnie zdziwiony, ale znów nie powiedział ni słowa. Ze swojej starej drewnianej szafy wyciągnął odpowiednie ubrania na ten zimny poranek i pobiegł po specjalistę. Ja sam z kolei byłem zbyt przerażony, by wrócić na górę. Nie wiedziałem, czego spodziewać się po tych bestiach; zaparzyłem sobie herbaty importowanej z Londynu i usiadłem przy prostym, drewnianym stole, jaki znajdował się w naszej kuchni.

Doktor Ferret był przyjacielem naszej rodziny i wiedziałem, że nie muszę obawiać się, że zawiedzie. Przyszedł po dwóch kwadransach. Przywitał się ze mną ciepło w drzwiach i zapytał, czy jestem pewien, że i ja nie zapadłem na tą dziwną chorobę; odrzekłem, że objawy są na tyle charakterystyczne, że mogę orzec, iż jestem wolny przynajmniej od tej zmory.

Poprosiłem Karla, żeby przygotował nam śniadanie. Upomniałem, żeby podał kawy z Kolumbii. Doktor Ferret wyczuł doskonale moje skrępowanie i dopiero gdy chłopak podał nam tosty i pozwoliłem mu udać się na odpoczynek, spytał:

– A więc, mój drogi chłopcze, cóż to są za objawy?

– Panie doktorze – odpowiedziałem niepewnie – wie pan doktor, że jestem zafascynowany osiągami współczesnej nauki i że cenię bardzo racjonalizm i światopogląd naukowy.

– To się chwali, chłopcze.

– Dlatego tym trudniej przechodzi mi to przez gardło, ale… moja rodzina zmieniła się w szczury.

Doktor milczał, jakby chciał wysondować, czy to żart, ale gdy spostrzegł mą zrozpaczoną minę, zapytał tylko:

– Takie zwykłe szczury, czy…

– Nie. Szczury rozmiarów człowieka.

– Czy mógłbym je zobaczyć?

– Może zaczniemy od mojej matki, pamiętam, że byliście w dużej komitywie.

– Tak, to dobry pomysł. Chodźmy.

Weszliśmy wolno na piętro. Starałem się iść cicho, przerażony tym, że mogę obudzić bestie. W końcu dotarliśmy do drzwi od sypialni mojej matki. Otworzyłem je i gestem zaprosiłem doktora do środka. Pan Ferret stanął w progu jak wryty.

Moja matka już się obudziła. Kręciła się po całym pokoju, długimi wibrysami badając powierzchnie; ściany, podłogę, meble. Za sobą zostawiała krople moczu, którymi zapewne znaczyła teren.

Doktor Ferret wyciągnął dłonie przed siebie, jakby chciał pokazać, że nie ma przy sobie broni. Matka zatrzymała się i wkleiła w niego jedno oko.

Tym czasem lekarz podniósł torbę z ziemi, podszedł wolno do mojej rodzicielki i ukląkł przy jej ciele. Szczurzyca wciąż stała nieruchomo, jakby wiedziała, że to po prostu zwykłe badanie.

Pan Ferret wyciągnął stetoskop, osłuchał ciało matki; potem poświecił latarką w oczy, zajrzał do pyska pomiędzy cztery straszliwe zęby. Na koniec chciał chyba pobrać próbkę krwi, bo kiedy wbił się igłą w skórę, bestia odskoczyła z piskiem tak głośnym, że o mało nie rozerwało nam głów. Usłyszeliśmy tupot i za nami stanęła moja siostra. Dopiero w tamtej chwili mogłem spostrzec różnicę pomiędzy szczurzycą dojrzałą, jaką była moja najdroższa matka, a szczurzycą młodą, jaką z kolei stała się moja siostra.

Józefina z kolei zaczęła trącać nas ciekawie wibrysami i obwąchiwać, zaskoczona widokiem gości.

Nagle rozległy się jeszcze jeden tupot i w drugich drzwiach od sypialni mojej matki stanął ojciec. Futro na jego grzbiecie było nastroszone. On sam fukał mocno i walił ogonem w podłogę.

Spojrzałem przerażony na doktora i sapnąłem tylko:

– Uciekajmy!

Zbiegliśmy znów na sam dół, do kuchni.

– Nie wiem, co o tym myśleć – rzekł doktor, gdy już stwierdziliśmy, że sytuacja się uspokoiła. – Nie słyszałem nigdy o takiej chorobie – kontynuował. – Ale żyjemy w czasach, w których wszystko może się zdarzyć. Podobno naukowcy odkryli ruiny Atlantydy, a archeolodzy zaginioną dolinę, w której wciąż żyją pradawne gady i rośliny, których odciski dopiero teraz znajdujemy.

– To bardzo ciekawe, panie doktorze – odpowiedziałem. – Ale ja muszę wiedzieć, co zrobić z moją rodziną.

– Obawiam się, że lekarstwa na to nie ma. Jeżeli okaże się, że choroba nie przechodzi, proponuję ich po prostu opuścić. Nikt nie będzie miał ci tego za złe, chłopcze.

Po czym wziął jeszcze jedną, wystygłą grzankę i wyszedł spiesznym krokiem.

*

 

Moja rodzina zaczęła się urządzać.

Cały dzień drapali i gryźli drzwi pomiędzy pokojami, tak, że w końcu zmielili je na trociny. Te z kolei zanieśli do głównego salonu, pełni zadowolenia w spełnianiu jakiegoś wewnętrznego przymusu; tam ułożyli się wszyscy, pokładli na sobie i zasnęli.

Koło wieczora, albo i w nocy, już nie pamiętam, pobudzili się i zaczęli kręcić się po domostwie.

To moja siostra jako pierwsza dotarła do spiżarni i poczęła zajadać się głośno znalezionymi tam frykasami; jej gryzienie, drapanie i ciamkanie dało się słyszeć w całym domostwie. Usłyszeli to rodzice, którzy kierowani węchem i dźwiękiem dotarli do zapasów. Wszyscy troje starli się w jakiejś potężnej walce, od które dudniła ziemia i trzeszczały podłogi, a piski przeszywały powietrze. Po dłuższej chwili w spiżarni siedział mój ojciec i zajadał się mięsem. Gdy już stracił apetyt, do środka weszła moja siostra. Na końcu – matka.

Zdawało się, że szczury zaakceptowały mnie; nie gryzły mnie ani nie atakowały, nie złościły się też, gdy towarzyszyłem im w ich codziennych sprawach.

Dlatego mogę ci to wszystko przekazać, drogi czytelniku.

Szczury poczęły dalej buszować po domostwie, odwiedziły każdy zakątek, każdy szczur po kolei. Najbardziej przypadła im do gustu piwnica i tam założyły nowe gniazdo. Tym razem zgryzły deski parkietu, a uzyskane w ten sposób wióry i grube kawałki znosiły na sam dół.

W którymś momencie, gdy moja siostra zgryzała meble w swoim pokoju, dopadł ją od tyłu mój ojciec. Wskoczył na nią z głośnym piskiem i począł z nią współżyć intymnie, w swoim szaleńczym gryzonim tempie.

Zrozumiałem, że oto nadchodzi zezwierzęcenie.

 

*

 

Po tygodniu przybył doktor Ferret.

Ja spałem w pokoju służby, na łóżku Karla, który uciekł, gdy w niewłaściwym momencie wszedł w drogę memu ojcu.

Lekarz przywitał mnie współczującym uśmiechem i spytał, czy coś się zmieniło. Odpowiedziałem, że jest jeszcze gorzej, że moja rodzina zatraciła się w swej szczurzej naturze, a i ja zacząłem im jakby w tym towarzyszyć.

Moja szczurza rodzina spała sporo, koło szesnastu osiemnastu godzin na dobę. Zazwyczaj jedno z nich nie spało w ich gnieździe w piwnicy, ale albo na górze, w ich dawnych pokojach, albo w kuchni. Zauważyłem, że miało to być coś w rodzaju patrolu stada.

Sam przestawiłem się na ten tryb rozbitego dnia. Szczury wstawały wczesnym rankiem, koło piątej, szóstej. Potem, koło dziesiątej szły spać i przebudzały się dopiero wieczorem, ale tylko na godzinę, góra dwie. Potem wracały do życia koło północy, pierwszej w nocy, znów zasypiały i wstawały dopiero rano.

– Jest ci znana historia kijanki? – spytał doktor, gdy mu to wszystko opowiedziałem.

– Nie bardzo rozumiem, co ma pan na myśli.

– Chodzi mi o metamorfozę, lub, by użyć naszego szlachetnego, narodowego języka – przemianę.

– Tak?

– Kijanka, która wygląda mała rybka, zmienia się; wyrastają jej kończyny, ogon odpada i z wody wyskakuje na wierzch młoda żabka.

– Rozumiem panie doktorze. Chce pan powiedzieć, że jesteśmy kijankami, tak?

– To dziwne, ale tak. Widocznie ich ciała przeznaczone były do czegoś innego niż wychowanie potomków, tak jak moralność nakazuje, niż szlachetna starość i śmierć…

– Chce mi pan powiedzieć, że to naturalny proces? Jak coś takiego może być naturalne?

– Drogi chłopcze, czyż choroba nie jest czymś naturalnym?

Zamilkłem, starając się znaleźć jakiś kontrargument, ale bezskutecznie.

 

*

 

Wszelkie zapasy w naszym domu zostały zjedzone i ja sam głodowałem. Jednak moja sprytna rodzina dwa dni drapała mur pomiędzy piwnicami. Cały nasz dom został obgryziony. W pokojach ziały dziury w podłogach między piętrami; meble już dawno zostały poszatkowane, a to ze zwykłej nudy, a to z powodu materiału na uzupełnienie przegniłych trocin w gnieździe.

Moja siostra bardzo lubiła się ze mną bawić. Rzucała się na mnie i tarmosiliśmy się razem. Kończyło się na tym, że któreś z nas lądowało na górze i czułem się w obowiązku iskać jej sztywne futerko. kiedy zaś ja przegrywałem, ona lizała mnie swoim okrągłym, mokrym językiem.

W końcu, gdy przegryźli się do kamienicy obok, zaczęli objadać piwnicę z zapasów. I ja sam objadałem ją z nimi, powodowany głodem, choć wstyd się do tego przyznawać.

Dom zdawał się chwiać w posadach.

 

*

 

Gdy tamtego dnia Doktor Ferret przybył do mnie, był bardzo pobudzony i nieco wystraszony. Jak zwykle przyszedł w porze, w której szczury spały, także mogliśmy rozmawiać bez stresów.

– Drogi chłopcze, nie jesteś jedynym.

– Słucham? – odpowiedziałem, a w moim głosie zabrzmiała nadzieja, powodowana raczej tym, że przyspieszy to znalezienie lekarstwa.

– Nie ekscytuj się, chłopcze.

– To znaczy?

– To nie jest tak, że kolejne rodziny zamieniają się w szczury.

– A jak jest? – odpowiedziałem zdumiony.

– Pani Goeberg przybyła do mnie dzisiaj i zawiadomiła mnie, że cierpi na chorobę umysłową. Otóż okazało się, że w jej domu pokoje poczęły zmieniać się miejscami. Gdy przybyłem na miejsce, okazało się, że rzeczywiście są w innym rozłożeniu niż je pamiętam. Zaręczyłem więc o jej jak najlepszym zdrowiu psychicznym.

– Ja sam z kolei – ciągnął doktor Ferret po chwili namysłu – zgubiłem się dzisiaj w naszym mieście. Podczas wieczornego spaceru, który urządzam sobie ze względów zdrowotnych, dotarłem do ulic… Których nie było. Potem pytałem jeszcze żony i służby, sprawdzałem na planach… Pojawiła się nowa ulica.

– Jaki z tego wniosek, panie doktorze?

– Taki, że to nie tylko twoja rodzina była kijankami. Że kijanką jest i się przemienia… Sama materia.

– Słucham?

– Sama materia – powtórzył doktor cierpliwie. – Coś się zmieniło. Ona stała się… Miękka. Ciężko to opisać. Możliwe, że zmieniło się coś w samej strukturze świata, coś, co ciężko opisać. Boję się pomyśleć, co to tak naprawdę było i jakie konsekwencje za sobą pociągnęło.

 

*

 

Następny miesiąc przeżyłem razem z moją rodziną. W którymś momencie wykopali oni w piwnicy ogromny tunel, prowadzący do miejskich kanałów. Wędrowałem razem z nimi, docierając do piwnic sklepów, magazynów żywności, do kuchni różnych wyszynków. Tylko dzięki temu nie pomarliśmy z głodu.

Niestety, moja matka zmarła.

Któregoś dnia była bardzo osowiała, nieruchliwa, nie wychodziła z gniazda. Chudła dosłownie w oczach. Nie ruszyła nawet w poszukiwaniu nowego jedzenia i choć cała rodzina je znosiła, to właściwie zdawała się tego nie dostrzegać. Następnego dnia wyczułem, że na jej karku wyrósł twardy, gruby guz. Rak. Wiedziałem, że nie było dla niej ratunku.

Po kilku godzinach matka zaczęła ciskać się w konwulsjach, a jej piski bólu roznosiły się na całą ulicę. Po następnych kilku godzinach leżała już martwa.

Zatargałem jej wychudzone ciało do kanałów i utopiłem w brei która tamtędy płynęła. Nie mogłem zrobić nic innego.

Tymczasem dwa pozostałe szczury poczęły walczyć ze sobą, widocznie w celu ustanowienia nowej hierarchii w stadzie. Po kilku dniach było już po wszystkim; młodość wygrała ze starością. Po raz kolejny.

 

*

 

Ktoś zapukał.

Akurat byłem w domu, więc mogłem otworzyć. Za moimi drzwiami stało dwóch jegomościów, ubranych nieco staromodnie; na ich głowach lśniły cylindry, każdy w dłoni miał długą, czarną laskę.

– Piotr G.? – spytał jeden z nich, gdy otwarłem drzwi.

– Piotr Gauss – poprawiłem. – Tak, czym mogę panom służyć?

– Jest pan oskarżony.

Nogi się pode mną ugięły. Zapewne ktoś doniósł na moją rodzinę, na ktoś ich wytropił, ktoś nas zauważył, jak zjadamy zapasy z kolejnej kuchni.

– O co? – spytałem na wszelki wypadek.

– O przemianę swojej rodziny.

– Słucham? – spytałem z niedowierzaniem.

– O przemianę swojej rodziny.

– Czy panowie mogliby to jakoś uściślić?

– Niestety, nie możemy podać więcej informacji na obecnym etapie procesu. Proszę przyjąć te dokumenty – tu staromodny jegomość podał mi dwie grube koperty. – I proszę pokwitować odbiór tutaj – drugi z nich wskazał grubą księgę. Począł ją przekartkowywać przy mnie. Zauważyłem sporo nazwisk, w tym i kilku moich sąsiadów. Trochę mnie to pocieszyło; widocznie ugrzęźliśmy w tym bagnie razem.

Usiadłem w swoim kącie w kuchni i począłem przeglądać dokumenty. Nie było w nich wiele zawarte; tyle tylko, że Piotr G. (widocznie chodziło o mnie, ale pewności nie miałem) miał stawić się w na przesłuchanie przy takiej a takiej ulicy, o takiej a takiej porze. Westchnąłem ciężko. Nie dość, że moja rodzina zmieniła się w stado gryzoni, to jeszcze czekają mnie z tego powodu urzędnicze nieprzyjemności!

 

*

 

Wziąłem kąpiel w miejskiej łaźni, by zmyć z siebie odór szczurów. Kupiłem też za oszczędności rodziny – nie ruszane przecież – nową, świeżą odzież, godną młodego mężczyzny. Gdy już tak odświeżyłem się i przyodziałem, ruszyłem pod wskazany adres na daną ulicę.

Było to moje pierwsze wyjście na miasto od miesięcy. I rzeczywiście, zmieniło się; kamienice urosły, pochyliły się nad ulicami; a i sami ludzie stali się dziwni, jacyś groteskowi w swej brzydocie albo znów piękni i gładcy jak z malowideł. Co chwila mijałem ulice, których nie znałem. Biegały po nich dzieci i wędrowali dziwni, osowiali starcy. Gdzieniegdzie bruk ulicy rozsadzały drzewa i dziwna roślinność, kwiaty o mięsistych liściach i woni tak słodkiej, że aż kręciło się w głowie.

Okazało się, że urząd, z którego pochodzą małomówni jegomoście, nie ma jakiegoś własnego budynku, a raczej wynajmuje lokale w różnych kamienicach.

W dostarczonym mi dokumencie stało wyraźnie, by zgłosić się pod adres 6b, tymczasem kamienica była dwupiętrowa, z dwoma mieszkaniami po dwóch stronach korytarza. Gdy dotarłem zdezorientowany na samą górę, zrozumiałem, że chodzi zapewne o wejście na strych. Wszedł więc tedy po dziwnych, wąskich schodach i dostałem się na poddasze, ciemne i rozgrzane późnojesiennym słońcem. Poczułem, jak pot leje się ze mnie strumieniami i kręci mi się z powrotem w głowie. Zauważyłem, że pomieszczenia są prawie puste, oprócz jednego z nich, w którym ustawione było jedno proste krzesło. Usiadłem więc na nim, by odpocząć chwilę i niemalże w tym momencie weszło dwóch panów, ubranych równie staromodnie, do tego z jakimiś zaciętymi minami.

– Pan Piotr G.? – zaczęli.

– Piotr Gauss, tak, to ja – odparłem słabym głosem.

– Rozumiemy, że jest tu pan w sprawie przesłuchania.

– Tak. Ale nie bardzo rozumiem, o co jestem właściwie oskarżony.

– Och, na koniec procesu wszystko pan zrozumie.

– Bardzo zabawne są – odpowiedziałem z gniewem – te wasze nawiązania do znanej lektury szkolnej, ale może dalibyśmy sobie z tym spokój i po prostu wyjaśnicie mi, po co ciągacie mnie po takich dziwnych miejscach, a ja postaram się pomóc w miarę możliwości.

– No cóż, jest pan oskarżony o przemianę.

– Słucham? – odpowiedziałem zdumiony.

– Czyż nie przebywał pan kilkakrotnie na zebraniach grupy anarchistyczno-lewicowej "Wolność, Równość, Średnia Krajowa"?

– Tak, to prawda – odparłem nieco spłoszony. – Wciąż nie rozumiem jednak, jaki to ma związek z…

– Czy mógłby pan wyjaśnić, dlaczego właściwie się pan tam znalazł?

Zacukałem się nieco, speszony tym, co miałem wyznać. Pomyślałem jednak, że nie ma sensu kłamać urzędnikom państwowym.

– Chodziło o Arlettę – odparłem słabym głosem.

– Słucham?

– Chodziło o Arlettę! – krzyknąłem.

Jegomościowie posłali mi gniewne spojrzenie, zdegustowani moim krzykiem.

– Ma pan na myśli tą rudowłosą… – zaczął jeden z nich rozmarzonym jakby głosem.

– Z taki piersiami… – kontynuował drugi tym samym tonem.

– I takimi nogami…

– Tak, tak – odpowiedziałem raźno.

– No cóż, to nawet zrozumiałe. Co nie zmienia faktu, że rozmawiał pan z anarchistami i lewakami zebranymi na tym spotkaniu?

– Tak, zamieniłem kilka słów.

– Czyż nie powiedział pan, tu cytat: "czasem klasa mieszczańska kojarzy mi się ze stadem szczurów, którzy czują się dobrze tylko wtedy, gdy żyją na kupie"?

Zamarłem przerażony. Rzeczywiście, powiedziałem tak, zmęczony moją pracą korepetytora, dziećmi które uczyłem i ich namolnymi rodzicami.

– To tylko jedno zdanie, przecież… – rzekłem roztrzęsionym głosem.

– Nieprawda, nie tylko jedno.

Miał rację, nie tylko jedno. To była dłuższa tyrada.

– Cytuję dalej – rzekł jeden ze śledczych – "Tak jak klasa mieszczańska, żyją tylko dla jedzenia i rozmnażania się. Nie znajdują przyjemności w niczym, co nie wiąże się z ich najpierwotniejszymi instynktami. Wszelkie konfliktowe sytuacje rozwiązują siłą. A mimo to są pełni sprytu, inteligencji i możliwości, które mogłoby tą rasę zanieść na wyżyny, gdyby tylko nie trawiło ich wewnętrzne lenistwo i uwarunkowania rasowe".

– Z tym ostatnim akurat miałem trochę racji. Wie pan, że szczury przestają czuć smaki, gdy się najedzą?

– To fascynujące – wycedził śledczy – ale nie o tym teraz mowa. Mowa o pańskiej mowie nienawiści – uśmiechnąłem się na ten kalambur – i o złych intencjach, jakie doprowadziły do przemiany.

– To tylko kilka zdań wygłoszone do jakiegoś długowłosego wichrzyciela. Co to ma do rzeczy?

– Jeszcze się przekonamy…

– Oj, jeszcze się przekonamy… – dodał ten drugi, małomówny.

– Nie macie nic więcej na mnie, prawda? – spytałem.

– Jeszcze nie.

Obrócili się na pięcie i ruszyli w stronę wyjścia.

– Wyjaśnicie mi panowie, co się właściwie dzieje? – spytałem.

Dwójka zatrzymała się.

– Wyjaśnimy mu? – spytał pierwszy.

– Powinniśmy to chyba zostawić dla dobra sytuacji…

– …i dramaturgii, czyż nie?

– Znak zapytania wiszący nad każdym dziełem…

– Wyjaśnimy, już najwyższa pora…

– …to prawda, tekst zbliża się nieubłagalnie do końca.

Słuchałem tego ich dziwnego bełkotu z rosnącym zdumieniem. Śledczy jednak zwrócili, znów stanęli nade mną i rzekli:

– Nastąpiła przemiana, jest pan tego zapewne świadom? – rzekł pierwszy z nich.

– Mówicie o mojej rodzinie? – spytałem.

– Nie, o świecie jako takim.

– Jaka przemiana? – zainteresowałem się.

– Rację miał pański znajomy, panie G., mówiąc, że sama natura rzeczywistości się zmieniła.

– Albo ludzki umysł – dodał drugi.

– Co na jedno wychodzi – rzekł ten bardziej gadatliwy. – Tak czy inaczej, hm… Materia zaczęła słuchać człowieka. Nagle, wszędzie, na całej kuli ziemskiej, w ciągu jednej nocy.

– Tak?

– Tak. Ale… Hm… Materia, nie słuchała nas dosłownie. Realizuje raczej myśli, z którymi wiążemy największe emocje, strachy i tak dalej. Tutaj, w naszej przyzwoitej dzielnicy, nie jest tak źle. Ludzie porządni, to i ich marzenia porządne. A to chcieli dodatkowego pokoju, a to żeby salon był po południowej stronie, bo na północnej ciemno.

– Inny sobie wymyślił automobil, pamiętasz?

– Tak – odpowiedział małomówny – znalazł się miłośnik nowinek technicznych.

– Jak tu odprowadzić podatek od zakupu rzeczy, która wzięła się z powietrza? Tak. Problemy, problemy, problemy. A pan…

– Oj tak, oj pan… – dodał drugi.

– …Oj pan, pan to ma skryte marzenia.

– A kim wy jesteście? – zapytałem cicho.

– My?

– My pilnujemy porządku – odpowiadali jak zwykle jeden przez drugiego. – Starego porządku, tego dobrego porządku.

– Kiedy wszystko było na miejscu…

– …I nie było tak…

– …że każdy dostawał to, na co ma ochotę.

– Złe czasy nastały, niedobre.

– Oj, niedobre.

Po czym jednocześnie westchnęli i ruszyli w stronę wyjścia.

A ja siedziałem zmęczony, wstrząśnięty i przerażony zaistniałą sytuacją.

 

*

 

Zaczęło się wieczorem.

Wyjrzałem przez kuchenne okno i ze zdumieniem oraz przerażeniem dostrzegłem tłumy idące środkiem ulicy. Wszyscy bez wyjątku nieśli widły, pochodnie lub inne groźne narzędzia. Nic nie wskazywało, żeby to nasz dom był celem, ale złe przeczucie mówiło, że nie może być inaczej. Gdy człowiekowi zaczyna się układać w nowej sytuacji, zawsze musi się stać coś niemiłego.

I nie myliłem się.

Jakiś młody prowodyr krzyknął z tłumu – "to tutaj, to ten dom!" i motłoch zatrzymał się wolno, niczym jakaś gęsta, oleista ciecz. Niemalże równie ospale ludzie poczęli obracać głowę w stronę naszej fasady.

A potem z tłumu poleciał pierwszy kamień.

Byłem przerażony i zrozpaczony. Nie wiedziałem co robić. Pomimo tego, że moja rodzina zmieniła się w szczury, to kochałem ich szczerze z całego serca i nie chciałem dla nich niczego złego; wiedziałem, że objadanie czyichś piwnic i wyszynków nie jest może najlepszym rozwiązaniem na zapewnienie nam przetrwania, ale z drugiej strony – co mogłem robić innego? Z moich marnych zarobków korepetytora nie mogłem przecież zapewnić im wyżywienia.

Tym czasem z tłumu poleciały w stronę naszej kamienicy następne kamienie i cegłówki.

– Wy! Chodź! Cie! – rozległy się pierwsze skandowania.

Patrzyłem na to wszystko wystraszony. Musiałem jakoś zapewnić spokój mojej rodzinie. Ale jak? Uciec kanałami, tak, żeby się tu nie znaleźli?

Tymczasem szczury nie robiły sobie nic z zaistniałeś sytuacji. Obydwa plątały się po kuchni, trącały wibrysami przedmioty i od czasu do czasu biły się ze sobą.

Rozległy się pierwsze uderzenia i łomotania o drzwi. Porwałem z szafki z narzędziami kilka gwoździ i desek, którymi kiedyś był nasz kuchenny stół, pobiegłem do drzwi wejściowych i począłem zabijać je, na tyle, na ile moje wątłe, roztrzęsione ręce mi pomagały.

Nie udało się.

Ktoś kopniakiem otworzył drzwi. Za nimi stało małżeństwo Frachów. To ich karczma ucierpiała jako pierwsza z powodu naszych niezaspokojonych apetytów.

Rodzina stała chwilę z tasakami w rękach, po czym ich oczy rozszerzyły się w jakimś przerażeniu. Widocznie mój ojciec z moją siostrą poczuli się w obowiązku powitać nieproszonych gości. Poczułem jak ich wibrysy łaskoczą mnie po udach i krzyżach.

– A więc to prawda! – krzyknął pan Frauch.

– Mówiłam ci, to nie wierzyłeś! Zróbmy coś z tymi potworami! – odpowiedziała jego małżonka.

– Na górę! – krzyknąłem do swojej rodziny, choć była to bezsensowna decyzja. Powinniśmy uciec w stronę kanałów. Z drugiej strony przejście do podziemi miasta było wąskie i niewygodne. A nasze schody na piętro – szerokie i wciąż jeszcze nie zniszczone.

Wybiegliśmy więc na pierwsze piętro, w stronę naszych sypialni.

Za sobą usłyszeliśmy głosy ludzi, krzyki i przekleństwa. Motłoch zdobył nasz zrujnowany dom i zapewne zniszczy go już do końca.

Wpadliśmy do ciemnego, pustego pokoju, który kiedyś był sypialnią mojej świętej pamięci matki. Nie było mnie tu od tygodni, więc zapach stęchlizny o mało co nie odebrał mi przytomności. Tylko jakimś cudem ominąłem potężną dziurę w podłodze, którą wygryzły szczury, by pozyskać materiał.

Schowaliśmy się po drugiej stronie pokoju.

"Tak bardzo potrzebujemy ucieczki, Boże dobry na niebie, daj nam jakąś drogę". Bóg niestety pozostał milczący. Swoim zwyczajem.

– Są tutaj, za tymi drzwiami!

Otwarli je i w przejściu ukazała się cała grupa ludzi z pochodniami. Bez trudu w ich blasku dojrzeli nas, skulonych i trzęsących się w drugim końcu pokoju.

Wpadli do środka i wpadli we wspomnianą dziurę, lądując boleśnie piętro niżej, w pokojach służby. Niestety, pochodnie padły na wysuszone trociny, które zajęły się momentalnie.

A my otworzyliśmy drugie drzwi i uciekliśmy do pokoju obok.

Z tym, że to nie było już nasze mieszkanie.

Meble były całe, nie pogryzione. Lampki poustawiane na drogich, zabytkowych meblach dawały łagodne, przyjemne światło. Na podłogach położono miękkie, delikatne dywany. Staliśmy chwile z rodziną i patrzyli jak urzeczeni na ten piękny pokój. Niestety, za nami znów rozległy się głosy i przekleństwa. Pobiegliśmy do przeciwległych drzwi i trafiliśmy do malutkiego, wąskiego pomieszczenia z jednym oknem.

"No to kaplica" pomyślałem. "Mają nas". Ale nic się nie działo. Siedzieliśmy chwile w ciszy, słysząc tylko nasze ludzko-szczurze posapywania. Otwarłem wolno drzwi, przerażony tym, co może nas tam spotkać, ale jedyne co zobaczyłem, to jakąś kuchnię. Powoli zaczynałem rozumieć, co się dzieje. Widać moja podświadomość, moje przerażenie i chęć ucieczki podyktowały materii ten dziwny labirynt, w którym mogliśmy bez trudu zgubić się przed motłochem.

Przeszliśmy więc przez to nowoodkryte pomieszczenie i otwarliśmy kolejne drzwi. Za nimi, w jakiejś pustej, zdawałoby się, remontowanej sypialni zobaczyliśmy grupkę atakujących nasz dom; ich miny jednak nie wyrażały agresji, tylko raczej przerażenie.

– Błagam, powiedzcie, jak opuścić wasz dom, wypuśćcie nas, nic nie zrobimy, obiecujemy! – wyrzucił z siebie jeden z nich.

Roześmiałem się na te słowa drwiąco i zamknąłem im drzwi przed nosem. Kiedy je otworzyłem ponownie, za nimi znajdowało się już oczywiście kolejne pomieszczenie, zupełnie puste.

Błądziliśmy więc po tych kolejnych, pustych pokojach; gdzieniegdzie spotykaliśmy grupki atakujących. Niektórzy rzucali się na nas, inni uciekali w popłochu; jeszcze inni prosili o pomoc przy wyjściu. Wszystkich bez wyjątku ignorowaliśmy. Uważałem, że spotkała ich sprawiedliwa kara za wtargnięcie do naszego domostwa.

W którymś z pokojów, przypominających biednie urządzoną jadalnię, spotkaliśmy dwóch ubranych na czarno jegomościów. Patrzyli na nas posępnym wzrokiem.

– Widzi pan, co pan narobił, panie G.? – zaczął jeden z nich. Ten bardziej gadatliwy, poznałem po głosie.

– Gauss – poprawiłem go odruchowo.

– Widzi pan, ile mamy problemów?

– Jaki tu bałagan? – dodał drugi.

– Będziemy tych ludzi wyciągać całą noc. A być może części z nich nie odnajdziemy nigdy.

– Ciekawe gdzie byliście – zacząłem – gdy motłoch rozwalił moje drzwi?

– To nie nasza sprawa, tylko policji.

– Oj tak, policji – dodał drugi.

– Dobrze, bardzo dobrze. Skoro tak – warknąłem ze złością – to radźcie sobie teraz. Kolejny problem do rozwiązania w mojej dobrej dzielnicy. Żegnam.

I odwróciłem się na pięcie.

– Nie, niech pan poczeka panie G., jest nam pan niezbędnie potrzebny – rzekł jeden z oskarżających.

– Niby do czego?

– To pana rzeczywistość.

– Wie pan dobrze, że nie mam nad nią świadomej kontroli.

– No cóż… Wydaje nam się – rzekł ten drugi – że pan chyba jako pierwszy potrafi zapanować nad nową materią.

– Obyście mieli rację – odpowiedziałem. – Bo mi się nie chce łazić już po tym dziwnym mieszkaniu.

– Nie chce pan uratować tych wszystkich ludzi?

– Nie – odparłem.

– Nas? – spytał ten drugi nieco zdenerwowanym głosem.

– Nie. Żegnam.

Otworzyłem drzwi i zgodnie z moim życzeniem za nimi był nasz przedpokój. Opuściliśmy więc dójkę śledczych i stanęliśmy przed drzwiami wejściowymi. Gryzący dym i ogień wystraszyły nas nie lada, więc czym prędzej postanowiliśmy, że musimy uciec. Przez moment bałem się, że coś pójdzie nie tak, ale nie; za nimi była znajoma ulica.

Moja rodzina i ja znalazła się na bruku, spokojna i szczęśliwa. Po włamywaczach nie było ani śladu; za to okna naszej zrujnowanej kamienicy co jakiś czas rozżarzały się blaskiem. Pojawiali się w nich przerażeni ludzie, po czym znikali.

Byłem spokojny; czeka ich albo niekończąca się wędrówka przez ten labirynt, albo przebijanie się przez płomienie i dym. I dobrze.

– To tyle, moja droga rodzino – rzekłem. – Nie mogę z wami już żyć dłużej.

Podeszliśmy do włazu do kanałów. Z trudem podważyłem go. Szczury patrzyły na mnie chwile czule; uściskałem ich i patrzyłem bez słowa, jak wskakują po kolei w swoje nowe włości.

Potem podobno wyhodowali całe stadko olbrzymich szczurów ze swojego kazirodczego obcowania; i jeszcze długo krążyły po świecie opowieści o gigantycznych szczurach żyjących w kanałach Pragi.

A ja, spokojny i pewien tego, co udało mi się zrobić – począłem kreować sobie swój własny, dobry świat; miałem przed oczami swój zniszczony, niegdyś rodzinny dom i wiedziałem, że pora na coś nowego.

Materia powoli narastała wokół mnie, oblepiała mnie jak kokon. Po chwili zaczęła zawijać się i cała rzeczywistość; przez chwilę znajdowałem się w dolinie, otoczony ze wszystkich stron wzgórzami kamienic, ulic i latarni. Potem góry pochyliły się nade mną, jakby z czułością. W końcu zamknęły się zupełnie, a je znajdowałem się w zupełnej ciemności.

Po chwili kula poczęła się otwierać.

Moim oczom ukazał się nowy świat; zupełnie pusty; najpierw zobaczyłem niebo, na którym wisiała dziwna, żarząca się mgławica. Potem mym oczom ukazały się piękne góry, las; powietrze pachniało tak pięknie.

W końcu kula z kamienic i bruku rozpadła się zupełnie, w proch i pył.

A ja ruszyłem przed siebie z uśmiechem na twarzy.

Koniec

Komentarze

Po pierwsze --- mistrz Franz się kłania. Na to wskazuje przejrzenie tekstu. Po drugie --- poziom nie ten, co widać już na samym początku. Wyciągnąłem wolno przed siebie swoje dłonie. Trudno wyciągnąć przed siebie cudze dłonie. Nie zachęca, niestety, do całościowej lektury. Ale może się zdobędę...

Podobno naukowcy odkryli ruiny Atlantydy, a archeolodzy zaginioną dolinę, w której wciąż żyją pradawne gady i rośliny, których odciski dopiero teraz znajdujemy.

Ciekawe:) A byłbym przysiągł na grób Tamtegochamona, że przez lata ciężkich studiów geologicznych, wiedziałem że specami od ruin, garnuszków, starożytnych kultur są archeolodzy, a od odcisków pradawnych gadów i roślin - są paleontolodzy i stratygrafowie. A może wszystko się zmieniło? Nie wiem. Ale wiem jedno, że po pierwsze pomyliły Ci się zawody; a po drugie - nie tylko odciski są znajdywane. Mamy też kości, muszle, ośródki i wiele innych. Zajrzyj chociaż na chwile do internetu - google, wikipedia itp. Poczytaj i dopiero pisz jak nie wiesz. A tak z głowy, nic się da wymyśleć. Ja też jestem noga z innych dziedzin, ale czytam sobie o tym, robie szkice, notatki etc., a dopiero potem piszę.

Co to opowiadania, to jeszcze czytam. Jak skończe, napiszę kilka słów. P:

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Kiepsko ten tekst jest napisany. Już na samym początku, szwankuje profil psychologiczny głównego bohatera. Piszesz, że jest racjonalistą, nie wierzy w cuda, przesądy itp. A pierwszym co robi po przebudzeniu się, jest sprawdzenie czy nie wyrosły mu owadzie czułki. Żeby mu się śniło, że się zmienił w tego robala, to jeszcze by miało kończyny, ale tak, ni cholery nie widać uzasadnienia.

Dlaej, pełno zbędnych zaimków. Przykład wymienił Adam, a jest tego poza tym wsroc.
Do tego trafiają się zabawne twory, typu wklejanie w kogoś oka. Oprócz tego powtórzenia.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Ojej, głupio tak tłumaczyć żart, no ale:
Tak, mistrz Franz, nie było to przesadnie trudne, prawda?
@mkmorgoth
Archeolodzy znajdują zaginione doliny. O tym, żeby znajdowali odciski roślin, nie ma ani słowa. Ba, nawet napisane jest, że "znajdujemy".
@fasoletti
"Żeby mu się śniło, że się zmienił w tego robala, to jeszcze by miało kończyny, ale tak, ni cholery nie widać uzasadnienia." -  może główny bohater czytał opowiadanie Franza Kafki i stąd to sprawdzanie?

To też pasowałoby to zaznaczyć. Jakikolwiek powód, uwiarygodniający takie zachowanie. Bo postawa, "tak się zachował i już, a ty se wymyśl dlaczego", jest be i kaku.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

digan napisał:
Archeolodzy znajdują zaginione doliny. O tym, żeby znajdowali odciski roślin, nie ma ani słowa.

To przeczytaj to co Ci wkleiłem z Twojego tekstu w komentarzu, i przeczytaj sobie jeszcze raz, ze zrozumieniem.

I powiedz mi czy archeologia zajmuje się badaniem prehistorycznych roślin i zwierząt, czy nie? Bo z tego co napisałeś, jasno wynika, że właśnie tym się zajmuje.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

@fasoletti:
Nie do końca tak - różne dziwne rzeczy ludzi wybudzają człowieka ze snu; to, że ktoś uznaje siebie (to też warto oddzielić) za racjonalistę, nie oznacza, że nie zdarza mu się wybudzić z dziwnych powodów. Poza tym wstęp jest oczywistą zgrywą nt. (tak, tłumaczę kawal) "Przemiany" Franza Kafki. Tam bohater obudził się, ponieważ poczuł, że jest karaluchem. Tu bohater obudził się, bo poczuł, że jest człowiekiem.

Nie wiem, Kafki akurat nie czytałem, więc pewnie dlatego nie wyłapałem i było to dla mnie nie jasne.
Skoro tekst wymaga znajomości innego tekstu, którego nie znam, to nie czepiam się więcej.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

@mkmorgoth
Proszę, zdanie rozbite po pilipiukowemu na zdania pojedyncze, bo widzę, że się gubisz:

"Podobno naukowcy odkryli ruiny Atlantydy, a archeolodzy zaginioną dolinę, w której wciąż żyją pradawne gady i rośliny, których odciski dopiero teraz znajdujemy."

Archeolodzy odkryli zaginioną dolinę. W dolinie wciąż żyją pradawne gady i rośliny. Odciski roślin i gadów dopiero teraz znajdujemy.

Co nie zmienia faktu, że masz rację, powinienem budować zdania tak, by nie wprawiały czytelnika w konsternację.

Nie wiem, jak nazywają się ludzie od odcisków i skamieniałości, nie było mi to w tekście potrzebne.


digan napisał: Co nie zmienia faktu, że masz rację, powinienem budować zdania tak, by nie wprawiały czytelnika w konsternację.
Święta prawda.
Niezręczności i bałagany wkradają się do tekstów każdemu, i lepiej w takim przypadku nie upierać za mocno przy swoim. Czytelnik, zaraza jakaś, jest niestety (z punktu widzenia piszących zarazą i niestety) ostatnią instancją orzekającą.
Podobno naukowcy odkryli ruiny Atlantydy, a archeolodzy zaginioną dolinę, w której wciąż żyją pradawne gady i rośliny, których odciski dopiero teraz znajdujemy.
Przeciwstawiłeś archeologów naukowcom. To jedno jedyne "a"... Odciski znajdujemy dopiero teraz, po odkryciu doliny, w której nadal żyją pradawne gady i rosną takież rośliny? Nie do obrony, szanowny Autorze.

Nowa Fantastyka