- Opowiadanie: ABEKING - Czerwony Łącznik

Czerwony Łącznik

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czerwony Łącznik

– Rozumiesz teraz, mała? Święty Mikołaj nie istnieje! N-I-E I-S-T-N-I-E-J-E! – powoli przeliterował Zdzisław Jabolski, stojąc nad drobną dziewczynką o pyzatej, do niedawna roześmianej buzi. – Ten stary spaślak nigdy nie istniał i istnieć nie będzie! – wysoki, łysy bydlak grzmiał nad coraz bardziej kulącym się ze strachu dzieckiem.

– Zdzichu, może chociaż w Wigilię dałbyś zwykłym ludziom spokój? – obojętnie zapytał Młody. – To nie jest ich wina, że twoje niezliczone kompleksy niższości, Boga, rozmiaru członka i innych głupot uniemożliwiają ci prawidłowe funkcjonowanie. – Ogar smagnął go morderczym spojrzeniem. – Poza tym, rozejrzyj się, ludzie nam się przyglądają. Jeszcze chwila i wylecimy z tej galerii szybciej, niż się w niej zjawiliśmy.

Zdzichu dyskretnie obrzucił wzrokiem okolicę. Faktycznie, tłum ludzi zbulwersowanych jego „akcją uświadamiania młodzieży” stale się powiększał. Rozlegały się gwizdy, krzyki, gniewne buczenie.

– Natychmiast zostawcie moje dziecko, inaczej zadzwonię po policję! – niespodziewanie z morza ludzi wyłoniła się matka dziewczynki. Podbiegła do swojej pociechy, po czym osłoniła ją własnym ciałem, próbując odstraszyć Zdzicha wrogim spojrzeniem.

– To my jesteśmy z policji, kretynko! – wrzasnął Jabol machając jej przed nosem odznaką. –Rozumiesz, że chcieliśmy tylko pomóc twojej córce dorosnąć?

Gdzieś na horyzoncie mignęły sylwetki ochroniarzy. Zrezygnowany Młody zwiesił głowę. Już wiedział, jak to się skończy…

Kilka chwil później obaj mężczyźni znajdowali się poza terenem galerii handlowej. Młody bez problemu trafił do wyjścia, zaś awanturującego się Zdzicha potraktowano gazem pieprzowym oraz, profilaktycznie, kilkoma ciosami pałką teleskopową w okolicę nerek. Podwładny łysola poczekał, aż ten skończy rozmasowywać obolały kręgosłup, po czym nieśmiało zagaił:

– To jak, Zdzichu? Odwieźć cię do domu? Szkoda, żebyś w ten piękny dzień jak Wigilia, ponownie dostał od kogoś wpierdol… – w milczeniu czekał na reakcję mentora.

– Jak sobie chcesz… – Jabol głucho jęknął. – Cholera, zachciało mi się uświadamiać młodzież…

– Mogłeś zacząć od wyjaśniania, skąd się biorą dzieci. Choć nie wiem, czy z takim twoim podejściem, przerażone maluchy nie pozmieniałyby orientacji, aby uniknąć w przyszłości przykrego obowiązku rozmnożenia. – zaśmiał się sam do siebie. Doprawdy, to była wyśmienita okazja, aby powbijać swojemu partnerowi więcej tego typu igieł. Jeśli nawet w Wigilię był skurwysynem, cóż, sam sobie na to zasłużył…

– Tak, tak , Młody, zrozumiałem aluzję. A teraz przestań cwaniaczyć i zawieź mnie na mieszkanie, nim się rozmyślę i nie wrócę do galerii, aby spuścić łomot tym strażnikom Teksasu za dychę… – powoli ruszył w stronę starego nissana navara.

– Tędy, partnerze. – towarzysz Jabola pomógł mu wsiąść do auta, po czym zajął miejsce kierowcy.

– Tylko spróbuj celowo wjeżdżać na wyboje, – pogroził mu palcem Ogar. – a tak ci obiję gębę, że twoja własna matka cię nie pozna!

– Dobrze Zdzichu, obiecuję. – ostrożnie przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zawył, a stary nissan ociężale ruszył do miejsca przeznaczenia.

– Słyszałeś Zdzichu, że do miasta ma przyjechać Czerwony Łącznik? – rzucił, chcąc zmienić temat.

– Obiło mi się o uszy. Gruby Oleg coś ostatnio o tym wspominał. Nie wiem, ile w tym prawdy, obydwaj byliśmy już wtedy dosyć mocno pijani. – Jabolski podrapał się po głowie z wprawą urodzonego goryla. – A zresztą pal licho mnie, ale skąd TY to wiesz? – zapytał znienacka blondyna. – Skąd mój własny pomagier zna informacje, o których ja teoretycznie nie powinienem nawet słyszeć? Co?

Nie doczekawszy się odpowiedzi, nie miał problemu z domyśleniem się prawdy.

– Znów spałeś z naszą panią prokurator? – zażartował. – Jak jej to było… Sylwia, czyż nie? I co, jaka jest? – znów usłyszał jedynie warkot silnika. – Okej, nie chcesz, to nie mów. Więc co dokładnie słyszałeś o Łączniku?

– W sumie to wszystko, co o nim wiem. – Młody niespodziewanie się ożywił. – Ma przyjechać do miasta gdzieś w okolicy świąt. Mówią, że szykuje się jakaś grubsza sprawa, muzułmanie od kilku dni chodzą jak nakręceni. Mówię ci Zdzichu: – ciężko westchnął. – jeśli nie miałbym w święta urlopu, nie chciałbym być w skórze tego, kto będzie musiał utrzymać porządek w mieście.

Zdzisław parsknął. I na kogo, jak zwykle, spadnie ten zaszczytny obowiązek? Na niego samego, samotnego alkoholika z nadmiarem czasu i brakiem funduszy. Pozostało mu tylko czekać na telefon z centrali, gdy Grzegorz Mięcki wyraźnie krztusząc się ze śmiechu, zleci mu to „jakże ważne świąteczne zadanie”. Kurwa ich wszystkich mać!

– A właśnie, co robisz w święta, Zdzichu? – zapytał jego partner. – Masz jakieś plany, na przykład, na dzisiaj?

– Nic specjalnego. – obojętnie stwierdził Jabol patrząc przez okno. – Wieczór jak każdy inny, siedzenie przed telewizorem z butelką wódki w ręku. Acha, i jeszcze będę sobie masował plecy. Starość w najpełniejszym wydaniu. – uśmiechnął się do blondyna.

– Nie zapominaj też o swojej drugiej, zdecydowanie lepszej połowie. – Młody wykonał dwuznaczny ruch dłonią, wymownie chrząkając.

– Daleko jeszcze, ty zboczona szmato?! – wrzasnął wkurzony Jabolski. – Akurat od tego, to mam Elwirę, chamski darmozjadzie. Gdzie podział się twój szacunek do starszych?

Krzycząc na podwładnego, nie zauważył, że właśnie dojeżdżali pod blok, gdzie mieściło się jego mieszkanie. Stary, rozpadający się budynek przywodził na myśl miejsce akcji najpotworniejszych horrorów, nie zaś dom dla szeregu mieszkających w nim społecznych nieszczęśników i wyrzutków, takich jak Zdzisław.

– Okej, dzięki za podwiezienie do domu, draniu. – syknął do partnera. – A teraz wypad z mojego auta i wynoś się do siebie. – Machnął od niechcenia ręką. – Pierdu pierdu, wesołych świąt, alleluja – idź do chuja!

– Taa… – młodzieniec podrapał się z zakłopotaniem po głowie. – Wesołych świąt, partnerze.

Po długim czasie obolałemu Zdzichowi w końcu udało się dotrzeć na drugie piętro, gdzie znajdowała się jego oaza spokoju.

Nie cierpiał samotnie spędzać świąt. W ogóle nie cierpiał samotności. Irytował go fakt, że nawet o tej porze roku jego jedynym towarzyszem był stary kineskopowy telewizor Rubin, kupiony za pierwszą wypłatę, jeszcze we wczesnych latach 90. Z trudem usiadł w fotelu. Po omacku odszukał leżącą na podłodze butelkę wódki, po czym rozlał jej zawartość do 12 kieliszków. Włączył teleodbiornik i skrzywił się, widząc już któryś rok z kolei „Kevina samego w Las Vegas”. Cholera, że też nawet w Wigilię nie mogą puścić czegoś nowego, mruknął. Spojrzał krzywo na stojące na stoliku kieliszki.

– Zdzichu, twoje zdrowie! Wesołych świąt! – zawołał, wypijając 12 wigilijnych „setek”. Zamknął oczy, dając się ponieść mocy alkoholu i stekowi bzdur płynącemu z telewizora. – Byle do wiosny…

 

 

 

***

Rozległ się szczęk zamka i drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Zdzichu otworzył oczy. Walczył w Afganistanie wystarczająco długo, aby nauczyć się reagować nawet na najcichsze szmery. Ostrożnie wstał z fotela. Ktoś włamywał się do jego domu i nie mógł pozwolić tej osobie uciec. Włamywacz nie miał prawa przeżyć.

Sięgnął po leżący na biurku pistolet. Odciągnął cyngiel, uważnie nasłuchując odgłosu kroków. Złodziej przemieszczał się wzdłuż korytarza, zmierzając w stronę pokoju gościnnego. Jabolski zbliżył się do wyjścia z pokoju. Alkohol wciąż szumiał mu lekko w głowie, wpływając na postrzeganie przestrzeni, lecz to nie miało w tej chwili znaczenia. Liczyło się tylko dopadnięcie przestępcy. Ksywa „Ostatni Ogar Sprawiedliwości” musiała do czegoś zobowiązywać.

Wybiegł na korytarz, nacierając na włamywacza. Zaskoczony mężczyzna nie zdołał się uchylić na czas i, popchnięty przez gliniarza, z głuchym jękiem zwalił się na podłogę. Zdzich przykucnął nad nim, przygniatając mu krtań kolanem.

– Co robisz w moim domu, skurwysynie?!- wrzasnął, przyciskając mu lufę pistoletu do czoła.

W odpowiedzi usłyszał stłumione rzężenie. Nie miał zamiaru zwalniać nacisku, koleś zasługiwał, aby się trochę pomęczyć. Sięgnął do małej szafki stojącej na korytarzu, po czym wyciągnął z niej latarkę.

– Odpowiesz na moje pytanie, czy nie?! – poświecił mu światłem po oczach.

I dopiero wtedy zrozumiał, z kim miał do czynienia. Ta siwa broda, ta czerwona czapka z białym pomponem… Odskoczył przerażony. Drżącą ręką zapalił światło w korytarzu. Teraz już mógł w pełni przyjrzeć się jego sylwetce. Czerwony kubrak, wielki brzuch, stojący przy drzwiach wejściowych worek z podejrzaną zawartością…

– O kurwa… – wyszeptał policjant. – … Święty Mikołaj?

Pochylił się nad ciałem. Nie, to niemożliwe, abym go zabił, pomyślał. Co prawda uciskanie kolanem krtani delikwenta było dosyć ryzykownym posunięciem, ale brodacz nie mógł przez to umrzeć. Sina twarz świętego zdawała się przeczyć nadziejom Zdzicha, lecz ten nie miał zamiaru się poddawać.

Musiał dziada ocucić!

Szybko wbiegł do salonu, zgarnął stojącą na stole butelkę z resztkami siwuchy i wylał jej zawartość na twarz grubasa. Tak jak przypuszczał, po kilku chwilach jego twarz przybrała prawidłowy odcień i po kolejnej chwili Mikołaj otworzył oczy.

– Gdzie… gdzie ja jestem? – wydyszał, z trudem rozglądając się po korytarzu. – Jak się tutaj znalazłem?

– Włamałeś się do mojego domu. – oznajmił Zdzich, opierając się o ścianę. – Masz szczęście, że gdybym nie chciał sprawdzić, kogo duszę, z pewnością byś już teraz nie żył. Pierwszy raz daruję życie przestępcy, bo koniecznie chcę się dowiedzieć, z jakim to wariatem mam do czynienia tym razem. – wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu.

– No wiesz co? – parsknął Mikołaj wstając z wyraźnym trudem. – Naprawdę jestem Świętym Mikołajem.

– He, he, uważaj, bo ci uwierzę. A wiesz, że mój ojciec był Matką Teresą z Kalkuty? – surowo zmierzył starca wzrokiem. – Dasz mi wiarę?

Zagadnięty milczał.

– Nie musisz mi wierzyć. – odparł po dłuższej chwili. – Ale jeśli wyjrzysz przez okno, zobaczysz na podjeździe moje sanie i zaprzężone do nich renifery. – Zdzich wytrzeszczył oczy. – Mówię poważnie, Zdzichu. Sprawdź, jeśli mi nie wierzysz.

Jabol podszedł do okna, odchylił firankę i omiótł wzrokiem okolicę. Rzeczywiście, na podjeździe znajdowały się jaskrawo czerwone sanie! Potężny, kilkumetrowy pojazd, ciągnięty przez dwanaście prawdziwych reniferów. Pojawienie się niezwykłego środka lokomocji nie uszło uwadze pozostałych mieszkańców kamienicy. Mimo ciemności panującej wokół, bez trudu dostrzegł trójkę nastolatków, odpiłowujących płozy sań za pomocą piłek do metalu.

– Te, Santa. Chodź no tu. – gestem przywołał do siebie Świętego. – Chyba właśnie rozkręcają ci sprzęt. – wskazał na młodych ludzi, taszczących wielkie pustaki do położenia pod podwoziem sań.

– Niech to szlag! Znaczy… Ho ho hooO KURWA!! – wrzasnął brodacz. – Zdzichu, zrób coś!

– Nie ma problemu. – mruknął Zdzich. Szybkim krokiem podszedł do szafki zawierającej jego „zabawki z Afganistanu”, po czym wyciągnął z niej karabinek Kałasznikowa. Zbliżył się do okna i nacisnął spust. Głośny odgłos strzałów poniósł się echem po osiedlu.

– Hej, gówniarze! – krzyknął do chuliganów, ponawiając kanonadę. – Zostawcie te sanie! Ten spaślak jest ze mną, więc wkurwiając jego, wkurwiacie także mnie! – Huk kolejnej serii ponownie zaburzył ciszę nocną.

Nikt mu nie odpowiedział, osiedle znów pogrążyło się w głębokiej ciszy.

– Heh, dziękuję Zdzichu. Dobry z ciebie chłopiec…– zaczął Mikołaj.

– Chwila, chwila, Święty. – uciszył go ruchem ręki. – Co tutaj w ogóle robisz, przebierańcu? Przyznaję, masz dobry kostium i realistyczne rekwizyty, ale po co to wszystko? I tak bym cię złapał, i tak byś dostał za swoje. Po co to wszystko? – powtórzył, bezradnie rozkładając ręce.

– Przecież naprawdę jestem Mikołajem. – starzec pokręcił głową.

– To czemu odwiedzasz mnie, a nie potrzebujące dzieci? Co przywiało świętego do przybytku mojego?

– To przez elfy!

– Jakie znowu elfy?

– Moich parobków. – Święty zrobił urażoną minę. – Skubańce ostatnio zaczęły się burzyć. Trajkotały coś o prawach pracowników, zniesienia obowiązku pracy przymusowej, prawa do urlopu raz w ciągu życia… Uwierz mi, ile ten kapitalizm może namieszać w głowach towarzyszy pracowników…

– Do rzeczy, grubasku. – warknął Zdzich.

– Przepraszam. Wciąż o tym mówiły, więc pomyślałem, że to będzie hasło promocyjne jakiejś serii zabawek, jak modele laleczek voodoo z wizerunkami dyktatorów i gwiazd popu… nie sądziłem, że…

– Do rzeczy, dziadzie! – wrzasnął policjant.

Mikołaj zaczerpnął oddech.

– Zamiast wyszukać adresy dzieci, podały mi adresy ludzi o dziecięcej mentalności!

Takiej odpowiedzi gliniarz się nie spodziewał. To był jakiś niesmaczny żart. Osoby o dziecięcej mentalności?

– I co teraz zrobisz, brodaczu? – spojrzał na gościa pytająco. – Bez sań, bez dobrych dzieci w promieniu 10 kilometrów? Na biegun cię nie zawiozę. – zarechotał.

– Cholera, masz rację, Zdzisławie… – Święty załamał ręce. – To przecież niemożliwe, gdzieś w tym mieście muszą być grzeczne dzieci!

– Niestety. Może w jakimś domu dziecka, ale i to…

– Właśnie! Dom dziecka! Zdzichu, musisz mnie tam zawieźć!

– Nie ma mowy, stary pryku. – Jabol pokręcił głową. – Nieudolnie włamujesz się do mojego domu, kłamiesz mi w żywe oczy, a teraz w dodatku chcesz, abym odwoził cię do sierocińca? Rozumiem, że w święta różne rzeczy się dzieją, ale to już przesada…

Stop. Czy to na pewno była przesada? Zdzichu wytężył pamięć. Odwiedzali go magowie, duchy, kosmici, walczył z pradawnym pogańskim bóstwem, biblijną legendarną bestią, mechami, cyborgami, Obrońcami Krzyża, podróżował w czasie i przestrzeni… Czy naprawdę wizyta Świętego Mikołaja była czymś aż tak niezwykłym?

– Błagam, musisz mi pomóc! – pomponiarz padł na kolana. – Nie poradzę sobie w tym mieście! Jestem tylko biednym biskupem, który za życia był tak dobry, że nawet po śmierci musi się z tym użerać. – po twarzy popłynęły mu łzy. – Pomóż mi dowieźć dzieciom prezenty, aby miały radosne święta, a ja święty spokój do przyszłego roku…

Jabolski nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem. Do czego to doszło, aby święty prosił jego – alkoholika, socjopatę i ateistę – o zapewnienie świętego spokoju? Tak wiele osób nadawało się do tego lepiej od niego.

– Poczuj magię świąt, Zdzisiu. – brodacz uśmiechnął się przymilnie.

– Ech… niech ci będzie, Santa. – machnął od niechcenia ręką. – Chodź, pójdziemy do samochodu. Może nie będzie tak źle i chociaż w Wigilię obejdzie się bez problemów…

Będąc tuż przy drzwiach wyjściowych, zatrzymał się. Nie chciał się do tego przyznać Świętemu, lecz przeczucie podpowiadało mu, że nawet w Wigilię będą kłopoty. Zawrócił ku „szafie z zabawkami”, po czym otworzywszy drewniane drzwiczki , zaczął się namyślać, jakie gadżety wziąć ze sobą tym razem. Spojrzał na ogromne no-dachi, umieszczone na najwyżej położonej półce. Nie, nie, pokręcił przecząco głową, prezent od Tamikawy jeszcze poczeka na swoją szansę…

Pewnie sięgnął po kilka granatów, po chwili szukania odnalazł wysłużoną, służbową dziewiątkę i pasujący do niej magazynek, wreszcie zaśmiał się sam do siebie, umocowując u paska teleskopową metalową pałkę, wzmocnioną wersję tego, czym jeszcze kilka godzin wcześniej oberwał po nerkach.

– Przygotowałeś się już? – zapytał zniecierpliwiony grubas. – Dzieci nie mogą czekać w nieskończoność.

– Jeśli dzieci są dla ciebie ważniejsze od twojej dupy, którą kazałeś mi ochraniać, to może od razu się pożegnamy i pójdziesz do nich na piechotę? – ironicznie rzucił Jabol.

– Nie, nie, skądże. – zmieszał się pomponiarz. – Po prostu mógłbyś się odrobinę pospieszyć.

– Już idę, nie bądź taki niecierpliwy. – Zdzisław ostatni raz rozejrzał się po pokoju. Stare, poniszczone meble, zarzygane łóżko i wszechobecny smród alkoholu gwarantowały mu brak ryzyka włamania, odwiedzin znajomych lub jakichkolwiek innych kataklizmów. Nie musiał nawet zamykać domu, i tak wszyscy zdawali sobie sprawę z nieopłacalności skoków na jego dobytek, czy to z powodu niskiej wartości potencjalnego łupu, czy pewności krwawej zemsty właściciela.

Narzuciwszy na plecy płaszcz, policjant razem z Mikołajem wyszli z mieszkania. Schodząc po schodach, Jabolski kolejny raz zastanowił się nad jakością swojego uzbrojenia. Służbowy pistolet, kilka granatów i metalowa pałka mogły przydać się w kryzysowej sytuacji, lecz w przypadku regularnej bitwy gangów, na co mogli trafić podczas podróży przez miasto, stawały się bezużytecznymi zabawkami. Cóż, pomyślał, wychodząc z budynku, jeśli pojedziemy dostatecznie szybko…

Wsiadając do samochodu, spojrzał na zegarek. Cyferblat pokazywał godzinę 1.40 w nocy. Podróż do jedynego ukraińskiego bidula w mieście nie mogła zająć więcej czasu niż godzinę. Może jednak przez tak krótki okres czasu nie wydarzy się nic złego, przemknęło mu przez głowę.

Stary nissan powoli włączył się do ruchu. Mimo tak późnej pory, na drodze wciąż panował spory tłok. Zdzichu klął siarczyście pod nosem, narzekając na nieudolny system kierowania ruchem w tak bardzo zaludnionym mieście. Wprawdzie po Wielkim Kryzysie Ekonomicznym liczba samochodów zmniejszyła się o jedną trzecią, lecz i tak dla blisko 10 milionów mieszkańców stolicy niemożliwym stawało się dotarcie do pracy na czas, jeśli mieli pecha trafić akurat na godziny szczytu.

– Czego słuchasz, Święty? – zagaił, włączając radio. – Bo nie wiem, jakiej stacji szukać.

– Daj spokój, Zdzisławie. – żachnął się Mikołaj. – Nie mam czasu słuchać waszej beznadziejnej, głupiej…

Niespodziewanie przerwał mu dźwięk klaksonu. Zdzichu spojrzał w lusterko wsteczne, dostrzegając zbliżającego się w ich stronę czarnego mercedesa.

– Cholera, – mruknął. – przeklęci Muzułmanie…

– Że jak? – wrzasnął brodacz. – Jacy znów Muzułmanie? Zdzichu, nie tak to miało wyglądać!

– Zamknij się – wycedził Jabol, nie odrywając wzroku od lusterka. Przed wozem gliniarza majaczyło skrzyżowanie. – i cokolwiek by się nie działo, nie wychodź z wozu…

Nie mógł zauważyć tej nadjeżdżającej ciężarówki. Zgrzytnęła gnieciona blacha, gdy niesiony impetem bocznego uderzenia nissan uderzył w barierkę oddzielającą pasy. Metalowa balustrada gładko przecięła pojazd, dzieląc go na połowę.

– O kurwa… – jęknął policjant rozcierając obolały czerep. – Całe szczęście, że zamontowałem to wzmocnienie karoserii… Mikołaju, żyjesz? – obrócił się w stronę towarzysza. Od razu zauważył, że Święty stracił przytomność, cieknąca z nosa krew i brak reakcji na pytania były wystarczającymi dowodami. – Cóż, przynajmniej nie będziesz wysiadał z auta.

Powoli wytoczył się z wozu. Syknął, badając bolącą czaszkę. Nie jest dobrze, pomyślał, wyczuwając pod palcami cieknącą z rozbitej głowy krew.

Tymczasem czarny mercedes zatrzymał się w pobliżu miejsca wypadku. Po chwili wysiadło z niego trzech mężczyzn. Dwaj z nich wyglądali niemal identycznie, wysocy, umięśnieni Murzyni, ściskający w dłoniach kije bejsbolowe. Zdzichu parsknął głośno. O ile ten duet mógł przerazić jakiegoś zwykłego człowieka, o tyle przy nim, sięgając mu zaledwie do ramion, wydawali się po prostu śmieszni. Heh, jednak w takich sytuacjach przydają się dwa metry piętnaście centymetrów wzrostu, pomyślał.

Trzeci mężczyzna, szef Murzynów, prezentował się zupełnie inaczej. Średniego wzrostu, o ciemnooliwkowej cerze i czarnych włosach, nie wyróżniał się z milionów sobie podobnych ludzi, zamieszkujących miasto.

– Witaj Zdzichu! – rozłożył serdecznie ręce. – Chyba nie gniewasz się za tę małą wpadkę z ciężarówką? Poprosiliśmy Omara, by spowodował kraksę, aby móc z tobą porozmawiać. – roześmiał się na widok wraku samochodu.

– Czego chcesz, Muhammed? – Jabolski drżącą ręką sięgnął po broń. Miał jednak szczerą nadzieję, że nie będzie musiał użyć siły. Dwanaście setek alkoholu i niedawny wypadek solidnie wpłynęły na jego zdolność postrzegania rzeczywistości i mogły utrudnić skuteczną obronę przed napastnikami. Musiał grać na zwłokę. – Jaki macie do mnie interes?

– Chodzi nam o twojego pasażera. – Arab wskazał ręką na nieprzytomnego Mikołaja. – Nie wiem, czy zauważyłeś, ale to słynny Czerwony Łącznik, który ma dziś się spotkać z Ukraińcami i przekazać im jakieś podejrzane dobra. Dlatego na rozkaz Wielkiego Szejka Alego Ram Shake’a – uderzył się trzykrotnie w pierś, chyląc głowę. – zobowiązałem się do jego wykrycia i likwidacji. Pozwolisz nam wykonać zadanie, czy będziemy musieli użyć siły?

– Ale przecież to nie jest żaden Czerwony Łącznik! Nie widzisz, że to Święty Mikołaj? – wskazał ręką na nieprzytomnego pasażera swojego wozu.

– Heh, to naprawdę dobry dowcip, Zdzichu. – Arab wybuchnął śmiechem. – Słowo daję, że twoje żarty zaczynają być coraz lepsze. Robisz postępy… Dziwię się tylko, że albo wciąż wierzysz w ten popkulturowy wymysł, albo zmieniłeś stronę i wspierasz tych lewackich ukraińskich skurwieli. Pomyśl Zdzichu, dalej chcesz się bawić w te swoje gierki?

– Już się namyślam. – Zdzich chwiejnym krokiem ruszył w kierunku gangsterów. Wiedział już, że nie ma co liczyć na pokojowe załatwienie sprawy. Że też zawsze wszystko musiało sprowadzać się do przemocy…

– C-co ty robisz, Zdzichu? – na twarzy Muhammeda pojawiła się niepewność. – Po prostu odsuń się na bok i pozwól nam robić swoje! Nie zbliżaj się do mnie! – wrzasnął. – Amaru, bierz go!

Stojący po jego prawej stronie Murzyn dziarsko ruszył do ataku. Biorąc zamach znad głowy, wyprowadził w kierunku Zdzicha cios. Ten bez problemu uniknął uderzenia, wyciągając zza pazuchy rozkładaną pałkę. Ponownie unikając kija, pewnie uderzył w biodro napastnika. Trzasnęła pękająca kość, a mężczyzna z krzykiem zwalił się na ziemię. Nie czekając na reakcję jego kompanów, wyciągnął z kabury pistolet. Dwa głośne strzały zagłuszyły ich krzyki, na zawsze odbierając im dech. Jabolski pochylił się nad ciałami. Pociski bez problemu trafiły w cel, wybijając im z głów myśli o walce ze słynnym Zdzichem Jabolskim. Zresztą siła uderzenia nie tylko to wybiła im z głowy…

– A teraz ty, drogi Amaru, wysłuchaj mnie uważnie. – zwrócił się w stronę pojękującego ocalałego. – Masz teraz zadzwonić do swoich szefów i powiedzieć im, by nie próbowali mnie śledzić. Czy wyrażam się dostatecznie jasno? – zapytał.

– A-ale t-to n-nnie-niemożliwe . – wyjąkał dryblas, zalewając się łzami. – Nasz szef, tuż przed przyjazdem tutaj, zdążył już wezwać posiłki. Już jest z-za późno, panie Zdzi– przełknął z trudem ślinę. – panie Zdzichu.

– Rozumiem. – powiedział Zdzich, przykładając mu pistolet do czoła. – W takim razie muszę cię zabić, byś nie wyjawił swoim kompanom, w którym się udałem kierunku. Mam rację? – odciągnął cyngiel broni.

Oczy Murzyna zwęziły się gwałtownie.

– Nie, panie Zdzichu… Błagam…

Trzeci wystrzał z dziewiątki Zdzicha przerwał prośby koksiarza. Policjant odszedł od ciała, ciężko wzdychając. Nie zostawiać żadnych świadków swojej działalności, wspomniał złotą zasadę panującą w Afganistanie. I starać się, by nikt nie mógł cię z nią powiązać, dorzucił drugą zasadę, tym razem z Iraku.

Cholerne zasady.

Otarł z czoła spływającą na oczy krew. Poczuł wzbierające mdłości. Zaklął pod nosem. Z pewnością miał wstrząs mózgu i wobec takiej niedogodności cała akcja podwózki Mikołaja brała w łeb. Ktoś musiał mu pomóc, ktoś, komu mógł zaufać, bądź w najgorszym przypadku, kto nie doniósłby na niego kierownictwu. Po dotarciu do wraku nissana, odszukał walający się po podłodze telefon komórkowy. Z trudem wybrał odpowiedni numer z książki telefonicznej.

– Wybacz, że ci przeszkodzę, – bełkotał, wsłuchując się w sygnał oczekiwania na połączenie. – ale jak nigdy potrzebna mi twoja pomoc…

– Halo? – zabrzmiał w słuchawce głos Młodego. – Co się stało, Zdzichu, że dzwonisz do mnie tak późno?

– Wybacz, że ci przeszkodzę, – Zdzich z wyraźnym trudem powtórzył ułożoną formułkę. – ale jak nigdy potrzebna mi twoja pomoc…

 

 

***

– A niech mnie, ale masakra. – Młody pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jak ty to robisz Zdzichu, że zawsze się w coś takiego wpakujesz?

– Sam nie wiem. – mruknął Jabol, przyciskając do rany zakrwawioną szmatę. – To chyba takie swoiste przeznaczenie… – Jęknął z bólu. – Przywiozłeś tą swoją super-duper służbową maść na rany?

– Jak mi kazałeś. – blondyn podał mu tubkę z leczniczą substancją. – Ale ty też dostałeś takie coś. Każdy policjant ma „Błyskawicznie Leczniczą Maść” na swoim wyposażeniu. Dlaczego jej nie wziąłeś?

– Bo już nie mam.

– Co? Dlaczego?

– Zbyt dobre robiło się z niej drinki, by dłużej zagrzała miejsce w moim domu. Zresztą i tak pewnie teraz bym ją zapomniał wziąć, tak jak nie wziąłem też odznaki, kajdanek i reszty tego służbowego badziewia…

Młody załamał ręce.

– Więc czego właściwie ode mnie chcesz? Sam wpakowałeś się w tą kabałę i teraz oczekujesz, bym ci pomagał? I to dla tego pajaca? – wskazał ręką na stojącego w pobliżu Świętego.

– Dokładnie tego chcę. A ty mi pomożesz, czy to w imię świąt, czy w imieniu referencji, które masz nadzieję kiedyś ode mnie otrzymać…

– No, no, no, synu, tylko nie pajaca. – burknął urażony Mikołaj. – Trochę szacunku dla starszych.

Zanim parę minut wcześniej przyjechał Młody, Święty zdołał już odzyskać przytomność i razem ze Zdzichem przeniósł się z ulicy na pobliski chodnik. Swoją drogą, zastanawiało grubasa to, że chociaż od wypadku i strzelaniny minęło już ponad czterdzieści minut, to nikt nie zainteresował się ich losem. Inni kierowcy mijali ich obojętnie, próżnym było też wypatrywanie jakichkolwiek służb mundurowych spieszących na pomoc rannym.

– Przepraszam, panie „Święty” – Młody skinął z lekceważeniem głową. – ale przestałem w ciebie wierzyć dawno temu i raczej już zdania nie zmienię.

– Nie szkodzi. – brodacz machnął ręką. – Ten tutaj – wskazał na Zdzicha. – nigdy we mnie nie wierzył, co i tak nie przeszkodziło mi istnieć. Więc i twoją niewiarę, chłopcze, przeżyję. – zaśmiał się z własnego dowcipu.

– Dobra, ładujcie się do środka. – partner Jabolskiego otworzył drzwi do swojego poloneza. – Zdzichu na tylną kanapę, „Święty” obok mnie. Ja prowadzę. – wszyscy w milczeniu zajęli swoje miejsca.

Niebieski polonez caro z piskiem opon odjechał z miejsca strzelaniny.

– Słuchaj, Młody. – spytał Jabolski, wcierając w czaszkę resztki maści. – Po jakim czasie to gówno zacznie działać? Nie wiem, czy iść spać, czy dać sobie z tym spokój…

– Jak możesz myśleć o spaniu w takim momencie?! – wrzasnął jego podwładny. – Masz na karku spasionego pseudo-Mikołaja, muzułmańską mafię i ciężki uraz głowy. Jak może chcieć ci się spać? – powtórzył swoje pytanie. – A maść powinna zacząć działać już za chwilę. W sam raz przez tą chwilę możesz pomyśleć, jak rozwiązać tą całą aferę…

– Przecież to proste. – zdumiał się Jabolski. – Jak tylko dochodzę do siebie, ruszamy w stronę ukraińskiego bidula, wysadzamy tam Mikołaja i cieszymy się z dobrego uczynku. Proste, prawda?

Młody nie odpowiedział.

– Przepraszam was za to wszystko. – zaczął niepewnie Mikołaj. – Nie spodziewałem się, że jacyś mafiosi wezmą mnie za Ukraińca…

– Ech, nieważne. – pokręcił głową Młody. – To nie twoja wina, oczywiście. Świat zaczyna być coraz dziwniejszy. Nawet w Wigilię nie dadzą człowiekowi spokoju. – mamrotał pod nosem. – Zmieniając temat, przywiozłem wszystko, o co mnie prosiłeś, Zdzichu. Jest w tej żółtej reklamówce obok ciebie.

– Dzięki, partnerze. – Zdzich sięgnął po torbę. Aż zacmokał z zachwytu, wyciągając z niej plan miasta, dwa piwa i swojego ulubionego Double Eagle’a wraz z dodatkowym magazynkiem. – Stary Kude nie rzucał się o pieniądze? Tak na gwałt potrzebowałem okateżek…

Słynnymi „okateżkami” Zdzicha były specjalne przeróbki naboi .440 CorBon Magnum o zwiększonej sile rażenia oraz zmniejszonej wadze. Sam Double Eagle również nie był zwykłym pistoletem. Na pozór o identycznym wyglądzie jak Desert Eagle, w rzeczywistości krył w sobie skomplikowane przeróbki magazynka i lufy, czyniące z tej i tak już potężnej broni istną maszynkę do mielenia mięsa. Dwa zintegrowane ze sobą magazynki, lżejsza tytanowa lufa wystrzeliwująca z siebie praktycznie dwa pociski na raz – tylko to mogło w tej chwili uratować Mikołaja.

– Spoko, Zdzichu. – rzekł blondyn spokojnym głosem. – Na co, jak na co, ale Kude zawsze jest gotowy na twoją chęć zakupu dodatkowych pocisków do ulubionej broni. Trochę wybrzydzał przy cenie, jaką mu zaproponowałem, lecz zgodnie z twoją radą, najpierw go poprosiłem, potem pogroziłem i od razu zmięknął…

– Wspaniale. – Jabol przeładował pistolet i sięgnął po plan miasta. Chociaż mieszkał w nim od prawie trzydziestu lat, wciąż nie znał wszystkich zakamarków i drobnych uliczek. W skupieniu studiował mapę, opracowując trasę bezpiecznego przejazdu.

Obecnie znajdowali się na ulicy Krośnieńskiej. Do ulicy Lwowskiej, miejsca położenia Ukraińskiego Domu Dziecka imienia Stiepana Bandery, mieli w linii prostej tylko 10 kilometrów, lecz praktyce odległość ta była o wiele dłuższa. W końcu nie mogli poruszać się po strefie wpływów Muzułmanów, a to wymuszało odpowiednią korektę planu podróży.

– Dobra… – Zdzichu przygryzł wargę. – Młody zapamiętaj, co teraz ci powiem. Pojedziemy ulicą Wałęsy, Asfaltową, potem Jaruzelskiego i…

Zagłuszył go huk kanonady z karabinu maszynowego. Brzęknęła tłuczona szyba. Policjanci i Mikołaj pochylili głowy.

– Cholera – zaklął Zdzich. – już tu są. Dodaj gazu, Młody, a ty, Święty, nie wychylaj się. – polecił współpasażerom. – Ja się nimi zajmę. – szczęknęła blokada Double Eagle’a.

Ra ta ta – ponownie zabrzmiała seria z karabinu. Jabolski kilkoma kopnięciami rozbił boczną szybę wozu i wychylił się na zewnątrz. Tak jak podejrzewał, za samochodem Młodego poruszał się czarny terenowy mercedes z przymocowanym na dachu karabinem kalibru 7. milimetrów. Cholera, Muzułmańce znów nas namierzyli, zaklął. Niespodziewanie zza terenówki wyłoniła się druga, o identycznym wyglądzie i wyposażeniu, po czym się z nią zrównała. Choć polonez cały czas przyspieszał, odległość miedzy pojazdami nie zwiększała się. Zdzich wycelował w stronę auta po lewej stronie i kilkukrotnie nacisnął spust.

Wystrzelone pociski pomknęły w stronę merola. Przebiły się przez przyciemnianą szybę. Gliniarz nie mógł być pewny, czy kogoś trafił, lecz pojazd nagle gwałtownie skręcił i wpadł na barierkę rozdzielającą pasy miejskiej drogi. Cóż, jeden problem już za nami, pomyślał.

Musiał się teraz skupić na drugim kierowcy, którego pojazd w międzyczasie zrównał się z polonezem policjantów. Zdziwiło lekko Jabolskiego, że nie ponowili ostrzału, choć mieli realną szansę na sprzątnięcie celu. Może to były strzały ostrzegawcze? Odsunęły się boczne szyby mercedesa, zza których wyłoniły się dwa karabinki kałasznikowa.

– Hamuj Młody, hamuj! – wrzasnął łysol.

Jego partnerowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Pisnęły opony, gdy wóz gwałtownie zwolnił, unikając serii z automatów. Mimo to, pociski rozorały przód samochodu, wielokrotnie trafiając w silnik. Spod maski podniósł się siwy dym.

– Niech to szlag. – jęknął Młody. – Zdzichu, dostaliśmy w silnik! Musimy wysiadać, poldek jest już bezużyteczny…

– Uspokój się, świeżaku. – upomniał go zwierzchnik. – Skręć w tą uliczkę – wskazał na najbliższy zakręt w lewo. – Musimy ich zgubić chociaż na chwilę.

Blondyn posłusznie wykonał rozkaz. Uszkodzony polonez z łoskotem wtoczył się na pobliską aleję i zatrzymał się pod przypadkowym budynkiem. Pasażerowie błyskawicznie opuścili pojazd.

– Zdzichu, jeszcze mój worek z prezentami! – błagalnie zawołał Mikołaj do ponaglającego go gliniarza.

Jabol zaklął pod nosem i wyciągnął z bagażnika atrybut Świętego. W środku rozległ się metaliczny odgłos uderzenia. Zdzisław zmarszczył czoło. Skądś kojarzył ten odgłos, coś jakby…

Amunicja?

Mimo protestów grubasa, otworzył worek. Jego oczom ukazały się trzy sztuki nieznanego mu modelu karabinu maszynowego. Z wypolerowanymi lufami, brakiem śladów użycia, wyglądały na nówki. Dobra, rosyjska robota, ocenił, przypatrując się im uważniej. Podobne do AK 74, lecz ze zmodyfikowanymi lufami i powiększonymi magazynkami. Co to jest, pomyślał.

– Dobra, Święty. CO TO, KURWA, JEST!!? – wrzasnął, wyciągając z worka karabin. – Mów od razu, bo inaczej osobiście dostarczę cię Muzułmańcom, śmieciu!

– Ale… – Pomponiarz zaczął się plątać. – To nie tak, jak myślisz…

– Panowie! – wtrącił się Młody. – Może najpierw znajdziemy jakieś spokojniejsze miejsce? Wiem Zdzichu, – zwrócił się do zwierzchnika. – ja też jestem zły, że ponownie dałeś się zrobić w konia, ale postarajmy się go uratować, w porządku? Martwy na pewno już się nam nie przyda.

Jabolski zacisnął pięści. Kurwa, dałem się wydymać jak dziewica na studniówce, pomyślał ze złością. Ale Młody miał rację – mając na karku Muzułmanów nie miał czasu się zastanawiać, co zrobić z podrabianym Świętym.

– Dobra. – rozłożył plan miasta. – Tak się fajnie złożyło, że jesteśmy już w ukraińskiej strefie wpływów. – Mikołaj gorliwie się przeżegnał. – Stąd mamy już tylko cztery kilometry do tego bidula. Jeśli się pospieszymy – spojrzał na zegarek. – zdążymy tam dotrzeć w jakieś dwadzieścia minut.

– Dalej, oszuście. – ponaglił grubasa Młody. – Nie będziemy na ciebie czekać, możesz o tym zapomnieć. Jeśli zostaniesz z tyłu…

– Spokojna głowa. – Mikołaj machnął ręką. – U mnie, na Syberii, bez kondycji już dawno zostałbym zeżarty przez wilki lub innych imigrantów… Znaczy się, u mnie w Laponii. – dodał przepraszająco. Zdzich spojrzał na niego spode łba. Zamierzał ciągnąć tę komedię aż do samego końca?

Podczas biegu, Jabolski po raz kolejny próbował ułożyć sobie w głowie wszystkie elementy układanki. Jakiś fagas zrobił go w bambuko, podając się za Świętego Mikołaja i wrobił w transport nielegalnej rosyjskiej broni. Dla kogo mógł popracować? Pewnie dla Ukraińców, przemknęło mu przez głowę. Dlaczego więc sami nie zajęli się jego ochroną, tylko namówili do tego pijanego, samotnego i niechętnego wobec wszelkiej współpracy gliniarza? I dlaczego udawał akurat Mikołaja? Czyżby znał fakt, że Jabolski był alkoholowym medium, pogromcą pogańskich bogów i (sporadycznie, ale jednak) bezwolnym czarnoksiężnikiem, więc obecność postaci rodem z kiepskiej historii fantasy nie zrobi na nim wrażenia? Cholera, wciąż zbyt wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi…

Podczas biegu bocznymi zaułkami, mężczyźni nie natrafili na większe trudności. Co prawda, mieli drobny kłopot w postaci chcącego ich okraść bezdomnego, lecz kiedy Zdzich złamał mu nogę i potraktował dwa razy „z glana”, dalsza droga minęła bez żadnych niespodzianek. Niebawem znaleźli się na miejscu. Będąc jeszcze daleko, Jabolski uważnie przyjrzał się budynkowi Domu Dziecka.

Pozornie wyglądał jak zwykły czteropiętrowy blok. Wejście było umiejscowione tuż przy brzegu ulicy, co zapewniało łatwy dostęp dla zainteresowanych. Poza tym nie wyróżniał się z rzędu innych domów w okolicy: typowy twór z betonowych płyt, dla niepoznaki z czasem poddawany coraz wymyślniejszym przeróbkom okładziny. W rezultacie powstał najgorszy z możliwych dla jego wychowanków wariant: w lecie wnętrze bloku parowało z gorąca, zimą zamarzało z powodu mrozów. Ulica przed bidulem wydawała się spokojna. W pobliżu stały dwa cywilne wozy, pewnie wychowawczyń dzieci, pomyślał Zdzich. Rozejrzał się po okolicy. Nie wyglądało na to, by zza zakrętów mieli nadjechać Muzułmanie. Czy byli aż tak głupi, by ryzykować atakiem na nie swoim terytorium?

– W porządku, czysto. – oznajmił towarzyszom. – Zostało nam w linii prostej jakieś sto metrów. Fakt, że na otwartej przestrzeni, ale jeśli się pospieszymy, nic nie powinno się stać. – zapobiegawczo powrócił do miejsca obserwacji i przyjrzał się dachom w poszukiwaniu snajperów. – Okej, na pewno nic się nie stanie. – potwierdził swoje słowa.

– Więc ruszajmy. I jednak lepiej przygotujmy broń. – zasugerował Młody. – Kto wie, co za parę chwil może nas spotkać…

– Bzdura, świeżaku. – zbył go Zdzich. – To są jednak tylko Muzułmańce. Atakują w kupie, a jeśli im nie wychodzi, wycofują się i już nie wracają. Jedyne, w czym są dobrzy, to w zamachach samobójczych. – zaśmiał się pod nosem. – Ale jeśli tak się obawiasz, możemy przygotować broń, w sumie to nigdy nie zaszkodzi. – Przeładował Double Eagle’a.

Mężczyźni powoli ruszyli w stronę domu dziecka. Bez problemu przeszli przez szosę i zbliżyli się do budynku. Wytężona uwaga Zdzicha rejestrowała wszystkie potencjalne zagrożenia. Nigdzie nie było widać żadnych ludzi, byli bezpieczni. Z początku obawiał się jakiegoś skrytobójczego zamachu, lecz skoro nie było ludzi, nie mogło też być zamachowców. Uspokój się Zdzichu, to nie jest misja ochrony Elwiry, by wszystko miało się spieprzyć, upomniał siebie w myślach. Ponownie rozejrzał się po okolicy. Musieli teraz tylko minąć te dwa stojące w pobliżu wejścia samochody i Mikołaj powinien przeżyć.

Nagle do niego dotarło.

Zamachowcy, bomby, samochody…

O kurwa!

– Natychmiast odsuńcie się od samochodów! – zdołał tylko krzyknąć kompanom.

BUM!

Zdzichu poczuł, jak odłamki szkła ranią jego ciało. Mimo, że jego ciało ważyło ponad 180 kilo, fala uderzeniowa odrzuciła je kilka metrów do tyłu. Upadając na asfalt, poczuł, jak pęka mu czaszka. Kurwa, a dopiero co zużyłem całą tubkę tej super-duper maści, cholera, nie ma już więcej, pomyślał. Minęło kilka dobrych sekund, nim zdołał się podnieść do pionu. W uszach rozbrzmiewał mu głośny gwizd, to cud, że jeszcze cokolwiek słyszał. To cud, że był w jednym kawałku. To cud, że…

– Ludzie! Żyjecie? – wydyszał, ocierając z oczu krew. Znowu miał mdłości i zawroty głowy. Dlaczego wcześniej nie pomyślał o sprawdzeniu samochodów? Jednak ciepła posadka i stos łapówek potrafią zepsuć nawet najlepszego zawodowca, pomyślał. – Młody?

– Zdzichu, szybko! – dobiegł go spanikowany głos partnera. – Mikołaj dostał!

Te słowa podziałały na Jabola jak zimny prysznic. Szybko doskoczył do blondyna, który kilka metrów dalej klęczał przy rannym pomponiarzu, próbując zatrzymać krwotok. Brodacz dostał tak samo jak Zdzich, lecz o ile zmodyfikowane przez Rosjan ciało gliniarza potrafiło przetrwać wybuch samochodu wypełnionego trotylem, gwoździami i szkłem, o tyle Mikołaj… Można by było uznać, że to cud, że był w jednym kawałku. Gdyby to nie była jedyna dobra wiadomość.

– Dalej, kurwa, Zdzichu! Zrób coś! – piszczał Młody, próbując utrzymać razem rozpruty przez gwoździe brzuch Mikołaja. Wydawał się nie zauważać, że oszust już dawno nie żył: nie mógł przeżyć w sytuacji, gdy szkło pocięło mu twarz, gwoździe wbiły się w głowę, a płomienie wypaliły skórę do samej kości. – Mówiłeś debilu, że nie ma żadnego ryzyka! Kurwa! Jak ja nienawidzę tak bezsensownej śmierci… – odsunął się od zwłok mężczyzny.

Jabolski zwiesił głowę. Jak mógł zapomnieć o tym, że Muzułmanie konstruują samochody-pułapki? To było oczywiste, że skoro dwa razy ich nie dorwali, za trzecim razem nie będą ryzykować bezpośredniego ataku. Tak samo zrobili z Elwirą, kolejną osobą, którą miał chronić. I o ile po jej śmierci można jeszcze było jej jaźń przenieść do specjalnego modelu androida, tak resztki Mikołaja raczej nie nadawały się już do niczego.

– Chyba się starzeję. – tępo stwierdził gliniarz.

– Zdzichu? – jakby z oddali usłyszał znajomy głos. – Co się tu, do cholery, stało?

Policjant odwrócił się w stronę wołającego. Kątem oka dostrzegł białą wołgę zaparkowaną po drugiej strony ulicy. Powoli powłócząc nogami, zbliżył się do wozu. Podszedł do jedynego opuszczonego okna i zajrzał do wnętrza auta.

– Co się stało Zdzichu? – ponowił pytanie Kirył Kurylenko, uważnie taksując Jabola wzrokiem. – I gdzie jest facet, który powinien być z wami? Przybyłem tak szybko, jak byłem w stanie i…

– Wybacz Kiryle, ale chyba się spóźniłeś.

Kirył Kurylenko obecnie był znany jako szef Ukraińskiej Organizacji Przestępczej. Będąc weteranem wojny w Afganistanie, poznał Zdzicha jeszcze we wczesnych latach 80. Po powrocie na Ukrainę rozpoczął błyskotliwą karierę w miejscowych grupach przestępczych, by po utworzeniu Zjednoczonej Unii Polsko-Ukraińskiej zostać bossem oddziału działającego w stolicy zjednoczonego państwa. W międzyczasie dorobił się paru chorób psychicznych i licznych uzależnień, lecz to akurat nigdy Zdzichowi nie przeszkadzało. Przynajmniej było się z kim napić i z kim zapalić…

– Nic się nie zmieniłeś, kolego. – stwierdził Zdzich, przyglądając się znajomemu. W istocie, pomimo upływu lat, Kirył wciąż wyglądał, jakby dopiero co wrócił z Afganistanu. Mimo niskiego wzrostu, odznaczał się silnie rozwiniętą muskulaturą oraz dużą szerokością barków. Krótko ostrzyżona głowa z wydatną szczęką kontrastowała z łagodnym spojrzeniem piwnych oczu. W ogóle sam charakter Kiryła wydawał się być pełnym kontrastów, tak przynajmniej twierdzili jego współpracownicy. No tak, w końcu wyprawianie hucznej uczty dla osób, które po chwili dostawały kulkę w łeb, można było uznać za odrobinę „kontrastowe”. – A jak tam u…

– Kurwa, Zdzichu! – przerwał mu z krzykiem Ukrainiec. – Odpowiedz mi na pytanie! Gdzie jest Czerwony Łącznik? – Łysol bez słowa wskazał mu miejsce, gdzie leżały zwłoki „Świętego”. – Ech, no tak, rozumiem. Wania. – zwrócił się do szofera. – Wysiądę na chwilę, zaraz wracam.

 

 

***

– No tak, teraz wszystko rozumiem. – mruknął Kirył, wysłuchawszy opowieści Jabolskiego. – Wybacz mi Zdzichu, to co ci powiem, ale… – Odczekał chwilę, rozmyślając nad właściwym określeniem. – totalnie spierdoliłeś.

Gangster ponownie rozejrzał się po miejscu eksplozji. Popatrzył na truchło Łącznika, zakrwawionego Młodego, wraki samochodów, rannego Zdzisława. Ciężko westchnął.

– Nie powinieneś czegoś zrobić z tą ręką? – wskazał na prawą rękę Ogara. Dopiero wtedy Zdzich zauważył, że podczas wybuchu, zasłaniając głowę rękoma, przyjął na nie całą siłę uderzenia. Jak w ogóle mógł nie czuć tych kilku gwoździ przebijających je na wylot i odłamków szkła tkwiących w poparzonej skórze? Dlaczego go to nie bolało?

– Eee tak, masz rację. – mruknął. – Zaraz udam się do szpitala. Cholera, a już myślałem, że poznałem wszystkie możliwości swojego organizmu… Fascynujace… Kirył, o co tutaj właściwie chodzi? – zapytał znienacka, zmieniając temat. – Po co była ta cała farsa?

– Ech, wiesz… – Kurylenko ponownie ciężko westchnął. – To długa historia.

Jak wiesz, jesteśmy już od jakiegoś czasu w stanie nieustającej wojny z Muzułmanami. Te skubańce non stop robią nam koło dup, próbując przejąć nasze interesy. W dodatku wciąż wykorzystują dostarczoną im przed laty przez nas broń, więc mimo naszych intensywnych starań, bilans sił wciąż wychodzi na zero. Dlatego załatwiliśmy od naszych kolegów z Moskwy te trzy prototypowe egzemplarze nowej wersji modelu AK 74. Taka ilość pozwoliłaby nam na stworzenie idealnie działających replik, a tym samym wyraźne przechylenie szali zwycięstwa na naszą stronę.

– Dobrze, to już rozumiem, ale co z tym wszystkim ma wspólnego udawanie Mikołaja i robienie mnie w chuja? – dopytywał się Zdzich.

– Ostatnio doniesiono mi, że mamy w grupie współpracującego z Arabami kreta. Na pewno wiedzieli z wyprzedzeniem o przylocie do miasta Czerwonego Łącznika. Nie mogliśmy otwarcie odebrać go z lotniska, nie ryzykując wywołaniem większej rozróby. – tłumaczył cierpliwie boss. – Dlatego wysłaliśmy go do ciebie i kazaliśmy przebrać się za Mikołaja, by nie tyle zrobić w balona ciebie, co naszego szpiega. Mieliśmy nadzieję, że uzna ten pomysł za absurdalny i nie zgłosi tego współpracownikom, zwiększając szanse Łącznika na dotarcie do nas. Cóż, pomyliliśmy się… A nie powiedzieliśmy ci prawdy, bo… – odchrząknął. – Jesteś chujowym aktorem, Zdzichu. Nie umiesz udawać i na pewno zaraz by się coś przez ciebie spieprzyło. Więc lepiej dla wszystkich było, że naprawdę uwierzyłeś w ochronę Świętego Mikołaja. Chociaż muszę przyznać, że straszny naiwniak z ciebie. – zaśmiał się cicho pod nosem.

Zdzichu z furią uderzył pięścią we wrak samochodu. Zgrzytnęła gnieciona blacha.

– Jak śmiałeś nic mi nie powiedzieć! – ryknął. – Nadstawiałem karku dla jakichś prototypowych karabinów? Poświęciłeś życie tego człowieka dla kilku kawałków metalu? – wskazał worek Mikołaja i leżące w pobliżu resztki jego ciała. – Ty sukinsynu. – sapnął.

– Ach, więc o to chodzi. – zamruczał Kirył. – Pozwól, że ci przedstawię Siergieja Lawgiernicza, sławnego „Czerwonego Łącznika”, człowieka mogącego dostarczyć ci wszystko i wszędzie. Nie wiem, kogo przed wami udawał, ale w rzeczywistości był cwanym sukinsynem, twardo walczącym o swoje. Domyślasz się w takim razie, jak jego śmierć namiesza tam u nas, na wschodzie? Zawsze to o jednego silnego człowieka mniej. – Zdzich niemrawo pokiwał głową. – Muszę ci jednak powiedzieć, że po głębszym namyśle, jestem ci wdzięczny za takie rozwiązanie sprawy. – podniósł z ziemi worek z prototypami broni. Wprawnym ruchem zarzucił go na plecy, uginając się lekko pod jego ciężarem. – Siergiej od zawsze pracował sam, załatwiając towar na własny koszt, by dopiero później sprzedać gdzieś dalej. Taki to już był z niego dziwak… Jako, że przez twoją nieuwagę zginął, zaoszczędziliśmy ogromną sumę pieniędzy.

– To bzdura. – pokręcił głową Jabolski. – Dlaczego więc nie mogliście go zabić osobiście? To przecież dla was żaden problem.

– Bo w tej branży chodzi o zaufanie. – stwierdził Kurylenko tonem, jakby tłumaczył Zdzichowi sposób działania pistoletu. – W razie czego, to nie my zawiniliśmy, Zdzichu, tylko ty – osoba, do której Łącznik przyszedł po pomoc. Ukraińska mafia wciąż ma czyste konto, a ty… cóż, nigdy go nie miałeś. Poza tym, Arabowie mogliby sobie coś pomyśleć, gdyby dowiedzieli się, że zabiliśmy swojego własnego dostawcę. A tak sam rozumiesz – wiedzieli, że ma nam coś dostarczyć, zabili go i myślą, że już po wszystkim. Biedni fanatyczni głupcy. – zakończył swój wywód obojętnym tonem, odchodząc w stronę białej wołgi.

– Nic z tym Zdzichu nie zrobisz? – odezwał się znienacka Młody. – Pozwolisz mu tak odejść, jakby nic się nie stało? O mało co nie zginęliśmy podczas tej akcji…

Szczęknął odciągany cyngiel Double Eagle’a.

– Stój Kiryle Kurylenko! – warknął Jabol, celując bronią w Ukraińca. – Aresztuję cię w imieniu Zjednoczonej Unii Polsko-Ukraińskiej. Masz prawo zachować milczenie…

– Ho, ho, ho… – zaśmiał się boss. – Nie wierzę, Zdzichu. Aż tak jesteś tym poruszony? Dobrze więc… Wania! – krzyknął w stronę samochodu. – Przynieś mi szybko walizkę!

Zdzichu przerwał recytację formułki. Razem z Młodym w milczeniu poczekali, dopóki szofer Kiryła nie przyniósł mu wspomnianej torby.

– Trzymaj Zdzichu. – gangster wyciągnął w jego kierunku rękę z bagażem. – Oto kasa, jaką mieliśmy zapłacić Ławgierniczowi za karabiny. Będzie tego tutaj jakieś pięć milionów nowych złotych. Z pewnością wystarczy na pokrycie kosztów operacyjnych. Proszę, weź je. – puścił do niego oczko. – Za przyjaźń polsko-ukraińską.

Jabolski nerwowo przełknął ślinę. Jak zawsze, gdy w grę wchodziła łapówka, przeżywał krótkotrwały kryzys wartości. W końcu pieniędzy nigdy nie było za dużo, a z pensji gliniarza najniższego szczebla, kim był, ciężko było wyżyć. Nagle aresztowanie szefa Ukraińskiej Organizacji Przestępczej wydało mu się wyjątkowo kiepskim pomysłem. I tak zaraz by się wykupił…

– Nie żartuj, partnerze. Naprawdę się zastanawiasz nad przyjęciem jego propozycji? – z niedowierzaniem zapytał Młody. – Przecież to tylko kolejny gangster. Wcale nie jest nietykalny, może odpowiedzieć za swoje czyny! Musimy tylko…

– Już się zastanowiłem… – przerwał mu Zdzich, odbierając z rąk Kiryła walizkę.

– Ale Zdzichu, jak możesz w ogóle…

– Tuż po tym, jak trafiłeś do mnie z Akademii Policyjnej, powiedziałem ci jedną rzecz, pamiętasz jaką? Że w tym mieście będziesz musiał wielokrotnie nagiąć własne zasady, by z różnych sytuacji wyjść obronną ręką. Oto kolejna z nich. – Z trzaskiem otworzył zamek bagażu. Jego wzrok prześlizgnął się po nowiutkich banknotach, na oko wyglądające na rodem z drukarni NBPiU, w rzeczywistości pochodzące zapewne z kolejnej nielegalnej drukarni Ukraińców. Ale co kasa, to kasa, przemknęło mu przez głowę.

– Świetny wybór, przyjacielu. – Kirył poklepał go w ramię. – Okej, w takim razie będę już leciał. – poprawił trzymany na plecach worek. – Nasi rusznikarze muszą mieć jeszcze czas na zaznajomienie się z tymi cackami. Wania, jedziemy! – razem z szoferem wsiadł do samochodu. Po chwili rozległ się żylasty odgłos silnika, a biała wołga powoli nabierając prędkości, odjechała z miejsca transakcji.

– Ech, nigdy mnie nie zaskoczysz, Zdzichu. – Młody pokręcił głową. – Nie wiem, po co wciąż liczę, że kiedyś po prostu nie weźmiesz tej łapówki, nie sprzedasz dobrego imienia państwowej policji… – zawiesił głos.

– Spokojnie Młody. – powiedział Zdzich, w skupieniu odliczając kilka banknotów. – Masz, tutaj jest coś koło miliona. – wręczył Młodemu plik dziesięciotysięcznych papierków. – Weź, wystarczy w sam raz na nowego poloneza i prezent dla Sylwii. To taki prezent ode mnie na święta…

Młody w milczeniu przyjrzał się skrawkom papieru.

– Pierdol się, Zdzichu. Po prostu pierdol się. – powolnym krokiem ruszył w stronę przystanku autobusowego.

Jabolski zwiesił głowę. Kolejny raz sprzedał swoje przekonania w zamian za sowitą łapówkę. Może to już naprawdę była pora na wcześniejszą emeryturę?

 

***

 

O czwartej nad ranem obolały Zdzich wtoczył się do domu. Po krótkiej wizycie w szpitalu, podczas której usunięto mu z rąk gwoździe, zatamowano krwotoki i opatrzono wszelkie inne zadrapania, czuł się zmęczony, jak nigdy w życiu. Z wyraźnym trudem opadł na fotel w sypialni. Ponownie przyjrzał się wnętrzom swoich dłoni. Podczas wybuchu, rozgrzane gwoździe przebiły je na wylot, tworząc małe, minimalnie krwawiące otworki. He, he, zupełnie jak stygmaty, pomyślał. Drżącym ruchem nalał sobie do szklanki resztkę alkoholu ze stojącej w pobliżu fotela butelki brandy. Już dawno nie przeżył takiej Wigilii, podczas której wszcząłby strzelaninę z Muzułmanami, stał się ofiarą zamachu bombowego i zarobił na czysto pięć milionów złotych. Szkoda było mu tylko Młodego, nie zasłużył na sytuacje, które go spotkały. Przypomniał sobie reakcję podwładnego na propozycję zgarnięcia jednej piątej łapówki. Może to on, idealista i prawy człowiek, miał szansę na zwalczenie przestępczości w tym mieście? A może to stary Zdzich, uwikłany zależnościami, nałogami i znajomościami z przestępczym półświatkiem, zapomniał już, co znaczy być policjantem? Choć przecież teraz zrobił wyjątek od tej zależności. Pomógł potrzebującemu za darmo, jak za czasów, gdy był jeszcze „dobrym człowiekiem i wartościowym gliną”.

Dlaczego znowu mu nie wyszło?

– Ech, pojebane jest to wszystko. – mruknął, wypijając zawartość szklanki.

Poderwał go dzwonek telefonu. Kto do cholery, dzwoni o tej porze, pomyślał sycząc z bólu. Z trudem nacisnął odpowiedni przycisk w komórce.

– Eee… – bez trudu rozpoznał głos Elwiry. – Cześć Zdzichu, co słychać?

– W porządku. – gliniarz wyciągnął przed siebie obolałe nogi. – Zarobiłem mnóstwo kasy, zabiłem paru ludzi. Standard, sama rozumiesz. A u ciebie co tam? Jak święta?

– Właśnie w tej sprawie dzwonię. – Dziewczyna wzięła głęboki oddech. – Może wpadłbyś teraz do mnie? Zapewne ani ty, ani ja nie mieliśmy takiej Wigilii, na jaką zasługujemy, więc może… teraz to nadrobimy? Razem? – dodała nieśmiało.

Zdzichu uśmiechnął się pod nosem. Może i był starym, szpetnym i skorumpowanym brutalem, lecz mimo tego wciąż był popularnym wśród kobiet. Przynajmniej wśród samotnych prostytutek…

– Tak, jasne. – starał się zabrzmieć odpowiednio wyluzowanie. – Czemu nie. Poczekaj, będę u ciebie za jakąś godzinę.

– Więc do zobaczenia wkrótce.

Szczęknęła odkładana słuchawka.

Zdzisław Jabolski powoli zaczął się zbierać do wyjścia. Mimo, że formalnie było już po Wigilii, nie odnosił wrażenia, że coś go ominęło. Wprost przeciwnie, z pięcioma milionami na koncie i zaproszeniem do domu pięknej kobiety, czuł się, jakby święta dopiero miały się rozpocząć.

– Wesołych świąt, Zdzichu. – powiedział do siebie, zamykając drzwi od mieszkania. – Byle do wiosny…

 

 

Koniec

Komentarze

Mówisz, i masz. Wreszcie tu dotarłam.!

 

A wiesz, nie kupuję tej intrygi z Mikołajem. Kazali Łącznikowi się przebrać, a on wytrzasnął skądś sanie i real renifery? Po co? Jak je przetransportował pod dom Jabola, żeby nie zwrócić na nikogo uwagi? Odkręcania płóz też raczej nie widzę, ale niech tam, taki smaczek. ; P

 

Daruję sobie kwestię dialogów, bo chyba już wiesz, o co z nimi chodzi (jakby co – Selena Wiecznie Żywa), nie będę też łapać przecinków.

 

„w okolicę nerek” - raczej używa się liczby mnogiej tutaj, więc okolice.

 

„...zaśmiał się sam do siebie. Doprawdy, to była wyśmienita okazja, aby powbijać swojemu partnerowi więcej tego typu igieł. Jeśli nawet w Wigilię był skurwysynem, cóż, sam sobie na to zasłużył...”

 

„- Tak, tak , Młody” - zbędna spacja przed przecinkiem.

 

„nim się rozmyślę i nie wrócę do galerii” - to „nie” jest zbędne. Chodzi o to, że wróciłby, a nie nie wrócił?

 

„- Dobrze Zdzichu, obiecuję. – ostrożnie przekręcił kluczyk w stacyjce.” - Kto? Ostatnim podmiotem był „Ogar”.

 

„- Słyszałeś Zdzichu” - A to przypomnę. Stawiamy przecinek przed bezpośrednim zwrotem do osoby, a więc: Słyszałeś, Zdzichu?

 

„Acha, i jeszcze będę sobie masował plecy.” - Nope. Powinna być: aha.

 

„...rozlał jej zawartość do 12 kieliszków. (...) Wesołych świąt! – zawołał, wypijając 12 wigilijnych „setek” - pewnie już o tym pisałam, ale w tekście literackim liczby zapisujemy literami. Dlatego też dalej podobnych przypadków nie wymieniam, ale jest ich kilka.

 

„- Co robisz w moim domu, skurwysynie?!-” - Skurwysyna odmieniamy tak, jak samego syna, a więc wołacz brzmi: skurwysynu. Poza tym brak spacji przed myślnikiem.

 

„Sięgnął do małej szafki stojącej na korytarzu, po czym wyciągnął z niej latarkę.” - Dusi gościa, przyciska mu broń do czoła i jednocześnie sięga po coś? Wydawałoby się, że ma obie ręce zajęte. Wypadałoby dodać coś w stylu, że dobrze, że ta latarka była w zasięgu ręki, albo że dusił kolanem czy coś...

 

„… Święty Mikołaj?” - zbędna spacja po wielokropku.

 

„Sina twarz świętego zdawała się przeczyć nadziejom Zdzicha, lecz ten nie miał zamiaru się poddawać. Musiał dziada ocucić! Szybko wbiegł do salonu, zgarnął stojącą na stole butelkę z resztkami siwuchy i wylał jej zawartość na twarz grubasa. Tak jak przypuszczał, po kilku chwilach jego twarz przybrała prawidłowy odcień...” - powtórzenie.

 

„- Poczuj magię świąt, Zdzisiu. – brodacz uśmiechnął się przymilnie.
- Ech… niech ci będzie, Santa. – machnął od niechcenia ręką.” - KTO machnął? Znowu kwestia podmiotu.

 

„otworzywszy drewniane drzwiczki , zaczął się namyślać” - zbędna spacja przed przecinkiem.

 

„...czym jeszcze kilka godzin wcześniej oberwał po nerkach.” - Jak na mój gust „jeszcze” jest zbędne. Co innego w kontekście trwałości jakiegoś zjawiska, np. Patrzyła na niknącą pod grudami ziemi trumnę w której leżał ktoś, kto jeszcze dwa dni temu był jej mężem. Hm, nie wiem, rozumiesz tę „ciągłość”? A oberwanie po nerkach to zdarzenie jednorazowe, „jeszcze” tu nie pasuje.

 

„Cyferblat pokazywał godzinę 1.40 w nocy. Podróż do jedynego ukraińskiego bidula w mieście nie mogła zająć więcej czasu niż godzinę.” - Powtórzenie.

 

„okres czasu”... wiem, że mogą być i inne okresy, ale dla mnie to zawsze było masło maślane. ; / Po prostu: krótki czas.

 

„Może jednak przez tak krótki okres czasu nie wydarzy się nic złego, przemknęło mu przez głowę.
Stary nissan powoli włączył się do ruchu. Mimo tak późnej pory, na drodze wciąż panował spory tłok. Zdzichu klął siarczyście pod nosem, narzekając na nieudolny system kierowania ruchem w tak bardzo zaludnionym mieście. Wprawdzie po Wielkim Kryzysie Ekonomicznym liczba samochodów zmniejszyła się o jedną trzecią, lecz i tak dla blisko 10 milionów...” - Dużo potakiwania. (no i dziesięć, a nie 10).

 

„Święty stracił przytomność, cieknąca z nosa krew i brak reakcji na pytania były wystarczającymi dowodami. – Cóż, przynajmniej nie będziesz wysiadał z auta.
Powoli wytoczył się z wozu. Syknął, badając bolącą czaszkę. Nie jest dobrze, pomyślał, wyczuwając pod palcami cieknącą z rozbitej głowy krew.” - Powtórzenia.

 

„Już jest z-za późno, panie Zdzi- przełknął z trudem ślinę. – panie Zdzichu.” - W takich wypadkach ładniej jest stosować wielokropek:

„Już jest z-za późno, panie Zdzi... - przełknął z trudem ślinę – panie Zdzichu.”

 

„Przywiozłeś tą swoją super-duper służbową maść na rany?” - TĘ maść.

A dalej: TĘ kabałę, a nie tą.

 

„- Słuchaj, Młody. – spytał Jabolski” - jeśli „spytał”, to na końcu znak zapytania, a nie kropka.

 

„W sam raz przez tą chwilę możesz pomyśleć, jak rozwiązać tą całą aferę…” - Znowuż: TĘ chwilę i TĘ aferę. Jak nie wiesz, jaka końcówka, zasugeruj się literą na końcu określanego wyrazu. ; P

Aferę ma na końcu ę, więc tę. Zasada ta na ogół się sprawdza. ; )

 

„potem pogroziłem i od razu zmięknął…” napisałabym raczej: zmiękł.

 

„dwa karabinki kałasznikowa.” - Kałasznikowa wielką literą, w końcu chodzi o karabinki kogo? Michaiła kałasznikowa, nazwa własna.

 

„Jego partnerowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Pisnęły opony, gdy wóz gwałtownie zwolnił, unikając serii z automatów. Mimo to...” - Ach, te zaimki. Wystarczy: nie trzeba było dwa razy powtarzać, bez „tego”.

 

„Skręć w tą uliczkę” - TĘ uliczkę.

 

„Dla kogo mógł popracować? Pewnie dla Ukraińców, przemknęło mu przez głowę.” - A to domyślny jest, doprawdy, przecież wcześniej mu już o tym powiedzieli Muzułmanie.

 

„Poza tym nie wyróżniał się z rzędu innych domów w okolicy: typowy twór z betonowych płyt, dla niepoznaki z czasem poddawany coraz wymyślniejszym przeróbkom okładziny. W rezultacie powstał najgorszy z możliwych dla jego wychowanków wariant...” - Za dużo z.

 

„zimą zamarzało z powodu mrozów” - a to dobre. A już myślałam, że może zimą zamarzało z powodu upałów...

 

„Zdzichu poczuł, jak odłamki szkła ranią jego ciało. Mimo, że jego ciało ważyło...” - powtórzenie.

 

„W uszach rozbrzmiewał mu głośny gwizd, to cud, że jeszcze cokolwiek słyszał. To cud, że był w jednym kawałku. To cud, że…” - Rozumiem, że tu te „cudy” to zabieg celowy, ale jeśli tak, to coś, co jest kawałek dalej...: „Można by było uznać, że to cud, że był w jednym kawałku.” - To jest zdecydowanie powtórzenie.

 

„Gdyby to nie była jedyna dobra wiadomość.” - Ładniej na końcu chyba wypadłby wielokropek.

 

„Powoli powłócząc nogami...” - Tu może się czepiam, ale jak dla mnie czynność „powłóczenia” z definicji jest powolna.

 

„W istocie, pomimo upływu lat, Kirył wciąż wyglądał, jakby dopiero co wrócił z Afganistanu. Mimo niskiego wzrostu...”

 

„- Nie powinieneś czegoś zrobić z tą ręką? – wskazał na prawą rękę Ogara. Dopiero wtedy Zdzich zauważył, że podczas wybuchu, zasłaniając głowę rękoma, przyjął na nie całą siłę uderzenia.”

 

„...a z pensji gliniarza najniższego szczebla, kim był, ciężko było wyżyć” - z pensji gliniarza którym był.

 

„Po chwili rozległ się żylasty odgłos silnika” - Żylasty odgłos silnika...? Co to niby znaczy?

 

„lecz mimo tego wciąż był popularnym wśród kobiet' – raczej: jaki? popularny.

 

Tyle. Zdecydowana większość drobiazgów, które pozaznaczałam na wydruku, to nieprawidłowy zapis dialogów, mam więc nadzieję, że w kolejnym tekście już wszystko będzie z nimi w porządku. ; )

 

Pomijając fakt, że – jak pisałam – raczej zgrzyta mi cała ta sprawa z Mikołajem, nie czyta się źle. ; ) Powoli zaczynam lubić Zdzicha Jabola. Pracuj nad warsztatem oraz pomysłami na opowiadania, a będzie się czytało coraz lepiej. ; )

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Kurczę, aż głupio się odzywać po tak długim czasie (pomyśleć, ile czasu może pochłonąć nauka fizyki...), ale dzięki Ci joseheim za poświęcony czas. Cieszę się, że starałaś się znaleźć jakiekolwiek pozytywy mojego tekstu. ;) I dzięki jeszcze raz za wszystkie wskazówki, na pewno się przydadzą. Wiem, że jeszcze dużo pracy przede mną, ale powoli, powoli może coś z tego będzie.

Jednak muszę zwrócić wspomnieć o tych nieszczęsnych reniferach. Jedyne, co mogę sobie zarzucić to to, że zapomniałem wspomnieć o tym, że były wyłącznie tekturową dekoracją, podstawioną aby zmylić Zdzicha. Po dwunastu setkach wódki każdy by je wziął za prawdziwe. ;)

Jeszcze raz dzięki za komentarz i mam nadzieję, że gdy wrzucę tutaj kolejne przygody "najtwardszego z twardych", ponownie będę mógł liczyć na Twoją opinię. :)

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka