- Opowiadanie: bubug - Dziki lokator (fragm.)

Dziki lokator (fragm.)

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Dziki lokator (fragm.)

Po przy­by­ciu do mia­stecz­ka przez kilka ty­go­dni włó­czy­li­śmy się po ho­te­lach, aż wresz­cie ro­dzi­ce po­sta­no­wi­li kupić wła­sny. Kan­dy­dat nie był oka­za­ły, rap­tem dzie­sięć ciem­na­wych po­ko­ików, uło­żo­nych w dwóch pię­trach równo i bez fan­ta­zji, na wzór – jak okre­śli­ła Żanka – „szu­flad w szaf­ce na do­ku­men­ty, wśród któ­rych pra­co­wa­ła mama, będąc jesz­cze księ­go­wą”. Z ze­wnątrz nie mniej przy­po­mi­nał skrzyn­kę z tymi wą­ski­mi ścia­na­mi ko­lo­ru zdep­ta­ne­go śnie­gu i pła­skim, nie­gdyś chyba zie­lo­nym da­chem. Dzie­sięć par sza­rych, nie­po­zor­nych okien ku­li­ło się w dwu­dzie­stu za­śnie­dzia­łych okien­ni­cach. Bab­cia go jed­nak po­lu­bi­ła.

– I jak ład­nie kom­po­nu­je się z oko­li­cą – za­uwa­ży­ła po­god­nie, wska­zu­jąc są­sied­nie brzy­dac­twa, pod­czas gdy po obej­rze­niu wnę­trza oce­nia­li­śmy go z per­spek­ty­wy chod­ni­ka. Jako hotel naszą po­ten­cjal­ną nie­ru­cho­mość można było roz­po­znać wy­łącz­nie dzię­ki szyl­do­wi po­skrzy­pu­ją­ce­mu przy bra­mie i dru­gie­mu, nieco mniej­sze­mu, przy­bi­te­mu do ścia­ny obok fron­to­wych drzwi.

– Ale on się nawet nie na­zy­wa! – wy­su­nął oskar­że­nie Bęc, który nada­wał wy­myśl­ne i zwy­kle mało funk­cjo­nal­ne imio­na wszyst­kim swoim co­dzien­nym zna­le­zi­skom, nawet jeśli były to tylko żuki czy ka­mie­nie. I rze­czy­wi­ście, na obu szyl­dach, prócz na­pi­su HOTEL, uło­żo­nym na zie­lo­nym tle z pro­stych, czar­nych liter, nie wid­nia­ło nic wię­cej. Oka­za­ło się, że dla taty jest to oko­licz­ność sprzy­ja­ją­ca.

– Wła­śnie dla­te­go go z mamą wy­bra­li­śmy – prze­ko­ny­wał z mocą. – Dzię­ki temu, że nie po­sia­da nazwy, bę­dzie­my mogli mu ją nadać. A chyba wo­li­cie miesz­kać w miej­scu, które sami na­zwa­li­ście, niż w takim, które już ktoś wcze­śniej po­grą­żył, dajmy na to… Au­re­lią!

„Au­re­lia” był to wąt­pli­wej re­pu­ta­cji motel za­miesz­ki­wa­ny przez nas jesz­cze do wczo­raj, pełen po­dej­rza­nych za­pa­chów i nie­spraw­nych, ga­da­tli­wych rur.

– Albo „Krzy­wy Kot” – pod­chwy­ci­ła Żanka, wy­wo­łu­jąc w pa­mię­ci ze­bra­nych nie­przy­jem­ny obraz gar­ba­tej, po­de­szłej wil­go­cią bu­dow­li, gosz­czą­cej nas przed „Au­re­lią”.

– Albo „Roz­trze­po­ta­na Trze­pacz­ka”! – za­wo­łał z za­chwy­tem Bęc, który był jesz­cze mały i nie zro­zu­miaw­szy do końca zasad roz­po­czę­tej przez ojca wy­li­czan­ki, wy­mie­nił nazwę ho­te­lu z pew­no­ścią nie­ist­nie­ją­ce­go, za to taką, która mu się bar­dzo po­do­ba­ła.

– A co ty o tym są­dzisz, Refus? – usły­sza­łem głos mamy i ode­rwa­łem wzrok od cie­nia w oknie na dru­gim pię­trze, żeby na nią spoj­rzeć. Miała ru­mień­ce na po­licz­kach; wy­da­ła mi się mło­dzień­czo pod­eks­cy­to­wa­na i pełna ener­gii, a od dawna nikt z nas jej taką nie oglą­dał.

– Na szyl­dach jest jesz­cze sporo wol­ne­go miej­sca – od­par­łem z po­wa­gą, wie­dząc, że spra­wa jest prze­są­dzo­na. – Wy­my­śl­cie coś, a ja to do­pi­szę. Bę­dzie jak spod igły.

– To ja pro­po­nu­ję „Roz­trzep…” – za­czął Bęc, ale kto by mu po­zwo­lił do­koń­czyć?

 

Po­przed­ni wła­ści­cie­le bez­i­mien­ne­go ho­te­lu – star­sze, bez­dziet­ne mał­żeń­stwo, które dzię­ki pie­nią­dzom uzy­ska­nym ze sprze­da­ży bu­dyn­ku wła­dzom mia­sta od­da­ło się eks­plo­ra­cji Afry­ki, gdzie słuch o nim za­gi­nął – zaj­mo­wa­li trzy po­ko­je z przy­le­gły­mi kuch­nią i ła­zien­ką, sku­pio­ne wokół re­cep­cji na par­te­rze. W pierw­szym urzą­dzi­li się ro­dzi­ce, w dru­gim za­in­sta­lo­wa­no Bęca, a do trze­cie­go, naj­ja­śniej­sze­go, z oknem wy­cho­dzą­cym na mały, za­pusz­czo­ny ogró­dek, wraz z pięt­na­sto­ma pę­ka­ją­cy­mi od zdjęć al­bu­ma­mi, ręcz­nej ro­bo­ty uni­ka­to­wym sto­ja­kiem na dam­skie ka­pe­lu­sze oraz per­sem Pią wpro­wa­dzi­ła się bab­cia. Żance i mnie po­zwo­lo­no wy­bie­rać w go­ścin­nych.

– Po­trze­bu­ję tylko ja­kie­goś ci­che­go miej­sca, gdzie nikt nie bę­dzie mi prze­szka­dzał czy­tać – oznaj­mi­ła rze­czo­wo moja trzy­na­sto­let­nia sio­stra, gdy sta­li­śmy u stóp scho­dów. – Pię­tro bez róż­ni­cy.

– Za to z góry naj­mniej bę­dzie sły­chać mo­je­go Re­ming­to­na – za­uwa­ży­łem w od­po­wie­dzi i tym samym po­dzie­li­li­śmy się re­wi­ra­mi. Po­cze­ka­łem, aż Żanka mo­cu­jąc się z cięż­kim pę­kiem klu­czy, otwo­rzy sobie drzwi do pierw­sze­go w ko­lej­ce po­ko­ju i po­brzę­ku­jąc za­pa­so­wym kom­ple­tem, ru­szy­łem scho­da­mi.

 

Nie śpie­szy­łem się. Zdep­ta­ne deski skrzy­pia­ły mi pod bu­ta­mi, a z chod­ni­ka barwy mułu pod­no­sił się za­tę­chły kurz. W cie­niach mię­dzy stop­nia­mi bły­ska­ły rdza­wo cięż­kie, me­ta­lo­we pręty. Na ścia­nach, wy­ło­żo­nych bo­aze­rią i lep­kich pod pal­ca­mi, wi­sia­ły ja­kieś tanie, zu­peł­nie prze­wi­dy­wal­ne ob­raz­ki – cha­łu­pa w za­spach śnie­gu, kot z kłęb­kiem, sto­krot­ki – za to na końcu, tuż przy wyj­ściu na ko­ry­tarz za­sko­czy­ło mnie prze­wró­co­ne krze­sło.

– Uwa­żaj­cie na tę starą szafę, dzie­cia­ki, co stoi pod nu­me­rem siód­mym – ostrze­gał nas przy śnia­da­niu oj­ciec; Bęc z Pią opro­wa­dza­li wów­czas bab­cię po ogro­dzie. – Nie ma jed­nej nogi i jak spró­bu­je­cie ją otwo­rzyć, zwali się wam na głowy.

– Nie zbli­żaj­cie się też zbyt­nio do okien – do­da­ła mama. – Tata nie spraw­dził ich jesz­cze we wszyst­kich po­ko­jach i mo­że­cie przez któ­reś wy­paść.

– Mamo… – wes­tchną­łem, gry­ząc z re­zy­gna­cją bułkę. – Nie je­ste­śmy już prze­cież dzieć­mi…

– I naj­le­piej, jak­by­ście wy­bra­li sobie coś na dole.

Ani słowa o krze­śle, które wła­śnie od­sta­wia­łem pod ścia­nę. Za­no­to­waw­szy w my­ślach, by po po­wro­cie do­nieść o nim ojcu, otwo­rzy­łem pokój z nu­me­rem je­de­na­stym.

 

Ktoś spał na łóżku.

 

– Ups… – bąk­ną­łem, od­ru­cho­wo co­fa­jąc się na ko­ry­tarz, i do­pie­ro za z po­wro­tem za­mknię­ty­mi drzwia­mi do­tarł do mnie sens tego, co zo­ba­czy­łem. „Dziki lo­ka­tor! Schwy­ta­ny już pierw­sze­go dnia na­sze­go po­by­tu w ho­te­lu bez imie­nia! Prze­ze mnie!” Sto­jąc z mocno bi­ją­cym ser­cem przed drzwia­mi po­ko­ju z nu­me­rem je­de­na­ście i mokrą od potu dło­nią wciąż ści­ska­jąc klam­kę, nie mo­głem jed­nak zde­cy­do­wać, co dalej. „Na­le­ży oczy­wi­ście, pę­dzić po ojca. Na­le­ży po­de­przeć klam­kę krze­słem. Na­le­ży…” Mimo to, wciąż nie ru­sza­łem się z miej­sca, a po chwi­li, wstrzy­mu­jąc od­dech, ale nie dba­jąc już zbyt­nio o za­cho­wa­nie ostroż­no­ści, otwo­rzy­łem je­de­nast­kę po raz drugi.

 

Dziki lo­ka­tor leżał na łóżku tak samo, jak go za­sta­łem – głowa za­kry­ta, ra­mio­na nie­wi­docz­ne. W świe­tle dnia, z tru­dem prze­ni­ka­ją­cym przez zsu­nię­te w oknie nie­bie­skie za­słon­ki, pod zmię­tym prze­ście­ra­dłem widać było zarys po­ślad­ków i nóg. Ma­te­riał przy­legł ści­śle do ud i łydek, ale nie wy­star­czał na stopy. Przy­glą­da­jąc się z progu, zda­łem sobie wresz­cie spra­wę, że to wła­śnie ich widok nie po­zwo­lił mi wcze­śniej biec z miej­sca po ro­dzi­ców. Mojej pod­świa­do­mo­ści wy­star­czy­ła bo­wiem se­kun­da – a tyle do­kład­nie trwa­ło tamto nie­zręcz­ne „Ups…” – by za­re­je­stro­wać oso­bli­wie siną barwę skóry i nie­po­ko­ją­cy kształt zwi­nię­tych w grud­ki, czar­nych, uschnię­tych pal­ców, oraz by pojąć, że nie ma po­trze­by się śpie­szyć, bo wła­śnie przy­ła­pa­łem trupa.

 

~~~

 

– Trupa? – spy­tał Bęc, wpa­da­jąc do kuch­ni, gdzie mama, Żanka i ja sie­dzie­li­śmy po­sęp­ni przy pu­stym stole. Mama bez na­my­słu wzię­ła Bęca na ko­la­na.

– A jak tam ogró­dek? – zmie­ni­ła temat.

– Pia nie chcia­ła wejść na drze­wo.

– Trze­ba jej było po­ka­zać, jak – burk­ną­łem, zły z po­wo­du zmia­ny te­ma­tu.

– Po­ka­za­łem.

– Ła­zi­łeś po drze­wach, Bęc? – Mama obej­rza­ła Bę­co­we ko­la­na i łok­cie. – A jak­byś spadł?

– Był­bym tru­pem?

– Nie po­win­no się mówić „trup” – wtrą­ci­ła znad książ­ki Żanka.

– A jak?

– Nie­waż­ne! – jęk­ną­łem. – Mu­si­my coś po­sta­no­wić!

– Mu­si­my po­cze­kać na tatę – po­sta­no­wi­ła mama. – I ani słowa babci. Sły­szysz, Bęc?

– Ani słowa o czym, ma­mu­siu?

– A jak babci po­do­bał się ogró­dek?

– Bab­cia też nie chcia­ła wejść na drze­wo.

W tym mo­men­cie w kuch­ni po­ja­wił się oj­ciec. Z przy­le­pio­nym do ple­ców spoj­rze­niem czte­rech par oczu – prócz jed­ne­go oka Żanki, na stałe przy­ku­te­go do lek­tu­ry – za­trzy­mał się przy kre­den­sie, wyjął z niego kubek, się­gnął po sto­ją­cy na bla­cie dzba­nek i spo­koj­nie nalał sobie her­ba­ty. Od­wró­cił się z nosem w żół­tej por­ce­la­nie.

– No i?! – nie wy­trzy­ma­łem.

– Zdaje się, że mamy lo­ka­to­ra – padło wresz­cie.

– Lo­ka­to­ra! – prych­nę­ła mama i po­sta­wi­ła Bęca na pod­ło­dze. – Lo­ka­to­ra… – Wsta­ła i za­czę­ła krę­cić się po kuch­ni. – Lo­ka­to­ra!!! – Gniew­nie za­trzę­sła zmy­wa­kiem.

 

Przed­sta­wi­cie­le za­wia­do­mio­nych władz mia­sta zja­wi­li się jesz­cze tego sa­me­go dnia. Śpioch Er­west, jak zdą­żył ochrzcić „lo­ka­to­ra” Bęc, zo­stał obej­rza­ny, jego sy­tu­acja oraz oko­licz­no­ści od­kry­cia omó­wio­ne, a losy prze­są­dzo­ne, wszyst­ko zaś do­ko­na­ło się szyb­ko i spraw­nie. Po po­łu­dniu naszą za­zwy­czaj cichą ulicę wy­peł­nił hur­kot pod­jeż­dża­ją­cych pod hotel ra­dio­wo­zów i ka­ret­ki. To za­nie­po­ko­iło bab­cię.

– U są­sia­dów ktoś zgło­sił wła­ma­nie – zmy­śla­li­śmy, od­cią­ga­jąc ją od okna. – To jakaś grub­sza afera.

– No to dla­cze­go za­trzy­ma­li się przed ho­te­lem? – chcia­ła wie­dzieć.

– U nas jest wię­cej miej­sca. Mamy prze­cież pro­fe­sjo­nal­ny par­king.

– A dla­cze­go nie przy­je­cha­li na sy­gna­le?

– Nie było po­trze­by, bo wła­my­wa­cza już ujęli do­mow­ni­cy.

– A po co im ka­ret­ka? Czy ktoś zo­stał ranny?

– To dla wła­my­wa­cza, bab­ciu. Po­dob­no po­tknął się na scho­dach i zła­mał nogę.

– Szko­da, że tylko jedną! – wo­ła­ła.

– Szko­da, że nie padł tru­pem! – wtó­ro­wał jej Bęc.

 

Mama mar­twi­ła się, że z po­wo­du Er­we­sta nikt nie ze­chce się u nas za­trzy­mać.

– Ech… – wzdy­cha­ła co chwi­lę, gdy wie­czo­rem oglą­da­li­śmy z ka­na­py te­le­wi­zję; o tej porze bab­cia śniła już za­pew­ne o dziad­ku, Bęc mam­ro­tał coś przez sen o Er­we­ście, pod­czas gdy sam Er­west zię­bił szu­fla­dę pro­sek­to­rium. – Do­pie­ro co się wpro­wa­dzi­li­śmy, a zdą­ży­li­śmy wy­wo­łać sen­sa­cję!

– Bę­dzie do­brze, ko­cha­nie – za­pew­niał oj­ciec, kła­dąc głowę na jej ra­mie­niu i mosz­cząc się wy­god­nie. – Nasz hotel nie ma nazwy. Dzien­ni­ka­rze, jeśli w ogóle się tym za­in­te­re­su­ją, nie będą mogli wska­zać, o jaki cho­dzi.

 

I rze­czy­wi­ście, wię­cej pro­ble­mów przy­spo­rzył nam De­tek­tyw Chrzą­kacz niż prasa. Po­ja­wił się wcze­snym ran­kiem na­za­jutrz, ele­ganc­ki i sma­gły jak Zorro, ubra­ny w zu­peł­nie nie­po­li­cyj­ny gar­ni­tur w prąż­ki i ka­pe­lusz zsu­nię­ty na brew. Się­gał mi aku­rat pod ło­kieć.

– Dzień dobry! – z uśmie­chem po­wi­tał nas w progu, gdy za­alar­mo­wa­ni ło­mo­ta­niem do drzwi zbie­gli­śmy się spraw­dzić, czy jesz­cze stoją. – De­tek­tyw, ekhm, Ja­szel M. Klan­kord! – wy­gło­sił, bez za­pro­sze­nia po­ko­nu­jąc próg i ca­łu­jąc mamę w rękę. – Chciał­bym po­roz­ma­wiać – cią­gnął, po­trzą­sa­jąc pra­wi­cą ojca – o pań­stwa nie­co­dzien­nym zna­le­zi­sku! – Po­czo­chrał po gło­wie Bęca, mru­gnął za­wa­diac­ko do Żanki i spoj­rzał na mnie. – Ty je­steś Refus, jak przy­pusz­czam, nasz dziel­ny, młody od­kryw­ca!

Ga­pi­li­śmy się na niego z góry w kom­plet­nym oszo­ło­mie­niu i nim zdą­ży­li­śmy co­kol­wiek po­wie­dzieć, mi­gnął nam przed ocza­mi czymś bia­łym w lśnią­cej okład­ce i wy­star­to­wał w kie­run­ku scho­dów.

– Chwi­lecz­kę… – za­pro­te­sto­wał wresz­cie oj­ciec, gdy od­wró­ci­li­śmy się za go­ściem jak sło­necz­ni­ki za słoń­cem. – Więc w spra­wie Er­we­sta bę­dzie się to­czy­ło śledz­two?

– W spra­wie kogo? – De­tek­tyw Klan­kord sfru­nął ze stop­ni, któ­rych zdą­żył po­ko­nać już ponad po­ło­wę, i wy­ce­lo­wał czar­ną bród­ką pro­sto w ta­ci­ny żo­łą­dek. – Więc, ekhm, pań­stwo znają toż­sa­mość de­na­ta?

– N-nie… Bęc, to zna­czy nasz naj­młod­szy syn, tak go na­zwał i… jakoś się w ro­dzi­nie przy­ję­ło.

W ma­leń­kich dło­niach de­tek­ty­wa po­ja­wił się notes i ołó­wek.

– To zna­czy, że chło­piec wi­dział ciało?

– Nie! – Mama na­tych­miast przy­gar­nę­ła Bęca do bio­dra. – Tylko o nim sły­szał. Zresz­tą, nie­chcą­cy. Erw… to zna­czy… ciało… wi­dzie­li wy­łącz­nie Refus i jego oj­ciec.

– I ja – wtrą­ci­ła Żanka.

Wszyst­kie oczy zwró­ci­ły się w stro­nę mojej sio­stry, która stała spo­koj­nie na ubo­czu, z książ­ką, a jakże, w ob­ję­ciach.

– Jak to, i ty, Żanka? – wy­ra­zi­łem pre­ten­sję ogółu.

– Tak to. – Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Chcia­łam obej­rzeć Er­we­sta, więc zaj­rza­łam do je­de­nast­ki, zanim zja­wi­ła się po­li­cja.

– Żanka! – obu­rzy­ła się mama. – Wy­raź­nie za­bro­ni­li­śmy wam krę­cić się po dru­gim pię­trze. A jakby coś ci się stało?!

– Niby co? Wiel­kie mi halo, denat. Leżał sobie…

– Moja panno… – za­czął oj­ciec z po­wa­gą, ale prze­rwa­ło mu sta­now­cze „Ekhm!”

– Więc troje osób z tej ro­dzi­ny wi­dzia­ło Erw… to zna­czy, ciało – wró­cił do spra­wy de­tek­tyw, sta­wia­jąc na kart­kach ja­kieś tajne znacz­ki. Nagle zmarsz­czył czoło. – A gdzie se­nior­ka rodu?

– Moja matka jest u sie­bie w po­ko­ju – wy­ja­śni­ła po­śpiesz­nie mama. – Nie wcią­ga­li­śmy jej w tę całą awan­tu­rę i wo­le­li­by­śmy, by tak zo­sta­ło. Ona nic nie wie, de­tek­ty­wie Klan­kord.

– W po­rząd­ku. – Za­skrzy­piał ołów­kiem. – Do­sko­na­le… Panie Sza­fram, panno Żanko, Re­fu­sie, kon­ty­nu­uje­my na górze! – Trza­snął no­te­sem i śmi­gnął, nie dając forów, na pię­tro.

 

Le­d­wie po­ko­na­li­śmy we trój­kę scho­dy – mama wy­co­fa­ła się z ulgą, cią­gnąc Bęca do kuch­ni – le­d­wie mi­nę­li­śmy opa­da­ją­ce w drzwiach je­de­nast­ki strzę­py żół­tej, po­li­cyj­nej taśmy, a Klan­kord już zdą­żył pod­sta­wić pod ścia­nę krze­sło, otwo­rzyć okno, wyj­rzeć przez nie na wszyst­kie czte­ry stro­ny, po­skro­bać pa­znok­ciem fra­mu­gę i od­wró­cić się z za­py­ta­niem:

– Czy to to samo łóżko, na któ­rym zna­le­zio­no ciało?

Spoj­rze­li­śmy na le­go­wi­sko Er­we­sta z wciąż le­żą­cą na nim w nie­po­rząd­ku zmię­tą, po­pla­mio­ną po­ście­lą.

– Jak widać – od­parł sucho oj­ciec. – Po­li­cja za­bro­ni­ła nam ru­szać tu co­kol­wiek, choć łóżko oraz po­ściel zo­sta­ły już raz zba­da­ne. Jak zresz­tą cały pokój.

– Do­sko­na­le! – Dzie­cię­ce la­kier­ki puk­nę­ły o pod­ło­gę. – Ekhm! Nim zaj­mie­my się szcze­gó­ło­wym omó­wie­niem oko­licz­no­ści od­kry­cia w tym oto ho­te­lo­wym po­ko­ju numer je­de­na­ście nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych zwłok płci mę­skiej, po­zwól­cie, moi dro­dzy, że się wpierw nieco ro­zej­rzę!

 

Po­zwo­li­li­śmy. Przez ko­lej­nych dwa­dzie­ścia minut ob­ser­wo­wa­li­śmy de­tek­ty­wa, który ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi, w sku­pie­niu i ciszy – od czasu do czasu prze­ry­wa­nej bur­cze­niem prze­jeż­dża­ją­ce­go ulicą sa­mo­cho­du – krę­cił się po po­ko­ju, przy czym ode­zwał się do nas tylko raz, pro­sząc, ekhm!, byśmy mu ze­szli z drogi. Roz­glą­dał się zresz­tą wcale sta­ran­nie: opu­kał ścia­ny, zba­dał pod­ło­gę, zaj­rzał do szafy i szu­flad noc­ne­go sto­li­ka oraz ze szcze­gól­ną uwagą prze­świe­tlił łóżko. Po­my­śla­łem, że przy­naj­mniej pod tym wzglę­dem ma nad ko­le­ga­mi z bran­ży pewną prze­wa­gę – niski wzrost po­zwa­lał mu na po­dej­rza­ne obiek­ty pa­trzeć z co naj­mniej o po­ło­wę mniej­szej od­le­gło­ści i, jak na­le­ża­ło przy­pusz­czać, do­strze­gać wię­cej. Tylko co w takim razie z su­fi­tem?

 

Prze­gna­ni z jed­ne­go kąta w drugi, za­czy­na­li­śmy się już nieco nu­dzić. Żanka otwo­rzy­ła książ­kę.

– Czego pan wła­ści­wie szuka, de­tek­ty­wie Klan­kord? – znie­cier­pli­wił się oj­ciec. – Bo wie pan, nie­dłu­go otwie­ra­my hotel, więc sporo pracy przed nami.

Klan­kord zer­k­nął obo­jęt­nie znad ob­wą­chi­wa­nej wła­śnie po­dusz­ki.

– Szu­kam od­po­wie­dzi na py­ta­nie do­ty­czą­ce nu­me­ru tego po­ko­ju – od­parł już bez wcze­śniej­szej jo­wial­no­ści i wziął się za jaśka.

– To zna­czy, je­de­nast­ki? – wtrą­ci­łem.

– Ekhm.

– No bo dla­cze­go wła­ści­wie je­de­nast­ka – z ci­chym sze­le­stem Żanka prze­wró­ci­ła kart­kę – skoro nasz hotel ma go­ścin­nych dzie­sięć?

Koniec

Komentarze

"- Bab­cia też nie chcia­ła wejść na drze­wo." XDDD

Je­dy­ne, co mi wpa­dło w oko, to:
"Miała ru­mień­ce na po­licz­kach; wy­da­ła mi się mło­dzień­czo pod­eks­cy­to­wa­na i pełna ener­gii, a od dawna nikt z nas jej taką nie oglą­dał." -> Wy­da­je mi się, że po­win­no być "ta­kiej", a nie "taką".

Poza tym, cóż mogę rzec... Czy­ta­ło mi się bar­dzo do­brze. Jest błysk. Cze­kam na ciąg dal­szy.

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Ervest przez pół tek­stu był dla mnie Eve­re­stem, nie wiem, dla­cze­go. Do­pie­ro to po­wta­rza­ją­ce się ury­wa­ne "Erw..." przy­wio­dło mnie do opa­mię­ta­nia. Opo­wia­da­nie za­cie­ka­wi­ło mnie, po­pro­szę o wię­cej. Masz fajny, bar­dzo lekki i odro­bi­nę gro­te­sko­wy styl. Po­do­ba mi się to. :)

Świę­tą praw­dę Świę­to­mir na­pi­sał. Przy­jem­ny styl. Swo­bod­ny, lekki, tro­chę jakby kpiar­ski.

Po­do­ba­ło mi się. Bez za­chwy­tu, ale coś w tym jest.

Faj­nie się za­czy­na. Je­stem cie­kaw, co bę­dzie dalej. ;)

Na dobry po­czą­tek daję ( w pełni za­słu­żo­ną) szóst­kę.
Ka­pi­tal­ne. Cha­rak­te­ry­sty­ka dzie­cia­ków jest pierw­sza klasa. Żanka wiecz­nie w książ­ce, a wszyst­ko wie, Bęc na­da­ją­cy nazwy, które się przyj­mu­ją i cała resz­ta po­sta­ci.

Ka­pi­tal­ne :) Bar­dzo mi się po­do­ba­ło - jest i za­baw­nie, i in­try­gu­ją­co. Też bym dała szóst­kę (gdy­bym mogła!)

Dzię­ku­ję :)

Nowa Fantastyka