- Opowiadanie: Maxencius - Wzmacniacz stryja Karola (początek opowiadania)

Wzmacniacz stryja Karola (początek opowiadania)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wzmacniacz stryja Karola (początek opowiadania)

Przez lata nauczyłem się, że jest kilka rodzajów kłótni. Najgorsza, najbardziej niszcząca jest oczywiście kłótnia narastająca – kiedy z dnia na dzień robi się coraz gorzej i w pewnym momencie góra wzajemnych pretensji staje się tak wielka, że dalsza eskalacja staje się po prostu niemożliwa. Albo trzeba się wtedy pogodzić, albo rozstać – bo sporu dalej nie da się ciągnąć. Jednak niewiele gorsza jest kłótnia pełzająca, która przypomina nieco pożar łąki. Pozornie wydaje się, że sytuacja jest opanowana, ale ogień rozprzestrzenia się dzięki suchej ściółce, ukrytej pod zielonymi źdźbłami. Jeśli napotka coś, co da mu paliwo – krzaki, stóg czy drzewo – zniszczy to i popłynie dalej.

Byliśmy z Joanną w trakcie takiej pełzającej kłótni, której nie dawało się ugasić mniej więcej od tygodnia. W rezultacie powrót do wynajmowanego przez nas mieszkania przypominał przyjazd sapera na pole minowe. Trzeba było zwiększyć czujność, żeby nie dodać przypadkiem paliwa do pełgającej sprzeczki, która od tego mogłaby się przerodzić w epicką wręcz awanturę, a jednocześnie nie przegapić żadnego docinka, który mógłby być początkiem takiej kłótni. Dlatego nasza komunikacja ograniczała się praktycznie do wymiany najprostszych komunikatów – w typie trzeba kupić to, nie ma tego, idę tam albo siam – w bardzo uprzejmej formie.

I właśnie jednego z takich dni Joanna na progu mi zakomunikowała:

– Chciałabym ci przekazać, że dzwonił twój wujek i prosi o kontakt.

Ledwie podziękowałem, zniknęła w pokoju, gdzie oddawała się słuchaniu The Doors i robiła obrażone miny, gdy tylko tam się pojawiałem.

Dopiero po słowie „dziękuję” naszła mnie refleksja, że w sumie nie mam zielonego pojęcia, o którym wujku mowa. Miałem ich trzech – Jerzego, Andrzeja i Hipolita. Najzabawniejszy był ten ostatni, bo nie dość, że sporą tuszą oraz kompletną łysiną odróżniał się od braci, to miał jeszcze to swoje imię, zupełnie odmienne od innych (moja matka ma na imię Jadwiga). W trakcie każdej uroczystości rodzinnej wszyscy zastanawiali się, czy Hipolit został Hipolitem, bo ojciec – czyli mój dziadek – poszedł do urzędu pijany w trzy dupy czy też dlatego, że był narąbany jak szpadel.

Nie wiedziałem, który z nich się do mnie odezwał. W ogóle fakt, że któryś tu zdzwonił, był dla mnie dużym zaskoczeniem. Od zastanawiania się, jaki to wujek poczuł potrzebę kontaktu, trochę mi się w głowie zakręciło. Jednym słowem – straciłem na moment czujność i otworzyłem drzwi do pokoju, w którym moja połowica raczyła się muzyką.

Wystarczyło jedno spojrzenie, żebym wiedział, że to był błąd. Wycofałem się więc szybciutko, aby mój błąd nie przerodził się w awanturę. Poszedłem do kuchni, zrobiłem sobie kawy i siorbiąc gorący płyn, zdecydowałem, że lepszym rozwiązaniem od pozyskiwania informacji z niebezpiecznego źródła będzie holmesowska dedukcja.

Powiem, że poszło mi całkiem nieźle. Mieszkałem tutaj od pół roku, czyli odkąd wprowadziłem się do Joanny. W tym czasie żaden z moich dalszych krewniaków do mnie nie wydzwaniał. To oznaczało, że aby mnie znaleźć, musieli się zwrócić do mojej matki.

– Mamo, podobno jakiś wujek do mnie dzwonił. Nie wiesz, który? – spytałem, gdy podniosła słuchawkę.

– Wiesz, że dzwonił, a nie wiesz, który – zdziwiła się?

– Joanna odebrała – powiedziałem i zaraz zrozumiałem, że po raz drugi tego dnia straciłem czujność.

– Nie chce ci powiedzieć czy znowu coś zrobiłeś i się nie odzywa do ciebie – spytała cierpko rodzicielka. Moja matka była przykładem tego, że z czasem solidarność jajników nabiera coraz większej wagi kosztem pokrewieństwa genetycznego. Jej zdaniem, to zawsze ja byłem winien kłótniom ze swoimi dziewczynami.

– Oj, mamo! – powiedziałem z wyrzutem. – Który?

– Karol – odrzekła.

– Karol? – byłem równie zdziwiony tym imieniem, jak moja matka pełna niesmaku. – A numer zostawił?

Matka podyktowała mi numer, powiedziała kilka cierpkich słów na temat przyrodniego brata swojego męża oraz zaleciła bezwzględne podporządkowanie Joannie jako sposób na każdy kryzys. Wejście pod pantofel według niej było drogą do domowego raju. Eh, każdy marzy o czymś, czego nigdy nie doświadczył.

Rozłączyłem się. Wujek Karol. To była wręcz legendarna postać w rodzinie. Legendarna, bo nikt prawie nic o nim nie wiedział, tylko każdy coś tam słyszał. Starszy, przyrodni brat ojca, dziecko z pierwszego małżeństwa dziadka.

Widziałem go w życiu tylko raz. Pojechaliśmy pociągiem do Warszawy i dalej kolejką dojazdową do jednej z miejscowości pod stolicą, gdzie na sporej działce stał niewielki domek należący do wuja Karola. Obok domu była wielka hala z falistej blachy, która od początku wzbudziła moją ciekawość. Praktycznie zaraz na początku spotkania wymknąłem się z domu, gdzie ojciec sztywno witał się z dawno niewidzianym bratem, z którym tak naprawdę łączyło go tylko nazwisko, i zacząłem zerkać przez szpary do środka. Było tam ciemno, ale to mi nie przeszkadzało. Wyobrażałem sobie, że to królestwo dziwnych maszyn, bo ktoś kiedyś powiedział, że jedziemy do wuja-wynalazcy. Kombinowałem, jakby się tam dostać i zobaczyć to miejsce, gdzie jest pełno wynalazków które zmienią świat.

Potem dowiedziałem się, że ojciec dość szybko się pokłócił z wujkiem i ten wyszedł z domu szybkim krokiem. Od razu podszedł do drzwi zamkniętych na kłódkę i wpadł do środka, jakby tam miał znaleźć ratunek na trudne stosunki z rodziną. Nie zamknął za sobą drzwi, więc błyskawicznie znalazłem się w środku.

Byłem ośmiolatkiem, którego fascynowały roboty, rakiety i blastery, opisywane w czytanych przeze mnie wtedy powieściach science-fiction. Byłem więc rozczarowany, gdy okazało się, że cała ta buda jest pusta, tylko pod jedną ze ścian stoi coś na kształt pianina z wielkim metalowym talerzem, skierowanym do środka.

Może westchnąłem, może coś potrąciłem, bo Karol mnie zobaczył. Zapytał, co tu robię i czym się interesuję. Miał taką dziwną minę, że zbaraniałem i w rezultacie powiedziałem, że chcę śpiewać. Chrząknął, pokręcił głową, a potem za rękę zaprowadził mnie na środek pomieszczenia, gdzie wymalowane było czerwone koło i postawił tam. A sam podszedł do pianina, coś pokręcił, coś przestawił, usłyszałem zgrzyt podobny do tego, który wydaje nóż ostrzony o metal, i zacząłem śpiewać.

Od tego momentu moi rodzice nie kontaktowali się z Karolem. Śpiewałem bodajże ze trzy dni, prawie bez przerwy, bo nawet w nocy budziłem się z pieśnią na ustach. Na koniec zachrypłem, ale nadal piałem.

Śpiewałem przez trzy dni, włączając w to powrotną drogę do domu. W kolejce ludzie wytrzeszczali na mnie oczy i otwierali usta. Potem jeden z pasażerów wstał i wcisnął mi ówczesny tysiąc złotych do kieszonki. Wkrótce także inni zaczęli dawać mi pieniądze. Na dworcu też nieźle zarobiłem. Nieco inaczej było w pociągu. Ludzie na początku też robili wrażenie zachwyconych, ale po pewnym czasie moje piosnki zaczęły im przeszkadzać. Pewnie dlatego, że w sumie miałem dość ograniczony repertuar. Zaczęły się prośby, groźby, wreszcie błagania, ale wszystko na nic – trudno jest powstrzymać dzieciaka, który poczuł zew talentu. W rezultacie po mniej więcej godzinie mieliśmy dla siebie cały przedział, ale to nie dawało ulgi mojej rodzinie. Mój ojciec był blady, matka czerwona, a młodsza siostra zasmarkana od płaczu, bo ona od nikogo nie dostała ani grosza, choć także próbowała śpiewać.

Na szczęście nic mi się nie stało, po trzech dniach dostałem wysokiej gorączki, a potem przez kolejne tygodnie mówiłem tylko szeptem, jednak w końcu wszystko wróciło do normy. Nawet moje przekonanie, że umiem śpiewać, zniknęło i tak jak wcześniej uważałem się za osobę kompletnie bez słuchu i głosu.

Moi rodzice nie powiedzieli mi nigdy wprost, co się stało, ale sugestie dawali jasne – wszystko przez Karola i jego eksperymenty. I teraz ten sam Karol mnie poszukiwał.

Zadzwoniłem do niego. Przez telefon robił wrażenie starego dziadygi, któremu każdą kwestię trzeba było powtarzać po pięć razy. W końcu dotarło do niego, kto dzwoni, i umówiliśmy się na sobotę z samego rana, czyli o siódmej. Liczyłem, że szybko załatwię, co tam było do załatwienia, i zdążę na jedenastą z powrotem. Mieliśmy jechać z Joanną na Mazury ze znajomymi, którzy właśnie o tej godzinie mieli po nas przyjechać. Chciałem dziadygę przekonać, że inny dzień byłby lepszy, ale uparł się, a jak wiadomo nie da się namówić starego człowieka do zmiany decyzji.

Więc zerwałem się bladym świtem i drżąc od chłodu poranka jechałem kolejką przez zielone pola. W kieszeni miałem wydrukowaną z Googla mapę miejscowości z zaznaczoną trasą. Na miejscu byłem za dziesięć siódma i musiałem nieco wyciągać nogi, ale opłaciło się. Punktualnie o siódmej zapukałem do drzwi.

Wyobrażałem sobie zgarbionego dziadziusia z rzadkimi, siwymi włosami i srebrzącą się kilkudniową szczeciną na zapadniętych policzkach – i prawie się nie pomyliłem. Ale jak wszyscy wiedzą, prawie czyni wielką różnicę. Tego mężczyzny, który otworzył mi drzwi, mimo rzadkich siwych włosów, kilkudniowego zarostu i zapadniętych policzków, nikt nie nazwałby dziadziusiem. Spojrzał na mnie ostro, przenikliwie, jak generał, który musi wysłać żołnierza na ważną misję i właśnie sprawdza kandydata.

– Wejdź, Krzysztofie – powiedział i poczułem się niezręcznie, bo ostatnio per Krzysztofie mówił do mnie mój ojciec, gdy ochrzaniał mnie za sromotne upicie się na rodzinnym weselu.

– Witaj, wujku… stryjku – poprawiłem się, gdy koso na mnie spojrzał.

Wskazał ręką miejsce za stołem przykrytym czystym, jasnym obrusem, a potem na chwilę zniknął w kuchni. Wyniósł z niej dwie, parujące filiżanki.

– Pijesz pewnie czarną, bez cukru i mleka, jak twój ojciec?

Kiwnąłem głową – owszem, piłem taką samą kawę jak mój ojciec…

– Ja też – powiedział i dosiadł się do mnie.

… oraz stryj.

Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Byłem zaskoczony, że stryj Karol wypowiada się jasno i składnie, nie tak, jak kilka dni temu przez telefon. Jeszcze bardziej jednak zadziwiające było to, że strasznie przypominał mi ojca. No, był dużo starszy i nieogolony, ale gdyby ująć lat, ogolić i biel włosów poprzetykać gęsto ciemnoszarymi włosami, Karol wyglądałby jak brat bliźniak mojego rodziciela.

– Mam do ciebie ważną sprawę, a nie mam wiele czasu – powiedział w końcu stryj Karol.

– Wu.. Stryjek jest chory czy coś? – spytałem z nieco udawaną troską.

– Chory? W sumie nie, choć czasem pozory mogą mylić – odpowiedział dość niejasno. – Ale teraz mamy mało czasu.

– Nie, mamy ile trzeba, choćby cały dzień – kłamałem z nadzieją, że ten obcy w sumie mi człowiek nie wyłapie fałszu w moim głosie.

– Po pierwsze – teraz kłamiesz. Po drugie – ja mówię o moim czasie, nie twoim – odpowiedział stryj i zaczął swoją historię.

Był naukowcem. Skończył elektronikę, biologię i psychologię i na dodatek sporo uczył się medycyny. Przez tę naukę nie miał czasu na swoje wynalazki, których miał pełną głowę, więc rzucił uczelnie i zatrudnił się jako szef od spraw technicznych w jednym ze znanych zespołów pieśni i tańca. Dzięki temu nieco jeździł i mógł kupować zagraniczne podzespoły, ale przede wszystkim miał dużo czasu na realizację swoich pomysłów. Kupił domek, a potem postawił tę blaszaną halę, którą pamiętam.

– Już jej nie mam, bo w zimie nie dało się jej ogrzać. Teraz mam porządny, murowany warsztat – powiedział, a mnie zdziwiło, że używa określenia bardziej pasującego do szewca czy innego rzemieślnika niż do człowieka z takim wykształceniem.

Chciał – jak mówił – wynaleźć urządzenie, które będzie potęgować talenty ludzi. Marzył o aparacie, który z pacykarza zrobi Picassa, faceta śpiewającego przy goleniu uczyni Pavarottim, a z panienki grającej w amatorskim teatrzyku uczyni Helenę Modrzejewską albo Danutę Stenkę. Chciał – to i wynalazł.

– Już kiedyś je widziałeś.

Przez moment szukałem w pamięci rzeczy, o której mówi stryj Karol, a potem kiwnąłem głową.

– Pianino z talerzem.

– Właśnie. Przyznam się, że byłeś też jednym z pierwszych członków rodziny, na których zastosowałem to urządzenie.

Domyśliłem się.

– Śpiew?

– Zgadza się. Tylko przez tę głupią kłótnię z twoim ojcem popełniłem błąd i zamiast wypytać rodziców o twoje talenty, uwierzyłem w to twoje śpiewanie. Swoją drogą, dlaczego śpiewanie?

– A jakoś mi przyszło do głowy – wzruszyłem ramionami.

Okazało się, że mój przypadek nauczył go dwóch rzeczy. Po pierwsze – jego urządzenie jest w stanie sprawić, że nawet osoba bez talentu będzie w stanie przez parę godzin tworzyć czy działać na wysokim poziomie.

– Przez parę godzin? Ja śpiewałem przez trzy dni.

– No dobra, więc nauczyłeś mnie trzech rzeczy. Jedną z nich było to, że dawki na dzieci muszą być słabsze od stosowanych na dorosłych.

Ostatnia zaś lekcja, jaką wyniósł mój stryj z mojego przypadku, jest konieczność sprawdzania, do czego tak naprawdę dana osoba ma predyspozycje.

– Żebyś wiedział, jak często ludzkie pragnienia przesłaniają im rzeczywiste umiejętności. Ot, ktoś mający nieprawdopodobny talent do księgowości, pragnie wycinać hołubce mimo braku poczucia rytmu. Inny z kolei marzy o śpiewaniu, choć tak naprawdę powinien robić meble – opowiadał stryjek. – Moja następna próba była o wiele bardziej udana – dodał.

Następnym królikiem doświadczalnym był mój kuzyn czy też dokładniej brat stryjeczny Igor. Stryj Karol dokładnie wypytał wcześniej rodziców o to, co Igorek lubi robić, co mu dobrze wychodzi, a z czym ma kłopoty. Potem sprawdził jeszcze swoim miernikiem – i wyszło, że z Igora będzie zawołany krawiec.

– Sęk w tym, że znowu dałem za mocną dawkę i zamiast krawca wyszedł mi dyktator mody. Uznałem, że to chyba nawet lepsze i nie przejmowałem się, ale mój brat uznał inaczej – stryj Karol pokiwał głową. – Jego zdaniem, odpowiadam za wszystko, co zaczęło się dziać z Igorem. Ale to już wcześniej dało się zauważyć. Miałem w domu sporo lalek w strojach ludowych od zespołu no i gdy sprawdzałem, co Igor potrafi, dałem mu lalki w strojach ludowych. Od razu było widać, że pasjonuje go ubieranie ich i przebieranie. Z tym, że najwięcej uwagi poświęcał lalkom męskim. Te damski tak naprawdę tylko rozbierał po to, żeby móc tancerzowi założyć spódnicę – stryj zrobił dziwny grymas.

– To znaczy, stryju, że jesteś pewien, że to nie twoja maszyna zrobiła z Igora … – zawahałem się. – … Igora właśnie?

Igor, wielki znawca mody i projektant, był jedną z bardziej ciotowatych osób, jakie w życiu widziałem. Na ślub swojego brata przyszedł w białej sukni i gdyby nie czerwone welon i tren, można by go wziąć za pannę młodą.

– No, cóż, takiej możliwości nie mogę wykluczyć. Coś, co w nim na pewno było, mogło zostać zwielokrotnione – rzekł Karol i opowiadał dalej.

Poprawiał swój wynalazek, poprawiał i udawało mu się eliminować coraz więcej efektów ubocznych. Choć oczywiście nie wszystkie.

– Generalnie wszystko, czego się uczymy, odciska się w mózgu. Wszystko, co zrobiliśmy raz, łatwiej jest nam zrobić po raz kolejny, a po którymś z kolei razie robimy to z łatwością. Nauka jazdy na rowerze trwa jakiś czas, ale gdy wreszcie zrozumiemy, jak utrzymać równowagę na dwóch kołach, jeździmy jakbyśmy się na siodełku urodzili i trzeba lat, aby zapomnieć tę umiejętność. Tak samo jest z talentami – każde użycie mojego urządzenia zostawia ślad. Niewielki, minimalny, ale jednak ślad. Im większe natężenie, tym ślad mocniejszy, im mniejsze, tym słabszy, ale nadal istniejący. Więc nie można w nieskończoność próbować coraz to nowych talentów, bo w pewnym momencie mózg przestanie reagować na urządzenie. Nawet gorzej – dojdzie do sytuacji, gdy każdym tym śladem zostawionym w neuronach popłynie impuls i nagle taki człowiek zmienia się w rzeźbiarzomalarzagrawerostolarzorolnikolekarzopilotoelektronikoinżynieroksięgowego – czyli tak naprawdę niewiadomoco, niezbornie poruszanego przez impulsy tych sztucznych talentów debila z demencją – powiedział stryj i potarł czoło. Wyglądało, jakby zaczął się pocić. – Cholera, mało czasu! – syknął i ciągnął dalej. Powiedział, że jego czas wkrótce nadejdzie, ale nim to nastąpi, chce swój wynalazek przekazać rodzinie. Dzięki niemu będzie łatwiej żyć Kowalczykom, a dzieci z rodu będą zadziwiać świat. I właśnie do tego jestem mu potrzebny. A poza tym – ma u mnie dług, jako że byłem pierwszym obiektem eksperymentu.

– To Igor też dostanie swój aparat? – to moje pytanie było dowodem, jakie wrażenie zrobiła na mnie historia stryja o tym, jak rozwinął bratanka.

Stryj Karol posmutniał.

– Chciałem mu dać, ale po pierwsze, dzieci to on chyba mieć nie będzie. To znaczy własnych. A poza tym Rysiek nie chciał dać mi numeru Igora, tylko kazał mi iść do wszystkich diabłów – powiedział.

– Tak się wyraził? – zdziwiłem się.

– Tak, właśnie tak – odrzekł stryj Karol i pokiwał głową.

A ja za nim, bo stryjek Ryszard, brat mojego ojca, zawsze był staroświecki.

Z tego zamyślenia pierwszy ocknął się stryj.

– Mało czasu – powtórzył. – To chcesz spróbować?

Kiwnąłem głową. W sumie albo stryj Karol był wariatem, albo genialnym wynalazcą. I w jednym, i w drugim przypadku po prostu nie było sensu mu się sprzeciwiać.

Stryj podszedł do szafy i wyciągnął z niej pudełko po butach. Postawił je przede mną, otworzył i wyciągnął… telefon komórkowy starszego typu. – Wariat – pomyślałem i westchnąłem.

– Nie wzdychaj, młody człowieku, nie wzdychaj. Nie daję ci telefonu, tylko coś zupełnie innego. A że przypomina telefon? W końcu taki aparat ma poręczny rozmiar, sporo ludzi jeszcze używa tego modelu i na dodatek ryzyko, że ktoś ukradnie coś, co wygląda jak przestarzały złom, jest niewielkie – mówił ze złością.

– Wariant, ale jaki przekonywujący – pomyślałem, ale już od wzdychania się powstrzymałem.

Stryj opowiadał dalej. Aparat miał PIN, podobnie jak komórka, po to, żeby nikt niepowołany go nie użył. Wbił numerek z kartki i wyświetlacz się rozjaśnił. Był kolorowy, a nie monochromatyczny jak w prawdziwych telefonach z tego modelu. Poza tym – co zauważyłem po chwili – ekranik był większy niż te, które seryjnie wkładano do tych komórek.

– Nie będę ci opowiadał wszystkiego, bo czasu jest mało. Tu masz – wyjął z pudełka po butach gruby plik kartek – instrukcję obsługi. W środku masz też to w wersji cd, dvd, wrzuciłem też pendrive z tym plikiem. Jak wrócisz do domu, to zrób jeszcze kilka kopii, żeby nie okazało się, że np. spali ci się mieszkanie i nie będziesz już wiedział, jak tego używać. To jest skarb, który powinien przetrwać pokolenia – dodał.

Dostrzegłem brak logiki w jego słowach. Dzisiejsze urządzenia elektroniczne mają krótki żywot. Zwłaszcza komórki. Choćby baterie – jeśli tylko stryjek do tego swojego czegoś użył standardowych baterii komórkowych, to za jakiś czas trzeba będzie je wymienić. Za kilka lat nikt nie będzie już ich wytwarzał – i po prostu urządzenie umrze na brak części zamiennych.

– Dobrze – a teraz zobaczmy, co potrafisz – powiedział stryjek, kierując na mnie jeden koniec urządzenia jakby miał w ręku pilota i chciał mnie uruchomić.

Siedziałem przez moment bez ruchu.

– No tak…, śpiewak z ciebie nie będzie, grajek też, aktorstwo nie jest twoją mocną stroną. O! masz jakie takie zdolności pisarskie, choć i tak Mickiewicza z ciebie nie zrobię. Za to kucharzem możesz być naprawdę niezłym… OO!! – zakrzyknął, a potem po cichu zamamrotał coś pod nosem, co brzmiało jak „to rodzinne”.

– Co takiego? – spytałem, nachylając się.

– Nie, nic ważnego… Umiejętności techniczne bardziej niż przyzwoite… zdolność do interesów też całkiem całkiem… Tu nic.. Tu także… Tygo to ja nie rozumia…

Ostatnie słowa były tak dziwne, że uznałem, że się przesłyszałem. Ale stryjek potrząsnął głową.

– Już się zaczęło…

– Co? – spytałem.

– No, mówiłżem tobie przeca, że … był jeden z pierwszych… Ale bardziej pierwszy… to ja żem był… Było też sporo z zespołu… Une to tylko tańczyć i śpiewać chciały… To ich brałżem, sadzał i… nu, naświetlał. I une tańczyły… No, dobrze tańczyły… I śpiewały… ładnie… A ja chciałżem więcej… No i częściej… A tera się sypia… Już nie rozumia… Mam dobre pruszki…, na alc… alzcaj.., to rano lepiej się czuja…

Przeraziła mnie ta zmiana. Jeszcze kilka minut wcześniej stryj Karol zachowywał się jak żwawy, będący w pełni sił fizycznych i umysłowych starszy człowiek, a teraz na moich oczach zmieniał się w trzęsącego głową, zaślinionego staruszka bez pamięci i rozumu. Zaczynał mówić tak, jak moi dziadkowie – nie „sypię”, ale „sypia” ze śpiewnym „a” na końcu, przechodzącym jakby w „ł”.

– Zara… Co ja… A tak … – wybełkotał stryj i podniósł się. Cały się trząsł. Podbiegłem do niego i złapałem za ramię. Raczej sunął, szurając nogami pozbawionymi siły po podłodze, niż szedł w stronę kredensu, z którego wcześniej wyjął aparat. – Tu… tutaj… – pokazał, a ja otworzyłem drzwi, które nagle stały się za ciężkie dla starca. – Tam.. na dole… waliza… weź… będziesz… rozumiał…

Zgodnie z tym poleceniem wyjąłem niewielką, czarną walizkę i podsunąłem mu pod nos.

– Ta waliza?

Kiwnął, czy raczej zamarkował kiwnięcie głową, jakby nie miał już siły ruszać mięśniami.

– Dobrze, wezmę – powiedziałem. – A teraz chodźmy do łóżka, stryjku – dodałem i pociągnąłem go do wersalki, stojącej w pokoju.

Położyłem go i patrzyłem, jak oddycha ciężko. Bałem się, że umrze, ale wtedy zaczął coś szeptać. Pochyliłem się nad nim, bardzo, bardzo blisko, aż zapach starego człowieka i czegoś jeszcze owionął mnie.

– Pigułki… Czarna… czerwona… Biurko…

Aż podskoczyłem. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, ale żadnego biurka nie zauważyłem. Pobiegłem do drugiego pokoju, a potem do kolejnego i tam dopiero, obok wielkiego, staroświeckiego łóżka z wysokimi szczytami z mocno już poczerniałego dębu zobaczyłem równie ciemne i solidne biurko. W jeden z szuflad były dwie buteleczki z brązowego szkła. Otworzyłem je – w jednym były czarne, w drugim czerwone pigułki. Wziąłem po jednej, a potem pędem ruszyłem z powrotem, przebiegłem obok starca, który nadal ciężko dyszał i w kuchni nalałem wody. Była lekko żółta i pachniała metalem, ale nie miałem czasu rozglądać się za czystą wodą. Uniosłem lekko stryja i włożyłem dwie pigułki do jego rozchylonych ust, z których kącika zwisała nitka gęstej śliny. Potem dałem mu popić – nieco płynu wylało się na jego niebieską bluzę, ale reszta trafiła do gardła. Po chwili coś wyszeptał i znowu musiałem przykładać ucho prawie do samych warg, aby zrozumieć słowo „spać”.

– Stryjek, nie śpij, może wezwę pogotowie!

Pokręcił – a właściwie tylko zamarkował kręcenie głową, choć przekaz był jasny.

– Zaraz… będzie… piele… – tchnął mi w ucho.

– Zajmuje się stryjkiem pielęgniarka? To może zadzwonię po nią? Gdzie jest numer? – pytałem, nie odsuwając uszu od ust starca.

-…urko.. – usłyszałem, a potem stryj Karol opadł na łóżko.

Zesztywniałem, ale po chwili zauważyłem, że pierś starca powoli podnosi się i opada. Przyglądałem się mu tak przez chwilę. Rytm jego oddechu stawał się coraz równiejszy. Serce mi waliło ze strachu, że stryj umrze obok mnie, ale wkrótce ruchy jego klatki piersiowej stały się wyraźne i mocne, jakby sen odnawiał siły starca. Opadłem bez sił na krzesło i łyknąłem resztkę kawy z filiżanki. Zastanawiałem się, co robić, gdy usłyszałem coś podobnego do chrapnięcia. Rzuciłem okiem na łóżko – po chwili znowu dobiegło do mnie chrapnięcie. Chyba wszystko wracało do normy, skoro stryj chrapał. Bałem się jednak zostawić go samego.

Przypomniałem sobie ostatni strzęp słowa i poszedłem poszukać telefonu do pielęgniarki. Znalazłem go w tej samej szufladzie, w której stały buteleczki z proszkami.

Anna Nowacka powiedziała, że zaraz się pojawi. Powiedziałem, że nie ruszę się stąd do jej przyjazdu. Nim się pojawiła, zapakowałem aparat stryjka do pudełka do butów, a całość włożyłem do swojego plecaka. Nie widziałem, co zrobić z walizką, więc postawiłem ją wraz z plecakiem przy łóżku i siadłem przy stole. Nie byłem w stanie zebrać myśli, więc gapiłem się tylko w okno, za którym wiatr poruszał gałęziami dwóch świerków.

Pielęgniarka pojawiła się szybko. Była pulchną kobietą koło 40-tki z krótkimi, rzadkimi włosami i wesołymi ognikami w oczach. Robiła wrażenie sympatycznej i taka też była.

– Dzień dobry. Jak tam stryj?

– Śpi. Chyba lepiej, bo nawet pochrapuje.

Kiwnęła głową.

– Czasem tak ma. Zwykle rano jest wypoczęty, to sobie nieźle radzi, ale tak koło 10-11 zaczyna po prostu bełkotać. Dostaje pigułki, odsypia i potem jest już w miarę dobrze, choć najlepiej czuje się rano – opowiadała, krzątając się po domu.

Opowiedziałem o tym, jak praktycznie w minutę zmienił się w bystrego i czerstwego w bełkoczący z trudem wrak z człowieka. Kobieta spojrzała na mnie z uniesiona brwią.

– To pewnie przez emocje. Raz widziałam u niego coś takiego, po rozmowie telefonicznej. Jak odkładał słuchawkę, wszystko wydawało się być w porządku, a potem nagle zsunął się z krzesła. Czasem trudno sobie wyobrazić, jak starsi ludzie źle sobie radzą z emocjami – zamyśliła się.

– Z emocjami?

– Wie pan, ja się zajmuję głównie starszymi, samotnymi ludźmi. Zwykle wszystko jest dobrze, ale gdy coś się zdarzy – zachoruje ktoś znajomy, umrze albo odezwie się ktoś z rodziny – zaczynają się powikłania jak po grypie. Tacy ludzie po prostu nie są przyzwyczajeni do emocji, bo od dawna żyją sami – mówiła.

Rozmawialiśmy jeszcze moment, a potem stryj Karol się obudził.

– Jeszcze tu jesteś chłopcze? – spytał zdziwiony.

Jego głos nie miał tej siły, co jeszcze godzinę, dwie temu, ale wywód wydawał się jasny. Różnica pomiędzy jego zachowaniem w czasie ataku, jak to nazwałem, a obecnie, była kolosalna.

– Nie mogłem cię zostawić, stryjku – powiedziałem.

– No, ale jest już pani Ania, to możesz. Masz chyba sporo do nauki – mrugnął do mnie.

Kiwnąłem głową.Wziąłem plecak i zacząłem zabierać się do domu.

– Chyba dałem ci jeszcze walizkę – powiedział z naciskiem.

– Ach, racja! – wziąłem ten neseser, pożegnałem się i wyszedłem.

To było zaskakujące doświadczenie – wybrać się do kogoś, z kim wiązało się jedno, ale w sumie zabawne wspomnienie z dzieciństwa i widzieć jego nagłą przemianę. Na dodatek Karol był tak bardzo podobny do mojego ojca – czy za parę lat jego też to czeka?

Pamiętałem wprawdzie jego wyjaśnienia, że te problemy są skutkiem eksperymentów, ale gdy wyszedłem z ciemnego domu na jasne, majowe słońce, moja wiara w stryja podupadła. I z każdym kilometrem, pokonywanym przez kołyszącą się na nierównych torach kolejkę, przekonywałem sam siebie, że miałem do czynienia z człowiekiem, któremu starość pomieszała w głowie. Spoglądałem na plecak wypchany pudełkiem po butach oraz niewielki, czarny neseser, stojący na siedzeniu przede mną i widziałem w nich objaw manii.

Dojechałem wreszcie do Centralnego i wysiadłem niedaleko przejścia podziemnego. Rzuciłem okiem na zegar i okazało się, że jest już po dwunastej. Mój plan, żeby wrócić wcześnie i zdążyć na wyjazd, się nie powiódł. Fakt, że Joanna nawet do mnie nie zadzwoniła, pokazywał, jak bardzo jest wściekła.

Mieszkanie było puste, Joanna nie zostawiła nawet wiadomości. Na wszelki wypadek wysłałem smsa z przeprosinami, ale z góry wiedziałem, że to na nic i jutro będzie potężna awantura. Oczywiście, istniała szansa, że Joanna wróci w tak dobrym nastroju, że spóźnienie ujdzie mi płazem, ale po chwili odrzuciłem tę nadzieję. Moja dziewczyna nie należała do tych, które przebaczają i zapominają. Mogłem się założyć o duże pieniądze, że gdy tylko się pojawi, jej głos wzniesie się o kilka oktaw wyżej…

Wtedy mnie tknęło. Śpiew. Przecież ja naprawdę śpiewałem przez trzy dni jakbym co najmniej chciał dostać się do chóru chłopięcego. A wcześniej stałem na kole wyrysowanym czerwoną farbą i widziałem stryjka, jak coś przyciska w urządzeniu, które wyglądało jak pianino. Jeśli więc to się zdarzyło, to może i opowieść stryja Karola jest prawdziwa.

Najpierw przeczytałem instrukcję obsługi. To był grubaśny plik komputerowych wydruków, ale sama informacja o tym, jak posługiwać się czymś, co przypominało komórkę, miała dość niewielką objętość. Dalej zaś następowały dokładne opisy ludzkich zdolności z przerysowaną skalą z wyświetlacza urządzenia oraz sposobami stymulacji. To było zaskakujące – bo gdy myśli się o talencie, człowiek ma na myśli śpiew, malarstwo czy tego typu umiejętności. Tymczasem według stryja, talentów były setki. Choćby zdolności kucharskie czy piekarskie, umiejętność sprzątania czy wyszywania, dryg do celnego kopania piłki czy puszczania podkręcanych piłek na korcie. I cała masa innych predyspozycji, które można było rozwinąć tak naprawdę kilkoma kliknięciami.

Na niektórych stronach pojawiały się też odręczne dopiski. Pamiętam zwłaszcza jeden, który brzmiał „Nie stymulować geniuszy, to droga do autyzmu”. Zastanawiałem się nad tymi słowami, aż w końcu przypomniałem sobie jedną z powieści Lema, gdzie wyjątkowo skomplikowane komputery w pewnym momencie po prostu odmawiały kooperacji z ludźmi, bo stawali się dla nich za głupi.

Jak skończyłem przeglądać instrukcję, otworzyłem neseser. Było w nich kilkanaście płyt cd i dvd oraz plik rysunków technicznych i kolejny pęk zadrukowanych stron. Wyjaśniały one działanie całego urządzenia, tylko że wtedy niewiele z nich zrozumiałem. Było coś o falach emitowanych przez mózg, o odmiennych częstotliwościach generowanych przez poszczególne ośrodki w ludzkiej głowie i o niewielkich, acz mierzalnych różnicach w ich zakresach, co sugerowało odmienności biorące się z indywidualnych cech każdej osoby. Potem były wzory, wzory i wzory, poprzetykane psychologicznymi, genetycznymi i matematycznym rozważaniami, a potem kolejna porcja wzorów, obrazujących zmianę częstotliwości fal w zależności od natężenia sygnały z emitera czy też wzmacniacza, jak swoje urządzenie nazywał stryj.

Teraz rozumiem to wszystko znacznie lepiej. Także rysunki, pokazujące budowę aparatu, są dla mnie jasne. Wtedy jednak od główkowania nad skomplikowanym tekstem pocił mi się mózg. W rezultacie, gdy skończyłem czytać materiały grubo po północy, po prostu padłem na łóżko.

Obudziłem się półprzytomny i musiałem wypić dwie kawy, żeby wrócić między żywych. Ale kiedy tylko poczułem krew żwawiej krążącą w żyłach, uruchomiłem aparat. Zacząłem od mierzenia swoich zdolności. Trwało to długo, bo za każdym razem musiałem sięgać do instrukcji obsługi i odnajdywać kod, który pojawiał się na wyświetlaczu. Za to łatwo było zauważyć, na jakim miejscu w skali się plasuje.

No cóż, wyszło, że nie należę do najbardziej utalentowanych osób. Potwierdziły się także oceny stryja – miałem predyspozycje do techniki, co mnie bardzo zdziwiło, bo wcześniej jak ognia unikałem rysunku technicznego i śrubokręta, byłem całkiem nieźle uzdolniony w kucharstwie oraz handlu, inwestycjach giełdowych i prowadzeniu firmy. Ucieszyłem się, ale tylko na moment, bo przecież nie było żadnego przedsiębiorstwa, którym mógłbym pokierować, ani też towaru do sprzedaży. No i kapitału na grę na giełdzie.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem, przyznaję, pobieżnie. Oceniam średnio, bo mi to średnio podeszło. Tekst nie ma chyba jakichś fundamentalnych wad, ale też nie ma potężnych zalet. Może następny będzie bardziej wyrazisty?
Pozdrawiam. 

O czym to było? Warsztatowo w porządku, ale żeby to wciągało czytelnika to bym nie powiedział

To był początek, nic więcej. Skoro nie wciągnęło, widać nie było w porządku warsztatowo.
Inna sprawa, że najwyraźniej nie wiem, co wciąga. Najwyraźniej lepsza jest teologia jedynaka - jesteś sam, toś samotny i potrzebujesz Boga, ale już we dwójkę nie trzeba ci niczego. Wciągające są także popłuczyny po Pilipiuku - bo historia faceta, który wygrał wojnę, a zła władza (Kazimierz któryś tam z kolei) za karę go zesłała przypomina opowiadanie o gościu, który użył napędu grawilotu bodajże w roli bomby i wystraszył Rosjan, ale wspaniali Polacy go odwołali i zgodzili sie przegrać tę juz wygraną wojnę.
Tak czy owak, wychodzi na to, że sie nie da czytać, chyba że pobieżnie. Mówi się trudno.

Nowa Fantastyka