
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Proloque
Uciekał, nie oglądał się za siebie. Ostatnie godziny, może dni były tyleż dziwne co niezrozumiałe, choć niezupełnie. W myślach zaczął łączyć fakty nie cieszył się, przerażało go to. Bo czy można być aż tak nieczułym? Czy rozwój cywilizacyjny musi nieść za sobą upośledzenie człowieczeństwa?!
Podążał za oznaczeniami kierującymi do wyjścia ewakuacyjnego. Biegł. Nie słyszał nic poza biciem własnego serca. Było to dla niego dziwne uczucie. Zupełnie jakby po raz pierwszy to odczuwał… zwykłe bicie. Jedyna rzecz która w obecnym położeniu szczerze mu się podobała.
Dotarł do drzwi. Czy był wolny? Nie, to po prostu drzwi oddzielające jeden poziom od drugiego. Ile pięter ma ten cholerny budynek? I czym właściwie jest? Czy już zauważyli jego zniknięcie?
Postanowił znaleźć jakieś pomieszczenie gdzie mógłby chwile odpocząć i uporządkować strzępki myśli porozrzucanych w głowie.
Wbiegł do kolejnego poziomu i rozpoczął poszukiwania bezpiecznej kryjówki. Pomieszczenie w którym się znajdował było czymś w rodzaju korytarza. Po obu stronach znajdowały się drzwi. Przynajmniej po tuzin z każdej. Identyczne jak te zamykające laboratorium z którego uciekł. Czy za tymi drzwiami znajdowały się pomieszczenia podobne do tego w którym się obudził? Jakoś nie odczuwał potrzeby zaspokojenia tej niewiedzy. Ostatnie drzwi po prawej wydawały się jakieś inne. Zbliżając się zobaczył napis. „Woźny". Zaryzykował. Pokój był pusty.
Znajdowało się tam biurko, kanapa, kilka półek na ksiązki zapełnionymi pozycjami typu opowiadań o super żołnierzach i kilka starych komiksów. W rogu dostrzegł miotły i środki czystości. Na ścianach pomalowanych brązową farbą zobaczył kilka tandetnych obrazków w stylu pseudo kubistycznym.
Zatrzasnął drzwi i zamknął zatrzask w drzwiach. Zyskał kilka minut. Nie mógł czekać tu wiecznie. Chwila, tylko chwila żeby uporządkować myśli.
Co pamięta? Co jest faktycznym wspomnieniem a co zwykłym urojeniem? Nie był pewien. Przebłyski. Trzy kolory. Trzy światła? Tabletki?!
Żółty, czerwony i niebieski. Tak chyba tak. Ale w jakiej kolejności zostały podane i jak działały? Czy miało to jakieś znaczenie?
Był prawie pewny ze pierwsza została podana żółta. Wydawało mu się że była oznaczona jakimś symbolem. „I"? ale co to mogło znaczyć? Druga zaaplikowana mu tabletka miała chyba kolor niebieski. Zaaplikowana. Ale przez kogo. Ciągłe przebłyski. Nie pamiętał czy na tej był jakiś napis. O trzeciej nie był w stanie powiedzieć nic za wyjątkiem koloru. Krwista czerwień.
Przebłyski. wyspa, tabletki, światła…
Wyspa
Krzyk ptaka… Najpierw pojedynczy, następnie wsparty przynajmniej połową stada. Skrzekliwy, irytujący hałas dobywał się z góry, i nie chciał ustąpić. Trwał natarczywie pomimo ułomnych nadziei o jego końcu. Że za chwile dźwięki zamilkną na zawsze. Ale tak się nie stało…
Nie miał pojęcia dlaczego. Nadzieja przepadła bezpowrotnie.
Otworzył oczy.
To co zobaczył przekraczało granice jego wyobraźni. (Drzewa!) wielkie zielone, zupełnie niepodobne do tych jakie widział w życiu.
-Gdzie ja do cholery jestem?– pomyślał. Chciał się poruszyć ale to przyniosło za sobą straszliwy ból. Zupełnie jakby każda część ciała była jednocześnie źródłem cierpienia. Zaprzestał prób. Skupił się na czynnościach które nie oddziaływały aż tak znacząco na jego układ nerwowy. Oddech. Szybki, płytki. Oraz powolne ruchy powiekami.
To musiało mu wystarczyć. Przynajmniej narazie.
Zamknął oczy i starał się skupić całą swoją uwagę na dźwiękach które docierały do jego mózgu. Oprócz ciągle drażniącego odgłosu ptaków był wstanie zarejestrować i rozpoznać inne dźwięki. Wiatr, a raczej liście które poruszał. Gdzieś w oddali coś szumiało. Regularnie, zbyt regularnie by było to pomrukiwanie jakiegoś zwierzęcia. Strumień?
Nagle poczuł palące pragnienie i głód.
Resztkami sił opanował się i przekierował myśli na inne tory.
Nadal nie miał pojęcia co mogło się stać, gdzie był, jak się tam znalazł, po co, kiedy, czy jest tu sam? Najgorsza była świadomość tego że zupełnie nie wiedział co wydarzyło się wcześniej.
Nic.
Jakby dźwięk ptaków był początkiem jego życia.
Był zmęczony.
Zbyt zmęczony by myśleć jasno. By w ogóle myśleć.
Skumulował wszystkie swoje siły w mięśniach rąk i podpełzł do najbliższego drzewa. Mech obrastający korę był nawet niezłą imitacją zasłanego łóżka. Jako że do najbliższego hotelu(jeśli jakiś w ogóle znajdował się gdzieś w okolicy(gdzie ja jestem?!)) zapewne było dużo dalej niż miał sił, posłanie matki natury musiało go zadowolić.
Zamknął powieki, usłyszał jeszcze kilka skrzeknięć ptaków i zapadł w sen. Spał kilka godzin. Zaczęło się już ściemniać. Nie pamiętał czy cokolwiek mu się śniło. Spokojny niemowlęcy sen.
Od razu poczuł się lepiej. Ból jakby mniej doskwierał. Czy to odpoczynek, czy po prostu czas sprawił że mógł wstać. Jeszcze z trudem ale i tak to był spory postęp.
Spojrzał w górę. Niebo które wcześniej wydawało się bezchmurne teraz pokryte było ciemnoniebieskimi cumulusami.
– Będzie padać jak nic– pomyślał, i zaczął rozglądać się za jakimś schronieniem, ale jak okiem sięgnąć widać było tylko dumnie stojące drzewa, które niewiele mogły mu pomóc.
Powoli wysunął przed siebie prawą nogę i delikatnie począł przenosić na nią ciężar ciała. Jednak było jeszcze za wcześnie. Przebiegło po nim kolejne ukłucie bólu, równie mocne jak tamte przed orzeźwiającym snem.
-Kurwa– zaklął w myślach, i powoli oswajał się z myślą, że przyjdzie mu spać pod gołym niebem. Nie napawało go to radością. Więcej: był wściekły. Nie na pogodę, nie dlatego że nie miał pojęcia gdzie jest, był rozdrażniony swoją bezsilnością. Beznadziejne uczucie. Być więźniem swego ciała.
Wkładając wszystkie swoje siły podniósł się raz jeszcze.
Tylko po co? Nie jestem w stanie dojść daleko a w koło same drzewa?
Zrobił krok. Udało mu się nie przewrócić.
Zrobił kolejny krok.
To co się w następnej chwili zdarzyło nie tyle go zaskoczyło, co zdziwiło. Zupełnie jakby wiedział, że coś takiego może się stać, nie oczekiwał tylko iż stanie się to tak szybko.
Postawiwszy stopę na wyściółce w ułamku sekundy zdał sobie sprawę ze zbyt wielkiej liczby upadłych liści, zwłaszcza ze większość otaczających go drzew nie posiadało liści a igliwie. Za dużo. W jednym miejscu?!
Ale było już za późno. Ziemia dosłownie się rozstąpiła a on zaczął spadać w otchłań Hadesu. Odruchowo wyciągnął ręce na boki, co prawdopodobnie uratowało mu życie, a przynajmniej oszczędziło kilku złamań. Ręce wyhamowały siłę upadku. Szczęście jednak tego dnia mu nie dopisywało.
Upadł na kość ogonową.
Stracił przytomność.
Ocknął się z wielkim bólem pleców.
Dotknął swej twarzy.
Kurwa– wypowiedział jedno z ulubionych słów beznamiętnie, było to coś naturalnego, jak mrugnięcie okiem czy oddychanie– To już wolałem te ptaki.
Doszedł do wniosku że „odpłynął" na co najmniej 12 godzin. Na jego policzkach pojawiał się już niewielki zarost.
Podniósł głowę i zobaczył nad nią otwór przez który wpadł. Dół nie był Hadesem ale miał przynajmniej trzy metry głębokości.
Światło.
Spojrzał nad głowę jeszcze raz.
Światełko w tunelu.
Podświadomie on chciał iść w jego stronę.
Wydostać się z tej czarnej dupy.
Wstał.
Na dole panował mrok. Dopiero rodzący się dzień oświetlał miejsce w którym był na tyle że mógł dostrzec swą dłoń znajdującą się w odległości około 30 centymetrów.
Oparł się plecami o ścianę lochu i wyciągnął przed siebie ręce. Nie mógł jednak wyczuć przeciwległego krańca. ( jeśli mógł to w ogóle tak nazwać)
Zrobił krok(nadal czując ból w nogach, nie tak silny jak wcześniej, ale zapewne powodem był przeszywający ból pleców, który i tak był kojony przez chłód piaskowej ściany), nie czuł nadal żadnej materii przed sobą. Dopiero po następnym kroku wyczuł koniuszkami palców sypki materiał, który formował się w dość spójną całość.
Kto mógł wykopać coś takiego?
I po co?
Na pułapkę było to zbyt głębokie a na studnię zbyt płytkie.
Tu na dole ściany były dość wilgotne co stwarzało pewne szanse na ucieczkę. Nie był jednak pewien czy starczy mu sił.
Ale nie było czasu.
Musiał się spieszyć bo ten kto zadał sobie trudu kopiąc dziurę mógł w każdej chwili wrócić. A ponieważ od momentu „przybycia" w to kurewsko dziwne miejsce przebył kilka metrów.
Odwrócił się i wbił prawą stopę w ścianę, która okazała się na tyle miękka by go przesadnie nie zabolało a jednocześnie na tyle twarda by utrzymać jego ciężar.
Zdał sobie sprawę z czegoś co wcześniej mu umknęło.
Nie miał butów.
Gorzej.
Był całkiem nagi.
Niczym jakiś pieprzony Adam czy inny tam z Biblii.
Umarłem?
czy to jest niebo?
No pierwsze wrażenie dość słabe.
Wyciągnął lewą rękę, która równie łatwo wpiła się w ścianę. Zaczął się wspinać. Na początku z trudem ale powoli wpadał w trans. Opanował go jakiś dziwny automatyzm. Jak gdyby był jakimś robotem.
Jego mięśnie pracowały równo, ale stanowczo.
Im bliżej był otworu, tym piasek w jego dłoniach i pod stopami stawał się coraz mniej wilgotny. Co sprawiało że osuwał się i zasypywał piaskiem twarz.
Szczęście mu jednak w końcu dopisało. Okazało się iż ów dół tak szeroki na dnie zwężał się z każdym metrem wspinaczki. Pozostało mu jeszcze z pół metra ale był już w stanie rozstawić nogi tak żeby znajdowały się na przeciwległych ścianach. Sprawiło to że czuł się pewniej.
Jeszcze tylko dwa ruchy.
Jeden.
Wypruty z sił powoli przedostał się nad krawędź swego więzienia.
Uznał że odpocznie dopiero jak znajdzie się w bezpiecznej odległości od dołu.
Rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegoś kija, którym mógłby sobie sprawdzać drogę .
Zupełnie jak ślepiec.
Przy odrobinie szczęścia zajdę psa przewodnika– pomyślał. Parę kroków na lewo leżał jakiś konar który mógł sprostać jego potrzebom. Nie był niestety biały, a w okolicy nie było śladu żadnego psa.
Niefart– powiedział na głos i ruszył prosto przed siebie.
Szedł kilka godzin przekonany o bezsensie tego procesu.
Stwierdził że jednak nie jest w niebie. Mogło to być coś w rodzaju czyśćca. Przez godziny powolnego marszu krajobraz nie zmienił się praktycznie w ogóle. Gdzieniegdzie drzewa rosły gęściej w innych miejscach natomiast więcej krzewów.
Nieistotne.
Zastanawiający był brak zwierząt.
Oprócz niesfornych ptaków nie słyszał ani nie widział żadnego przedstawiciela fauny.
W oddali dostrzegł zarysowujący się kształt pagórka, może góry, nie był jeszcze w stanie dokładnie powiedzieć.
Zaczął iść w tamtym kierunku.
Znudziło go powolne tempo więc odrzucił konar służący mu za wykrywacz dziur w ziemi.
Nie przydał się.
Po godzinie szybkiego tym razem marszu zbliżył się do ów niewiadomego kształtu na tyle by móc stwierdzić. Góra. Niewielka ale góra.
– Przydałaby się jakaś wygodną jaskinią– pomyślał i zaraz rozpoczął się rozglądać ale nigdzie nie było widać żadnego wyżłobienia– Sezamie otwórz się– nic się nie stało– echh. Ale warto było spróbować.
Mimo iż górka nie miała więcej niż 500 metrów wysokości to ściany były dość strome. I sama chociażby próba wspinaczki bez zabezpieczeń mogłaby uchodzić za szaleństwo.
Wybrał sobie wypukłość skalną mniej więcej 2,5 metra nad głową, podskoczył i uchwycił ją najpierw prawą, następnie lewą ręką. Czuł swoją siłę. Oparł się nogami na skale i kontynuował wejście.
Było ciężko– ale nie niemożliwe do wykonania.
Każda sekunda od momentu obudzenia się na polanie napełniała go siłą. Na początku nie był tego w ogóle świadom. Zupełnie jakby był jakąś czarą zapełniającą się kropla, po kropli. Pojedyncza kropla nie robi wielkiej różnicy, ale pozostaw czarę na jakiś czas i niespodzianka! Wyniki są dość wymierne.
Po kilkudziesięciu metrach znalazł się na półce skalnej. Była na tyle szeroka że mógł na niej odpocząć.
Usiadł.
Zaczął się rozglądać po okolicy, wyszukując w przybliżeniu miejsca z którego przybył. Było to praktycznie niemożliwe, ze względu na morze drzew, które ukazało się jego oczom. Horyzont pokryty był zielonym posłaniem koron drzew. Widok tyleż majestatyczny co dość przerażający, zupełnie jakby tak miał wyglądać cały świat.
Przebył dopiero jedną trzecią drogi więc to co znajdowało się po drugiej stronie było ciągle w sferze wyobrażeń. Miał tylko nadzieję, że nie był to las.
Spojrzał na swoje dłonie.
Pokryte były krwią.
Dziwne, nawet nie czuł bólu przy rozrywaniu skóry. Podczas wejścia adrenalina szalała po jego ciele ale teraz?
Słońce, które minęło już punkt górowania zdawało się powoli chylić ku upadkowi.
Jeszcze ze cztery godziny i zapadnie zmrok– pomyślał-muszę się śpieszyć– to wypowiedział już na głos. Nie wiedział do końca dlaczego, może forma automotywacji?
Wstał i podniósł głowę ku niebu próbując zwizualizować sobie przyszłe ruchy. Nie miał zbyt wielkiego wyboru co do drogi, po jego lewej stronie ściana była cholernie stroma i nadzwyczaj gładka z małą ilością uwypukleń, nawet ze specjalistycznym sprzętem byłoby to niemożliwe. Ściana po prawej rokowała pewne nadzieje.
Stanął na palcach i zaczął szukać uchwytu ręką. Znalazł go po chwili i rozpoczął kolejną żmudną wspinaczkę. Nie planował kolejnego postoju do momentu osiągnięcia grani.
Po kilku godzinach słońce chowając się za widnokręgiem pozostawiło jedynie szarugę, która utrudniała wypatrzenie kolejnych miejsc oparcia kończyn. Ta wspinaczka w niczym nie przypominała tej sprzed wielu(wydawałoby się) godzin, wilgotna piaskowa ściana była miłym wspomnieniem.
Zostało mu około trzech metrów ale zmęczenie brało górę nad jego organizmem. Mięśnie zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Ostatkiem sił pokonał finiszowe metry i znalazł się na czymś w rodzaju polany skalnej.
Leżał na brzuchu kilka minut, kiedy oddech zaczął mu się wyrównywać postanowił obejść polanę w poszukiwaniu dziury, która mogłaby być wejściem do jaskini.
Nie zajęło mu to dużo czasu. Nic tylko skała. Powierzchnią równa boisku do koszykówki. Point guard rusza, przedziera się przez szwadrony wroga, jest już pod koszem i… kosz, piłka boisko wszystko znika.
Przed nim krawędź.
Przepaść.
Widok ucieszył go bardzo.
Nie było już lasu. Jego oczom ukazał się ciemnoniebieski pas wody, która oddzielona była od skał wąskim kreskiem plaży.
Zejście wydawało się mniej strome, ale postanowił poczekać do rana, żeby przy słabym świetle nie popełnić jakiegoś błędu, który mógłby się zakończyć upadkiem na piach, zapewne nie należącym do najprzyjemniejszych.
Na niebie zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdy. Położył się na plecach i zaczął wpatrywać się w nieboskłon.
Czuł się trochę jak Robinson Crusoe, który też miał swoją wyspę(bo był prawie pewien ze właśnie na wyspie się znajduje), ‘na własność', trochę jak Roland– kingowski rewolwerowiec szukający sensu w tym co robi i stara się go pojąć, a trochę jak sierotka Marysia, która nie do końca ogarnia co się wokół niej dzieje.
Zasnął.
– Biegiem kurwa!- krzyk dobiegł do jego uszu jakby z oddali– Wstawać i biegiem!
Otworzył oczy i dostrzegł wokół siebie strasznie podniszczone ściany i wielu ludzi. Wszyscy byli ubrani w mundury, niektórzy trzymali w rękach czarne karabiny maszynowe.
Leżał.
Nad jego głową pojawiła się twarz. Ubrudzona krwią, potem i kurzem zmęczona twarz. Można było na niej dostrzec wielkie napięcie.
-Żyjesz Simmons?!- mimo iż słowa wydobyły się z ust oddalonych o kilkanaście centymetrów od jego ucha, nie mógł pozbyć się wrażenia że znajdowały się za grubą szybą– nie ruszaj się sierżancie, musze cię opatrzyć, dostaliście odłamkowym, Jones nie żyje.
(kto to kurwa był Jones?)
-Nie masz złamań, ani większych ran, dobrze się czujesz?– usta tego człowieka były jak wredna mucha kiedy chce się zasnąć, nie chciały się odpieprzyć, a głowa pękała mu z bólu, huczało mu w niej jak gdyby znajdował się nieopodal silnika startującego samolotu– opatrzę ci głowę, staraj się nie zasnąć.
Twarz zniknęła, zastąpiły ją ręce, które uwijały się dość szybko, stanowczo przez co niezbyt delikatnie.
Sanitariusz skończył owijać jego głowę.
– Postawimy cię na nogi, postaraj się nie przewrócić i osłaniaj tyły– rzekł. I w tej chwili dwie pary rąk złapały go i podniosły bardzo dynamicznie. Oparłszy się o ścianę zaczął zadawać sobie kolejne pytania: gdzie, kiedy, jak?
Znajdował się w pomieszczeniu nie większym niż szkolna klasa. Bez okien, z dwoma drzwiami na przeciwległych końcach. Panował w nim wielki chaos. W ścianach można było zauważyć dziury po kulach. Po całej podłodze walały się łuski, leżały też na niej dwie osoby.
Sanitariusz zajmował się jedną z nich, druga zdawała się byś już po wizycie lekarza.(domowego?) miała rękę na temblaku. Spał. Albo nie żył, tak czy siak odpłynął na jakiś czas.
Pewnie spał.
Bo po co truposzowi rękę bandażować?
W drzwiach po prawej co jakiś czas przebiegał jakiś żołnierz śpieszący pewnie z rozkazami.
Drżącą ręką wycelował w drzwi po lewej. To musiały być te ich ‘tyły'.
Chociaż ból głowy nie ustępował to powoli zaczynały go dochodzić coraz wyraźniejsze dźwięki.
Strzały.
Krzyki.
Nie pochodziły z daleka.
Stanął mocniej na nogach i zebrawszy trochę sił ruszył powoli w stronę wyjścia którego pilnował.
Delikatnie wystawił głowę za pomalowaną na brązowo stalową framugę i mało nie stracił nosa.
Kula przeszła o włos od twarzy.
‘wrogowie' kimkolwiek byli skradali się po cichu by w dogodnej chwili zaatakować. Szach mat i wszyscy leżeliby rozsmarowani na podłodze niczym rozciamciane zwłoki psa na ruchliwej ulicy.
Nie był pewien czy stoi po dobrej czy po złej stronie, ani czego dokładnie walka dotyczy, ale nie miał czasu na myślenie, chciał nie chciał musiał zareagować.
Oszołomienie minęło szybko, prawdopodobnie nie był bardziej zdziwiony niż napastnicy co mogło zadziałać na jego korzyść.
Przeciwników nie było więcej niż pięciu. Wystawił rękę dzierżącą karabin poza pomalowaną na brązowo stalową framugę i zaczął strzelać na oślep.
Wystrzelał cały magazynek i schował rękę aby przeładować.
I wtedy pojawiły się ręce napastników. Nie próbowali oni nawet otworzyć ognia do ludzi w pokoju, licząc na to iż ich szybka ‘akcja' nie pozostanie wykryta.
Złapali go. Z dużą siłą pociągnęli ku sobie, tak że w mgnieniu oka znalazł się na korytarzu.
Zauważył że jego zabójcza seria pozbawiła życia jednego z wrogów, a dwóch raniła, chyba dość poważnie. Jeden trzymał się za brzuch blady jak śmierć która zapewne niedługo się po niego zgłosi, a drugi ranny w nogę z wysiłkiem obwiązywał ranę tak by serce nie wylało z niego za dużo krwi. Jeszcze nie.
Stawiał opór.
Uwolnił jedną rękę i zaczął okładać nią na oślep sprawców. Czuł ze karabin wytrącony z ręki wisi na ramieniu, gdyby tylko udało mu się go złapać…
W końcu jeden z ciosów doszedł celu i jeden z ‘tych złych' na chwilę stracił impet. Drugi zareagował na tyle szybko że korba karabinu przemknęła niezauważona, powodując kolejną falę bólu. Bólu za którym przyszła ciemność.
Stracił przytomność
Rozbudził go silny kopniak w przeponę.
Otworzył oczy. Znajdował się na dachu jakiegoś budynku. Ciekawe czy tego samego.
Nie wiedział czy jego kamraci zauważyli już jego nieobecność.
Chyba nie.
Na przegubach czuł sznur.
Autor uroczego kopniaka stał nad nim z szelmowskim uśmiechem na twarzy.
-Nie bój się, nie będziemy cię torturować, to nie miałoby sensu– rzekł i z wielką szybkością złapał go za barki i przerzucił poza krawędź dachu.
Przerażony w żołądku poczuł kamień, który zdawał się ciągnąć go w dół. Budynek nie był wysoki.
Kilka sekund i teoria pana Newtona stanie się faktem.
Już się nie bał. Nie zależało mu..
Morfeusz był złośliwy tej nocy.
Mógł zesłać spokojny głęboki sen.
Ale nie,
Po co?
Usiadł.
Dopiero świtało.
Psychicznie był daleko od formy ale o dziwo jego ciało zregenerowało siły, a rany na rękach zagoiły się.
Postanowił ruszyć na dół.
Istniało duże prawdopodobieństwo że jego żołądek niedługo zdecyduje się rozbudzić z wrzaskiem.
Szedł cicho, nie mógł być usłyszany. Golas rozglądający się po okolicy był tak pochłonięty szukaniem drogi na dół że nie był w stanie niczego zauważyć. Podniósł rękę w której znajdowała się wysłużona już kłoda. Jeden zamach..
Nie usłyszał nic dopóki nie było już za późno. Kawał drewna powoli zbliżający się do jego twarzy był nie do uniknięcia…
Nie pamiętał żeby kiedykolwiek w tak krótkim czasie doznał tylu urazów i tyle razy stracił przytomność.
W ogóle mało pamiętał.
Ostatnie dwa może trzy dni. Od momentu ‘przebudzenia' były bardzo wyraźne. Co działo się wcześniej?
Wspomnienia były jak za mgłą. Zupełnie jakby spoglądał na jakieś urządzenie, wiedział do czego służy, jak z niego korzystać i z czego się składa, ale nie mógł sobie przypomnieć jak się ono nazywa. Bezradność jest gorsza niż kalectwo. I cholernie irytująca.
Jestem sumą tego wszystkiego co mnie spotkało. Tak, tak, tak wyświechtane, ale co to znaczy? I skąd w ogóle tak beznadziejnie patetyczne przemyślenia?!
Oczy miał zamknięte. Oddech stały. Regularny. Mógł jeszcze przez jakiś czas analizować swe położenie bez zdradzania-ktokolwiek to był– że odzyskał świadomość.
Powietrze było chłodne, wilgotne, pozostawało jednak w bezruchu. Podłoże twarde, prawdopodobnie skała. Stwierdził iż znajduje się w jakieś jaskini, co wyjaśniałoby zagadkę nie spodziewanego pojawienia się Tego Kogoś.
Z oddali dobiegły go kroki.
Otworzył oczy i rozmyty na początku obraz zaczął się wyostrzać ukazując mężczyznę z nagim torsem i w opasce na biodrach. Był on raczej w średnim wieku 35 do 45 lat, dobrze umięśniony. Twarz miał pokrytą zarostem. Ale o dziwo wydawała się jakoś znajoma. Włosy długie przytrzymywane czymś w rodzaju opaski z jakiegoś liścia były koloru ciemnego– tyle mógł powiedzieć wtedy, później mógł już z pewnością stwierdzić ze Ten był brunetem– póki co pozostawał jednak w półmroku, najwyraźniej na dworze zapadał zmrok.
Mężczyzna miał w rekach drewno na opał, początkowo nie zauważył iż jego więzień ocknął się już z amoku, albo udawał że nie widzi.
Zajęło mu chwilę rozpalenie ogniska. Gdy to zrobił odwrócił się błyskawicznie i zapytał:
– od ilu dni tu jesteś?
– czy to w ogóle istotne? Odpowiedział ciągle leżący na ziemi jeniec.
– no w sumie tak, to zadecyduje czy i ile jeszcze przeżyjesz więc radze odpowiadać bo będę musiał odwołać się do pieszczot, ale takich które sprawią niewyobrażalnie więcej radości mojej osobie niż tobie, a zacznę od odwołania dzisiejszej kolacji, możesz być twardy, w zasadzie wiem ze jesteś, wiem więcej o tobie niż ty sam, przynajmniej na razie– nie podniósł głosu, nie musiał jego ton był zdecydowany władczy i nie pozostawiał wątpliwości że nie te słowa nie są rzucone na wiatr.– ja mam dużo czasu.
Nie było co się stawiać. Odpowiedział na pytanie najdokładniej jak umiał. Opowiedział o swoich ‘perypetiach'. Pominął tylko sen, który uznał za wybryk własnego umysłu. Obcy słuchał uważnie, bez zdziwienia, bez jakichkolwiek emocji na twarzy. Gdy opowiadanie się skończyło, milczał chwilę po czym wyjął wielki nóż z serii Rambo czy innych tam Schwarzeneggerów i jednym szybkim ruchem przeciął jego więzy.(Ależ on jest szybki! Gdyby tylko chciał mógłby mnie zaszlachtować i nie mógłbym nic zrobić).
-nazywam się Koel– rzekł– zapewne nie pamiętasz swojego imienia, no więc dlatego od dziś jesteś Jimmi. Masz załóż to na siebie, mam dosyć oglądania twojego gołego dupska– powiedział rzucając mu jednocześnie(o dziwo) majtki i spodnie, przypominające te wojskowe z milionem kieszeni na każdą okazję.
-co do kur…?! Po pierwsze dlaczego Jimmi? I po jaką cholerę bawisz się w Hawaje skoro masz tu ubrania?– niemalże wykrzyknął(Jimmi?)
– no cóż, wyglądasz mi na Jimmiego a przepaskę noszę dla wygody, jestem za wolnością w tamtych rejonach, z naturą nie wygrasz– odpowiedział ze śmiechem– pytasz, ale o mało istotne rzeczy, nie wydało ci się dziwne to iż wiem o twoich lukach w pamięci? – dodał poważniejszym już tonem.
– przyznam przyszło mi to przez myśl ale uznałem że dowiem się jeśli zażyczysz się taką wiedzą ze mną podzielić z własnej woli-odparł– a skąd wiesz?
-no proszę, filozof mi się trafił, miałeś swoją szansę. Twoja strata. Masz, częstuj się– rzucił mu coś przypominającego pomarańczę tyle że w kolorze wiśni(wiśniorańcza albo pomawiśnia– tak to nazwał w głowie)– nie jest zbyt smakowite ale sycące, przypatrz się dobrze bo to będzie podstawa twojego menu jeśli oczywiście będziesz w stanie wyszukać sobie taki rarytas, pełno tu podobnych owoców, w smaku podobnych acz w skutkach nieco innych, jeśli będziesz miał szczęście dostaniesz sraczki jeśli nie to możesz zapaść w śpiączkę albo zdechnąć w konwulsjach.
Wpatrywał się w owoc łapczywie. Pierwszy kęs.. i faktycznie nie było dobre, ale nie czuł jakiegoś nadmiernego ruchu jelit wiec zaraz zatopił zęby po raz kolejny i kolejny. W smaku była coś jak pieczeń zatapiana w musztardzie z dodatkiem piasku. W środku było pełno maleńkich pestek.
– a teraz do rzeczy– zagadnął Koel– jeśli wziąć pod uwagę, że obudziłeś się 3 dni temu to pozostaje nam jakieś 20 dni.
– 20 dni? Jakie nam? I po cholerę?! Kończył przeżuwać, podniósł głowę i spojrzał na człowieka, którego dopiero co poznał, a wydawało się iż znają się całe życie.
-dowiesz się poźniej, jedyne co teraz musisz wiedzieć to, to że czekają cię ciężkie trzy tygodnie. Radzę delektować się sytością i korzystać ze snu.– skończywszy zdanie położył się i odwrócił plecami do Jimmiego. Po chwili oddech mu się wyrównał-prawdopodobnie zasnął.
Gdzie ja do kurwy jestem?!- pomyślał Jimami-co to za palant i o czym on w ogóle mówi? Czy to w ogóle było realne?
Co do jednego nie było wątpliwości. Owoc faktycznie był sycący, a uczucie sytości było tak błogie ze pomimo tego całego cyrku który niewątpliwie dział się wkoło, poczuł się, na chwile ale zawsze, szczęśliwy. Powieki stawały się cięższe i cięższe aż zapadł w sen. Spał głęboko. Nie pamiętał co mu się śniło, może to i lepiej. Na samo wspomnienie ostatniego snu, w żołądku pojawiał się balast.
Obudził się z przeczuciem że czeka go coś niespodziewanego, i nie będzie to randka z Angeliną Jolie(a szkoda).
Słońce, które wstało zapewne kilka godzin wcześniej, oświetlało jaskinię na tyle że można było się jej dokładnie przyjże.
Nie było widać wielkiej ingerencji człowieka, oprócz paleniska, sterty liści gdzieś z boku i resztek po wczorajszej kolacji zimne wnętrze było nienaruszone.
Prowadziły do niej dwa wejścia. To przez nie właśnie dostawało się światło.
Jedno– prawdopodobnie to przez które się tu wczoraj dostał znajdowało się gdzieś na wysokości 2-3 metrów i prowadziła do niego skalna ścieżka. W jaskini nie było śladu po Koelu więc postanowił sprawdzić ów wejście. Ścieżka była dość równa, dotarł do jej krańca i wychylił głowę przez otwór.
Znów ten pierdolony las. O dziwo wyjście to znajdowało się około 30 metrów na wschód i 50 metrów powyżej półki na której jeszcze nie tak dawno odpoczywał.
Schował głowę do środka. Wrócił ścieżką i postanowił sprawdzić drugie wejście.
Było ono położone mniej więcej na przeciwległym końcu jaskini. Dużo większe. I widok przez nie o wiele przyjemniejszy.
Morze..
Ach…
Morze kojarzyło mu się dobrze. I znowu nie wiedział czemu.
Nie miał wspomnień dotyczących morza, przynajmniej tak mu się wydawało.
Wyszedł przez skalne wrota i spostrzegł że jaskinia usytuowana jest niewiele ponad poziomem morza. Zejście na plaże dość łagodne, i po dwóch minutach spaceru jego bose stopy doznały swoistej akupunktury. Po twardych skałach, lasach uzbrojonych w wystające korzenie(i pułapki Koela) delikatny dotyk plażowego piasku miał zbawienne skutki.
-długo będziesz tam stał jak kołek?– głos i jego właściciel pojawili się niespodziewanie i niepostrzeżenie, aż wzdrygnął się przestraszony– bierz trochę, sam nie będę tego tachać.
Wyszło na jaw dlaczego gospodarza nie było na pokojach. Otóż wybrał się na ryby. I była to całkiem udana wyprawa. W dłoniach dzierżył po półtorametrowym badylu. Na każdy nabite było po pięć średniej wielkości ryb. Wielki łowczy podał jeden kij Jimmiemu i wkroczył na ścieżkę prowadzącą do jaskini.
Nie odwracając głowy rzucił:
-zapraszam na salony. Ostatni posiłek i koniec niańczenia, od dziś zaczynasz życie.
Jimmi odwrócił się i ze śniadaniem w dłoni ruszył do jaskini.
-ej ty! Gdzie ja właściwie jestem? I na boga co tu robie? I po co? I kim ty do cholery jesteś. Czego ode mnie chcesz?– wyrzucił z siebie grad pytań, które zlepione w całość wyleciały z ust niczym seria z CKM-u.
– oj Jimmi– zaczął z nutą ironii w głosie– nie chce zepsuć ci niespodzianki. Apetyt rośnie w miarę jedzenia prawda? Rozwiązanie tajemnicy samemu jest o wiele przyjemniejsze no i nie chciałbym rozpraszać twojej uwagi przedwcześnie, no bo po co? A teraz właź i przestań gadać bo się rozmyśle i śniadania nie dostaniesz.
Kto by pomyślał że pieczona ryba może dać tyle przyjemności. Były niewielkie, po odcięciu łba i płetw, wielkości tabliczek czekolady. Nafaszerowane ośćmi jak kościół wiernymi w niedzielne przedpołudnie. Ale były pyszne.
Podczas przygotowań jak i podczas posiłku nawet na siebie nie spojrzeli.
Z każdą chwilą atmosfera zagęszczała się. Było to czuć nawet bez słów
– dobra– rzekł w końcu Koel– idziemy. Nie odzywasz się i podążasz krok w krok za mną. Zbieraj się
Po tych słowach wstał i wyszedł z jaskini. Powrócił po chwili z ananasem(?) w rękach. Owoc był jedynie naczyniem z którego ten zdrowo popijał jakiś płyn.
Jimmi nie miał przy sobie żadnego bagażu, ba jeszcze kilkanaście godzin temu nie miał nawet spodni. Wstał i był już gotów do drogi gdziekolwiek ta miała go zaprowadzić. Lepiej umrzeć w ruchu niż na bezsensownych wywodach i na zadawaniu niekończących się pytań..
Ten tajemniczy siwy facet sprawiał wrażenie osoby nie znoszącej sprzeciwu. Jimmiego irytowało w nim to że tak mało mówi, a dokładnie tak niewiele mówi o sytuacji w której się znajdują. No ale nie można było działać zbyt raptownie by nie spalić za sobą mostów, postanowił więc czekać. Może sam wyjawi swe tajemnice a może zdarzy się coś co go do tego zmusi.
-ruszamy– powiedział, wyrywając J z rozmyślań, i o dziwo nie udał się do „głównego" wyjścia ale do tego bocznego, którym to prawdopodobnie J został przywleczony zaraz po ciosie w głowę.
Słońce wisiało już dość wysoko na nieboskłonie, wyszli przez boczną furtkę jaskini i po kilku metrach wspinaczki znaleźli się na owej polanie skalnej, na której to jeden z nich znalazł golasa, a drugi miał najdziwniejszy sen w życiu.
(sen, i znów dreszcz przeszedł po plecach)
Koel nie zatrzymał się nawet na chwile i zaczął sprowadzać J w dół, ale nie, nie było tak trudne zejście jak można by przypuszczać, Koel prowadził ich wzdłuż drani, lekko spadzistą dróżka(?!).
Tam gdzie wczoraj była cholernie ciężka do pokonania skała, którą zarówno J jak i jego mięśnie jeszcze dokładnie pamiętały, dziś pojawiła się dróżka.
Pierdolona dróżka!
Czy ja wariuje?! Co tu do kurwy jest grane?
Na twarzy przewodnika pojawił się uśmiech, bardzo ironiczny wyraz twarzy..
-nie wariujesz, nie zadręczaj się-powiedział wprawiając J w jeszcze większe zdziwienie.
Minę miał(J), jak czterolatek, któremu jakiś łobuz wyrwał z ręki loda, na chwile przed wybuchem płaczu.
-zmysły bywają złudne, kolejna z zasad przetrwania, uważasz że powinienem wydać jakiś podręcznik?-zapytał i przyspieszył kroku.
Marsz był szybki ale jednostajny przez to zmęczenie nie było mocno odczuwalne.
Krzyk ptaka… Najpierw pojedynczy, następnie wsparty przynajmniej połową stada. Skrzekliwy, irytujący hałas dobywał się z góry, i nie chciał ustąpić. Trwał natarczywie pomimo ułomnych nadziei o jego końcu. Że za chwile dźwięki zamilkną na zawsze. Ale tak się nie stało…
Nie miał pojęcia dlaczego. Nadzieja przepadła bezpowrotnie.
Otworzył oczy.
To co zobaczył przekraczało granice jego wyobraźni.
Znów był na tej pieprzonej polanie!
Tym razem miał spodnie, miał chociaż cienie wspomnień.
Schodził z jakimś facetem ścieżką skalną w dół…
…Koel tak miał na imię…
Ale czego od niego chciał?
Po raz pierwszy obudził się bez żadnego bólu, to pamiętał.
Podniósł głowę i zaczął rozglądać się po polanie, która to tak niedawno gościła go po raz pierwszy.
Techniczna makabra, nawet nie chce mi się tego czytać. Kropki, przecinki, nawiasy, spacje... Przejrzyj ten tekst i to napraw. W innym wypadku zniechęcisz i innych do czytania.
“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”
PS. Nie uczyli Cię w szkole, że zdania zaczyna się od dużych liter?
“A lesson without pain is meaningless. That's because no one can gain without sacrificing something. But by enduring that pain and overcoming it, he shall obtain a powerful, unmatched heart. A fullmetal heart.”
Ajajaj... Po pierwsze: z interpunkcją to się kolega nie lubi. Po drugie: po takim zbombardowaniu pytaniami zaczęłam się zastanawiać, czy autor napisał jakąś fabułę, czy dopiero pyta czytelnika, co w tym tekście ma być...
www.portal.herbatkauheleny.pl
Bolesną niepewność egzystencji można wyrazić na wiele sposobów. Niektóre z nich trafiają do czytelnika, niektóre wywołują tylko wzruszenie ramion...
Kiedyś, to znaczy kilka lat temu, wybrałem się na wycieczkę do Kambodży. Pamiętam jak musiałem uważać w tropikalnym lesie na miny przeciwpiechotne, by mi nóg i jaj nie urwało. Ten ten tekst przypomniał mi tę przygodę, bo tutaj również roi się od zdań-pułapek, na które można się nadziać i oberwać.
Tekt jest tak niechlujny, że głowa pęka!
1 - błędy w zapisie dialogów! - zawsze po półpauzie zaczynamy DUŻĄ LITERĄ!
2 - totalnie nietrafione porównania, np."W smaku była coś jak pieczeń zatapiana w musztardzie z dodatkiem piasku",
3 - dziwne zdania, np. "Podniósł rękę w której znajdowała się wysłużona już kłoda"
4 - SuzukiM już Ci wspomniała - BRAK ZNAJOMOŚCI ZASAD INTERPUNKCJI oraz ogólna niewiedza o tworzeniu tekstu literackiego. To grafomania.
5 - jakieś nawiasy, po co to?
6 - brak fabuły
7 - to nie jest tekst, który można zakwalifikować do literatury. To chłam!
Ogólna konkluzja: Dno, wodorosty i metr trzydzieści dwa cm mułu i iłu!
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Ile pięter ma ten cholerny budynek? I czym właściwie jest? Czy już zauważyli jego zniknięcie? – Heh, jeżeli budynek stał na środku wyludnionej pustyni, to faktycznie, jego zniknięcia można by nie zauważyć.
Znajdowało się tam biurko, kanapa, kilka półek na ksiązki zapełnionymi pozycjami typu opowiadań o super żołnierzach i kilka starych komiksów. – Kluczowa informacja dla fabuły: jakiego typu (sic!) były pozycje leżące na półkach w gabinecie woźnego :P
To co zobaczył przekraczało granice jego wyobraźni. (Drzewa!) wielkie zielone, zupełnie niepodobne do tych jakie widział w życiu. – To gdzie on kurwa mieszkał, skoro wielkie i zielone drzewa są czymś, czego jego umysł nie potrafi pojąć? W parku liliputów, gdzie wszystkie sięgające kolan krzoki były niebieskie?
Jakby dźwięk ptaków był początkiem jego życia. – A jaki ptaki mają dźwięk? :P
Skumulował wszystkie swoje siły w mięśniach rąk i podpełzł do najbliższego drzewa. Mech obrastający korę był nawet niezłą imitacją zasłanego łóżka. – Tylko ciekawe, jak się na tym łóżku położy. Bez zdolności lewitacji będzie raczej ciężko. Chyba, że umie spać na stojąco i się oprze.
Jako że do najbliższego hotelu(jeśli jakiś w ogóle znajdował się gdzieś w okolicy(gdzie ja jestem?!)) zapewne było dużo dalej niż miał sił, posłanie matki natury musiało go zadowolić. – posłał matkę naturę, żeby poszukała mu hotelu? Druid, czy ki czort?
Niebo które wcześniej wydawało się bezchmurne teraz pokryte było ciemnoniebieskimi cumulusami. – nawet elementy meteorologii nam autor serwuje…
Oj, Autorze, pracy Cię czeka co niemiara.
To na górze, to "TOP kilka". Jest tego masakrycznie więcej.
Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.
Będę się powtarzał. Brak interpunkcji to tak jakbys naprawdę się śpieszył, powtrzarzają się słowa np. drzwi...dużo pracy.