
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Mikołaj Kuszenko zerknął na obskurnie wyglądającą lepiankę. Dach całkowicie pozbawiony strzechy zapadł się do środka, biały niegdyś tynk odłaził teraz od ścian żółtymi płatami. Staruszek wyrzucił dymiącego peta i z zawadiacko zarzuconą na ramię kuszą kołkownicą wcisnął przycisk od wciągarki linowej zamontowanej z przodu nyski. Silnik zawarczał wyławiając z czeluści chaty jakiegoś grubasa, który chaotycznie próbował pozbyć się tkwiącego z oczodołu bełtu. Na próżno, Pocisk i zaczepiona o niego stalowa linka trzymały mocno. Rozległ się syk płomieni gdy żywy trup wysunął się poza linię rzucanego przez budynek cienia. Smród palonego mięsa popłynął z wiatrem. Kuszenko nawet nie drgnął. Sześćdziesiąt lat w tej robocie zabiło w nim wszelkie wyrzuty sumienia.
– Kolejny do kolekcji – rzucił w przestrzeń spluwając na gorejące szczątki. Sześć kupek zwęglonych kości, sześć demonów posłanych w diabły.
Już siódma, pomyślał zerknąwszy na sierpniowe słońce. Zdobyczną czaszkę ułożył na masce furgonu i ruszył w stronę chaty. Czas zapolować na mistrza… Z wnętrza domostwa wytoczyło się trzech oberwańców. Odziany w szarą kapotę i gumiaki spec od ufoli, Paweł Toporek; zawsze zgarbiony hipis egzorcysta, Maciejas, oraz łowca wilkołaków, zwany Samotnym Pielgrzymem. Wszyscy trzej usmarowani byli posoką, w ręku dzierżyli śmiercionośne kusze.
– Rozebraliśmy chałupę od piwnicy po strych– powiedział Paweł, – tu go nie ma…
– Muszą co kilka nocy zmieniać lokum – Mikołaj nie krył rozczarowania. – Ci tutaj mieli zmylić naszą uwagę.
– Cóż, dobry wampir to martwy wampir – machnął ręką hipis. – Szkoda tylko dwóch dni poszukiwań…
Z oddali dobiegł ich chrzęst jadącego roweru. Poprzez ugór, na przerdzewiałej damce zdążał w ich stronę Paweł Solec, wikary z pobliskich Siekierek. Zsiadł z roweru i przywitał się. Spalone zwłoki nie robiły na nim żadnego wrażenia.
– Co nowego? – spytał znachor.
– Wilczur wylazł, cały czarny. Za nim poleciały jeszcze dwa nietoperze…
– Daleko stąd?
– Z gospodarstwa po Matuszczakach.
– To zaraz za budynkiem gminy – zauważył Maciejas.
– Poleciały na wieś?– pytał dalej Mikołaj.
– Nie, w stronę parku krajobrazowego.
– U Matuszczaków przecież chałupa w gruzach – przypomniał sobie Toporek.
– Piwniczka została – wytłumaczył duchowny.
Mikołaj spojrzał na wieś. Padoły Bonowskie niedługo skryje mrok. Jednak jeszcze nie teraz, nie tej nocy zapanuje w okolicy spokój. Ta pora należeć będzie do krwiopijców, ale oni będą ich ścigać do samego końca. To będzie ostatnia taka noc gdy spokojni mieszkańcy okolicznych wiosek zmuszeni będą po raz kolejny zejść do piwnic. Ostatnia bezsenna noc bezbronnych dzieci…
. . .
– Co za popierdolona wiocha! – facet w dżinsowej kurtce efektownie zanurkował w ruinę przystanku pekaesu. Kamienie prażone przez grupkę dzieciaków raz jeszcze zadudniły o przerdzewiały dach wiaty. Dzieciarnia pokrzyczała chwilę i puściła się biegiem przez wieś. Miał już dość. Mało tego, że na tutejszych wertepach zerwał tylną ośkę w polonezie, to o mały włos nie stracił nogi w zastawionych pośrodku drogi wnykach. Ponadto grupa przerośniętych przedszkolaków przegoniła go przez połowę wsi tylko dlatego, że zniszczył ich pułapkę na szkodnika i przedstawił się jako dziennikarz ze stolicy.
Wstał, otrzepał się z kurzu. Wieś Siekierki nie była specjalnie duża. Skansenowe budynki kryte czym tylko popadło trzymały się w zwartych szeregach wzdłuż wyłożonej kamieniem drogi. Wokół unosił się fetor gnojówki, ryczało bydło, wszędzie panowała szarość. Ponure stada wron krążyły pod ciężką kopułą czarnych chmur. Rozejrzał się dookoła. Wieś przecinała asfaltowa droga, dalej stało kilka chałup i zaczynał się iglasty las, i jego cel. Padoły Bonowskie. Muszę jeszcze znaleźć tu budynek gminy, pomyślał. Miał iść gdy obok zatrzymał się rzężący autobus.
– Przepraszam, ma pan komórkę? – spytał przewoźnik. – Nawaliła skrzynia biegów, a moje radio… O Jezu! – jęknął i puścił się biegiem w stronę pól.
Warszawiak szybko zrozumiał dlaczego. Przez ogrodzenia w stronę autokaru zaczęli ukradkiem podchodzić miejscowi menele uzbrojeni w piły do metalu i łomy każdy. Za nimi ciągnęły baby i dzieci z wózkami i taczkami. Po chwili samochód stał bez poszycia pośrodku drogi. Trzeba to sfotografować, pomyślał.
– Hej! Mój aparat! – zawył z rozpaczy. Upuszczone etui podlewał właśnie mały, pokraczny pies. Zawył raz jeszcze i złapał za deskę w ogrodzeniu. Wyrwał z łatwością i zrobił zamach na kundla.
– Ludzie! Złodziej! – warknął pryszczaty gnojek zaprzestając na moment wyrywania siedzeń wraku. Z okolicznych gospodarstw wysypali się mieszkańcy. Nad ich głowami zafalowały widły, kosy, cepy nabijane gwoździami…
– Eee, spokojnie… – warszawiak uniósł ręce do góry. – Jestem dziennikarzem…
Na słowo „dziennikarz" tłum zawahał się na moment.
– Znaczy o naszej gminie pisać bedom? – spytał ktoś nieśmiało.
– Dokładnie to o Padołach Bonowskich, ale o was też wspomnę…
Ktoś zawył dziko i cisnął widłami. Chybił. Miastowego już tam nie było, kilkoma susami pokonywał szerokość szosy i znikł w gąszczu choin. Gromada wieśniaków z rykiem ruszyła jego śladem.
Zatrzymał się dopiero na rowie oddzielającym małe poletko od ciemnego lasu. Wygrzebał się jakoś z błocka i padł pod wiechciem słomy. Obok krzątała się jakaś babina. Podniosła z ziemi cep i ruszyła w jego kierunku.
– Won stąd! – warknęła. Miastowy wolał zamknąć oczy. Po chwili coś łupnęło i stoczyło obok. Otworzył niepewnie jedno oko.
Trzaśnięty w ciemię menel jęknął, mocniej ścisnął trzymany w ręce nóż i uderzył na dziennikarza. Baba przyładowała raz jeszcze, prosto między oczy. Huknęło, obkuty żelazem cep pękł w kilku miejscach. Zza rowu dobiegł nerwowy szelest.
– Wypierdalać! – syknęła staruszka. Ci co czaili się w krzakach woleli się zmyć.
– Pan na pewno do naszego znachora – powiedziała spokojnie, – a no trza iść prosto, o tą ścieżyna. Pan trafi…
– Skąd pani wie że ja…
Babcia tylko uśmiechnęła się życzliwie, okrakiem siadła na cep, przez lewe ramię niczym wór pierzy przerzuciła sobie ciało wieśniaka. Reporter rozdziawił tylko usta w niemym zdumieniu.
– Pan się o to nie martwi – poklepała ciało sztywnego, – w przyrodzie nic się nie zmarnuje…
I odleciała.
. . .
Główną atrakcją w Padołach Bonowskich była miejscowa gospoda ulokowana w dość oryginalnym miejscu, bo w leju po bombie. Co prawda dół z biegiem czasu utracił swą głębokość jednak zarysy widoczne były nadal. Szkielet pijalni stanowiły dwa żelazne słupy wysokiego napięcia które zaiwaniono w czasach wzmożonej elektryfikacji okolic i położono je w wyrwie na płask, jeden na drugim, poczym zamaskowano różnorakim budulcem co groziło zawaleniem się przybytku. Dziennikarz nie zwrócił żadnej uwagi na kolejową szynę która spadła z sufitu i wbiła się w polepę, metr od jego stopy. Spał snem sprawiedliwego odkąd miejscowi znaleźli go wiszącego na drucie kolczastym okalającym sklep.
– A ja wam mówię że ten Emilcin wypadałoby w diabły wysadzić – ciągnął temat Toporek. – Jak im ten pomnik pobudują to się ich w cholerę nalezie! Będzie tam to samo co u nas!
– Ja bym z tym poczekał – odparował Maciejas. – Niech budują. Jak tylko skończą to się na zielonych zaczai…
– Najlepiej od razu trotylem. Najpierw cała tą zakichaną wiochę, a potem zakichanych ufoli jakby na odsiecz wpadli…
– Najpierw – Mikołaj przerwał dysputę, – obstawmy z rana piwniczkę po Matuszczakach.
– Myślisz że tam wrócą? – Paweł łyknął trochę wina.
– Powinny… Polują w granicach gminy, więc musza gdzieś tu mieć kryjówkę dla mistrza.
– Nie jest dziwne – wtrącił hipis – że nie ma znaku o żadnych pogryzieniach?
– Albo polują na dziczyznę – zauważył Pielgrzym, – albo ludzie boja się gadać…
Drzwi do gospody otworzyły się z jękiem. Do środka chwiejnym krokiem wszedł Tomasz Uślicki, pod pachą niósł małe zawiniątko. Kiwnął na przywitanie barowiczom i przysiadł się do kumpli Kuszenki.
– Hej, słyszeliście że Gałgan z Siekierek nie żyje? Zielarka go ubiła. O, to ten wasz dziennikarz? – Tomasz kopnął w zydel, miastowy zamruczał coś przez sen.
– Taaa – burknął znachor, – od kilku godzin tak śpi….
– Zielarka kazała mu przekazać – z kawałka szmat odwinął słoik z mętną cieczą.
– Co to?
– Mówiła że to flaczki dla niego…
– Raczej mu nie posmakują… – Paweł zrobił się nagle blady na twarzy.
– Więc mogę zabrać dla siebie…? – Tomasz oblizał wargi.
– Ta, smacznego… – Kuszenko pożegnał kumpla. – Dobra, bierzmy się do roboty.
– A co z tym? – Pielgrzym szturchnął miastowego.
– Weźmiemy ze sobą. Chce mieć artykuł, to będzie go miał…
. . .
Przy polnej drodze, tuż za budynkiem gminy w Siekierkach, w wysokiej trawie murszczały resztki domowego pieca. Gołe fundamenty rysowały rozmiary chałupy. Niedaleko ruin walały się płaty papy i zgniłe belki. Pod dzikim bzem zachowała się stara, betonowa studnia. Piwnica była cała w gruzach. W miejscu gdzie niegdyś musiało być wejście, teraz, w zawalisku z cegieł dostrzec można było niewielki prześwit.
– Za mały otwór – ocenił Maciejas podając znachorowi lornetkę. – Pies tamtędy nie przejdzie…
– Za to w sam raz dla nietoperzy…
– Cholera – zaklął Toporek. Wschodzące słońce jak na złość skrywały chmury. – Myślicie że już wróciły?
– Jeżeli tak, to nie wyjdą. Pogoda niepewna…
W momencie gdy czterej staruszkowie naradzali się skryci w zaroślach, warszawiak siedział w otwartych drzwiach furgonetki i zawzięcie notował: „ Mikołaja Kuszenkę, dziwnego staruszka cieszącego się pośród miejscowych mianem znachora spotkałem w umówionym miejscu, na uroczysku…"
Tu rzecz jasna zmyślał. No bo kto normalny chwaliłby się ucieczką przed rozwścieczonym tłumem degeneratów, noclegiem na drucie kolczastym już o latającej staruszce nie wspomniawszy.
„… staruszek przywitał mnie odziany w zielonkawy sweter, szarą kamizelkę i grube onuce zrobione z koca i dętki rowerowej. W mętnym spojrzeniu znachora skrywana była…"
Reporter przerwał na moment swa inwencję twórczą. Uważnie spojrzał na Kuszenkę który kończył właśnie dłubać w nosie i z zaciekawieniem lustrował kleiste znalezisko które zaraz rozsmarował o ortalionowe spodnie.
„…w mętnym spojrzeniu znachora skrywana była życiowa mądrość nabyta w ciągu wieloletnich, znachorskich praktyk…"
Mężczyźni wrócili do auta. Przez tylne drzwi wytaszczyli drewnianą skrzynię i cztery kusze.
– A to na co? Na lisy?
– Nie na wampiry – machnął ręką Paweł.
– Wampirów nie ma – parsknął pisarzyna.
– Ta? To po czym to jest? – Mikołaj pokazał osmoloną czaszkę z przerośniętymi bocznymi kłami. Z oczodołów coś kapnęło na ziemię. Mózg? Pomyślał miastowy i zwymiotował.
– Wy… Wy jesteście sataniści! – jęknął. – Miałem o leczeniu pisać… Jezuuu!
– Facet nic nie kuma – zdziwił się Maciej. – Pokażemy mu klaser ze zdjęciami?
Przynieśli, pokazali. Głównie czarnobiałe.
– O, to ja mój tatko i mój dziadziunio – pochwalił się Kuszenko.
– A to? To oparte o furmankę?
– Wąpierz. Tatko go do wozu przybił bo się wyrywał i dużo zdjęć napsuł.
– A te kupki popiołu?
– Też wampiry, ale martwe…
Sprytne fotomontaże, pomyślał. Prawie dałem się nabrać. I tak wydawnictwo dla którego pracował nie raz publikowało przeróżne fotokopie, a zdjęcia tych dziwaków wyglądały na nieźle zaaranżowane.
– A na tej fotografii mój dziadek ujeżdża wilkołaka…
– Czyli polowanie na wampiry to rodzinna tradycja? – pisarzyna z trudem ukrywał rozbawienie.
– Dziadek był znachorem to mnie i trochę czarów naumiał…
– A ojciec?
– Ojciec..? – Mikołaj podłubał w uchu. – Ojciec był łowcą potworów… Jeździł z kumplami i polował, a kiedy wracał to z kuszy dawał postrzelać i wampiry z gminy wyganiać. Aż tu którejś nocy tatkę i jego brygadę ubiły wilkołaki. Matka zmarła w rok później, ze zgryzoty i wtedy dziadek zabronił z kuszą po lasach biegać…
– Długo nie wytrzymał – wtrącił Toporek, – bo po miesiącu tośmy ze dwa rody wampirów rozpieprzyli…
– To one się na coś dzielą?
– Pewnie że tak! Są mistrzowie i takie tam pachołki – tłumaczył Maciejas. – Ci pierwsi są najgroźniejsi. Jedno ukąszenie i jesteś jednym z nich, no, chyba że cię całego zeżrą. Ale sam przemieniać ludzi w wampiry już nie możesz, taki defekt w ewolucji…
– Dobra, kapuję, a skąd się biorą mistrzowie?
– Z grzeszników lub tych co zmarli tragicznie z przekleństwem na ustach wobec Boga… – odrzekł Pielgrzym. – Często z nie poświęconej ziemi wyłażą…
– Chwila – zreflektował się warszawiak, – jeśli to prawda z tym zarażaniem innych to ludzkość już by nie istniała!
– Mistrzowie są jak pająki – mówił znachor. – Wystarczy mu jedna ofiara aby być sytym. Byle kto, dziecko, bezdomny nawet psa zeżre do kości. I wtedy zapada w letarg. Jeśli mowa o przemianie ludzi w krwiopijców, robi to w według określonego planu. Kompletuje swą świtę tylko z wybrańców. Wampiry posiadają także swoich sympatyków.
– Kogo?
– Zwykłych ludzi – tłumaczył Paweł, – którzy służą im by móc później zostać wampirem.
– Często we własnych domach skrywają całe stada wampirów. Dlatego trudno je wytropić – dodał Maciej.
– Tym na nich polujecie? – wskazał na kusze.
– Nie zawsze – zastanowił się Mikołaj. – Jeśli tylko masz krzyż, osikowy kołek czy słoneczko na niebie to jesteś góra.
– Fajnie. A skąd wiecie który to mistrz a który nie?
– Mistrz często przemieszcza się w postaci wilka lub nietoperza. I tylko nocą. Za dnia polują tylko te zwykłe…
Warszawiak zerknął w stronę piwniczki.
– Spokojne, he, wschód słońca jest dla nich człowieku najbardziej zabójczy – uspokoił Maciejas. – A jeśli chodzi o mistrza, to ma lepszą trumnę przyszykowaną, he he he, a jak się go przypiecze na słoneczku to pozostaje po nim coś takiego – pokazał czaszkę. – Paszcza pełna jest kłów jak u pierniczonego rekina! Zwykłe mają tylko dwa po bokach…
– A z bab robią się wampiry? Na filmie widziałem…
– Te są najgorsze! Najpierw zgwałcą a później zabiją… Albo na odwrót – zamyślił się Paweł.
– Pan panie Pawle – dziennikarz zmienił temat – rozumiem że także ma rodzinne tradycje w polowaniu na demony?
– E tam! Ja żem początkowo nie wierzył w te opowieści o wampirach i innych takich. Dopiero po tym jak w we wojnę Ufo koło Kępin rąbnęło… Już wcześniej ludzie gadali że zieloni w okolicy siedzą ale mało kto wierzył.
– Macie tu kosmitów?
– Tak, od czasów Sobieskiego – wzruszył ramieniem Mikołaj.
– I nikt nie próbował się ich pozbyć?
– Zanim się nasi znachorzy kapnęli zieloni zdążyli się wymieszać z tymi z Kępin i Siekierek. I tak już zostało.
– A, to ci złomiarze…? – przypomniał sobie miastowy.
– Złom zbierają na nowy statek… Ostatni w wojnę zbudowali ale zaryli w ziemię.
– Pamiątkę mam nawet – pochwalił się Toporek. – O, taką siekierę we wraku znalazłem…
Siekiera, na oko, była zwyczajną siekierą. Niewielki obuch, ostrze lekko wyszczerbione, stylisko nadpęknięte w kilku miejscach. Staruszek zamłynkował i trafił w sporawy kamień. Głaz pękł na niezliczoną ilość odłamków. Pisarzyna z uwagą obejrzał ostrze. Nawet nie stępiało. Rozmowa ciągnęła się długo, opowieści o eliminowaniu potworów umilali sobie pieczonymi żabami.
– Niedobrze mi… – czknął warszawiak i odłożył nadgryzionego płaza. Mikołaj zlustrował posiłek.
– Nic dziwnego. To nie żaba, a ropucha. Ido tego surowa…
Pisarzyna zgiął się w pół i zwymiotował pod siebie. Staruszkowie zarechotali wesoło.
– Eee, to drużynę żeście we czwórkę skombinowali..?
– Gdzie tam, drużyna to dopiero po komunie powstała… – Mikołajowi powoli wracały wspomnienia.
– W osiemdziesiątym dziewiątym – dodał Paweł.
– Ta, chyba po zlikwidowaniu żyrzyńskich duchów w dworku… Sołtys podarował mi książkę o Inkwizycji. Namazane było tam, że w średnim wieczu Kościół założył Drużyny Łowców Wampirów. A mój ojciec był przecież łowcą, więc rodzinne tradycje należało zacząć kontynuować.
– Więc my z Mikołajem bilety na pielgrzymkę i siup do Rzymu…
. . .
Rzym. Rok 1989…
– O kurwa! Ale pobojowisko – ruiny Forum Romanum robiły nie małe wrażenie. Kuszenko przeżegnał się zamaszyście. – Musi co trzęsienie ziemi…
– Albo kibice z Anglii – Toporek wskazał na Koloseum. – Żeby tak stadion zdemolować. Jak trafimy do tego Watykanu to jak dowiemy się gdzie jest nabór na łowców?
– Może spytamy?
– Umiesz po włosku?
– Tylko po łacinie… E, Cezar rozumiał to i oni się pokapują.
– Nim rozpoczniemy zwiedzanie – usłyszeli głos swojego przewodnika, – przespacerujemy się do najmniejszego państwa świata, Watykanu… Panowie, już ruszamy. Proszę nie odstępować od kolumny. Rzym to duże miasto…
Na plac św. Piotra dotarli po godzinie marszu. Uwagę staruszków od razu przykuł jeden z wielu barwnie odzianych wachmanów. Strażnik stał sztywno niby posąg i tak samo jak posąg skory był do rozmowy.
– Cholera, musi wypchany… – zdenerwował się Paweł.
– Na, popatrz! – Mikołaj rozpiął sportową torbę. Zaleciało spalenizną, ze środka wypadła okopcona czaszka. – Mamy fanty dla szefa!
– Wartownik zaczął na przemian krzyczeć i wymiotować.
– Chodu! – Paweł pchnął kumpla; puścili się biegiem przez miasto. Ucieczkę zagrodziła im rzeka. Skoczyli. Woda Tybru była zimna i rwąca. Po dwudziestu minutach bezsensownego płynięcia pod prąd obu niedoszłych łowów zgarnęła wodna glinażeria.
. . .
Obudzili się w przytulnym pokoiku, w osobnych łóżkach. Pod ścianą w bujanym fotelu siedział siwowłosy staruszek. Przyglądał im się uważnie poczym życzliwie uśmiechnął.
– Witam panów. Jak się spało? – obcy mówił płynnie po Polsku.
– To nie jest więzienie? – spytał Mikołaj.
– Mało brakowało. Na szczęście i w policji mamy zaufanych ludzi.
– To znaczy że…
– Witam w Kwaterze Łowców Wampirów. Nazywam się Benito, i zapraszam na obiad.
. . .
Po sytym posiłku poprowadzono staruszków długim korytarzem.
– Nie jest łatwo znaleźć się wśród nas – mówił Benito. – Po raz pierwszy spotykamy się z takim zacięciem ze strony cywilów… Te czaszki, nie powiem, zrobiły na nas spore wrażenie. Ale nie będę ukrywał, odwaga to nie wszystko. Liczy się dusza. Dlatego pierwszym krokiem w nasze progi jest spowiedź.
– Spowiedź? – zdziwił się Paweł. Odkąd złamał nogę na kościelnych schodach był na bakier z Panem Bogiem.
– Oczywiście! Łowcą może zostać tylko osoba mocno wierząca… Oto pokój spowiednika. Po wyznaniu grzechów udacie się panowie na spoczynek. Zapraszam.
W kaplicy nie było konfesjonału. Na stole przy którym siedział duchowny stał jedynie metalowy krzyż i Biblia. Paweł wszedł pierwszy. Kapłan skinieniem głowy zaprosił staruszka do fotelu obok.
Spowiedź nie trwała długo. Ledwie Toporek skończył, ksiądz zrobił się blady i zaczął się trząść. Wytrzymał jednak do końca i nawet sam rozgrzeszył. Nerwy puściły mu dopiero przy mikołajowych występkach. Duchowny zaczął kląć coś po włosku i rwać na strzępy Pismo Święte. Drzwi do kaplicy otworzyły się z hukiem. Kilku sanitariuszy powaliło księdza na ziemię, poczym zapakowali go w twarzowy kaftanik i ponieśli w nieznane.
. . .
– To potwory! – krzyczał Benito. – Te całe historie z obrzezywaniem wilkołaków i patroszeniem kosmitów…
– Jeśli mówili szczerze, Bóg przebaczy… Dobrze wymyśliłeś z graniem na czas z tą spowiedzią – Biskup Podziemnego Watykanu potarł spocone czoło. – Co o nich wiemy?
– Ten dziadyga w onucach zamiast butów to Mikołaj Kuszenko, znany jest w kręgach spirytystycznych. Ciąży na nim niejedna klątwa biskupia za pokątne znachorstwo, ożywianie trupów, spalił kilka kościołów… Ten drugi, niejaki Paweł Toporek, kilkakrotnie ciągany po sądach z powodu kradzieży drwa. W osiemdziesiątym drugim oskarżony o próbę wykarczowania Puszczy Kampinoskiej. Śledztwo umorzono z braku dowodów… I znaleźliśmy przy nim cos takiego.
– Siekiera? Jak oni ja przemycili przez lotnisko?
– Nasi specjaliści dokładnie ją przebadali. Nie jest to zwykły metal, przynajmniej nie do wykrycia w bramkach na lotnikach… Nawet najwyższa temperatura nie dokonała żadnego uszczerbku na tym narzędziu. Tylko diabelski ogień mógł coś takiego wykuć!
– Chryste…
– W naszych szeregach nigdy nie było odmieńców. I tak naginamy prawo tolerując pomoc jasnowidzów, bo są potrzebni, a ich dar można uznać za dar od Boga. Ale oni! To diabły w ludzkich szatach!
– Więc Święte Prawo Inkwizycji…
– Jeszcze dziś zostaną spaleni.
. . .
– Przyszli po nas gdy spaliśmy… – mówił Paweł.
– Ale zwialiście.
– Łatwo poszło…
. . .
– To tak odwdzięczacie się mojemu ojcu za lata służby u was? – Kuszenko klął jak szewc gdy dwóch potężnych wachmanów sadzało go na krześle elektrycznym.
– Michał Kuszenko łowcą wampirów? – roześmiał się biskup. – Tak, był łowcą ale na usługach kościoła prawosławnego. W Rosji.
– O kurwa… – wypsnęło się znachorowi. To by się nawet i zgadzało, pomyślał. Ojciec często wspominał Syberię i narzekał na tę polską zimę…
Rozmyślanie przerwał mu wizg włączanej aparatury. Okute żelazem siedzenie nagrzewało się bardzo szybko.
– To piekarnik czy krzesło elektryczne? – zażartował znachor gdy kat wkładał mu na głowę podczepiony pod kilka kabelków hełm. Ręka kata powolnym ruchem kierowała się w stronę niedużej wajchy. I nagle stał się cud. Do pokoju wpadł zdyszany strażnik.
– Ten drugi staruch powiesił się na pasku od spodni i…
Nim skończył padł martwy z toporkową siekierką wbitą w kark. W drzwiach stał Paweł. I miał karabin. Krótka seria powaliła biskupa i dwóch jego ludzi na ziemię.
– Wiejmy nim się zlecą – krzyknął Mikołaj zrywając ze ściany korytarza plan podziemi. – Tędy powinniśmy wyjść na zewnątrz…
– A co potem?
– Do mateczki Rosji – ucieszył się Kuszenko.
. . .
Zgodnie ze sztabówką Toporka, na skraju lasu powinno być przejście graniczne na Białoruś. Miały być i tory, a wzdłuż drogi słupy telegraficzne. Drogę znaleźli bez trudu, słupów i torów nigdzie wkoło nie było. Co więcej na skraju lasu nie płynął wcale Bug tylko jakiś potok. Fakt że sztabówka pochodziła z czasów hitlerowskiej okupacji wcale staruszkom nie przeszkadzał. Nie wadziło im także to że mapa była po białorusku i że przedstawiała plan sąsiedniego brzegu, białoruskiego…
Na końcu polnej drogi natknęli się na malutką chatkę.
– Prowiant nam się kończy – burknął Paweł, – zajdziemy?
Drzwi były otwarte. Weszli.
– Śmierdzi anyżem…
– Czuję moce… – ostrzegł znachor. – Stare, uśpione…
Podłoga kleiła się do stóp. Nogi grzęzły w deskach jak w błocie. Środek izby zajmował duży stół, na ścianach wisiały puste półki, w rogu chaty stał wiekowy piec. Jego żelazne drzwiczki podparte były grubym drągiem.
– Pewnie chałupa piekarza – Kuszenko odryglował właz do pieca. Buchnęło sadzą. Ze środka niezdarnie wygramoliła się jakaś okopcona babina.
– Ja pierdzielę! – staruszka wyraźnie ucieszyła się na widok dwójki wybawicieli. – Na śmierć bym się tam zasiedziała! – krzyknęła łamiącym się głosem i wybuchła płaczem.
– No babciu… – Paweł poklepał staruszkę po plecach. – Po co się zara tak rozklejać?
– Łoj pany! Za co mnie Bóg pokarał takimi wnukami? Cholery niedomyte do pieca mnie wsadziły i cała rentę szlag trafił…
Staruszce zaraz jednak przeszło użalanie się nad sobą, uśmiechnęła się i poprawiła wiązanie chusteczki.
– Ja tu biadolę nad sobą, a pany pewnie głodne… Tak, tak, głodne!
Siłą zaciągnęła staruszków do stołu, rozłożyła półmiski i pobiegła do kuchni.
– Smacznego! – uśmiechnęła się. Wafelki w polewie czekoladowej, ciepłe lody, pączki w mig pojawiały się przed nimi. Jedli powoli, mimo to babina bez wytchnienia kursowała między pokojem a kuchnią znosząc coraz to wymyślniejsze potrawy. Były batoniki, torty, galaretki, rolady…
– Kutfa jego mać! – Paweł z trudem odczyścił z kleistej mazi sztuczną szczękę. Mikołaj roześmiał się, złapał za brzuch i pobiegł do drzwi. To co po drodze wypuścił z żołądka starał się częściowo wynieść w rękach na zewnątrz. Toporek powoli wytoczył się za kumplem omijając ostrożnie kolorowe plamy.
– O nie moje ptaszki! – z domostwa dobiegł ich ryk staruszki. – Wy mi nie uciekniecie!
Obejrzeli się za siebie. Baba, siedząc okrakiem na miotle z wizgiem wypadła przez ganek wznosząc się ponad las. Rzuciła czar. Coś parło w ich stronę.
– Padnij! – krzyknął znachor. Obaj padli na ziemię. Drzewo za ich plecami eksplodowało fontanną drzazg. Mikołaj przykucnął, wykonał rękoma gest jakby cos odpychał. Łuna światła przeleciała nad lasem podpalając na swej drodze korony drzew.
– Chybiłeś – ocenił Toporek wpatrując się w błękit nieba. Wiedźma nadlatywała teraz od strony traktu. Usłyszeli grzmot, potężna sosna posypała się z igieł.
– A jednak trafiłem – klasnął w ręce Mikołaj. W plątaninie gałęzi chybotało się kilka zakrwawionych szmat. Resztki wiedźmowej miotły dopalały się u stóp pnia.
– Ładnie poszło! – pochwalił Paweł. – Co teraz?
– Idziemy dalej.
– Myślisz że przyjmą nas z otwartymi ramionami? Mogło im się tam wiele pozmieniać…
– A niby co na przykład? Może jeżdżą czołgami? – zażartował Kuszenko.
– Mamy przecież prawie dwudziesty wiek…
Ziemia drgnęła. Niepewnie odwrócili wzrok w stronę chaty. Dom stał tak jak wcześniej, teraz tylko był pięć metrów wyżej i do tego na ptasiej łapie. Łapa ruszyła w ich kierunku pokonując odległość krótkimi podskokami.
– Wiesz co, ten pomysł z czołgiem nie jest wcale taki zły – dyszał Mikołaj gdy uciekali przez zarośla.
– Masz plecaku chleb?
– Mam…
Paweł zatrzymał się, bułkę rozkruszył na kilka kawałków i rzucił w krzaki.
– Cip cip cip – zawołał. Kurza noga o dziwo połakomiła się na toporkowego wabia. Piernikową budą zachybotało, przez drzwi wypadł stół i kilka półek. Staruszków ogłuszyła nagła eksplozja. Dom rozniosło na wszystkie strony zalewając wszystko wokół roztopioną masą ciasta i czekolady. Noga pokuśtykała chwilę i zwaliła między drzewa.
– Ładnie poszło! – pochwalił znów Toporek.
– To nie ja…
Coś potoczyło się po trawie, prosto pod ich nogi. Bezbłędnie zidentyfikowali owe coś jako granat hukowy. Odskoczyli w bok. Troszkę za późno… Walnęło. Ocknęli się związani plecami do drzewa w samych tylko kalesonach. Ubrania pieczołowicie lustrowali jacyś żołdacy w moro i kominiarkach na twarzach. Na polanie stał transporter opancerzony i kilka ruskich dżipów. Z jednego z nich wysiadło dwoje młodych ludzi, mężczyzna i kobieta w rosyjskich mundurach. Oboje w randze kapitana.
– Ładnie wam poszło z ta wiedźmą – mówił po rosyjsku blondas. – Nasze gratulacje.
– Spieprzaj! – Paweł lubił zgrywać bohatera.
– Nie musicie się nas obawiać. Jestem Małgorzata Romanienko, a to mój brat Jan – odezwała się urocza blondynka. – Od wielu lat ścigaliśmy tę czarownicę…
Jeden z żołnierzy podszedł niespiesznym krokiem w stronę Jana i wręczył kilka nadpleśniałych papierów. Kapitan pobladł.
– Wy… – zwrócił się do Mikołaja,– wy jesteście Kuszenko? Z tego rodu Kuszenków?
Mikołaj przytaknął dumnie głową. Nie znał żadnej innej rodziny Kuszenków więc wstyd było mu się nie przyznać.
W oku kapitana Jana zakręciła się łza.
– Towarzysze! Witajcie w naszych szeregach!
. . .
– Przerwał pan opowieść – zwrócił uwagę pisarzyna. Znachor przyłożył tylko palec do jego ust i skierował wzrok na Maciejaka który lustrował okolicę za pomocą lornetki.
– Ciii, nadlatują…
– Kto?
– Wąpierze.
– Cholera! A mówiliście że siedzą tam! – wskazał na piwniczkę.
– Bo na pewno kilku tam jest – Paweł zarepetował kuszę. – Gdybyśmy teraz tłukli tamtych, zaszli by nas od tyłu…
– Maciej, ilu widzisz? – spytał znachor.
– Siedmiu. To czekamy na świt, nie?
– Nie zaatakują nas?
– Poranne słońce ich goni, nie? Wyluzuj.
Słońce powoli wychylało czoła ponad horyzont.
– Tamci to byli łowcy? – miastowy wrócił do przerwanej opowieści.
Paweł i mikołaj przytaknęli głowami.
. . .
– Baczność! – ryknął kapitan Jan. Dwunastu najrozmaitszych obszarpańców z niemałym trudem wykonało rozkaz. Mikołaj i Toporek stali obok Jana w dopasowanych, polowych mundurach sierżantów.
– Sierżancie Kuszenko! Proszę zademonstrować adeptom działanie kuszy!
Mikołaj uniósł stalową broń tak aby wszyscy mogli się jej dokładnie przyjrzeć.
– To rumuńska kusza „Draco 300"! – stanowczy głos Mikołaja budził respekt i szacunek. – Jak sama nazwa wskazuje, bęben może pomieścić trzysta srebrnych pocisków o rozmiarach ołówka! Dla niepiśmiennych, jest to rozmiar zbliżony do zębów od grabi…
Kilku adeptów ze zrozumieniem pokiwało głowami.
– Strzelać można pojedynczo lub seriami, kusza przeładowywuje się automatycznie! Jak widać, ta kusza ma podwójne naciągi! Jeden u dołu, drugi u góry! Ten niżej służy do odpalania bełtu z linką której jeden koniec przymocowany jest do wyciągarki w samochodzie, a drugi koniec do pocisku! Pomaga to w wyławianiu potwora kryjówki! Ładuje się ją o tak… Powtórz!
Znachor podał broń młodemu hipisowi który ledwo co widział na oczy przez długie włosy opadające mu na twarz i plecy.
– Janie, pozwól – Małgorzata wzięła pod ramię brata i odciągnęła na bok. – Co ty wyprawiasz? Dwunastu przybłędów pod rozkazami tych dwóch Polaków? I to jest twoim zdaniem grupa szturmowa?
– Sam ich wybrałem, bo znają się na swojej robocie. Fakt, to wariaci, ale wśród nich są moi zaufani ludzie…
– A więc nie ufasz temu znachorowi?
– Ufam. Ale sama wiesz, ci Polacy zawsze muszą coś spieprzyć…
Spojrzeli na hipisa mocującego się z kuszą i pociskiem który za nic nie chciał się wepchnąć do komory magazynka.
– Walnij z buta – podpowiedział Mikołaj.
Hipis kopnął w bęben z glana. Pocisk wskoczył na miejsce, coś w środku zgrzytnęło i kusza samoczynnie wypaliła bełt w stopę agenta Romanienki.
– He, nadajesz się! – pochwalił znachor.
. . .
Była pełnia, gdy cztery wojskowe ciężarówki wtoczyły się powoli na teren opustoszałej fabryki. Teren jednak nie był do końca opuszczony. Trzech wartowników przy zrujnowanym baraku dało krótki sygnał latarkami. Kierowcy tirów odpowiedzieli długim światłem reflektorów. Podjechali na tyły baraków, gdzie czekało na nich piętnaście stalowych klatek. Zza plandeki okrywającej naczepę wychyliła się głowa Kuszenki.
– Droga wolna! – krzyknął. Łowcy wyskoczyli ze środka. Ogromne klatki od razu zwróciły ich uwagę.
– Co my tu mamy? – Paweł szturchnął strażnika.
– Piętnaście wilkołaków i sześć wampirów sierżancie! – zasalutował. – Macie rozkaz przewieźć je do Kwatery Głównej.
– Aha, a gdzie reszta łowców? – spytał Mikołaj.
– Na łowach. Dużo tu tego…
– Kurde, Mikołaj, na raz to my tego nie przewieziemy – zamyślił się Toporek. – Za dużo klatek…
Mikołaj przeładował kuszę, podszedł do jednej z klatek z wampirami i wpakował połowę magazynku. Ze środka coś kwiknęło ale tylko na chwilkę. Kumple z oddziału Kuszenki poszli za przykładem dowódcy rozstrzeliwując pozostałe potwory. Tajniacy Jana po krótkim namyśle także przyłączyli się do zabawy.
Przerwało im wycie syren, ktoś wrzeszczał od strony budynków.
– Co się tu wyprawia?!
– Całą dostawę szlag trafił! – wartownik rozpoznał głos kapitana.
– Co żeście debile narobili!
– Eksterminację – odparł niewinnie Mikołaj.
– Łowcy nie zabijają potworów! Co Mateczce Rosji, kurwa, z martwych demonów! Aresztować buntowników!
– Nie zabija się tu potworów? – zdziwił się hipis. – Tego żeśmy nie wiedzieli…
– No, same rozczarowania… – zasępił się znachor i uniósł ręce do góry.
. . .
Całą drużynę ustawiono pod obdrapaną ścianą, plecami do podwórza.
– Jakie straty? – spytała Małgorzata.
– Tylko jeden wilkołak ocalał… Zwijamy sprzęt!
Toporek zerknął za siebie. Pluton egzekucyjny stał w gotowości do strzału.
– No, zaraz puszcza seryjkę…
– Taaa – ziewnął Mikołaj, – cuda już się raczej nam wyczerpały.
Szczęk repetowanych pepesz przerwał szepty skazańców.
– Ej, długo tam? – krzyknął hipis. – Nogi mi drętwieją!
– Cel…! Pal!
Walnęło. Ciężarówka w kłębowisku płomieni fiknęła kozła i zwaliła się na szereg ruskich żołnierzy. Ci co zdołali uskoczyć, zginęli z rąk ludzi Mikołaja. Z pobliskiego lasu zaświszczał rój bełtów celnie rażący rozproszonych żołdaków Romanienki. Z zarośli wybiegli jacyś obszarpańcy…
. . .
– Miejscowi zbirowie? – zgadywał dziennikarz.
– Nie, łowcy…
– Konkurencja?
– Raczej partyzantka.
– Partyzanci? No to ja już nic nie rozumiem…
– My z początku też nie rozumieliśmy…
. . .
– Konkurencja? – spytał znachor wycierając uwalony krwią nóż.
– Wolna partyzantka– odpowiedział zapytany starzec i wyciągnął prawicę. – Tomasz Borecki, dowódca komanda Łowców Głów Nieczystych spod Łodzi.
– Mikołaj Kuszenko. Znachor spod Lublina.
– Z tych Kuszenków?
Mikołaj wahając się przytaknął.
– Zaszczyt poznać. Znałem waszego ojca gdy byłem młody… To były czasy!
– Ruscy łowcy za skórę wam zaszli?
– Od reformy nas nękają. Ale teraz to im się oberwało.
– Jakiej reformy? – wtrącił Paweł.
– Wy nic nie wiecie? To przecież już tyle lat minęło jak Stalinowi odbiło. Ojciec ci nie opowiadał?
– Nie zdążył.
– Tak, pamiętam. Okropna historia. Dobra, opowiem wam co nieco… Jak wiadomo, kościół stworzył inkwizycję by ta tłukła wszelkie oznaki złego, magię, nawet tych od padaczki. Ci z cerkwi też nie chcieli być gorsi. Utworzyli Strażników którzy byli obdarzeni jakimiś mocami, co u inkwizycji było nie do pomyślenia. Opłacał ich kościół, ale szybko okazało się że jest ich po prostu za mało i pojedynczo są mało skuteczni. W 1605 roku doszło do reformy, Strażników połączono w grupy sześcioosobowe, złożone z łowców wampirów, wilkołaków, egzorcystów i znachorów. Ekwipunek opłacał kościół i wysyłał Strażników w niebezpieczne rejony gdzie żyli z opłat pobieranych od potrzebujących ludzi. Zaczęto ich nazywać Łowcami Głów Nieczystych. Jeszcze przed pierwszą światową byli już w całej Europie wschodniej. W Polsce rozlokowywano ich po dwa komanda na województwo.
I chyba to w latach dwudziestych Stalinowi we łbie do końca się pojebało… Ubzdurał sobie nową broń masowej zagłady. Łowcy mieli od tej pory nie zabijać, a łapać demony żywcem w celu badań, czy da się z tego gówna zrobić super żołnierza! Wielu naszych się zbuntowało, zaczęły się bratobójcze polowania…
Zarząd polskich łowców musiał się ukrywać, ale i tak ich wytłukli w trzydziestym ósmym…
– Sukinsyny… – zdenerwował się Paweł. – Ilu was zostało?
– W Polsce, dziesięć komand, w Europie może więcej… Oczywiście tych stojących po stronie Dobra. Na Lubelszczyźnie działa jeden ruski oddział. Po tym jak zginął twój ojciec, pilnował terenu Jeremi z Chełma, ale od miesiąca nie daje znaku życia. Pomożecie?
– Chętnie, tylko jak?
– Macie doświadczenie, a ja nawet pamiętam jeszcze gdzie znajduje się baza wypadowa twojego ojca…
– Co? Gdzie?
– W Padołach Bonowskich, za starym, spalonym przez piorun dębem…
– Przecież to zaraz za moją stodołą!
– Sprzęt wam sprowadzimy… Więc jak?
Wzruszyli ramionami.
– Czemu nie…
– Dobra – odezwał się hipis, – a co z naszym byłym dowództwem?
Jan i Małgorzata leżeli związani na ziemi.
– Ogoli się wilkołaki i doklei tym dwojgu ich sierść – Mikołaj zza onucy wyciągnął paskudnie zardzewiałą brzytwę, – i wyśle się do Kremla. Niech sobie badają…
. . .
– Piękna historia – wzruszył się pisarzyna. – Nie tylko broni pan wsi przed potworami, ale także tu sołtysuje… To także rodzinne?
– Cóż, u nas sołtysami są sami znachorzy… Już czas!
– Wchodzicie tam?
– Kiedyś trzeba…
Skradali się powoli, dziesięć metrów przed piwniczką Mikołaj dał znak by się zatrzymali. Paweł wyjął z plecaka jakieś zawiniątko i rzucił prosto w otwór rumowiska. Nagła eksplozja wyrwała kawał sklepienia piwnicy które śmignęło im nad głowami lądując z hukiem obok nyski. Jak strzała wpadli do środka. Krzyki staruszków mieszały się ze skowytem czegoś szlachtowanego.
Z wykopu posypały się ludzkie głowy z nienaturalnie wielkimi zębami. Potoczyły się pod nogi warszawiaka poczym buchnęły płomieniem. Zaraz potem cali ubabrani ziemią i krwią wygrzebali się łowcy.
– To… To były wampiry…
– Bystrzyk z ciebie – uśmiechnął się Pielgrzym.
– Ale ani śladu po Mistrzu… – westchnął Paweł.
– Jezu, to prawda… – zszokowany cofnął się kilka kroków i usiadł na brzegu studni. Z plecaka wyciągnął butelkę wody i upił łyk. – One istnieją…
– Trzeba by to poświęcić – zamarudził Maciej.
– Miastowy ma plecak ze święconką… – pokazał Paweł. – I zaraz wychla. Hej, rzuć tego trochę!
– Aha… Ups!
Butelka zsunęła się z krawędzi studni i znikła w kleistej mazi.
– A to pech…
Studnia eksplodowała niczym gejzer. To, co wyleciało z jej wnętrza zmroziło krew w żyłach nawet samym łowcom. Skrzydła, jak i całe ciało mistrza pokrywało ciemne futro. Ostre zęby wręcz rozsadzały mu paszczę. Potwór uniósł się w powietrze, łapiąc za kurtkę zdezorientowanego warszawiaka, ten jednak w porę oprzytomniał. Zwinnym ruchem zdołał uwolnić ręce z rękawów i poleciał w dół w momencie gdy rój bełtów świsnął w jego kierunku.
Wszystko trwało sekundy. Mistrz był szybki, bardzo szybki.
– Dziwnie leci – zauważył Maciej.
– Błoto zaschło mu na oczach – odgadł Paweł. – I zara zrobi se kuku…
Wampir wpadł uschnięte rzędy drzew nadziewając się na kikuty złamanych gałęzi.
– Trza go będzie zdjąć… – mruknął hipis. – Hej miastowy! Chcesz zobaczyć jak się oporządza wampira? Zostaw tę studnię, tam już nic nie ma.
Warszawiak spojrzał na łowców, potem na martwe ciało Mistrza. Zawył, przewiesił się przez brzeg studni i zwymiotował.
. . .
Siedzieli, pili, wspominali. Była niedziela, pijalnia pękała w szwach. Pisarzyna po raz enty opowiadał zebranym o ujęciu monstrum.
– … i on wtedy z tej studni! A popędził w górę tak szybko…
– Przepraszam, muszę do wygódki – Paweł uniósł się z krzesła i zatoczył się w stronę wyjścia. Kumple słuchali dalej. Po kolejnej kolejce warszawiak wybełkotał coś niezrozumiałego i zasnął w nogach stołu.
– A pamiętacie jak w pięćdziesiątym… zaczął swą opowieść Mikołaj, ale zauważył zaraz że reszta barowiczów także już odpłynęła w niebyt.
– Jak dzieci… – wybełkotał Kuszenko i wyrżnął twarzą o blat stolika.
Śpiących obudziły czyjeś krzyki.
– Sołtysie! Wstawajcie! – listonosz Jędrecki szarpnął Mikołajem. – Wstawajcie, ludzie mówią coś łazi po wsi i wyje! Zombie chyba…!
– Ja… Ja z wami! – miastowy z trudem odzyskiwał świadomość. – Chcę do was. W końcu to ja znalazłem tego wampira…
– Nowy by się przydał – kiwnął głową Pielgrzym. – I facet ma jaja.
– I czasem popisze coś o nas… – zamyślił się Maciejas.
– A jak ty się w ogóle nazywasz? – spytał znachor.
– Michał..
Kuszenko podał nowemu wojskowy bagnet, hipis wręczył kij do bejzbola a Pielgrzym znad drzwi ściągnął krzyżyk.
– Śmiało – uśmiechnął się znachor, – my za tobą!
Poszedł, a za nim podreptała reszta. Zombie, pojękując i sapiąc szło ulicą wprost na nich. Nikt z zebranych nie mógł zarzucić pisarzynie braku odwagi. Warszawiak z dzikim rykiem zarzynanej świni rzucił w potwora krzyżem a potem bagnetem. Gdy nie poskutkowało, natarł z kijem Maciejasa.
Po sekundach kilku rozległ się jęk czegoś szlachtowanego. Uzbrojeni w sztachety barowicze gromadą popędzili w tamto miejsce. Nad zakrwawionymi zwłokami warszawiaka stał lekko zawiany Toporek, w lewej ręce trzymał umazaną we krwi siekierę.
– Poszedłem się tylko odesrać…
Mikołaj z wyrzutem spojrzał na kumpla.
– No co? Broniłem się… – odparł niewinnie staruszek.
Zwłoki dziennikarza zakopano w ogrodzie Toporka – za karę. Potem przez dwa dni był spokój. Trochę pokręcili się gliniarze, ale zaraz sobie pojechali. Trzeciego dnia, w sprawie tajemniczego zaginięcia pracownika „ Faktów i kitów", w Padołach Bonowskich pojawili się dwaj jemu podobni pismakowie, tyle że z kamerą. Kuszenko, pamiętny na tamten feralny wieczór, bez zbędnych słów wepchnął dziennikarzy do nyski i wywiózł z chłopakami w teren. W końcu nowych adeptów należało sowicie przeszkolić. Niestety, owy nowy nabytek okazał się dość słaby nerwowo i zmył się jeszcze przed otwarciem trumien z parafialnego cmentarza.
Dwa dni później, w jednej z poczytniejszych gazet ukazała się głośna wiadomość o rzekomych staruszkach bezczeszczących groby zmarłych przy pomocy zastraszanej ludności. Mikołaj raz jeszcze przewertował znalezioną na chodniku gazetę i wywalił z odrazą.
– Czego to ci te pismaki nie wymyślą – westchnął w stronę Toporka i z naszykowanym osikowym kołkiem odsunął wieko trumny…
KONIEC.
Może tu i tam można było znaleść błędy i niezręczne sformułowania, ale tekst się mi najzwyczajniej podobał.
PS: Na początku chyba nie chodzi o lepiankę.
PS2: Szkoda Michała:(. Wróci jako zombiak?
W końcu nowych adeptów należało sowicie przeszkolić.
sowicie ~ej
książk. obficie, bogato, suto, hojnie
Nagrodzić kogoś sowicie.
Trud opłacił się sowicie.
Niestety, owy nowy nabytek okazał się dość słaby nerwowo (...).
ów, owa, owo
1. zaimek wskazujący towarzyszący rzeczownikowi, dziś najczęściej o zabarwieniu książk. i podn.
Wyobraź sobie, że ten zaimek podlega odmianie i występuje w rodzajach męskim, żeńskim i nijakim, a nawet ma liczbę mnogą... Kiedy zaopatrzysz się w słownik? Albo, jeśli już masz, kiedy zaczniesz korzystać? Bo wiesz, piszesz lekkie, rozrywkowe kawałki, dość sympatyczne, chociaż trochę sztampowe, i byłoby jeszcze przyjemniej czytać, gdyby nie takie kFJatki. A jest ich, jest...
Straszna szkoda, że traktujesz te teksty tak trochę na odwal, bo przy odrobinie starania one mogłyby być naprawdę świetne. Póki co, masz tu mnóstwo literówek, błędów interpunkcyjnych i niezręczności. No i opisów jak na lekarstwo, a i niektóre tak niejasne, że w sumie nic nie dają.
Tematyka może i nie oryginalna, ale stworzyłeś bohaterów, którzy mimo wszystko potrafią wzbudzić sympatię (na Wędrowycza mam uczulenie, a do Twoich tekstów już podchodzę z wyluzowaną ciekawością), do tego jest całkiem przyjemny, swojski klimat, no i nienachalne i adekwatne do opisywanych sytuacji poczucie humoru. Czemu to marnujesz? Może chociaż znajdź sobie korektora, który Ci podstawowe błędy popoprawia?
www.portal.herbatkauheleny.pl