
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Nagarniacze tleniarki obracają się monotonnie, wywołując głośny, męczący i jednostajny pomruk. Maszyna jest już zużyta, podobnie jak wszystko, czego tu używamy, jednak wobec niemożliwości zdobycia nowych części będzie używana, dopóki któregoś dnia mechanizmy po prostu odmówią posłuszeństwa.
Cała konstrukcja z samego założenia jest dosyć zawodna. Pojazd bazowy nigdy nie był projektowany do pracy w takich warunkach i w takich okolicznościach– przed wojną służył jako zwykły rolniczy kombajn. Teraz jego pierwotny kształt jest praktycznie niewidoczny pod różnego rodzaju dodatkami, mającymi ogrzewać silnik i zbiorniki z benzyną, jak również dbać o hermetyczność kabiny kierowcy. Nie wpływa to dobrze na jego osiągi. Maszyna jest bardzo powolna, ciężko się ją prowadzi, ma wysoko położony punkt ciężkości. Kierowanie nią wymaga stalowych nerwów i stałej czujności, inaczej najmniejsza nawet koleina, niski murek ukryty pod warstwą tlenu spowodują wywrócenie się pojazdu i utratę niezastąpionej maszyny.
A jednak, mimo całej swojej niedoskonałości, to tleniarki utrzymują naszą cywilizację przy życiu. Ich potężne nagarniacze w każdej sekundzie pochłaniają kilogramy zamarzniętej atmosfery, która jest w trzewiach maszyny odparowywana, oczyszczana i magazynowana w ogromnych zbiornikach. Później, po powrocie do Matki zbiorniki zostaną jeszcze raz sprawdzone– precyzyjniejsze maszyny pozostawią tlen i azot, pozbywając się zbędnych dodatków i zanieczyszczeń. Jeden kurs tleniarek pozwala przeżyć mieszkańcom Matki od 3 do 5 dni. Potem zbiory należy powtórzyć i tleniarki wracają do pracy.
Trwa 153 rok wojny.
* * *
Pamiętam jeszcze opowieści babci, jednej z ostatnich osób pamiętających Dawnię. Mieliśmy wtedy więcej tleniarek, mogliśmy więc pozwolić sobie na utrzymywanie nieco większej populacji, a nawet osób po wieku rozrodczym.
Oczywiście, każdy z nas uczył się o Dawnii, jej dziejach i wyglądzie, ludziach i zwierzętach, w nadziei, że kiedyś wiedza ta może się na coś przydać. Nic nie mogło jednak równać się z opowieściami babci.
Byłam wtedy za mała, by pracować więcej niż kilka godzin naraz. Pamiętam chwile, gdy mogłam siedzieć z babcią w Ciepłych Domach, kojona do snu cichym szumem maszyn grzewczych, słuchając Jej głosu.
Babcia zawsze wydawała mi się być osobą z innego świata. Jej opowieści, wspomnienia, rzeczy które widziała i które dla niej były elementami normalnego świata… Oczywiście wiedziałam, że mówi prawdę, że Ziemia– Dawnia była właśnie taka, ale jednak zawsze… Gdzieś tam istniało wewnętrzne, podświadome przekonanie, że to jedynie bajki, że nie było Dawnii, że historie staruszki są tylko sprytnym sposobem na wytłumaczenie tego, że nasz świat wygląda tak, a nie inaczej…
Jak można wyobrazić sobie ziemię, brązową i czarną, a jednocześnie pokrytą zielenią? Czy ktoś potrafiłby żyć pod niebem, które raz było niebieskie, by zaraz potem stać się czerwonym, żółtym, czarnym, a potem znowu niebieskim? Jak mogłam uwierzyć w istnienie świata, gdzie wszystko było w ruchu, każdy element krajobrazu, każde miejsce wydawało się być w ruchu, tętnić życiem, zmieniać się?
Moim światem jest Nowia. Jestem jej dzieckiem, ukształtowanym przez jej warunki i jej sposób myślenia. Nawet teraz, mądrzejsza o lata doświadczeń, setki godzin pracy przy tleniarkach w ruinach Dawnii, setki widoków, miejsc, przedmiotów, zdarzeń, gdy myślę o dzieciństwie… Opowieści babci wydają się być bajką.
* * *
Matka wysłała dzisiaj w teren zaledwie trzy tleniarki, pozostałe dwie muszą pozostawać w rezerwie na wypadek nieprzewidzianych trudności. Matka nigdy nie była tak daleko na północy, te tereny są jej obce. Ryzyko utraty tleniarek w wyniku wypadków jest jeszcze wyższe niż zwykle. Dodatkowo przepatrywacze znaleźli ślady gąsienic niewielkich pojazdów– istnieje możliwość, że w okolicy działa niewielka osada Maruderów. Naczelni wojskowi Matki protestują– wedle wszelkich zebranych danych ostatnie potwierdzone ślady istnienia ludzkich osad poza matkami– w tym społeczności Maruderów– liczą sobie ponad czterdzieści lat. Rada jednak nie chce ryzykować. Gdybyśmy stracili w wyniku napadu cenne zbiorniki na atmosferę, konieczna byłaby drastyczna redukcja populacji. Nie możemy sobie na to pozwolić, już w tej chwili brak zróżnicowania genetycznego odbija się negatywnie na stanie populacji Matki. Tak więc w teren jadą tylko trzy maszyny, oszczędzamy benzynę i zaciskamy pasa, jeżeli chodzi o tlen– przynajmniej dopóty, dopóki nie znajdziemy się na lepiej zbadanym terenie.
Dzisiaj steruję numerem trzecim, największym i jednocześnie najbardziej zużytym. Muszę podwójnie uważać, tym razem udało nam się trafić na wyjątkowo czyste złoże. Zbiorniki są już prawie pełne świeżej atmosfery, systemy grzewcze mruczą leniwie, cała konstrukcja coraz oporniej reaguje na stery. Spoglądam na zegarek– jeszcze godzina pracy.
Nagle po lewej stronie wybucha zamieszanie. Pracująca po lewej tleniarka gwałtownie hamuje, ze śluzy na boku kabiny wychodzą dwie postacie w skafandrach. Obserwuję to z niepokojem. Czy znowu powtórzy się koszmar sprzed dwunastu lat, utrata tleniarki i redukcja wieku Azylu w trzewiach matki o piętnaście lat?
Nagle interkom, dotąd martwy, rozbrzmiewa dziką kakofonią podniesionych głosów, wręcz wrzasków. Czuję, jak ciarki przechodzą mi po plecach– a więc to nie była awaria. Zespół po lewej znalazł wodę.
To prawdziwy cud, coś, co zdarza się raz na kilka lat. Zwykle warstwa wodna jest położona za głęboko, by można ją było eksploatować zwykłymi tleniarkami. Zebranie nawet kilkuset kilogramów lodu znacząco wpłynie na poprawę poziomu życia w Matce. Z niepokojem obserwujemy działania dwóch postaci w skafandrach, które badają czujnikami skład wody. Jeżeli jest słona i zanieczyszczona, to jej wartość bardzo spadnie. Tym razem jednak naprawdę mamy szczęście. To naprawdę czyste złoże, być może przedwojenna rzeka albo jezioro.
Rozpoczyna się krótka, ale zażarta dyskusja. Dwie tleniarki mają prawie pełne zbiorniki, trzecia zaś jest prawie pusta, ale jest też najmniejsza i może nie dać rady pociągnąć cięższych zbiorników z wodą. Ostatecznie decydujemy, że na razie wydobędziemy tyle wody, ile się da, po czym poprosimy Matkę o przysłanie jeszcze jednej tleniarki.
Ze wszystkich obecnych to ja mam największe doświadczenie w zbieraniu wody. Mam pilnować załadunku, dopóki nie dotrą tu fachowcy z Matki.
Jak już było powiedziane, tleniarka nie jest urządzeniem idealnym, a raczej tym, co naszym przodkom udało się zbudować z dostępnych środków w ponurym okresie tuż po rozpoczęciu Wojny. Przy tak nietypowych zadaniach jak zbieranie wody ktoś musi być na zewnątrz i doglądać pracy mechanizmów. Gdyby zostało to zaniedbane, nagarniacze mogłyby zostać uszkodzone przez bryły wodnego lodu, znacznie twardszego od zwykłego śniegu tlenowego.
Dlatego też jestem zmuszona do założenia swojego skafandra i opuszczenia swojej tleniarki.
Na zewnątrz jest cicho… Cisza przeraża, jest nienaturalna, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja, od narodzin otoczonego ciepłym pomrukiem maszyn grzewczych i kojącym stukotem silników Matki. Jedyną rzeczą, jaką rejestrują moje uszy jest mój własny oddech, płytki i nieco za szybki. Staram się uspokoić. Skafandry również nie są nowe, przechodziły z rąk do rąk przez całe pokolenia operatorów. Mimo że szansa awarii nie jest wielka, muszę użyć całej swojej siły woli, aby zmusić się do pozostania tutaj, zdusić pragnienie ucieczki do przytulnego wnętrza kabiny.
Ciemność. Bezruch. Tu i ówdzie spod zwałów tlenu wyrastają kikuty dawnych budowli, metalowe znaki, mury. Mimo że wiem, że to niemożliwe, zdaje mi się, że zimno panujące dookoła przenika do wnętrza mojego skafandra, ziębi moje ciało, zamyka je w swoim uścisku, by już na zawsze… Nie! Nie wolno popadać w paranoję! Gdyby skafander rzeczywiście przestał działać, to już bym nie żyła. Nie wolno poddawać się panice, należy spokojnie i z troską wykonywać swoje obowiązki… O tak, właśnie…
Mimowolnie, właściwie nie zastanawiając się nad tym co robię, zerkam w górę, spoglądając na Zaćmienie. Zabawne, wszyscy wiedzą, że tam jest, że była i będzie, że wisi nad naszymi głowami od urodzenia do końca Azylu, ale dopiero kiedy spojrzymy na nią bezpośrednio, w chwilach takich jak ta… Uświadamiamy sobie z całą wyrazistością czym jest i czym uczyniła nas.
Wtedy właśnie, wpatrzona w Zaćmienie, popełniam błąd, który może kosztować mnie życie.
Potykam się.
* * *
Jak wyglądali Nieprzyjaciele? Skąd przybyli? Gdzie są teraz? Zabawne, ale mimo wszystkiego, co stało się z nami za ich sprawą wiemy o nich tak zaskakująco niewiele.
Tuż przed wybuchem wojny Dawnia była sercem niewielkiego, ale stale rozwijającego się państwa układowego, z koloniami na wszystkich ważniejszych księżycach i planetach Układu Słonecznego. Moi przodkowie wiedzieli o istnieniu innych ras, zamieszkujących odległe układy, wiedzieli też, jak nawiązać z nimi kontakt. Z racji gigantycznych odległości były to jednak wyłącznie symboliczne kontakty, coś jak nawoływanie się z dwóch końców ogromnej sali. Możesz usłyszeć głos drugiej osoby, możesz ją nawet rozpoznać, ale nie licz na prowadzenie normalnej rozmowy.
Nieprzyjaciele byli pierwszym wypadkiem kontaktu twarzą w twarz. Przybyli tu jako wędrowcy i na dobrą sprawę nie da się dzisiaj stwierdzić, czy chcieli się tu osiedlić, czy też był to tylko punkt przystankowy w ich wiecznej wędrówce po wszechświecie. Na dobrą sprawę niewiele wiemy o Nieprzyjaciołach, oprócz jednej rzeczy– zarówno ich wygląd, budowa, jak i filozofia i moralność były skrajnie różne od naszych.
Nie wiemy też dzisiaj, kto zaczął konflikt, kto zaczął Wojnę. Historyczne zapisy są sformułowane bardzo niejasno, wydaje się, jakby w jednym dniu wszyscy witali statki Nieprzyjaciół, a następnego konflikt trwał już w najlepsze. Zapisy pokazują liczby, utrwalają atmosferę tamtych dni, napięcie i gorączkowość, widok płonących statków Nieprzyjaciół, niedowierzania i niepokoju w momencie, gdy dostrzeżono pierwsze oznaki Zaćmienia, rozpaczliwość ostatnich walk…
A potem milkną, w chwili, gdy Dawnia zamienia się w naszą Nowię.
Moralność Nieprzyjaciół zabraniała bezpośredniego zabijania innych organizmów żywych. To jeden z nielicznych faktów na temat ich kultury, jakie udało się ustalić. Sama koncepcja bezpośredniego unicestwienia istoty żywej była dla nich nie do pomyślenia. A jednak postanowili prowadzić z nami wojnę, zamiast wycofać się. I dodatkowo znaleźli sposób na to, by wygrać ją, bez bezpośredniego unicestwienia jakiejkolwiek istoty.
Czasami nie potrafię pozbyć się dziwnego, natrętnego uczucia podziwu i przerażenia, kiedy myślę o tych istotach, które zniszczyły Dawnię. O tym, jak potworne środki, jak monstrualny wysiłek, jak niewyobrażalne były nakłady pracy, jaką wykonały po to, by wygrać wojnę jednocześnie nie wchodząc w konflikt ze swoimi definicjami moralności. Że mogli zakończyć to naprawdę szybko, pokonać nas w przeciągu godzin, ale pozostali wierni sobie… Na swój dziwny i z naszego punktu widzenia okrutny sposób wygrali tę wojnę, sami nie zabijając żadnej istoty żywej.
Zrobiło to za nich Zaćmienie.
Mija właśnie 153 rok od czasu, kiedy gigantyczne pole ekranujące otoczyło gwiazdę centralną naszego układu, Słońce, całkowicie odcinając planety od jego światła.
Mało kto jest na tyle silny, by badać zapiski i relacje z pierwszych lat Zaćmienia. Słyszeć wiadomości o umierających lasach i polach. O chłodzie, który zamieniał całe miasta w milczące cmentarze. O oceanach zamienionych w lodowe pola, pławiące się w upiornym blasku gwiazd. Wreszcie o ostatnich deszczach w historii Ziemi, złożonym ze skroplonego azotu i tlenu, który później, zamarzając, okrył cienkim płaszczem niby-śniegu ruiny Dawnii.
Nie wiemy, czy Nieprzyjaciele nadal znajdują się w pobliżu, obserwując swoje dzieło, czy też już odlecieli, kierowani własnymi dążeniami i pragnieniami. Nie wiemy, czy kolonie ludzkie w innych miejscach układu przetrwały, a jeśli tak, to jak radzą sobie bez pomocy z Ziemi, dostaw surowców i żywności. Nie wiemy, czy i gdzie znajdują się inne Matki, nie wiemy też, czy poza nimi istnieją jakiekolwiek enklawy ludzi. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nasza Matka utrzymywała kontakt z kilkoma małymi posterunkami, skupionymi wokół dawnych elektrowni, istniały też opowieści o Maruderach, żyjących z napadania na takie osady, z biegiem lat jednak wszystko ucichło. Od pół wieku Matka sama, milcząco przedziera się przez szlaki Nowii, zapewniając byt i schronienie kilku tysiącom ludzi.
Nikt nie wie, czy to kiedykolwiek się zmieni. Czy Zaćmienie zniknie.
Nikt nie wie, czy jeżeli nawet to się stanie, nie będzie już za późno.
Nikt nie chce wiedzieć.
Nikt.
* * *
Rozdarcie skafandra to jeden z najgorszych koszmarów, jakie może się przytrafić operatorowi tleniarki. Z jednej strony sama śmierć z powodu zimna jest niemal natychmiastowa, panuje jednak przekonanie, że w ostatniej sekundzie jesteś doskonale świadomy, co się stało i dlaczego umierasz. Do tego dochodzi poczucie winy– nie da się zdobyć nowych skafandrów, a naprawa starych jest coraz trudniejsza, w miarę kurczenia się dawnych zapasów. Niszcząc skafander zmniejszasz szansę na przetrwanie swoich dzieci, jak również populacji całej Matki.
Słyszę własny okrzyk, instynktowny okrzyk przerażenia, kiedy nie udaje mi się zachować równowagi i upadam. Wystarczy drobny fragment dawnej budowli, ostrzejszy kawałek lodu…
Wygląda jednak na to, że mam dzisiaj szczęście.
Leżę potem na ziemi przez dobrych kilka minut, głęboko oddychając, nie mogąc uwierzyć, że ciągle żyję. Na wizjer kasku spada kilka kropel potu, zmieszanych z łzami ulgi. Jeszcze nigdy nie byłam tak blisko śmierci. To… Dziwne uczucie. Z jednej strony nadal czuję szarpiący wnętrznościami strach, najpierwotniejszy strach żywej istoty, strach przed unicestwieniem, z drugiej jednak… Coś we mnie jest spokojne, opanowane, nawet teraz. Jakaś część mnie patrzy obojętnie na to całe zdarzenie. Jakaś część mnie, fragment mojej duszy, którego nawet ja nie potrafię zrozumieć… Nie jest poruszony.
Spójrz, krzyczy w pewnym momencie, a ja wzdrygam się, naprawdę wzdrygam się z powodu własnego głosu rozbrzmiewającego w mojej głowie. Spójrz, tu wszystko dookoła jest niezmienne. Tu nie ma wiatru ani ruchu, dnia ani nocy, ani prawdziwych, ani sztucznych, symulowanych w Matce. To królestwo stagnacji, nie ma zmian, nie ma nikogo, kto przejąłby się twoim upadkiem ani nikogo, kto chciałby cię uratować. Tak naprawdę… To, czy zginęłaś obchodziłoby tylko twoich kolegów, zainteresowanych stanem twojego sprzętu.
Czy nie czujesz się nienaturalnie, jedyny żywy, jedyny zmienny element idealnie stałego krajobrazu? Burzyciel wiecznego spokoju Ziemi-Nowii, ostatni przedstawiciel tych istot, które stąpają po warstwie tlenowego śniegu i starają się wydzierać światu to, co jest im potrzebne do przeżycia, zamiast w spokoju umrzeć i pozwolić Nowii być tym, czym naprawdę jest– idealnym, stałym, niezmiennym pomnikiem dawnego świata, zamkniętym w idealnie zabezpieczającej go skorupie? Kto dał ci prawo do zmieniania tego, co już na wieki miało być symbolem tego, co stało się z tym światem? Czy nie lepiej byłoby zniknąć, umrzeć… Stać się kolejną częścią scenerii, tak jak wszystko inne idealną, tak jak wszystko wokół niezmienne, już na wieki stałe, na swoim miejscu, do skończenia świata?
Wtedy właśnie zauważam coś dziwnego.
To w zasadzie czysty przypadek, gdyby nie to, że upadłam akurat w tym miejscu, nigdy bym go nie zauważyła. Teraz reflektor mojego skafandra przypadkiem oświetlił bryłkę lodu, wydobytą na powierzchnię przez tleniarkę, w środku której zamigotało coś dziwnego.
Ostrożnie wyciągam dłoń i chwytam bryłkę lodu, przysuwając ją do siebie. Przyglądam się zamarzniętemu w niej dowodowi na istnienie dawnego świata. To krótka, zielona łodyżka, na końcu której znajduje się żółty, centralny okrąg, otoczony wianuszkiem fioletowych płatków.
Kwiat, podpowiada pamięć. Po raz pierwszy i zapewne ostatni w życiu widzisz prawdziwy kwiat.
Lód zakonserwował go idealnie, wydaje się, że jest w nim zamknięty zaledwie od paru chwil, a nie więziony już od półtora wieku. Zapewne musiał wpaść do wody tuż po rozpoczęciu Zaćmienia, zanim ta zamarzła, stając się jeszcze jednym złożem surowców dla tleniarki.
Drżącą dłonią powoli dotykam ścianki bryłki, przesuwam po niej opuszkami palców, tak, jakbym mogła w ten sposób poczuć uwięziony w niej skarb.
Nie wiem, w którym momencie w moich oczach pojawiła się pierwsza łza. Ani druga. Ani trzecia.
Nie wiem, czy kiedykolwiek przestaną płynąć.
Czy warto robić to wszystko?
Czy warto karmić Matkę tlenem i azotem, żyć tam byle jak i z byle kim, wydać na świat dzieci, a potem umrzeć, w nadziei że nowe pokolenie będzie miało dosyć siły, by nie się nie poddać, by dalej kontynuować ten beznadziejny cykl, w nadziei że kiedyś, któreś z kolei pokolenie znowu będzie mogło zobaczyć taki kwiatek, zrozumieć to, czego my nie zrozumiemy nigdy i pojąć, że nie było Dawnii i nie ma Nowii, że to zawsze była i jest ta sama Ziemia, i że to wszystko to nie były dwa różne światy, że to kłamstwo po to, żeby nam było lżej wegetować, żeby życie tak nie bolało, ale oni nie będą musieli już kłamać, bo będą wiedzieli, że są wolni, że nasze życie to… że…
…
…
…
Minęły minuty, godziny, lata… Czy tylko kilka sekund? Nagle moje oczy rejestrują słaby poblask światła; to mój zmiennik, przyszedł mnie zluzować. Odwracam się tak, by nie mógł zobaczyć mojej twarzy.
Krótka wymiana zdań i oto mogę wracać do środka. Nie jestem tu już potrzebna. Malutki trybik wielkiego organizmu po raz kolejny wykonał swój obrót, co pozwoli większym częściom pracować bez zarzutu nad płynnym działaniem mechanizmu. Tak było zawsze. Tak będzie zawsze, do mojego końca, jak i po mnie. Na wieki wieków.
Kryształek lodu ciągle spoczywa w mojej dłoni.
Spoglądam na niego, wahając się długą chwilę. W końcu, z ociąganiem i powoli, zmuszam swoje palce do rozprostowania i obserwuję, jak fioletowy kwiat na zawsze znika mi z oczu.
Nie mam prawa decydować o losie przyszłych trybików. Nie mam prawa ani pozbawiać ich wiary w powrót dawnej chwały, ani dawać im nawet najzłudniejszej nadziei. To oni będą decydować o tym, co stanie się z ostatnimi mieszkańcami Nowii, oni zadecydują o tym, jaki kształt przybierze nasza– ich– przyszłość. Okrutnym byłoby pozbawianie ostatniej rzeczy, jaką posiada jeszcze ludzkość. Ostatniej, jaka została nam po dawnych czasach, wielkich hasłach i marzeniach, wielkich ambicjach i szczytnych celach.
Wolności wyboru pomiędzy dalszą walką, a poddaniem się.
Kiedy wchodzę do swojej kabiny, mogę mieć tylko małą, malutką nadzieję, że mimo wszystko, mimo ciemności i chłodu, mimo wieków, które czekają moje dzieci, i dzieci moich dzieci, i dzieci dzieci moich dzieci, i dziesiątki pokoleń moich następców, aż do chwili kiedy ja nie będę już nawet wspomnieniem, a jedynie niedostrzegalnym ogniwkiem wielkiego łańcucha, że wtedy właśnie…
Ktoś w odpowiednim momencie odnajdzie swój fioletowy kwiat.
Ja mam tylko dwa pytania:
--- skąd biorą benzynę po półtorawiecznym zamrożeniu?
--- którego producenta kombajny są aż tak wytrzymałe i długowieczne?
---------------
Po przeczytaniu przypomniał mi się dowcip o niewidomym, zmywającym naczynia.
Wykreowałeś ciekawy świat. Cały czas czuje się napięcie. Czytelnik jest ciekawy co dalej z bohaterem, jak naprawdę wyglada ten świat? Dlaczego? I z pokorą przyjmujesz zakączenie. Było kilka zdań, ktore ja napisalbym inaczej, nie będę ich cytował. Gratuluję opisu tego uniwerusum. Pozdrawiam.
Przedstawiłeś interesujący, ponury świat. Nie uniknąłeś jednak pewnych nieścisłości (sprawdź proszę w jakiej temperaturze i przy jakim ciśnieniu tlen przyjmuje postać stałą), powtórzeń (np. "skafander") i dziwnego monologu na końcu, który, w mojej opinii, psuje ogolny odbiór tekstu. Pozdrawiam!
Ooo, poza kilkoma niekonsekwencjami (tak, temperatura zamarzania tlenu i azotu - jeśli to ludzie to współczuję) to bardzo, bardzo fajne!
Jest historia, jest klimat, jest smutne zakończenie.
Dam 5/6
"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066
Nie uniknąłeś jednak pewnych nieścisłości (...).
Ooo, poza kilkoma niekonsekwencjami (...).
Rozumiem, że żartujecie?
Nie rozumiem?
"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066
Dobra, nie będę się czaił ani chadzał ogródkami.
Żaden kombajn rolniczy nie przetrwa stu pięćdziesięciu trzech dni, a co mówić o tyluż latach, przeciążony jak cholera mechanicznie na wszystkie sposoby i mrożony nie tylko z zewnatrz, ale również od wewnątrz, przez zebrany zamarznięty tlen. To pierwszy idiotyzm. Jeśli, to kombajn do drążenia tuneli...
Paliwo. Skąd je brać? Szyby pozamarzały, rafinerie się rozsypały, a Matka wędruje z całą lokalną populacją jak gdyby nigdy nic, i wszędzie znajduje zapasy benzyny czy oleju dieslowskiego? Drugi idiotyzm.
Reszta głupot to już tylko konsekwencja podstawowych.
Świat istotnie ciekawy w założeniu, ale tak nierealny, że aż boli. Co innego, gdyby Autor ruszył głową, pozwolił ludziom zejść pod ziemię, w stronę nadal dostępnej energii geotermalnej. Tej starczyłoby na dość długo...
1. Rok nieznany - o technologii nie wiemy nic
2. Paliwo - nie wiemy, jakie mieli zapasy ani ile liczy populacja. Jest tylko sygnał, że ilość zasobów generuje górny limit wieku w populacji.
Też nie będę się czaić - czepiasz się i tyle :)
Mnie takie niedociągnięcia po prostu nie przeszkadzają cieszyć się dobrym tekstem.
"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066
"Jak już było powiedziane, tleniarka nie jest urządzeniem idealnym, a raczej tym, co naszym przodkom udało się zbudować z dostępnych środków w ponurym okresie tuż po rozpoczęciu Wojny."
Dość stare urządzenie -- liczy sobie, co najmniej, jakieś sto pięcdziesiat lat użytkowania. Sporo benzyny trzeba było zuzyć przez póltora wieku na jego ekspolatację, nie mowiąc o innych elementach wyposażenia, na przykład o akumalatorze...
Adam KB ma rację.
Podany upływ czasu od Zaćmienia? Podany. Kombajn na benzynę? No to szczegółowe daty zbędne. Technologia praktycznie dzisiejsza.
Jakich by zapasów nie mieli, musieliby wlec je ze sobą. Co przyspiesza zużycie. Nielogiczne wobec praktycznego braku możliwości uzupełnienia zapasów.
Czepiam się, jak najbardziej. Brak elementarnej logiki, podstawowego prawdopodobieństwa, psuje mi przyjemność czytania nawet najciekawszego SF. S, akcentuję.
Dziękuję za uwagę.
To by było na tyle, jak mawiał na koniec "wykładu" J. T. Stanisławski.
P.S. Istotne uzupełnienie. Mam na myśli SF na poważnie, bo w rozrywkowym, humorystycznym --- proszę bardzo, cztery łopaty węgla na ruszt więcej, bo ciąg nam słabnie.
Jajko, o ile kombajny nie były zasilane jądrowo, nie ma znaczenia, jakie było paliwo i ile go mieli. Szacunkowa temperatura planety to poniżej 50K, czyli blisko zera absolutnego. Jeśli to silniki na benzynę/olej napędowy (bardziej prawdopodobne) to znaczna część energii musiałaby pójść na ogrzewanie zasobników z paliwem.
Inna sprawa, że przy takiej temperaturze nie istnieje atmosfera, więc silniki działające na zasadze spalania nie mają prawa bytu.
Ostatnia sprawa -- planeta pokryta nieziemsko stężonym tlenem. Tylko ja mam wrażenie, że największą fikcją w tym opowiadaniu jest założenie, że to wszystko jeszcze nie spłonęło?
Doczytałem do końca.
Opowiadanie, moim zdaniem, ma kilka zalet. Jest sprawnie napisane, zwarte, opowiada dość ciekawą historię. Klimatyczne, nawet więcej, urokliwe... Sentymentalny finał.
Tekst kładzie nieumiejętność uprawdopodobnienia realiów swiata Nowii. Po tej sprawie Autor urokliwie się nieco poślizgnął... "Matka" jest ogrzewana, o czym Autor wyrażnie pisze -- tylko jak? Cały czas Autor wyrażnie sugeruje, że mieszkańcy Nowii wykorzystują wylącznie osiągnięcia techniczne sprzed okresu "zamrożenia". Takie zdanie: "Do tego dochodzi poczucie winy- nie da się zdobyć nowych skafandrów, a naprawa starych jest coraz trudniejsza, w miarę kurczenia się dawnych zapasów. Niszcząc skafander zmniejszasz szansę na przetrwanie swoich dzieci, jak również populacji całej Matki." No i jesteśmy w domu.
Bardzo duży minus, co wykazali także przedmówcy.
Sprawność pisania i umiejętnośc budowanie sentymentalnego klimatu to jednak za mało.
3/6
Nagle po lewej stronie wybucha zamieszanie. Pracująca po lewej tleniarka gwałtownie hamuje
No całkiem całkiem. Podstawy dobrego świata, ale, jak zauważył AdamKB, do poysłowości do wynalazków przydałoby się jeszcze jakieś logiczne wyjaśnienie działania, jak sprawa z paliwem.
Ale ten monolog na końcu trochę zepsuł. Nie do końca wiadomo o co chodzi...
Gdyby tleniarki były Twoim pomysłem, dałbym cztery. Jednak ,,Głowobójcy'' Kołodziejczaka... mają tam takież oto, podobne maszyny, zdecydowanie lepiej, logiczniej funkcjonujące.
Ale nie jest źle.
Pozdrawiam.
Czyli wystarczy poprawić nieco fizykę świata i lecimy.
Ale mnie wystarczy klimat, nastrój i opowiedziana historia.
Drogi autorze - weź pod uwagę uwagi przedmówców, całkiem słuszne i pisz dalej :)
"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066
Po przeczytaniu komentarzy odniosłem wrażenie, że większość czytających wyobrażała sobie swojski kombajn Bizon z napędem diesla... a przecież przed wojną Ziemia opanowała okoliczne planety - dysponowała technologią, która umozliwia zakładanie na nich kolonii (tj., taką, która pozwala na funkcjonowanie w bardzo różnych "nieziemskich" warunkach). Co wiecej historię wyraźnie opowiada osoba, dla której rozwiązania techniczne, którymi dysponują są czymś bardziej niż oczywistym. Nie pamięta w końcu, że wieki (a może nawet tysiąclecia wcześniej) energię czerpało się z jakiegos paliwa chemicznego, czy nawet nuklearnego, a nie z... dajmy na to "plazmowo-jonowego generatora wolnej energii" ;) Mi te niedomówienia zupełnie nie przeszkadzały. Pozdrawiam!
Świat ciekawy, aczkolwiek nie potrafię domyślić się puenty. Nie wiem, czy grałeś w grę Lost Planet, ale tam był właśnie taki motyw, podobny do twojego - tylko że pomimo, iż całą planetę skuł lód, ludzie pobierali ciepło z jakiś obcych robaków, co to im większe, tym więcej go dawały.
Tam była nadzieja, był jakiś sens tego wszystkiego o czym piszesz; np. zamknąć w klatkach te właśnie robaki, rozmnażać je i faszerować sterydami, a będą działać dla populacji, niczym piec. Tutaj, w twoim tekście nie ma nadziei. Są tylko zezwierzęceni ludzie, którzy snują się, jak duchy, ale po co? - nie wiedzą sami, bo przecież nie będzie dla nich lepszego jutra.
Jest sobie dziewczyna, która nie widzi sensu swojego istnienia, a mimo to żyje. Ja bym się na jej miejscu zabił, bo w końcu przeżyć, nie znaczy żyć, a to oferuje nam życie pozbawione wizji lepszego jutra.
Nie chciałbym tylko krytykować, ale lepsza krytyka, od pobłażania i klepania po główce. Jak mówiłem, ciekawie piszesz, ale bez celu. Włóż więcej życia w swoje teksty.
(...) przed wojną służył jako zwykły rolniczy kombajn.
Plus wyraźne stwierdzenie, że paliwem była benzyna.
Nic Ci to nie mówi, lPPl?
Racja co do słowa "benzyna", powinno być "paliwo". Rzeczywiście, umknęło mi to. Jesteś dokładniejszy, chylę czoła. Natomiast "zwykły rolniczy kombajn" przy zaawansowaniu technologicznym pozwalającym na kolonizowanie układu mógłby spokojnie przypominać prom NASA ;)
przy zaawansowaniu technologicznym pozwalającym na kolonizowanie układu mógłby spokojnie przypominać prom NASA
Z tą różnicą, że prom by się przydał, a taki kombajn, ze względu na brak atmosfery, w ogóle by nie odpalił. ;)
Bez przesady. Historia nie zna przypadku (poza eksperymentami, jednostkowymi zresztą) rozwijania powszechnie stosowanych urządzeń ponad rzeczywiste potrzeby. Ekonomika. To raz. Dwa, chyba wyrośliśmy z naiwnych wizji, typu jedzie machina przez łany, chrupiące bułeczki za sobą zostawia...
Oj tam, oj tam :] Ja to nazywam drobną "nieścisłością" ;)
Nie zauważyłem, że exturio mnie wyprzedził. Walę się w piersi, aż dudni: skoro się cała atmosfera skropliła, potem zamarzła, to dochodzimy do konieczności wleczenia za sobą przez kombajn nie tylko zapasu benzynki*), ale iluś tam butli (podgrzewanych!) z tlenem dla motorków.
To wszystko razem staje się tak zabawne, że gotów jestem podpisać petycję o Nobla dla Autora...
*) pompowanej z szóstego wymiaru?
Ha, jestem nieco zaskoczony ilością komentarzy co do tego opowiadania... Za wszystkie jednak dziękuję, zarówno te dobre, jak i te... "ostre" ;).
Czytając je jeszcze raz, tym razem pod kątem komentarzy krytycznych, muszę zgodzić się z jedną rzeczą- widzę teraz, że starając się zbudować jak najlepiej "atmosferę" opowiadania, zrobiłem sporo nieścisłości. Jak choćby sprawdzenie nie tylko temperatury, ale i ciśnienia, pod którym zamarza tlen. Ale cóż... To też jest lekcja dbałości o szczegóły, a człowiek uczy się na błędach. Cieszą mnie opinie o w miarę poprawnej narracji.
Teraz sprawa polemik z kilkoma komentarzami:
- Na początek sprawa napędu i technologii kombajnów... Tak, tu widzę swój jeden błąd, który rozpętał jak widzę burzę... Użycie słowa "benzyna". Pisząc opowiadanie, zakładałem, że zarówno "Matka" jak i tleniarki są połączone czymś w rodzaju symbiozy. To ona produkuje paliwo dla kombajnów, które (jak słusznie zauważano) są o kilka szczebelków rozwoju dalej, niż nasze poczciwe "Ursusy" ;) Skład tego paliwa? W swojej wyobraźni "zaprojektowałem" system opierający się na używaniu resztek organicznych, produkowanych przez Matkę. Matka to w założeniu gigantyczna, jeżdżąca farma zaprojektowana do misji na innych planetach, która produkuje gigantyczne ilości biomasy. Początkowo miało to być wspomniane w akapicie o babci, jednak koniec końców zrezygnowałem z tego, bo zdanie to nie bardzo pasowało mi stylistycznie, odsłaniało za dużo technicznej strony świata, która dla bohaterki byłaby tak oczywista, że niemal niezauważalna. Pozostawiłem jednak nieszczesną "benzynę", mając cały czas na myśli "ichnie" znaczenie tego słowa, zamiast użyć niekontrowersyjnego "paliwa". Zwykle jestem zwolennikiem szkoły pisania, w której czytelnik ma jak największe pole do popisu w uzupełnianiu realiów świata wedle swoich domysłów... Jak widać na swoją zgubę. Ale to może i dobrze, jak juz mówiłem, dobrze jest się nauczyć, by potem lepiej sprawdzać dobór słów i uniknąć kontrowersji.
- Nie znam ani pracy Kołodziejczaka, ani gry Lost Planet, ale chyba chętnie uzupełnie te braki, choćby po to, żeby porównać podejście do tematu i wyciągnąć wnioski ;).
- Furiat, bardzo słuszny argument, postaram się w kolejnej pracy dodać nieco więcej "życia" do fabuły.