- Opowiadanie: alus99 - Cień z Corcovado

Cień z Corcovado

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Cień z Corcovado

Widok z góry Corcovado rzeczywiście był imponujący. Zapaliłem kolejnego papierosa i spojrzałem w górę na rozkładającego swe ramiona Jezusa Odkupiciela. Trzydziestometrowy posąg robił spore wrażenie, szczególnie o tej późnej porze na tle rozświetlonego miasta. Ale mnie bardziej interesowały zwłoki leżące tuż u jego stóp.

– Nieźle, co Charlie? – odezwała się z tym swoim nigdy nie schodzącym z twarzy uśmiechem Allison.

Nie odpowiedziałem, zamiast tego przykląkłem tuż przy ciele i patrząc na nie starałem się poukładać sobie dostępne mi informacje. Przyczyna zgonu została ustalona na długo przed naszym przylotem z Langley a był to prawdopodobnie zawał serca. Pomimo braku widocznych ran trup leżał w kałuży krwi. Czy może raczej „leżała" byłoby odpowiedniejszym słowem, gdyż bez wątpienia była to kobieta. Koroner doniósł mi, że krew nie należy do ofiary a jej próbki zostały już wysłane do analizy. Na twarzy kobiety zastygło przerażenie, także mogłem się domyślać, że to spowodowało zawał.

– Jak myślisz co ją tak wystraszyło? – rzuciłem w kierunku mojej partnerki i zgasiłem peta o ziemię.

– Może padła z zachwytu nad rzeźbą? – odpowiedziała szczerząc się głupkowato, ale zaraz spoważniała. – Sądzę, że sam się domyślasz Charlie, w innym wypadku nie ściągali by nas tutaj.

Spochmurniałem jeszcze bardziej kiedy o tym pomyślałem. Powód dla którego właśnie my byliśmy tutaj, spoczywał w zaciśniętej dłoni ofiary. Strzępek papieru, zapisany aż za dobrze znanym mi zdaniem. „Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtagn". Ja i Allison mieliśmy już doświadczenie z przeszłości związane z tematem kultu Cthulhu. Ba, uchodziliśmy wręcz za specjalistów w tej dziedzinie. Aż zadrżałem na samo wspomnienie rzeczy które miałem nieszczęście oglądać.

– Panie… Gomes, tak? – powiedziałem do dowodzącego oficera tutejszej policji, jednocześnie stając na równe nogi.

– Si, panie Smite – odpowiedział właściciel wąsa, którego nie powstydziłby się sam Freddie Mercury.

– Potrzebuję informacji o kultach w tej okolicy. Prawdopodobnie ich miejsce spotkań będzie znajdowało się gdzieś niedaleko zbiorników wodnych, może i przy samym Atlantyku – mówiłem, a wyraz jego twarzy zdradzał roztargnienie, więc postanowiłem nieco uprościć mu zadanie. – A może po prostu zacznijmy od tego czy ma pan informacje o jakichkolwiek kultach, pomijając oczywiście co znaczniejsze religie?

– Rano postaram się wysłać poprzez kogoś listę osób powiązanych z tematem – rzekł po dłuższym zastanowieniu.

– Dobrze, proszę zatem jeszcze na chwilę zostawić mnie i moją partnerkę na osobności – odpowiedziałem, starając się by nie zabrzmiało to niegrzecznie.

Gomes zasalutował i skinąwszy na swoich ludzi udał się po schodach prowadzących w dół stoku. Spojrzałem na Allison i westchnąłem. Moja czarnowłosa towarzyszka odwzajemniła moje spojrzenie i uśmiechnęła się szeroko. Boże, jak ja tego nienawidziłem. Zdawałem sobie sprawę, że przydzielono ją do mnie z powodu jej doświadczenia w obchodzeniu się z osobami takimi jak ja. Z osobami, jak to ujął mój szef „niestabilnymi emocjonalnie". Ładne określenie na niedoszłych samobójców. Trzy próby, jedna w młodości – tę raczej zaliczyłbym do problemów dojrzewania i próby zwrócenia na siebie uwagi – a dwie pozostałe nie tak dawno temu. „Jesteś tykającą bombą Charles. Ale cholernie przydatną tykającą bombą" – mówił mój przełożony. Tak więc dostałem mojego anioła stróża. Mój kaganiec.

– Dobra Allie, mamy trupa z formułą przywołania w reku. Do tego w bardzo dziwnym miejscu.

Milczący świadek całego zdarzenia z wciąż rozłożonymi ramionami wpatrywał się w dal, podczas gdy tragedia rozgrywała się tuż pod jego stopami. Ironię dało się wyczuć na kilometr. Allison odgarnęła kosmyk włosów z twarzy i wydęła policzki.

– Charlie, będę z tobą szczera. Jest trzecia nad ranem, z trupa już nic nowego nie wyciągniemy a listę osób od których można będzie czegoś się dowiedzieć dostaniemy rano – powiedziała, w połowie zdania ziewając. – Zapalisz sobie po drodze do auta, James zarezerwował nam pokoje w hotelu a ja zamierzam się dzisiaj wyspać.

Ruszyła schodami w dół a ja skinąłem na dwóch stojących nieopodal policjantów, dając im znak, że widzieliśmy już to co chcieliśmy zobaczyć i że mogą posprzątać. Sięgnąłem za pazuchę i wyciągnąłem paczkę mojej „karmy dla raka". Włożyłem papierosa do ust i wolnym krokiem skierowałem się w kierunku schodów. Musiałem się przespać, to było więcej niż pewne.

*****

 

Widok z góry Corcovado rzeczywiście był imponujący. Zapaliłem kolejnego papierosa i spojrzałem w górę na… na… Spoglądał na mnie. Był odwrócony przodem, a ja stałem jak wryty i nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa. Ramiona posągu obniżyły się i wyciągnęły w moja stronę. Ale zamiast dłoni i przedramion ujrzałem wijące się, smoliście czarne macki. Poruszały się w przerażającym i makabrycznym tańcu. Nie mogłem się ruszyć. Próbowałem krzyczeć, ale wpatrywałem się jak sparaliżowany. Cristo Redentor opuścił głowę, tak, że włosy opadły mu na kamienną twarz. Usłyszałem stłumiony szept. „Taulywath… ynafrltha'fda… wecn'cluh… gtalathetrf…" dobiegały skądś słowa. A czarne macki były bliżej… bliżej… coraz bliżej. Chryste! Niebo zmieniło barwę na zielono-szarą, niczym kolor oceanu. Szept powoli zaczął przechodzić w świdrujący uszy krzyk. Czułem, że zaraz oszaleję. Że została już tylko mała cząstka mnie, utrzymująca mnie przy zdrowych zmysłach. Ale i ona została zdruzgotana, w momencie gdy Odkupiciel podniósł głowę i ukazał twarz… Zacząłem krzyczeć.

 

*****

 

Usłyszałam krzyk i machinalnie sięgnęłam po broń. Po chwili zdałam sobie sprawę, że już słyszałam ten krzyk – to był Charles. W biegu chwyciłam szlafrok i zarzuciłam go sobie na ramiona – widać instynkt by zakryć nagość działał nawet w takich momentach. Na korytarzu wpadłam na wystraszonego boya hotelowego, który niepewnie szedł w stronę drzwi do pokoju Charliego.

– FBI, odsunąć się! – krzyknęłam i odruchowo moja ręka powędrowała po odznakę, ale natknęła się tylko na puchaty materiał szlafroka. Wolną ręką złapałam za klamkę – zamkniętę. Zrobiłam dwa kroki w tył i z rozmachem wyważyłam drzwi. Firany w pokoju były zasłonięte, także prawie nic nie było widać. Po nasilającym się krzyku zlokalizowałam łóżko a na nim mojego wijącego się i wrzeszczącego partnera. Był zlany potem i kurczowo trzymał się rękami za brzegi łóżka. Zabezpieczyłam broń i usiadłam tuż obok niego. Położyłam mu dłoń na czole i zaczęłam uspokajać.

– Już Charlie… Spokojnie… Obudź się, to tylko sen – szeptałam mu prosto do ucha.

Wyraźnie się uspokoił i mocniej chwycił mnie za materiał na ramieniu, po czym nagle otworzył oczy.

– Allie… Do jasnej cholery, znowu miałem sen – powiedział oddychając głęboko.

– Sądząc po twoich krzykach to nie było nic przyjemnego – odpowiedziałam, siląc się na uśmiech – Co to było tym razem?

– Znowu szepty, niewyraźne słowa i… nawet nie chcę o tym myśleć, wybacz – zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu. Martwiłam się – po ostatnim takim śnie po raz drugi próbował się powiesić. Wtedy właśnie przydzielono mnie jako jego partnerkę. Podniosłam się i rozsunęłam zasłony. Do pokoju wpadło światło i rozlało się po całym pomieszczeniu, osiadając na jego wyposażeniu i pospiesznie zrzuconych rzeczach Charliego. Potem kazałam ciągle przyglądającemu się całemu zajściu boyowi zrobić nam kawę. Charles wstał i bez słowa zamknął się w łazience. Korzystając z chwili wróciłam do pokoju i ubrałam bardziej odpowiedni strój. Kiedy wróciłam do pokoju, Charlie siedział w pełni ubrany i ze swoimi okularami na nosie czytał jakieś notatki. Zajęłam miejsce przy stoliku i zrobiłam łyk kawy. Taaaak, mała przyjemność po tej całej dzikiej akcji.

– Wszystko w porządku panie władzo? – zagadnęłam mojego partnera, bezwiednie marszcząc przy tym czoło.

– Nie wracajmy do tego, okej? Nie zamierzam wiązać następnego sznura – rzucił z uśmieszkiem, ale jeśli szukał na mojej twarzy uznania a propos jego żartu, to się srogo rozczarował – Przeglądam właśnie listę od Gomesa – dodał wskazując nosem na papiery przed sobą.

Lista nie była długa. Siedem nazwisk, a obok nich opisane powiązania z konkretnymi grupami. Jedno nazwisko przykuło moją uwagę. Roger Philips. Zamknęłam faceta w psychiatryku jakieś dwa lata temu, widać wypuścili go i znowu sprawia problemy. Dwa lata temu oskarżono go o usiłowanie zabójstwa przy użyciu rytualnego noża, które nie powiodło się, ze względu na raban jak wszczęła ta biedna dziewczynka. Pamiętam jak dziś te ciemne schody prowadzące w dół, aż do piwnicy. Pośrodku odrapanego i słabo oświetlonego pomieszczenia, na sporych rozmiarów ołtarzu leżała Alicja Lockwell, a nad nią z szaleństwem wypisanym na twarzy stał Philips. Strużka śliny ściekała mu po brodzie , gdy recytował słowa jakby nie przeznaczone dla ludzkich ust. Zmroziło mnie kiedy ujrzałam jak wznosi rękę ze sztyletem, ale zachowałam zimną krew i zdążyłam postrzelić go w łydkę. Miałam z tym co prawda całą masę papierkowej roboty, ale jakoś udało mi się wyjść bez żadnych oskarżeń. Co bardzo mnie zdziwiło, gdyż prawnik opłacony przez Philipsa był pieprzonym geniuszem. Nie wiem w jaki sposób, ale przekonał sędziego żeby uznać swojego klienta za niepoczytalnego i zamknąć go w zakładzie psychiatrycznym. Pamiętam jak wychodząc z sali rozpraw Philips popatrzył na mnie z szyderczym uśmiechem na ustach i cmoknął nimi w obrzydliwy sposób. Taaaak, tego pana na pewno trzeba będzie odwiedzić.

– Słyszysz mnie McGregor? – Charlie zamachał mi ręką tuż przed oczyma. – W trans wpadłaś, czy o co chodzi?

– Pamiętasz, mówiłam ci kiedyś o Philipsie. Do jego drzwi na pewno musimy zapukać.

– Ja to zrobię Allison – rzekł Charles twardo. – ty jesteś emocjonalnie związana z tą sprawą, poza tym może się wystraszyć dziewczyny, która prawie zamknęła go w pudle. Tobie zostawiam pozostałe tropy, ale z tym świrem porozmawiam ja.

Już chciałam zaprotestować, ale położył mi palec na ustach i spojrzał na mnie stanowczo. Był uparty nawet bardziej ode mnie, więc postanowiłam się nie sprzeczać.

– Dobra, bądź pod telefonem, a ja rozejrzę się po okolicy za osobami z listy – powiedziałam podnosząc się na nogi – I Charlie… uważaj na siebie okej?

Machnął tylko ze zniecierpliwieniem ręką i przyssał się do swojego kubka z kawą. Wzięłam szybki prysznic i wyszłam z hotelu. Miałam sporo roboty do wykonania.

 

*****

 

Szlag! Co to miało być?! Odchyliłem się w fotelu i zamknąłem oczy. Na całe szczęście, mój umysł wyparł ze świadomości niektóre elementy snu. Wyszedłem na balkon i sięgnąłem po papierosa. Zaciągnąłem się z lubością i patrzyłem poprzez wypuszczony dym na panoramę miasta. I na posąg, który po tej nocy wydawał mi się równie majestatyczny, co makabryczny. Moja wyobraźnia płatała mi figle, to było pewne. Byłem dziwnie spokojny, ale wiedziałem, że to tylko mój mechanizm obronny zadziałał, a w jego długotrwałość szczerze wątpiłem. Nie chciałem zagłębiać się w tych rozmyślaniach i starać się przypomnieć sobie poprzednie sny. Dopiłem kawę i chwyciłem komórkę. „Nieodebrane wiadomości : 1". „Otwórz". To były analizy krwi – niestety bez zgodności z kimkolwiek w bazie danych. Zainteresowało mnie jednak co innego. Koroner pisał, że krew ma grupę AB, a jak wiadomo jest to dość rzadki typ. Rzuciłem okiem na listę osób i wysłałem wiadomość zwrotną mówiąca by sprawdził mi grupy krwi podejrzanych. Sądziłem, że nie zajmie to zbyt długo, więc usiadłem na balustradzie balkonu. Telefon zadzwonił w połowie papierosa.

– Tak?

– Do rzeczy panie Smite, kobieta o imieniu Susan Senna pasuje do pana układanki. Adres wyślę zaraz. Żegnam – wyrecytował koroner na jednym wydechu.

Sms przyszedł chwilę później, a ja przesłałem go do Allison zaznaczając, że to najbardziej obiecującą z naszych podejrzanych. Wróciłem do pokoju i kątem oka zobaczyłem siebie w lustrze. Podkrążone oczy, wciąż mokre włosy i nieco już przydługi zarost nadawały mi wygląd bardzo zaawansowanego stażem menela. Drzwi do pokoju i na balkon trzasnęły z hukiem. Skoczyłem jak oparzony i przywarłem do lustrzanej szafy z bronią w reku. Na zewnątrz niebo przecięła błyskawica, a wkrótce po niej najgłośniejszy grzmot jaki słyszałem w życiu. Odetchnąłem głęboko dwa razy i opuszczając pistolet odwróciłem się do szafy by wyciągnąć… Strzeliłem dwa razy a lustro pękło rozpadając się na setki kawałeczków. Dyszałem jak koń po wyścigu i huczało mi w głowie. Monstrum które ujrzałem przez ułamek sekundy w lustrze zastygło mi za zasłoną powiek, także bałem się nawet mrugnąć.

– Halo! Proszę otworzyć panie Smite! – rozległy się krzyki za drzwiami.

– Już… chwileczkę – wydyszałem i ociężale podniosłem się w kierunku drzwi. Po drodze mój wzrok padł na wiszący na ścianie kalendarz, ozdobiony motywem karnawału w Rio. Kiedy uświadomiłem sobie jaką mamy datę serce podskoczyło mi do gardła. 22 marca. Dokładnie rok od nocy kiedy miałem najgorszy sen w swoim życiu. Jednego byłem pewien – dzisiaj za żadne skarby nie zasnę.

 

*****

 

Adres który wysłał mi Charlie wskazywał na dzielnicę biedoty. Lepiej być nie mogło. Na szczęście Gomes nie różnił się specjalnie od innych facetów i wystarczyło odrobinę potrzepotać rzęsami i rozpiąć w odpowiednim miejscu dwa guziki, a z zapałem godnym lepszej sprawy przydzielił mi trzech chłopców z BOPE. Byli raczej milczącymi typami, ale na całe szczęście dość dobrze mówili po angielsku, także nie mieliśmy problemów z dogadaniem się. Problemy zaczęły się jednak, kiedy weszliśmy na obszar slumsów. Wąskie uliczki, pokryte przeróżnymi „dziełami sztuki" odrapane ściany czegoś co miało uchodzić za budynki mieszkalne i ludzie w obdartych ubraniach wychylający się gdzieniegdzie zza węgła. Dwóch „Elitarnych" ruszyło przodem a trzeci został ze mną na tyłach. Z podziwem obserwowałam ich w akcji – trzeba było przyznać, że byli doskonale wyszkoleni do walki na takim terenie.

– Zbliżamy się do wskazanego miejsca, pani McGregor – powiedział przytłumionym przez kominiarkę głosem mój towarzysz.

Uśmiechnęłam się, a żołnierz nienawykły chyba do takich reakcji wyglądał na odrobinę zmieszanego. Cholera, a może rzeczywiście tak jak twierdził Charles, za często się uśmiecham? Nikt nigdy nie wytknął mi tego jako wadę, ale muszę przyznać, że zdarzało mi się robić to w sytuacjach z założenia wymagających innego podejścia. Niektórzy w biurze nazywali mnie „Smiley" i zdarzało mi się słyszeć żarty, że nawet stojąc nad trupem mam banana na twarzy. Z chwilowej zadumy wyrwał mnie mój ochroniarz. Lufą karabinu wskazał na wejście do pomieszczenia po prawej. Zapukałam do ledwo trzymających się kupy drzwi i po chwili otworzyła mi kobieta, którą uznałam za Susan Sennę. Czarnowłosa murzynka wyglądała na odrobinę przestraszoną i kurczowo ściskała bandaż którym była owinięta jej lewa ręka.

– Allison McGregor, FBI – powiedziałam, a jakże, z uśmiechem na twarzy – Czy mogłabym zadać pani parę pytań?

– Proszę – uchyliła drzwi szerzej, zapraszając mnie do środka.

Moja straż przyboczna spojrzała na mnie pytająco, ale kazałam im zostać przed wejściem. W środku panował półmrok, w którym dało się dojrzeć obdartą kanapę, stary telewizor z dziurą ziejącą w kineskopie i coś co chyba było dywanem. Zapach stęchlizny świdrował mi nozdrza, ale starałam się tego nie okazywać.

– O co chodzi? – spytała Susan nerwowo patrząc na boki.

– Gdzie była pani wczoraj wieczorem? – przeszłam do razu do rzeczy i zaryzykowałam siadając na kanapie.

Ku mojemu zdziwieniu, murzynka rozpłakała się i wbiła wzrok w podłogę. Zaczęłam się czuć niepewnie, w jej płaczu było coś nienaturalnego.

– Oszukała mnie… zraniła… – mamrotała Susan i kurczowo ściskała obandażowaną rękę.

– Kto… kto cię zranił Suzie? – wstałam i położyłam jej rękę na ramieniu.

– Obiecała mi pieniądze… miałam… miałam wyrwać się za nie z tego piekła – szlochała, a w mojej głowie pojawił się nienaturalny szum. Cofnęłam się o krok i czułam, że każdy mięsień na moim ciele jest napięty do granic możliwości.

– Zabrała mnie na Corcovado, pod pomnik Zbawiciela. Powiedziała, że to czas i miejsce i że będzie potrzebować mojej krwi… nawet nie zauważyłam kiedy wyciągnęła nóż – ciągnęła Susan i powoli zaczęła odwiązywać bandaż. – Rozorała mi rękę… a ja, próbowałam się bronić, ale przewróciła mnie i padłam u jej stóp. Potem ona… zaczęła coś mamrotać, nawet na mnie nie patrząc… potem był błysk…

Susan spojrzała na mnie tak, że na moment moje serce przestało pompować krew.

– I ten głos… Zabierz ode mnie ten głos! – zawyła i zerwała z ręki resztki bandaża.

Teraz dopiero udało mi się oderwać wzrok od jej oczu i spojrzałam na jej… to coś nie było ręką. Tłusta, wijąca się jak u ośmiornicy macka zwisała w miejscu gdzie powinno zaczynać się ramię. Śluz i krew kapały na podłogę a ja stałam jak wryta. Rozległ się strzał. Murzynka upadła na kolana i zdrową ręką chwyciła mnie za nogawkę. Nie mogłam się ruszyć i tylko otwierałam i zamykałam usta jak ryba pozbawiona wody.

– Dl… Dlaczego? – wyszeptała i wciąż patrząc na mnie błagalnym wzrokiem wyzionęła ducha.

Macka targnęła ciałem i owinęła się wokół mojej nogi. Jasna Kurwa! Drżącymi rękami wyciągnęłam pistolet i licząc na to, że uda mi się trafić, wypaliłam dwa razy. Macka upadła na podłogę i po chwili zamarła w bezruchu. Tak samo jak ja, na szczęście zrobiłam to już w ramionach mojego ochroniarza. Spojrzałam na niego a w gdzieś w tyle mojej głowy usłyszałam niewyraźny szept. Zaczęłam tracić świadomość. Żołnierz ściągnął kominiarkę… Dobry Boże! Zaczęłam wrzeszczeć i zemdlałam.

 

*****

 

Philips był zameldowany w willi, niedaleko Copacabany. Zadzwoniłem po raz trzeci i w końcu z głośnika dobiegł mnie głęboki basowy głos.

– Kto tam?

– Agent Charles Smite z FBI, chciałbym zadać panu parę pytań – wyrecytowałem formułkę.

Rozległo się charakterystyczne bzyczenie otwieranej furtki. Wszedłem na rozległy plac i przyjrzałem się willi. Cóż, facet na pewno miał kupę kasy. A ludzie z kupą kasy zwykle mają nierówno pod sufitem. Gdy byłem już prawie przed wejściem, drzwi otworzyły się i stanął w nich dobrze zbudowany, siwiejący facet około pięćdziesiątki. Gestem zaprosił mnie do środka, a ja skorzystałem z zaproszenia. Zesztywniałem kiedy wszedłem do salonu. Utrzymany w ciemnozielonych barwach, z licznymi akwariami w ścianach i obrazami wyobrażającymi morskie potworności nie sprawiał przytulnego wrażenia. Nie wiedziałem czy mam wyciągnąć broń, czy tez zachować spokój. Facet ewidentnie miał bzika na punkcie kultu Cthulhu, ale za co miałem go aresztować? Za kiepski gust?

– Widzę, że rozpoznaje pan istoty przedstawione na obrazach – rozległo się za moimi plecami.

Philips uśmiechał się naprawdę paskudnie i wskazał mi miejsce na skórzanym fotelu z obiciem w kolorze khaki. Usiadłem i patrzyłem jak mój gospodarz zajmuje miejsce w fotelu naprzeciwko.

– Popielniczka jest na stoliku z pana prawej strony – powiedział jak gdyby czytał mi w myślach.

– Panie Philips, nie będę owijał w bawełnę – zacząłem, zapalając papierosa. – odwiedziłem pana w związku ze zgonem który nastąpił wczoraj późnym wieczorem. Czy słyszał pan o tym?

– Tak, lubię wiedzieć na bieżąco co w trawie piszczy – pochylił się w moją stronę i oparł brodę na pięściach.

– Podesłali mi pana adres z powodu na pańskie… zainteresowania, a dziewczyna która zginęła miała w ręku formułę, która jak mi wiadomo, miałaby na celu przywołanie pewnej istoty.

– Agencie, mówmy o rzeczach otwarcie. Wiem, dlaczego tu jesteś i wiem też z kim tutaj jesteś. Jestem bardzo zawiedziony, że nie ma z tobą ślicznej Allison – włosy zjeżyły mi się na karku od tonu jego głosu.

– Jest pan szalony? – postanowiłem zmienić temat, poza tym ciekawiła mnie jego reakcja na to pytanie.

– Wszyscy jesteśmy szaleni, panie Smite – odpowiedział, a na jego twarz wypełzł karykaturalny uśmiech – tylko, że w moim szaleństwie jest metoda. Jeśli pyta pan o to dlaczego nie mam na sobie kaftana to spieszę z odpowiedzią. Po długiej i wyczerpującej terapii zostałem wyleczony z mojej choroby i mam pełne prawo przebywać tutaj jak wolna i poczytalna osoba.

– A więc nie nazywa pan szaleństwem tego tutaj? – spytałem, wykonując ręką z papierosem kolisty ruch.

– Uważa pan to za szaleństwo? Coś panu przypomnę – sprawa Smithów sprzed roku. Prowadził pan to śledztwo czyż nie?

Prowadziłem. Tylko nie chciałem pamiętać. To była trzecia sprawa w której wypłynął temat kultów. Pierwsze dwie skłoniły mnie do zgłębienia wiedzy na ten temat ale dopiero trzecia przekonała mnie, że niekoniecznie są to tylko fanaberie i prymitywne legendy. Po niej nawet istnienie Innsmouth i koszmaru jaki się tam rozegrał nie wydawało mi się tak mało prawdopodobne jak kiedyś. Smithowie – typowa amerykańska rodzina, żyjąca na przedmieściach Nowego Yorku. Według sąsiadów uśmiechnięci i mili ludzie. Szkoda tylko, że okazali się bezwzględnymi mordercami. Tylko bezwzględny morderca mógłby utopić własne dzieci. Sprawa na tym by się skończyła gdyby nie to, że podczas wykonywania sekcji zwłok ciało chłopca poruszyło się i zaczęło łapczywie wciągać powietrze. Koroner z przerażeniem zauważył, że na szyi chłopca wykształciły się skrzela i to właśnie nimi malec próbował oddychać. Niestety, chłopca nie udało się uratować, a informacje o tym przypadku zostały udostępnione tylko mnie i szefostwu. Zapytany o ciało, koroner odpowiedział, że spalił je jak tylko przestało dawać oznaki życia, więc nikomu poza nim nie dane było oglądać tego widoku. Długo przesłuchiwałem jego rodziców, ale jedyne co od nich wyciągnąłem to bełkot na temat istoty nazywanej przez nich Dagonem. Kiedy wracałem do domu po przesłuchaniu był 22 marca. We śnie widziałem podwodne miasto, a w nim kształty podobne ni to ludziom ni to rybom. Wszechobecna wibracja doprowadzała mnie do szaleństwa, ale to szepty były najgorsze. Potem zobaczyłem Smitha topiącego chłopca i dziewczynkę w brudnej, pokrytej szlamem wodzie przy nabrzeżu. Słyszałem jego szaleńczy śmiech i słyszałem słowa recytowane poprzez strugi śliny wypływającej z ust. A potem zobaczyłem go. Teraz patrząc na obrazy w salonie, próbujące przedstawić jego wygląd, uśmiechałem się gorzko. To co wtedy widziałem było tak przerażając, że żaden malarz, artysta czy ktokolwiek inny, nie potrafiłby oddać potworności tej istoty. Zaraz po przebudzeniu wziąłem do ręki kabel i gdyby nie wścibska sąsiadka dzisiaj nie siedziałbym w tym miejscu. Tym razem to nie była depresja, ale beznadziejny strach przed nieznaną siłą, drzemiącą gdzieś pod oceanem. Mój terapeuta w końcu wmówił mi, że to urojenia spowodowane stresem i choć wydaje mi się, że w pewnym sensie mu uwierzyłem, to jednak wyrazistość mojej wizji, nie pozwala mi zbagatelizować jej znaczenia.

– Na pewno go pan widział panie Smite – wyrwał mnie z zadumy Philips. – tej konkretnej nocy, objawia niektórym wizje swojego majestatu – dokończył z namaszczeniem.

– A jeśli to tylko ułuda? Zbiorowe szaleństwo? – spytałem, próbując ratować zdrowo rozsądkowe podejście.

– Dobrze pan wie, że tak nie jest.

– To pan zabił tę dziewczynę? – przeszedłem do rzeczy.

– To była słaba jednostka, małe, kruche biedactwo porywające się z motyką na słońce. Zabiła ją jej głupota i nieprzygotowanie. Poza tym na ciele nie mogliście znaleźć żadnych śladów. Zawał serca czyż nie? Mam rację?

Półmrok w salonie jakby zgęstniał, a ja robiłem się coraz bardziej nerwowy. Philips odchylił się w fotelu i spojrzał na mnie przeciągle. W jego oczach zobaczyłem nie zwiastujące nic dobrego ogniki.

– Czego pan szuka w Rio, Philips – przerwałem ciszę i ściągając okulary przetarłem czoło rękawem.

– R'lyeh.

Zadrżałem na sam dźwięk tego słowa. W jednej sekundzie przez moją głowę przemknął obraz przerażającego cyklopowego miasta, zanurzonego głęboko pod wodą i skrywającego w sobie najmroczniejszą z tajemnic.

– Nie szuka pan czasami w złym miejscu? Nie powinien pan być w łodzi na Pacyfiku?

– Wkrótce pozna pan odpowiedź. Wystarczy przyłożyć głowę do poduszki, panie Smite – dokończył, a ja poczułem jak przebiega przeze mnie dreszcz. – Wtedy może przekonamy się czy to uważa pan za niepewne, nie okaże się czasami być najprawdziwszą i najokrutniejszą prawdą.

Wstałem bez słowa. Musiałem wyjść stamtąd, poza tym nie miałem ani nakazu by przeszukać jego dom, ani żadnych konkretnych powodów by go aresztować.

– Cthulhu fhtagn, panie Smite – powiedział Philips, kiedy byłem już przy drzwiach. Wychodząc trzasnąłem nimi bezwiednie.

 

*****

 

Otworzyłam oczy. Otaczała mnie szpitalna, sterylna biel. Leżałam w sali po której krzątały się dwie pielęgniarki zajmujące się chorymi na innych łóżkach. Jedna z nich, którą po wyrazie twarzy od razu nazywałam w myślach siostrą Ratched, podeszła do mnie i bez emocji skonstatowała, że dziewczyna z policji otworzyła oczy. Drzemiący na krześle facet poruszył się i przetarł zaspane oczy. Wzdrygnęłam się na ostatnie wspomnienie przed tym jak zemdlałam. Teraz jego twarz wyglądał zupełnie normalnie, był nawet całkiem przystojny, ale w momencie kiedy mdlałam w jego ramionach zupełnie inaczej ją zapamiętałam – cóż, to pewnie była halucynacja spowodowana szokiem jaki przeżyłam po odkryciu zniekształconej ręki tej kobiety.

– Jak się pani czuje, pani McGregor? – spytał z zatroskaną miną, a ja patrząc w jego spokojne i pełne opiekuńczości oczy, poczułam, że mimowolnie się rumienię.

– Wszystko w porządku, panie…?

– Proszę mówić mi Everton.

– W takim razie oczekuję, że będzie pan się do mnie zwracał Allison – uśmiechnęłam się i spróbowałam podać mu rękę, ale byłam zbyt słaba nawet na taki ruch.

Do sali jak huragan wpadł Charlie. Okulary prawie spadły mu na podłogę kiedy przepychał się obok siostry Ratched próbującej zagrodzić mu drogę. Cholera, to już druga tak zatroskana mina w ciągu paru minut, czułam się wyróżniona.

– Allie, dzwonili do mnie z biura, co się do diabła stało? – wydyszał, potrząsając mnie za ramię. Dziwnie było zobaczyć zwykle małomównego i statycznego detektywa w tak wyraźny sposób okazującego teraz emocje.

– Charlie to jest Everton, Everton to jest Charlie – mężczyźni wymienili spojrzenia i skinęli sobie głowami. – Everton, proszę streść Charliemu sytuację, bo ja nie jestem jeszcze na siłach żeby to zrobić.

Mój ochroniarz w zwięzłych żołnierskich słowach opisał całą zaszła sytuację, a kiedy doszedł do momentu w którym zemdlałam, wtrąciłam się do rozmowy.

– Co zrobiliście z… z Susan i tym… czymś?

– Strzały zaalarmowały miejscowe gangi i mieliśmy bardzo mało czasu na działanie. Ledwo udało nam się wyciągnąć stamtąd ciebie, ale ciało zostawiliśmy na miejscu – odpowiedział Everton.

– Charlie, jej ręka była… to było coś jak macka ośmiornicy. Wyglądała jak ofiara pieprzonego Czarnobyla!

Charlie pozostał milczący i odruchowo sięgnął po papierosa, ale w połowie tej czynności przypomniał sobie gdzie jest. Siedział i w zamyśleniu pocierał dłonią o nos. Po chwili wstał i spojrzał na mnie nagle cały pobladły. Potem jego wzrok padł na Evertona.

– To coś… na pewno nie było efektem nerwów? Jest pan w stanie zupełnie na spokojnie zapewnić mnie, że też pan to widział? – spytał patrząc na niego dobitnie.

– Tak – odpowiedział krótko i oddał spojrzenie.

Patrzyli na siebie przez chwilę, która dla mnie zdawała się trwać o wiele dłużej niż w rzeczywistości, po czym Charlie wyciągnął telefon.

– Jest 17:15. Allison, odpocznij jeszcze i dojdź do siebie, ale potrzebuję cię w hotelu około 22 – powiedział wstając z miejsca i łapiąc mnie za rękę. Po czym skinąwszy na Evertona ruszył do wyjścia.

– Jeśli już na nic się nie przydam, to ja również wrócę do swoich obowiązków pani… to jest Allison – zwrócił się do mnie mój ochroniarz i z lekkim zmieszaniem na twarzy ucałował mnie w rękę, by zaraz potem unikając mojego spojrzenia wyjść w ślad za Charlesem. Nieśmiały macho – ewidentnie mój typ. Postanowiłam skorzystać z chwili spokoju i ułożywszy się wygodniej starałam się zasnąć. Parę minut później przez półprzymknięte oko zauważyłam, że ktoś woła pielęgniarki by wyszły z sali. Przygaszono światła i zasłoniono rolety w szybach. Zapewne ułatwiano pacjentom poobiednią drzemkę. Usłyszałam skrzyp otwieranych drzwi i kroki. Na początku zignorowałam te odgłosy, ale chwilę później z powodu nasilonego bólu w lewej łydce otworzyłam oczy.

– Witaj słodziutka – wyszeptał mi prosto do ucha aż nazbyt znajomy głos Philipsa. Chryste! Próbowałam krzyknąć albo zerwać się z miejsca, ale strach robił swoje. Znowu piwnica. Dziewczynka. „Cthulu fhtagn". Ślina kapiąca z ust. Rdza na nożu. Obłąkane spojrzenie i szum pod czaszką. Boże! Ręka z nożem wznosi się. „Wecn'cluh". Bełkot. Krew. Strzał oddany w ostatniej chwili…

– Uspokój się, moja mała – szeptał dalej odrażający szaleniec, chuchając mi prosto do ucha i dotykając moich włosów. Pokój wirował a ból w łydce nasilał się coraz bardziej. Czyżbym przestrzeliła sobie mięsień?

– A jednak na coś przydała się ofiara tej naiwnej istotki – ciągnął, oblizując się Philips, po czym sięgnął pod kołdrę do mojego uda. Po czym z rozmachem zerwał przykrywająca mnie kołdrę. Czemu tak boli?! Czemu… Co?! Co to jest?!

 

*****

 

Była 23:12. Setny raz próbowałem skontaktować się Allison, a w szpitalu doniesiono mi, że została wypisana około 19. Co się z nią dzieje do kurwy nędzy?! Postanowiłem chwycić się ostatniej deski ratunku. Poprosiłem Gomesa o kontakt z Evertonem de la Cruzem, a jego samego wezwałem do mojego pokoju w hotelu. Pojawił się kwadrans później i wyglądał na równie przejętego co ja.

– Panie de la Cruz, nie będę owijał w bawełnę. Nie wiem czy ma pan jakiekolwiek pojęcie na temat kultu wielkich przedwiecznych, ale sprawa dotyczy tego właśnie tematu. Widział pan na własne oczy, że nie są to tylko bzdury opowiadane przez przekupki na targu. Cała pana jednostka koncentruje się na poszukiwaniu agentki McGregor, ale do nas należy inne zadanie. Zbyt długo by zajęło tłumaczenie wszystkiego, więc poproszę pana o jedną rzecz. Za chwilę położę się i spróbuję zasnąć – obserwowałem jak wyraz jego twarzy zmienia się, co chwilę okazując inna emocję. – a pana zadaniem będzie obudzenie mnie jak tylko zacznę krzyczeć. W innym wypadku obawiam się, że mogę się już nie obudzić.

Wciąż skonfundowany Everton tylko przytaknął głową i zajął miejsce na bujanym fotelu w pomieszczeniu obok. Ja spojrzałem na łóżko i wstrząsnął mną dreszcz. Burza na którą zbierało się od samego rana w końcu nadeszła nad samo Rio de Janeiro. Hotelowy zegar wybił północ, a ja, nawet nie zdejmując ubrania położyłem się na materacu. Bałem się zasnąć, ale po słowach Philipsa zrozumiałem, że jest to jedyny sposób by poznać cele zarówno jego jak i istot z głębin. Drżałem przed rzeczami które miałem ujrzeć, trząsłem się na samą myśl powrotu do podwodnego miasta, ale najbardziej bałem się spojrzenia wielkiego przedwiecznego. Nie wiedziałem już co jest prawdą a co złudzeniem, co jest szaleństwem a co rzeczywistością. Oczyściłem umysł, pozwoliłem myślom odpłynąć gdzieś daleko… i zasnąłem.

 

*****

 

Byłem na statku płynącym po rozległym oceanie. Marynarze wykonywali swoje rutynowe czynności, nawet nie zauważając, że ich obserwuję. Za mną rozległ się trzask i zobaczyłem jak z kajuty wychodzi na pokład kapitan. Postawny starszy mężczyzna, w niebiesko-białej koszuli i z obowiązkową siwą brodą patrzył gdzieś w dal. Z mgieł wyłaniała się powoli niewielka wysepka, porośnięta gdzieniegdzie niewielkimi krzewami. Kapitan dał znak załodze by kierowała się właśnie na nią. Łódź sunęła zwinnie, a warkot silnika wprowadzał ją w delikatne wibracje. Wyspa stawała się coraz wyraźniejsza, dało się na niej dostrzec gromady ptaków zapełniających ją w większym stopniu. Były niemalże wszędzie, tylko jedno miejsce było od nich wolne. Sporych rozmiarów bryła tuż przy samym brzegu wyspy. Ptactwo zdawało się stać jak najdalej od niej, a kiedy nawet jakiś pojedyncza mewa przysiadała na nim, już za chwilę odlatywała jak oparzona. Kapitan wpatrywał się w kamień jak zahipnotyzowany.

– Jean! – zakrzyknął do jednego z marynarzy. – Powiedz Landowskiemu, że mamy kamień.

Nagle znalazłem się na samej wyspie, tuż przy bryle która wibrowała przeszywającą ciało i umysł energią. Czas zaczął biegnąć wstecz. Widziałem jak ptaki odlatują tyłem do miejsca z którego przyleciały i jak łódź wraca tam skąd przed chwilą przybyła. I Jak kamień opada do wody, ciągnąc mnie za sobą w dół, do miejsca swego pochodzenia. Opadałem wraz nim poprzez głębie oceanu, mijając różnorakie istoty żyjące pod wodą. Coraz niżej i niżej. Światła było coraz mniej, a szum w mojej głowie stawał się nie do zniesienia. I nagle usłyszałem szepty. Nie! Nie mogłem jeszcze zacząć krzyczeć, musiałem być pewien. Do już szepczących dochodziły następne głosy a kamień opadał, coraz niżej. Aż w końcu po chwili, która była wiecznością i wieczności która była chwilą ujrzałem to czego się spodziewałem. R'lyeh – zaginione miasto. I wtedy mnie zobaczył. Teraz mogłem zacząć krzyczeć…

 

*****

 

Trzasnąłem Evertona w ucho. Zupełnie odruchowo. Zatoczył się, widać nawet komandos jego pokroju nie spodziewał się takiej reakcji. Telefon wyleciał mu z ręki wprost na moją poduszkę. Zerknąłem na ekran i natychmiast oddałem go właścicielowi. Skupiłem myśli i starałem się uspokoić. Wzrokiem odszukałem papierosy i włożyłem jednego do ust. Everton podpalił mi go, po czym sam odrobinę niepewnym ruchem sięgnął do paczki i po moim skinięciu odpalił swojego.

– Święty Boże Charles! – powiedział nie bawiąc się w formalności. – Co to było?

– Koszmar, ale być może udało mi się coś z niego wyciągnąć. Everton, czy mówi ci coś nazwisko Landowski?

Mówiło. Kiedy usłyszałem kim był ten człowiek papieros upadł mi na pościel, a ja zerwałem się z łóżka i wybiegłem z pokoju.

 

*****

 

Musiałam myśleć racjonalnie uspokoić się. Philips związał mnie i przy pomocy jakiegoś draba wpakował do bagażnika swojego samochodu. Ciągle nie potrafiłam otrząsnąć się po tym co zobaczyłam na mojej nodze, w miejscu gdzie owinęła się macka. Rana jątrzyła się, a skóra w tym miejscu zaczęła zmieniać kolor na ciemnozielony, stała się śliska i błyszcząca. To coś rosło powoli, ale nieubłaganie. Bałam się, cholernie się bałam. W ciemności bagażnika umysł podsuwał mi przeróżne obrazy, ale jeśli te mogłam uznać za wytwory mojej wyobraźni to szeptu który słyszał gdzieś pod czaszką już nie. Słowa nie były dla mnie zrozumiałe, ale niektóre brzmiały znajomo. Musiałam coś zrobić! Mój umysł ciężko przyjmował do wiadomości tyle zupełnie nierealnych rzeczy, ale przede wszystkim musiałam się uspokoić i opanować drżenie całego ciała. Samochód zatrzymał się gwałtownie i wyrżnęłam całym ciałem o ścianę mojego więzienia. Klapę bagażnika otwarto prawie natychmiast po zatrzymaniu i poczułam na ciele chropawe dłonie osiłka towarzyszącego Philipsowi. Wyciągnął mnie i posadził na ławce w garażu do którego wjechaliśmy. Philips przykucnął naprzeciwko mnie i wbił we mnie swoje wężowe ślepia.

– To nic osobistego Allison, ale potrzebuję kogoś kto przyjmie piętno Przedwiecznego – powiedział świdrując mnie wzrokiem. – Susan była zbyt słaba i straciła rozum zbyt szybko. Ty jesteś o wiele silniejsza, widziałaś w swoim życiu o wiele więcej niż ona.

– O czym ty bredzisz Philips?! – prawie krzyknęłam ze łzami w oczach. Opanuj się Allison!

– Czekanie na prawidłowe ustawienie gwiazd nuży już mojego pana. Przemówił do mnie we śnie i nakazał mi przyprowadzić żywą istotę do ołtarza, który jest kamieniem z jego przedwiecznego miasta.

– Co?!

– Ty, Allison McGregor, staniesz się wcieleniem kreatora światów, wszechmogącego, przedwiecznego Cthulhu – mówiąc to pluł i rzęził, a jego oczy niemalże wyszły z orbit.

Szepty nasiliły się i nagle moje oczy przesłoniła jakby dziwna zasłona…. Nie byłam wierząca ale zaczęłam się modlić. „Ojcze nasz…" – widziałam Philipsa jako szkaradne człekokształtne stworzenie pozbawione oczu i ust, toczące śluz z rozlicznych otworów na chropawym ciele. „…który jesteś w niebie…" – samochód pokrył się naroślą, która pochłonęła cały garaż, spowijając wszystko ciemnozielonym całunem. „ …święć się imię Twoje…" – zaczynałam rozumieć słowa w mojej głowie, a to co słyszałam było nie do zniesienia… Upadłam i uderzyłam głową w podłogę, która znów była twardą betonową płytą.

– Pora ruszać do ołtarza, dziecko – powiedział Philips skinąwszy na draba.

Wyciągnął telefon i przyłożył go do ucha.

 

*****

 

Ciągle pracuję nad zakończeniem, miło widziane opinie co do dotychczasowego fragmentu ;)

Koniec

Komentarze

Dotarłam do, no, może połowy. Jak doczytam to powiem, co sądzę o treści, a póki co - są literówki, drogi Autorze, oraz kupa brakujących przecinków. Ponadto strasznie dużo rzeczy dzieje się po "a". Zrobił coś, a potem coś innego...

"- Jest trzecia nad ranem, z trupa już nic nowego nie wyciągniemy a listę osób od których można będzie czegoś się dowiedzieć dostaniemy rano - powiedziała, w połowie zdania ziewając. - Zapalisz sobie po drodze do auta, James zarezerwował nam pokoje w hotelu a ja zamierzam się dzisiaj wyspać.
Ruszyła schodami w dół a ja skinąłem na dwóch stojących nieopodal policjantów..."
A, a, a, a w dodatku przed chyba żadnym przecinka, który być powinien.

A propos powtórzeń, ich też jest niestety sporo.

"Korzystając z chwili wróciłam do pokoju i ubrałam bardziej odpowiedni strój. Kiedy wróciłam do pokoju, Charlie siedział w pełni ubrany i ze swoimi okularami na nosie czytał jakieś notatki. Zajęłam miejsce przy stoliku i zrobiłam łyk kawy."
Ten fragment w ogóle jest niezły. Raz, że "ubierać" to można choinkę, a jeśli zakłada się coś na siebie, to "ubiera SIĘ". Zatem "ubrałam się w bardziej odpoiwiedni strój", albo "założyłam bardziej odpowiedni strój".
Dwa, zaznaczone wyżej powtórzenia. Niestety, w tekście jest tego cała kupa, szukaj zamienników i synonimów, drogi Autorze.
Trzy... "zrobiłam łyk kawy". Fatalnie to brzmi. Wzięłam łyk? Upiłam łyk, być może?

"Czarnowłosa murzynka" - No więc czarnowłose to one są z natury i nie trzeba tego podkreślać, raczej gdyby się ufarbowała byłoby to warte podkreślenia, a tak jest oczywiste. Poza tym "Murzyn" piszemy wielką literą.

Ponadto... FBI? W Ameryce Południowej? I ma taką wielką władzę, że lokalna policja spełnia ich wszystkie zachcianki i przydziela ochronę?
FBI to taka międzystanowa policja USA, za granicą bardziej pasowałaby CIA. Nawet jeśli ta dwójka stanowi super oddział do spraw ponadnaturalnych (a póki co wiemy tylko, że zajmują się kultami, a nie czymś specjalnym), to... no, niewiarygodne.

I też coś nie chce mi się wierzyć, żeby agentka, ergo kobieta, tak jednym kopniakiem wyważa drzwi. Na filmach nawet postawny facet na ogół musi przywalić barkiem kilka razy, żeby dać radę...  No ale może to był kiepski hotelik, drzwiczki z dykty i zameczek słabiutki. ; P

Na razie tyle.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

" Jednym z podstawowych zadań FBI jest gromadzenie danych wywiadowczych, co FBI czyni nie tylko na terenie USA, współpracując w tym zagadnieniu z policjami i służbami wywiadowczymi oraz porządkowymi innych państw. W tym celu FBI prowadzi przechwytywanie i przesłuchania podejrzanych osób w innych krajach (ang. extraordinary renditions) kooperujących oficjalnie lub nieoficjalnie w tym zakresie ze Stanami Zjednoczonymi, np. w Etiopii. Władze federalne traktują FBI jako najważniejszą instytucję zajmującą się wykrywaniem i likwidacją szpiegostwa (oficjalnie: tylko na terenie USA). FBI dysponuje rocznym budżetem w wysokości 9,8 miliardów dolarów (2006). "

Zapaliłem kolejnego papierosa i spojrzałem w górę na rozkładającego swe ramiona Jezusa Odkupiciela. – Bez w górę tez by było, unikniesz powtórzenia. Zaimek swe zbędny. Cudzych ramion by raczej nie rozkładał.

 

Ale mnie bardziej interesowały zwłoki leżące tuż u jego stóp. – To „tuż” też można by wywalić.

 

Nie odpowiedziałem, zamiast tego przykląkłem tuż przy ciele i patrząc na nie starałem się poukładać sobie dostępne mi informacje. – Tu też to „tuż” wywal. To „sobie” i „mi” też by można wyciąć.

 

Na twarzy kobiety zastygło przerażenie, także mogłem się domyślać, że to spowodowało zawał. – także = również. Zdanie jest bez sensu. Zamiast „także”, wstaw np. „więc”.

 

- Potrzebuję informacji o kultach w tej okolicy. Prawdopodobnie ich miejsce spotkań będzie znajdowało się gdzieś niedaleko zbiorników wodnych, może i przy samym Atlantyku – Kulty się gdzieś spotykały? Chodziło chyba o miejsce zgromadzeń.

 

A może po prostu zacznijmy od tego czy ma pan informacje o jakichkolwiek kultach, pomijając oczywiście co znaczniejsze religie? – Bardzo inteligentnie zadane pytanie. Koleś na pewno zaczai o co chodzi. O nietypowe kulty powinien raczej zapytać, żeby to miało sens. Zwłaszcza, jeśli oficer nie był rozgarnięty.

 

- Rano postaram się wysłać poprzez kogoś listę osób powiązanych z tematem - rzekł po dłuższym zastanowieniu. – Powiązanych z tematem? A nie np. interesujących się tym zagadnieniem, badających starożytne, zapomniane kulty albo coś podobnego?

 

Moja czarnowłosa towarzyszka odwzajemniła moje spojrzenie i uśmiechnęła się szeroko. – 2 x moja

 

Tak więc dostałem mojego anioła stróża. – bez mojego. Ewentualnie „mojego” zastąp „własnego”.

 

Że została już tylko mała cząstka mnie, utrzymująca mnie przy zdrowych zmysłach. – 2 x mnie

 

Szybka łapanka z dwóch pierwszych stron. Nie siedzę kompletnie w klimatach Lovecraftowskich, więc odpuszczam sobie dalsze czytanie.

 

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Eeee... Ustalono przyczynę zgonu, mimo że ciało sobie od dłuższego czasu leży na miejscu zbrodni? Do tego agentów wezwano z powodu kartki, której prawdopodobnie nikt jeszcze nie przeczytał, bo nadal tkwi w zaciśniętej dłoni ofiary? Czy ja czegoś nie rozumiem, czy od samego początku popisałeś tu totalne bzdury?

www.portal.herbatkauheleny.pl

Nowa Fantastyka